Ciernisty Pałac. Tom I - Kinga Parafińska - ebook
NOWOŚĆ

Ciernisty Pałac. Tom I ebook

Kinga Parafińska

0,0

43 osoby interesują się tą książką

Opis

Obudziła się w świecie z książki. Teraz sama musi dokończyć tę historię.

Królestwo Zemlja Sunca skrywa wiele mrocznych tajemnic, ale nic nie budzi w mieszkańcach większego strachu niż Edgar Puissant. O młodym diuku, jego okrucieństwie i nieprzewidywalnym charakterze krążą legendy.

To właśnie do jego pałacu w niewyjaśnionych okolicznościach trafia Emma Krasenko. Kobieta budzi się w ciele nadwornej medyczki oraz czarodziejki, Lorett Nanose, i odkrywa, że znalazła się w książce, którą czytała jako nastolatka.

Żeby przetrwać, musi odegrać narzuconą rolę oraz stać się częścią fantastycznego świata. Z każdym dniem coraz mocniej wsiąka w realia nowej rzeczywistości – pełnej magii, intryg, emocji i wspomnień, które nie należą do niej.

W miarę jak zbliża się dzień wielkiego festiwalu, napięcia w pałacu diuka rosną, a Emma z coraz większym trudem unika pułapek fabuły książki, do której trafiła.

Tylko… czy to wciąż ta sama historia?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1129

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Kinga Parafińska

Ciernisty Pałac

Tom I

Prolog

Dzień chylił się ku końcowi, słońce zbliżało się w stronę horyzontu. Korony drzew wyglądały, jakby płonęły na tle pomarańczowego nieba. Kuląca się postać obejmowała kolana tak mocno, że kształtem przypominała piłkę. Poranione ramiona szczypały, nie pozwalając zapomnieć o rzeczywistości. Z zaciśniętych powiek sączyły się łzy, nie była w stanie ich powstrzymać. Cierpiała w ciszy, starała się wtopić w otoczenie. Gdyby mogła przylgnąć do drzewa tak mocno, że stałaby się z nim jednością, nikt więcej nie mógłby jej znaleźć. Było to tylko pragnienie, równie nierealne co marzenia.

Z oddali dobiegł ją szelest, nie poruszyła się. Ktoś lub coś przemieszczało się w jej kierunku, poschłe liście ostrzegały ją coraz donośniej. Miała nadzieję – może to wilk? Może jakieś inne dzikie zwierzę, które skróci jej cierpienie. Mógł to być też jakiś psychopata, w tej chwili nie miało to dla niej żadnego znaczenia.

Czując, że coś się przed nią zatrzymało, niepewnie uniosła spojrzenie. Przestraszona uderzyła tyłem głowy w pień za plecami. Jej brązowe oczy zamieniły się w dwa ogromne spodki. Przestraszona zacisnęła mocniej palce na udach. Nie była w stanie powiedzieć, na co patrzy. Wysoka postać była spowita mgłą lub jakąś chmurą, jej zarys rozmywał się w oczach. Nie widziała twarzy ani dokładnej sylwetki. Cień kucnął przed nią, pusty kontur twarzy wydawał się jej przyglądać. Wstrzymując powietrze, przylgnęła mocniej do drzewa. Na co patrzyła? Co to było?

– K-kim jesteś? – zapytała, cała drżąc.

Czarna dłoń sięgnęła w jej kierunku. Kobieta, unosząc ramiona w słabej gardzie, ukryła twarz. Zamarła, czekając, co stanie się dalej. Czekała, choć nie wiedziała na co. Czas płynął, nic się nie działo. Zdezorientowana, uchyliła powieki, obcy nieznacznie musnął jej poranioną skórę. Przyjemne łaskotanie przeszło przez całe jej ciało. Skóra zarumieniła się, po ciętych ranach nie było nawet śladu. Z niedowierzaniem zaczęła się jej przyglądać. Jak to było możliwe?

– Cieniem.

Jego ton przyprawiał o dreszcze, nie brzmiał ludzko. Był ostry i przenikliwy. Słowa wydobywające się z jego ust przypominały zgrzyt nienaoliwionej maszyny. Na pustej twarzy pojawił się nagle uśmiech napełniający kobietę trwogą. Małe, ostre ząbki błysnęły bielą. Żaden człowiek nie mógł mieć takiego uzębienia.

– Mam dla ciebie propozycję.

Brunetka rozejrzała się nerwowo. Jaką miała szansę teraz przed nim uciec? Do tej części lasu nikt nie zachodził, nie było mowy o ratunku. Polana była ukryta wśród gęsto rosnących drzew, stanowiła jej kryjówkę od wielu lat. Nikt inny nie znał tego miejsca, to było jej schronienie przed całym światem. Uciekała tu, ilekroć zaczynała czuć się przytłoczona. Ilekroć nie mogła złapać tchu. Ilekroć wstrzymywane emocje zaczynały przeciekać przez postawiony przez nią mur. Była całkiem sama, nie tylko w tym miejscu.

– J-jaką?

Głos miała zachrypły. Od ilu godzin tu tkwiła? Zima zbliżała się wielkimi krokami, pogoda stała się chłodna i dokuczliwa. Ubrana tylko w cienki sweterek i spodnie, trzęsła się z zimna. Czekała, aż wszystkie łzy z niej ulecą, nie było to takie proste. Była zmęczona, tak potwornie zmęczona. W tej chwili nic nie miało dla niej większego znaczenia. Bała się kreatury przed sobą, a z drugiej strony nie chciała przed nią uciekać. Chciała, żeby ją stąd zabrała, w jeden czy inny sposób.

– Spełnię jedno twoje życzenie.

– „Życzenie”? – powtórzyła, pociągając nosem.

– Mogę sprawić, że całe twoje życie się odmieni. Mogę ściągnąć do życia umarłych czy zmusić kogoś do pokochania cię aż do śmierci. Nie ma żadnych granic. Czegokolwiek pragniesz, dam ci to.

Kobieta wpatrywała się w postać z niedowierzeniem, to wszystko brzmiało zbyt pięknie. Śniła? Tak musiało być, inaczej nie dało się wytłumaczyć tej nierealnej sytuacji. A może już umarła? Jeszcze raz przyjrzała się swoim ramionom, ból odszedł w zapomnienie. W tej chwili nie czuła nawet własnego ciała.

– Jaki jest haczyk?

Uśmiech stwora się poszerzał, jej pytanie przypadło mu do gustu. Lubił zdecydowanych ludzi.

– Będziesz musiała coś dla mnie zrobić, nic szczególnie trudnego. Nic poza zasięgiem twoich umiejętności.

– Ja nic nie umiem – odparła z cichym parsknięciem, które bardziej przypominało szloch aniżeli śmiech.

– Nie szkodzi.

Jeżeli to faktