Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Detektyw Iks dostaje nowe zlecenie – ma obserwować tajemniczą kobietę. Sprawa wydaje się rutynowa… do czasu. Nie wie, kim naprawdę jest jego cel. Nie wie też, że zleceniodawca ma zupełnie inne intencje, niż to początkowo wygląda. Gdyby przeczuwał, w co się wplątuje, dwa razy zastanowiłby się, zanim przyjąłby tę robotę. Seria nieprzewidzianych zdarzeń wciąga go w sam środek brutalnej wojny gangów. By przeżyć, musi balansować między dwiema zwalczającymi się frakcjami, unikając jednocześnie policji i prokuratury. Każdy krok może okazać się ostatnim.
Czy zdoła przetrwać? Czy zachowa wolność i ocali rodzinę? A może wszystko skończy się jednym strzałem. Strzałem, po którym zapada cisza. Cisza, która oznacza śmierć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 267
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1.
Miasto pomachało mi na pożegnanie dwiema czerwonymi wstęgami ścieżki rowerowej, a potem zniknęło we wstecznym lusterku. Tak samo rozpłynęło się słońce przysłonięte kopułą drzew pochylających się nad drogą. Tylko od czasu do czasu czułem na policzku jego ogniste muśnięcie, gdy udało mu się na chwilę przedrzeć przez rozczapierzone gałęzie i smagnąć mnie promieniem.
Wzrok miałem wbity w cel, którego nie mogłem zgubić: masywny, luksusowy land rover. Jego ciemnozielony lakier zlewał się z leśną ścianą porastającą pobocza. Trzymałem się w odpowiednim odstępie, patrząc, jak raz po raz znika za zakrętem, by po chwili znów pojawić się w zasięgu mojego wzroku. Czasem pozwalałem, by ktoś mnie wyprzedził i znalazł się między nami, ale to nie zmieniało faktu, że celem mojej jazdy był kierowca tego auta – choć on o tym nie wiedział. I nie miał się dowiedzieć.
Kierowca. Była nim kobieta.
Jechałem za nią od Gdańska. Całą noc spędziłem w półśnie, skulony w fotelu swojego samochodu, zaparkowanego na bruku jednej z cichych uliczek starej, dobrej Oliwy. Porośnięte lasem wzgórza morenowe nie tylko rzucały cień na stojące tu domy – zdawały się też nakrywać je do snu. Nad ranem, kiedy sen najbardziej ciąży, przyśniło mi się, że ktoś wychodzi z obserwowanej willi. Kobieta. Około czterdziestki. Wysoka, długonoga brunetka. Patrzyłem, jak powoli i ostrożnie wsiada do land rovera – tak ciemnozielonego jak okoliczne wzgórza – a w mojej ospałej głowie zaczęła się kołatać myśl, drażniąca jak budzik: nie mogę pozwolić jej odjechać.
Światła land rovera rozbłysły nagle, ostro – jak sygnał do pobudki. Westchnąłem, wypuszczając resztki snu razem z oddechem. Uruchomiłem silnik dokładnie w chwili, gdy jej auto ruszyło z miejsca.
I tak od ponad godziny śledziłem tylny zderzak ciemnozielonego land rovera, zastanawiając się, dokąd mnie zaprowadzi.
Ale tak naprawdę ta historia nie zaczęła się w senny letni poranek u stóp morenowych wzgórz. Zaczęła się znacznie wcześniej – w moim gabinecie.
Siedziałem za biurkiem, naprzeciwko klienta. Bardzo ważnego klienta. W ostatnim czasie nie miałem ich wielu, dlatego ten był szczególnie istotny.
Mieliśmy za sobą tylko jedną, krótką rozmowę telefoniczną. Ale kiedy tylko wszedł do środka, nie musiał się przedstawiać. Od razu rozpoznałem w nim znanego w Trójmieście lekarza – profesora Muzolfa, dyrektora medycznego jednej z prywatnych klinik.
Zajmował miejsce po drugiej stronie biurka, a ja mimowolnie wpatrywałem się w jego łysą czaszkę i gładko ogolone policzki. Mój wzrok ślizgał się po jego głowie, nie znajdując żadnych punktów zaczepienia. Brak zarostu – nawet brwi – sprawiał, że jego twarz była niemal całkowicie pozbawiona cech indywidualnych. Zdobiły ją jedynie grube okulary w czarnych oprawkach.
A mimo to rozpoznałbym ją wszędzie. Sprawiały to wąskie, zaciśnięte usta i ten wzrok – ostry, niecierpliwy, rozkazujący. Wzrok człowieka przyzwyczajonego do tego, że inni go słuchają. Wzrok, który podczas operacji zastępuje zakryte maseczką usta i mówi za nie – bez słów.
To ten wzrok kazał mi jechać za kobietą, która letnim rankiem w Oliwie wsiadła do ciemnozielonego land rovera.
Dosyć rozmyślania – przede mną kolejny zakręt. Patrzyłem, jak linia drzew stopniowo pożera tył mojego celu. Uspokajałem się, że zniknął mi z oczu tylko na chwilę – tak jak zawsze. Wystarczy, że sam znajdę się na zakręcie, a znów go zobaczę.
Odruchowo wcisnąłem mocniej pedał gazu. Moje auto wyrwało się do przodu, by dogonić zakręt, który właśnie pochłonął tamten samochód. Już jestem – wynurzam się zza zwartej ściany drzew, patrzę przed siebie…
Ale ciemnozielonego land rovera nie ma!
Czy się zorientowała, że jadę za nią? To możliwe. Przecież śledzę ją od Gdańska! Czy ponad godzina jazdy miała pójść na marne?
Serce, które przez całą drogę biło miarowo, choć przyspieszonym rytmem, teraz uderzyło z jeszcze większą siłą. Kierownica w jednej chwili zrobiła się śliska od potu na moich dłoniach. Nerwowo rozglądałem się na wszystkie strony, szukając zaginionego land rovera.
I wtedy właśnie to przeklęte słońce, które przez całą drogę tak bezlitośnie smagało mnie po twarzy, wskazało mi kierunek. W kąciku prawego oka zamigotał błysk światła. Odruchowo zwolniłem, nawet nie sprawdzając, czy ktoś jedzie za mną.
Po prawej stronie nagle otworzyła się wąska leśna droga, wcześniej ukryta za zwartą linią drzew. I tam go zobaczyłem – znajomy, ciemnozielony land rover, toczący się powoli między drzewami. Ruszyłem jego śladem, uspokojony, że nie zgubiłem tropu. Ale teraz musiałem być ostrożniejszy – na takiej drodze łatwiej było mnie zauważyć.
Jechałem bardzo wolno, niemal w tym samym tempie co pojazd przede mną. Dzięki temu miałem więcej czasu, żeby się rozejrzeć. W oddali mignął dach domku letniskowego, a nieco bliżej zobaczyłem spacerowiczów z psem. Las zaczynał się przerzedzać.
W pewnym momencie słońce, odbite od migoczącej w oddali tafli jeziora, znów poraziło mnie blaskiem. Tym razem było silniejsze – musiałem przymknąć oczy. Gdy je otworzyłem, zobaczyłem, że land rover zatrzymał się przy ogrodzeniu jednego z domów nad brzegiem jeziora.
Pokonałem jeszcze kilka metrów i dostrzegłszy miejsce w cieniu, gdzie mogłem się skryć, zjechałem z drogi.
Z ukrycia obserwowałem, jak długonoga brunetka wysiada z samochodu, podchodzi do bramy i szeroko ją otwiera. Nie używa klucza – brama najwyraźniej nie była zamknięta. A to oznaczało jedno: na posesji ktoś już był.
Brunetka wróciła do samochodu, po czym wjechała przez bramę, a ja poczekałem, aż ta się za nią zamknie, i dopiero wysiadłem z auta.
Do płotu zbliżałem się powoli, udając przypadkowego spacerowicza. Nie chciałem, żeby ktokolwiek zwrócił na mnie uwagę. Liczyłem, że bijące jak oszalałe serce mnie nie zdradzi.
Nie mogłem ukryć zaskoczenia, gdy podszedłem bliżej: działka była ogromna, a dom widniał w oddali jako niewyraźna bryła. Land rover stał zaparkowany na trawie, ale właścicielki nigdzie nie było widać – zapewne była już w środku.
Jak z takiej odległości miałem prowadzić obserwację?
Podciągnąłem się na rękach i przerzuciłem jedną nogę przez płot. Zarówno on, jak i fantazyjnie porozrzucane po działce krzewy ozdobne dawały mi nadzieję, że uda się niezauważenie podejść bliżej domu.
Po tej stronie przywitała mnie miękka, wilgotna ziemia – soczysta trawa zamlaskała pod moimi stopami. Otrzepałem się szybko i wykonałem kilka skoków w stronę najbliższego krzewu, nie spuszczając wzroku z okien, skąd można było mnie wypatrzyć.
Wtedy usłyszałem coś, jakby gwałtowny szelest, dźwięk zerwania się do biegu. Rozejrzałem się nerwowo. Kątem oka uchwyciłem podłużny czarny kształt.
Błyskawicznie odwróciłem się w stronę płotu. Nieważne, co się poruszyło – jeszcze będzie czas, żeby się temu przyjrzeć. Teraz liczyło się tylko jedno: jak najszybciej wrócić na bezpieczną stronę ogrodzenia.
Gruntowa droga po drugiej stronie przywitała mnie chmurą kurzu, a posesja pożegnała kłapnięciem szczęk. Otrzepałem ubranie, a potem obejrzałem się za siebie. Tuż przy mojej twarzy pojawił się czarny pysk labradora, usiłującego przecisnąć się między sztachetami płotu. Wstałem powoli. Pies cofnął łeb i również się „wyprostował” – na tyle, na ile pozwalała mu jego psia anatomia.
Zrobiłem kilka kroków wzdłuż ogrodzenia, obserwując jego reakcję. Ruszył za mną, nie spuszczając ze mnie czujnych oczu. Zatrzymałem się, potem ruszyłem w przeciwnym kierunku – nadal za mną podążał. W końcu przystanąłem. Patrzył na mnie z grymasem, przypominającym złośliwy uśmiech. Byłem mu szczerze wdzięczny, że nie wszczął alarmu. Najwyraźniej w procesie tresury oduczono go szczekania. Odwzajemniłem jego spojrzenie uśmiechem i ruszyłem dalej, w stronę jeziora. Znalazłem pieniek i bezradnie na nim usiadłem. Skoro nie mogłem obserwować mojego celu, musiałem zrobić to samo, co rankiem w Oliwie – uzbroić się w cierpliwość. Czterdziestoletnia brunetka w końcu będzie musiała się pokazać, a wtedy znowu podejmę trop.
Z mojego prowizorycznego stanowiska widziałem posesję. Czarny strażnik gdzieś zniknął – pewnie skrył się w cieniu, ale nie miałem złudzeń: pojawi się natychmiast, gdy tylko zbliżę się do płotu. Przesuwałem wzrok po rozrzuconych po działce krzewach, przekonany, że gdzieś tam się czai.
Oczy powędrowały dalej: po samochodzie brunetki, po samym domu – aż w końcu zatrzymały się na przytwierdzonym do brzegu pomoście. Wstałem, żeby lepiej mu się przyjrzeć. Dopiero teraz dostrzegłem, że cumuje tam niewielki jacht motorowy, spacerowy model. Przez chwilę przyglądałem się mu uważnie. Posiadanie takiej łodzi było jednym z moich odległych, trudnych do spełnienia marzeń.
Nagle kątem oka dostrzegłem ruch przy domu. Natychmiast przeniosłem wzrok i zobaczyłem moją długonogą brunetkę. Towarzyszył jej nieznany mi mężczyzna. Oboje byli w strojach kąpielowych i kierowali się w stronę łodzi. Ich zamiary były jasne.
Ze złości tupnąłem w pieniek. Sprawy znowu zaczynały się komplikować. Jak mam prowadzić dalszą obserwację, skoro zaraz wypłyną na jezioro? Nie będę przecież gonił za nimi wpław!
Bezsilnie patrzyłem, jak odbijają od pomostu. Jeszcze chwila i wypłyną na jezioro! Z rozpaczy uniosłem wzrok ku niebu. Oślepił mnie kolejny tego dnia bezlitosny błysk słońca, przebijającego się przez liściaste gałęzie. Gałęzie! – olśnienie przyszło nagle.
Rzuciłem się w stronę drzewa, które wydało mi się najbardziej odpowiednie do wspinaczki. Już pierwsze dotknięcie kory było szorstkie, nieprzyjemne – chyba zdarłem sobie skórę z dłoni. To przez ten pośpiech. Ale to nic – czułem, że za chwilę może się wydarzyć coś ważnego. Coś, dla czego zarwałem noc i odbyłem tę tajemniczą podróż śladem długonogiej brunetki.
Zapomniałem o bólu. Wspinałem się sprawnie, z każdym podciągnięciem coraz wyżej. Podpierałem się na gałęziach, jakby były wyciągniętymi w moją stronę pomocnymi dłońmi. Miałem wrażenie, że drzewo chce mi pomóc w mojej misji.
Spojrzałem w dół, chcąc ocenić wysokość. Natychmiast zakręciło mi się w głowie. Odruchowo przytuliłem się do pnia. Miałem wrażenie, że zaraz spadnę i skręcę sobie kark. Głupie myśli. Po co w ogóle spojrzałem w dół? Jeszcze nie czas na schodzenie.
Z wysiłkiem oderwałem wzrok od ziemi. Straciłem kilka cennych sekund, walcząc z lękiem wysokości. A gdzie łódź?
Już majestatycznie sunęła po jeziorze, zmierzając w stronę jego środka. W białym fotelu siedział mężczyzna, obracając kołem steru. Kobieta stała tuż za nim, przylegając nagim brzuchem o oparcie. Ich sylwetki malały z każdą chwilą, w miarę jak łódź oddalała się od brzegu.
Zmrużyłem oczy. Niewiele to pomogło. Jeszcze chwila, a znów stracę ich z pola widzenia i wtedy cały wysiłek wspinaczki pójdzie na marne.
Wtem przypomniałem sobie o telefonie w kieszeni spodni. Pewniej oparłem stopy na gałęziach, mocniej objąłem pień jedną ręką, a drugą sięgnąłem do kieszeni. Uchwyt okazał się na tyle stabilny, że nie osunąłem się ani o centymetr. Zdecydowałem się wytrwać w tej pozycji.
Wyciągnąłem telefon i przybliżyłem go do twarzy. Operując jedną ręką, uruchomiłem aparat i wykonałem zbliżenie. Obraz na ekranie znów ukazał scenę na pokładzie łodzi w pełnej wyrazistości. Niewiele się zmieniło: mężczyzna nadal siedział za kołem sterowym, a kobieta stała za nim.
Wtedy zauważyłem, że on się śmieje. Dłonie kobiety pojawiły się na jego barkach, przesunęły przez piersi, po czym pieszczotliwie musnęły jego brzuch. Zaśmiał się raz jeszcze, jakby chciał tym śmiechem strząsnąć je z siebie. Dłonie wróciły do właścicielki.
Patrzyłem, jak rozwiązuje górę kostiumu, potem zsuwa majtki. Najpierw jedna noga, potem druga uwalniała się powoli z krępującego kawałka materiału.
On zaśmiał się po raz ostatni. Wstał, na fotelu zostawiając kąpielówki. Nagi, tak jak ona, zepchnął ją na biały pokład.
A ja wtedy robiłem zdjęcia. Dziesiątki. Setki. Tysiące zdjęć.
2.
– Iks, matko boska! Gdzieś ty był? Dlaczego jesteś taki posiniaczony i obdrapany? Spadłeś z drzewa? Czy ty jesteś dzieckiem?
Moja żona. Jak zwykle odezwała się do mnie, używając mojej starej ksywki. Jej blond włosy w trakcie wygłaszania tej reprymendy wiły się równie wściekle i złowrogo jak słowa.
– Diana, wystarczy mi, że spadłem z drzewa i się potłukłem, nie musisz mi jeszcze dokładać – odparłem poirytowany.
– Znowu próbujesz na mnie zwalić winę, Iks! – Diana nie ustępowała. Nie byliśmy długo małżeństwem, ale znałem ją już na tyle, by wiedzieć, że zawsze musi postawić na swoim. – Gdybyś nie właził na to drzewo, tobyś później z niego nie spadł! Tak czy nie?
– Odpuść sobie – odpowiedziałem, wzruszając z irytacji ramionami.
– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie! Co ty robiłeś na tym drzewie? – drążyła, przyglądając mi się uważnie.
Jestem twardy, ale mimo woli spuściłem wzrok jak karcony uczniak.
– Wiesz co? Jak na ciebie patrzę, to mam pewność, że to nie było nic dobrego!
Odruchowo dotknąłem dłonią ukrytego w kieszeni telefonu, na którym przechowywałem zdjęcia, które Diana mogła źle zinterpretować. Zadrżałem, kiedy zauważyłem, jak jej czujny wzrok podążył za moją ręką. Przerażony, odwróciłem się na pięcie i wymaszerowałem do drugiego pokoju, zamykając za sobą drzwi. Nie usłyszałem żadnej reakcji z jej strony, ale podejrzewałem, że w duchu śmiała się, że sprowadziła mnie do parteru. Gierki, jak to w małżeństwie. Następnym razem to ja będę górą.
Moje myśli znów powędrowały ku zdjęciom zapisanym w pamięci telefonu. Usiadłem na łóżku i zacząłem je powoli przeglądać. Nagle na ekranie pojawił się symbol przychodzącego połączenia.
Domyśliłem się, kto dzwoni, choć numeru nie miałem zapisanego w kontaktach. Jak tu nie wierzyć w telepatię?
– Doktor Muzolf.
Gdy tylko usłyszałem w słuchawce jego głos, od razu wyobraziłem sobie te wąskie, zaciśnięte usta.
– Mam to, czego pan chciał.
Opisałem mu cały przebieg zdarzeń, nie zapominając wyolbrzymić swojej roli i podkreślić trudu włożonego w wykonanie zadania. Pominąłem jedynie mój upadek z drzewa – mogło to nie zostać uznane za dowód profesjonalizmu. Doktor nie przerywał mi ani razu, nie byłem nawet w stanie usłyszeć jego oddechu. Na koniec przeszedłem do opisu sceny na jeziorze. Starałem się być tak delikatny, jak tylko potrafiłem, choć miałem już za sobą wiele podobnych rozmów. Tym razem jednak nie spotkałem się z żadną reakcją ze strony rozmówcy, co mnie nieco zdziwiło.
Zapadła kilkusekundowa niezręczna cisza, którą przerwał Muzolf:
– Wybierze pan najlepsze zdjęcie, takie, na którym wszystko widać jak na dłoni, i wydrukuje je pan.
Po raz pierwszy w jego głosie wyczułem delikatny ton emocji, lecz nie takich, jakich się spodziewałem. Zazwyczaj w podobnych sytuacjach mężczyźni okazują wściekłość, rozczarowanie lub smutek, a tym razem zdawało mi się, że słyszę raczej stłumioną radość, a nawet ekscytację.
– Mogę panu to zdjęcie wysłać na telefon.
– Nie chcę tego zdjęcia w formie elektronicznej. – Znowu naszą rozmowę przerwało kilka sekund niezręcznej ciszy. I nagle mój rozmówca dodał, jakby chciał się przede mną wytłumaczyć: – Osoba, do której zdjęcie ma trafić, nie ma dostępu do telefonu.
Zamilkłem. Przez głowę przelatywały mi dziesiątki pytań, ale nie ośmieliłem się ich zadać.
Gonitwę myśli przerwał znowu głos doktora w słuchawce.
– Potrzebuję tego zdjęcia dzisiaj. Niech pan je wydrukuje i mi przyniesie. Będę czekał w klubie Hawana o pierwszej w nocy.
Nie mogłem wyjść ze zdumienia. Rzadko zdarzało mi się to podczas rozmów z klientami, ale tym razem doktor całkowicie mnie zaskoczył. W tej sprawie coś było nie do końca jasne, ale doktor dobrze płacił, a ja miałem nadzieję dostarczyć mu zdjęcie i zapomnieć o całej sprawie.
– Panie Iks, czy ma pan do mnie jeszcze jakieś pytanie? – usłyszałem znowu w słuchawce głos Muzolfa.
– Wszystko jest jasne. O pierwszej w Hawanie.
To był mój głos. I to zakończyło rozmowę, bo nagle wszystko ucichło, a gdy spojrzałem na ekran telefonu, okazało się, że połączenie zostało zakończone.
Dostarczyć mu to zdjęcie i zapomnieć o sprawie – taki był mój cel.
Nagle drzwi się otworzyły i do pokoju weszła Diana.
– Rozmawiałeś z kimś?
– Z klientem. Potrzebuje zdjęcie, które zrobiłem na tym drzewie. Jeszcze dzisiaj. Mamy się spotkać o pierwszej w klubie Hawana.
Obserwowałem, jak oczy Diany robią się okrągłe – ten widok był zwiastunem kłopotów.
– Boże, jak dawno tam nie byłam! Ten klub w ogóle jeszcze działa? Kocham muzykę latino, świetnie się do niej tańczy! Ty mnie nigdzie nie zabierasz, a tu taka okazja! Skoro i tak tam idziesz, pójdę z tobą!
Słuchałem tego z rosnącym poirytowaniem. Stało się właśnie to, czego bardzo nie chciałem.
– Diana, idę tylko przekazać to zdjęcie i wracam do domu spać! Nie mam teraz głowy do żadnych zabaw. Miałem ciężki dzień. Poza tym nie mieszam przyjemności z interesami.
– Czy mówiłam ci już, że wyszłam za nudziarza? Masz młodą żonę i nie chcesz się nigdzie z nią pokazać? Ale co ja z tobą gadam… Ogarnij się, żebyś nie wyglądał jak małpa, co przed chwilą spadła z drzewa! O północy wpadamy do klubu na tańce, jak przyjdzie ten twój facet od zdjęć, dasz mu, co trzeba, posiedzimy sobie chwilę, a potem możesz spać do południa!
Powiedziawszy to wszystko, zostawiła mnie samego w pokoju, a ja siedziałem na łóżku, mnąc ze złości pościel, w której tak bardzo chciałem się zanurzyć, i słuchałem, jak krąży między garderobą a łazienką.
Westchnąłem ciężko, przekonany o swojej bezsilności. Nie miałem Dianie za złe, że chciała się zabawić. Byłem świadom jej temperamentu i wrzącej krwi. Obawiałem się jedynie spotkania z doktorem, bo w tej sprawie coś śmierdziało. Wolałem, żeby Diana nie kręciła się wtedy w pobliżu.
Zamiast szykować się na imprezę, usiadłem przy komputerze. Podłączyłem telefon do portu USB i zacząłem przeglądać zdjęcia. W sumie dobrze, że Diana była w tej chwili pochłonięta czymś innym – oglądanie tych scen w jej towarzystwie mogło się źle skończyć.
W końcu wybrałem jedno, najbardziej wyraźne, które nie pozostawiało wątpliwości, co tam zaszło. Wydrukowałem, włożyłem w folię ochronną i zwinąłem w rulonik, by uchronić fotografię przed wścibskim wzrokiem Diany.
– Iks, ja już jestem gotowa, a ty co?
Odwróciłem się speszony w jej stronę, w dłoniach ściskając niebezpieczny rulonik.
– To jest to zdjęcie, które masz dostarczyć klientowi? – zapytała, nie doczekawszy się odpowiedzi z mojej strony. – Schowaj je do mojej torebki. Tam będzie bezpieczne. No co, będziesz je cały czas trzymał w ręku? – dodała, widząc pewnie, jak opada mi szczęka. – No dalej, Iks, co z tobą? Daj je tutaj!
Wyrwała mi je z ręki, poirytowana, że przez dłuższy moment nie mogłem się pozbierać. Wepchnęła je do małej wieczorowej torebki, nawet nie zerkając na nie. Byłem jej za to wdzięczny.
– No już, nie wstydź się – powiedziała, a potem uszczypnęła mnie pieszczotliwie w policzek. Chyba bez patrzenia domyślała się, co może być na zdjęciu. – Dzisiaj tańczymy.
Diana nie jest taka zła.
3.
Zaparkowałem auto na Targu Węglowym. Zgasiłem silnik, zerkając na Dianę, która z gracją wydostała się z samochodu, nie czekając na mnie. Obcasy uderzyły o asfalt z hukiem niczym wystrzał. Zauważyłem, że zadrżała w kontakcie z chłodnym nocnym powietrzem. Prążkowany pomarańczowy top odsłaniający opalony brzuch oraz dżinsowe szorty nie chroniły przed zimnem.
Wykonała kilka długich rozgrzewających kroków przed maską samochodu. Obserwowałem ten pokaz przez przednią szybę.
Nagle zauważyłem, że utkwiła wzrok w przednim zderzaku, z niepokojem marszcząc brwi.
– GTC? Nie mówiłam ci, żebyś zmienił tablice na GD? Sąsiedzi się z nas śmieją! Pytają, co to za dziwna rejestracja i skąd w ogóle jesteśmy. Po co ci te stare tablice? Przecież już tam nie mieszkamy! – oświadczyła z dezaprobatą w głosie, gdy tylko znalazłem się obok niej.
– Diana, przestań, to drobiazg – odpowiedziałem, obejmując jej odkryte ramiona. – Najważniejsze, żebyś nie zgubiła tego zdjęcia.
– Jest tutaj! – Na potwierdzenie tych słów potrząsnęła małą wieczorową torebką, która zwisała z jej ramienia.
– Mój klient mi dzisiaj dużo za to zdjęcie zapłaci.
– Super, będziemy mieli co świętować!
Ruszyliśmy w stronę klubu, który znajdował się niedaleko. Diana szła przytulona do mnie, wybijając rytm obcasami. Mimo późnej pory mijały nas tłumy ludzi – roześmiani, wyluzowani turyści, obcokrajowcy mówiący wszystkimi językami świata, nocni spacerowicze, bywalcy klubów i knajp. Od czasu do czasu przemknął nawet pracownik drugiej zmiany – zmęczony, poirytowany, śpieszący do domu.
Wszyscy ci ludzie byli skąpani w poświacie rzucanej przez otwarte całą noc lokale oraz latarnie, które niejedno już tutaj widziały. Miałem wrażenie, że w tym miejscu kręci się jeszcze więcej osób niż za dnia.
Oczy wszystkich były skierowane na Dianę. Napawałem się tym, dumnie głaszcząc ją po plecach. Ona w odpowiedzi posłała mi uśmiech pełen satysfakcji.
– Hawana jest tam! – Pociągnęła mnie w boczną uliczkę.
Wskazała mi schody prowadzące do piwnicy jednej z kamienic, ograniczone poręczą. Wąskie przejście było obstawione kasą biletową, tak aby nikt nie mógł przejść bez kupienia wejściówki. Gdyby mimo tych zabezpieczeń komuś przyszło do głowy sforsować przeszkody, nad bezpieczeństwem czuwał potężnie zbudowany, łysy mężczyzna.
Mężczyzna nie spuszczał wzroku z Diany, gdy dziewczyna z kasy przybijała nam na nadgarstkach pieczątki, potwierdzające, że zapłaciliśmy za wejście.
– Chodź, Iks! Słyszysz, jak muzyka pulsuje przez ściany?! – wykrzyknęła w podnieceniu, chwyciła mnie za oznaczoną klubowymi stemplami rękę i pociągnęła w dół schodów do dźwiękoszczelnych drzwi.
Nagle drzwi się otworzyły, wypuszczając dwóch studentów idących na fajkę, a wraz z nimi wylała się fala dźwięku – tak głośna, gęsta i intensywna, że zdawała się niemal namacalna. Zatrzymałem się, oniemiały. Dopiero dłoń Diany zachęciła mnie do ruszenia z miejsca.
Pierwsze, co zobaczyłem, to szatnia, gdzie można było zostawić kurtki. Między wieszakami kręcił się wytatuowany chłopak. Zerknął na Dianę, potem na mnie. Diana puściła moją rękę i sama podeszła do kolejnych schodów, tym razem prowadzących do baru i na parkiet. Ja zostałem, starając się przyzwyczaić do hałasu. Moje czterdziestoletnie uszy nie potrafiły się dostosowywać do niego już tak dobrze jak kiedyś.
Zorientowałem się, że szatniarz coś do mnie mówi. Nachyliłem się do jego ucha, przyglądając się wzorom pokrywającym jego szyję.
– Potrzebujesz czegoś ode mnie? – usłyszałem jego stłumiony głos.
– Nie mam kurtki.
– Nie chodzi mi o kurtkę. Potrzebujesz czegoś ode mnie?
Oderwałem się od jego ucha i spojrzałem zdziwiony na jego twarz. Po chwili przyszło zrozumienie.
Pokręciłem przecząco głową.
Nieźle się zaczyna.
Gdzie Diana?
Podszedłem do schodów. Z tego miejsca miałem widok na cały klub. Po prawej, wzdłuż ceglanej ściany piwnicy, rozciągał się bogato zaopatrzony bar, oświetlony mieszaniną zielonych, czerwonych i fioletowych świateł. Przy ladzie tłoczyło się tyle ludzi, że zastanawiałem się, jak się tam przecisnę. Na wprost rozciągał się długi korytarz, zakończony schodami wiodącymi w górę. Wypatrzyłem, że prowadzą one do toalet, a być może i do kolejnych pomieszczeń. Po lewej stronie rozpościerał się parkiet, zajęty do ostatniego miejsca.
Zszedłem po schodach, rozglądając się za Dianą. Znalazłem się w samym epicentrum hałasu – dudniącego z głośników i wzmacnianego wrzawą zgromadzonych ludzi. Poczułem ciepło bijące od ich ciał i od różnobarwnego oświetlenia. No i ten zapach – mieszanka potu, perfum i alkoholu.
Zacząłem się przepychać przez kotłujący się tłum, który przemieszczał się z parkietu do baru, z baru do toalety i z powrotem. Zaglądałem w twarze dziewczyn, szukając Diany. Nagle coś dziwnego uderzyło mnie w rękę. Odruchowo odskoczyłem. Okazało się, że to sztuczne rośliny imitujące florę Ameryki Południowej. Uspokojony, kontynuowałem przedzieranie się przez ludzki gąszcz.
W ten sposób znalazłem się na parkiecie. Znad lasu ramion i głów dostrzegłem stanowisko DJ-a, a gdy rozejrzałem się dokładniej, zauważyłem dwie lub trzy loże ze stolikami i sofami.
Nagle moją uwagę przyciągnęła kobieca ręka wystrzelona ku górze. Poczułem ulgę, widząc, że prowadzi do głowy otoczonej burzą kręconych blond włosów. Po kilku obrotach między roztańczonymi parami wpadłem w jej objęcia.
– Matko, Iks, gdzieś ty był? Tłum cię wciągnął? – Oblała mi policzek gorącym oddechem.
– A ty się tak śpieszyłaś na parkiet, że nie mogłaś na mnie poczekać?
– Nie ma na co czekać! To ostatni rok, kiedy mam jeszcze „dwójkę” z przodu! Ciesz się tym, Iks! Dzisiaj tańczymy!
Wepchnąłem kolano między nogi Diany i przysunąłem się do niej jak najbliżej. Ułożyłem dłonie na jej biodrach. Powoli zaczęliśmy poruszać się razem w rytm muzyki. Sprawiła, że zapomniałem o ogromie ludzi otaczających nas ze wszystkich stron. Na moim policzku obecny jej oddech, gdy śpiewała kolejne piosenki puszczane przez DJ-a. Blond loki co chwila wpadały mi do oczu i ust, gdy potrząsała głową w zapamiętaniu. Czułem ciepło jej ciała i poruszenie każdego mięśnia. Nie wiem, czy to zasługa Diany, czy panującego na parkiecie upału, ale zakręciło mi się w głowie.
Nie mam pojęcia, jak długo tańczyliśmy. Straciłem poczucie czasu i przestałem rejestrować, co działo się wokół. Może gdybym lepiej panował nad emocjami, zauważyłbym kilku łysych osiłków obserwujących nas z jednej z lóż. Ale jak zapanować nad emocjami, gdy taka dziewczyna jak Diana zarzuca ci ramiona na szyję i przyciska się do ciebie nagim brzuchem? Nie ma takiego, który pozostałby obojętny. Ja do dziś nie potrafię się do tego przyzwyczaić.
– Tu jest strasznie gorąco! Uff, ale duchota! Zaschło mi w ustach! Iks, skoczysz po drinka?
Z żalem oderwałem się od niej, co pozwoliło mi przyjrzeć się jej z nieco większej odległości niż dotychczas. Na twarzy i brzuchu nie dostrzegłem ani kropli potu. Wyglądała idealnie. Jednak wierzyłem, że jest spragniona. Czułem to samo.
– Pójdę jeszcze do toalety, a potem ci przyniosę, dobrze?
Skinęła głową i została na parkiecie, a ja wyruszyłem w żmudną drogę w stronę łazienki. Trudno było przebić się przez wijące się kłębowisko damskich i męskich ciał. Ogłuszeni dudniącą muzyką, oślepieni różnobarwnymi światłami i otępieni alkoholem nie zwracali na mnie najmniejszej uwagi. Wielokrotnie musiałem używać rąk, a nawet łokci, by utorować sobie drogę. Na szczęście parkiet nie był szczególnie rozległy – po kilkunastu próbach lawirowania udało mi się przedostać do baru. Poszedłem wzdłuż niego, aż dotarłem do schodów, tych, które widziałem wcześniej z daleka. Przed nimi, po prawej stronie, znajdowały się toalety. Zatrzymałem się przed męską, ale zerknąłem jeszcze na schody, zastanawiając się, dokąd mogą prowadzić. Pomyślałem, że do pomieszczeń gospodarczych.
W męskiej toalecie oprócz mnie był jeszcze jeden mężczyzna, szorujący ręce pod kranem. Stanąłem nad pisuarem, ulżyłem sobie, całkowicie zapominając o tamtym facecie. Nagle usłyszałem jego głos.
– Ej, mordo! Widziałem cię na parkiecie. Brakuje ci ognia. Za stary jesteś dla niej. Ale dobry ze mnie chłopak, mam coś, co ci pomoże.
– Co takiego? – Zwróciłem głowę w jego stronę, uważając jednocześnie, by nie zmoczyć sobie butów.
– Coś, co cię odmłodzi o dwadzieścia lat. To czyni cuda. Wyjdziesz stąd odmieniony, mówię ci.
– Co dokładnie?
– Dropsy, koksik. Czysty towar, sprawdzony. A jeśli wolisz coś mocniejszego, to się nie bój, też się znajdzie.
– Tutaj? W kiblu?
– Spokojnie. Powiedz tylko, czego chcesz, a ja wracam z tym do ciebie za dziesięć minut. Elegancko i dyskretnie.
– Przyszedłem trochę potańczyć, a nie żeby trafić do szpitala – odparłem, zapinając guzik od spodni.
– Spokojnie, tu wszyscy coś biorą. I, jak widzisz, jeszcze nikt nie umarł.
Spojrzałem na odbicie jego twarzy w lustrze. Był opalony, dobrze odżywiony, miał szeroki nos i mięsiste usta. Na porośnięte czarną grzywką czoło nasunięte były okulary przeciwsłoneczne. Nie wyglądał na narkomana. Ale na dilera już tak.
– Wahasz się?
Nasze spojrzenia spotkały się w lustrze.
– Czekam na ostateczny argument.
– Wiesz, jak po tym będziesz ją bzykał? Sprawdzone! – Mrugnął do mnie szelmowsko okiem.
Roześmiałem się.
– Ona nie narzeka.
Minąłem go, zmierzając do wyjścia. Zauważyłem, że wzruszył ramionami.
– Dziewczyny lecą na takich, którzy czują klimat. Nie wiem, dlaczego ona z tobą jest, stary, ale nie potrwa to długo.
Zatrzymałem się w drzwiach. Nie spodobał mi się jego ton. Chciałem dać mu nauczkę.
– To jak, namyśliłeś się, dziadku? Długo to trwało, ale w tym wieku synapsy gorzej pracują!
Najwidoczniej odebrał moje zawahanie jako zmianę zdania.
Spiąłem się cały jak kot gotowy do skoku. Gniew podsuwał mi wizję jego mięsistej twarzy rozbijającej szybę, a później miażdżonej wraz z kawałkami szkła w umywalce.
Mój atak przerwało pojawienie się w toalecie kolejnej osoby. Wciąż napięty, obserwowałem, jak ochroniarz wszedł do środka i nieśpiesznie oparł się o framugę drzwi. Odniosłem nieodparte wrażenie, że słyszał przynajmniej część naszej rozmowy.
Wzruszyłem ramionami, zrzucając tym gestem z siebie napięcie. Diler uniknął mojej agresji, a ja – kłopotów. Opuściłem toaletę, mijając milczącego ochroniarza. Ku mojemu zdziwieniu nie patrzył na mnie, lecz na mojego rozmówcę.
Wycierając wilgotne dłonie o spodnie, ustawiłem się w kolejce przy barze. Oparłem się o ladę i wychyliłem się, kierując wzrok na parkiet. Diana tańczyła sama – istny wulkan energii. Wtedy przypomniałem sobie słowa dilera z toalety. Poczułem lekkie ukłucie w sercu. Wpatrywałem się w Dianę, w jej rozwiane jasne włosy, zarumienione policzki i smukłe ramiona, powtarzając sobie, że to nieprawda, że on mówił to z zazdrości.
Skierowałem wzrok na barmana i uświadomiłem sobie, że powinienem być już dawno obsłużony. Co chwilę podchodziły do niego młode, atrakcyjne dziewczyny, które traktował priorytetowo. Wygodniej oparłem się o ladę, świadom, że jeszcze trochę poczekam. To Dianę trzeba było posłać po drinki.
Ktoś trącił mnie łokciem w plecy. Odwróciłem się, zaskoczony. W towarzystwie ochroniarza zobaczyłem szarpiącego się dilera, który nie chciał dać się wyprowadzić na zewnątrz bez walki. To jego przypadkowe trafienie padło na moje plecy.
Nie miałem zamiaru się za nim wstawiać. Pozytywnie zaskoczył mnie fakt, że tacy ludzie są usuwani z tego klubu. Widocznie na nocnej mapie Gdańska można jeszcze znaleźć takie enklawy.
W sumie to miejsce wybrał doktor Muzolf.
No właśnie – która godzina?
Nagle rozległ się krzyk tak donośny, że przeciął ścianę dźwięku, rozgonił zatęchłe, stojące powietrze i rozdarł ludzkie oraz elektryczne ciepło. Po prostu wszystko nagle ucichło, zapadła nicość. Był tylko ten krzyk – krzyk, który poruszył blond włosy, wykrzywił zarumienioną twarz i poderwał smukłe ramiona.
Diana!
Tak jak na początku wszystko zamarło, tak teraz ożyło ze zdwojoną mocą. Rzuciłem się w stronę Diany, przebijając się przez opór skłębionych, bezładnie obracających się ludzkich ciał. Przepychałem się, pracując rękami jak nurek i rozgarniając kolejne anonimowe sylwetki niczym wodę. Byle dalej, byle bliżej Diany.
– Iks, goń go! – krzyknęła, gdy tylko znalazłem się na tyle blisko, że mogłem zrozumieć, co mówi. – On wyrwał mi torebkę!
Zorientowałem się, że Dianie nic nie grozi. Obróciłem się na pięcie, wypatrując złodzieja. W końcu mój wzrok padł na kogoś, kto przepychał się przez tłum równie desperacko jak ja – tyle że w przeciwną stronę. Krzyknąłem, żeby ktoś go zatrzymał, ale nikt nie zareagował. W końcu to były tylko anonimowe ciała.
Rzuciłem się w pogoń. Jeden skok, nieco wyhamowany przez stojących na drodze ludzi. Drugi – skuteczniejszy. Ale wciąż dzieliła mnie od niego spora odległość.
Nagle zniknął mi z oczu, jakby zapadł się pod ziemię. Zadarłem głowę, próbując coś wypatrzyć ponad tłumem. Wtedy zobaczyłem: złodziej potknął się i leżał na posadzce, wijąc się, próbując wstać. Chwycił się czyjejś nogi, poderwał, przecisnął przez lukę w tłumie, przebiegł kilka metrów – i znowu padł. Najwyraźniej znów się o kogoś potknął. Udało mu się wstać, ale ja byłem już wystarczająco blisko, by posłać go wprost na barową ladę jednym mocnym uderzeniem.
Uderzył z hukiem łamanego drewna i trzasku butelek. Chmura kurzu, drzazg i szkła rozbłysła efektownie w zielonych, czerwonych i fioletowych światłach dyskoteki. I wtedy wyskoczył z tej chmury tak niespodziewanie, że nie zdążyłem się przygotować.
Nagle poczułem, że ląduję plecami na parkiecie, a on jest na mnie – jego pięści lecą prosto w moją głowę. Kręciłem szyją jak szalony, jego rozwścieczona twarz wirowała mi przed oczami. Poczułem, jak pięść smaga mój policzek, po czym wbija się w podłogę. Twarz opryskała mi jego ślina, a uszy przeszył przeraźliwy wrzask. Nie trafił. Ja byłem szybszy. Może miałem większe doświadczenie w takich starciach.
Wymierzyłem mu kopniaka kolanem w krocze. Zgiął się z bólu. Zepchnąłem go z siebie bezceremonialnie. Wyskoczyłem na równe nogi. Wściekłość we mnie buzowała. Wymierzyłem mu jeszcze kilka kopniaków w żebra, zanim mnie odciągnięto.
Dopiero wtedy nieco ochłonąłem. I właśnie w tamtej chwili dotarło do mnie, że dwóch tęgich, łysych ochroniarzy prowadzi mnie po schodach – na zewnątrz klubu.
– Puśćcie mnie! To złodziej! Ukradł torebkę mojej żony!
Zatrzymali się na schodach. Zauważyłem, że rzucili okiem na parkiet i na leżącego na nim poszkodowanego.
– Nie widzę przy nim żadnej torebki – odparł jeden z nich, chyba ten sam, który wcześniej wyprowadzał z klubu dilera, który zaczepił mnie w toalecie.
– Ale to prawda! Rzuciłem się na niego, bo wyrwał torebkę mojej żonie!
– Nie widzę żadnej torebki.
– Musi gdzieś tam być!
Rozejrzałem się po klubie, na ile pozwalały mi na to ich muskularne ramiona. Również nie mogłem nigdzie dostrzec znajomej torebki.
– Diana!
Moja żona pojawiła się nagle, jakby wyrastając spod ziemi.
– Nie mogę jej nigdzie znaleźć. Przeszukałam podłogę na kolanach. Nie ma, po prostu nie ma.
– Pewnie miał wspólnika. Zostawcie mnie, muszę z nim pogadać! – zwróciłem się znowu do ochroniarzy.
– Nie, stary, z nikim nie będziesz gadał! Wychodzisz na zewnątrz! Ty też! – Wskazał na Dianę.
Protestowałem, ale byli silniejsi. Diana także próbowała interweniować, robiąc dużo hałasu, lecz i ona nic nie wskórała.
– Człowieku, nie szarp się tak! To może skończyć się dla ciebie o wiele gorzej!
Ochroniarz nie wiedział, co znajdowało się w torebce. Jeszcze nigdy nie straciłem tak intymnej fotografii należącej do klienta.
– W tej torebce było coś bardzo ważnego!
Otworzyły się przed nami drzwi.
– Tam nie było żadnej torebki! – Tak brzmiała jego odpowiedź.
Wytaszczyli mnie aż do stanowiska, w którym kasjerka wydawała wejściówki.
– Wiesz, kim był ten gość, którego pobiłeś? Mówię ci jeszcze raz: ciesz się, że tak się skończyło! A teraz znikaj stąd! I lepiej, żebyś się tu przez jakiś czas nie pokazywał!
Jedno mocne pchnięcie i znalazłem się na środku ulicy. Zataczając się, obejrzałem się przez ramię. Stali przed wejściem do klubu na wypadek, gdyby wpadło mi do głowy spróbować tam wrócić.
Westchnąłem ciężko. Torebka przepadła. A z nią moje cenne zdjęcie.
– Przepraszam, Iks. Znowu wszystko spieprzyłam.
– To nie twoja wina.
– Straciłeś zdjęcie.
– Wydrukuję nowe.
Spojrzałem na zegarek. Dochodziła pierwsza.
– Chodź, Diana, wracamy do domu. To wyjście nie było dla nas udane. Jakoś wytłumaczę się doktorowi.
Wydawała się nieco smutna, więc przytuliłem ją na pocieszenie. Sam też nie czułem się najlepiej. Obawiałem się reakcji Muzolfa na to, co się wydarzyło. Zastanawiałem się, czy nie powinienem opowiedzieć mu wszystkiego szczerze. Bałem się również, że zdjęcie trafi w niepowołane ręce. Może szczerość to najlepsze wyjście – może wtedy uda się uniknąć jeszcze poważniejszych konsekwencji. Była jednak jeszcze jedna rzecz, która nie dawała mi spokoju: nie wiedziałem, przed kim tak usilnie ostrzegał mnie ochroniarz.
Lekko popchnąłem Dianę, zachęcając ją, by przyspieszyła. Lepiej będzie, jeśli jak najszybciej stąd znikniemy.
Spis treści
1.
2.
3.
Redakcja: Olga Smolec-KmochKorekta: Ola JuryszczakProjekt okładki: Tomasz BiernatSkład: Tomasz Biernat
Druk i oprawa:OSDW Azymut Sp. z o.o.Łódź, ul. Senatorska 31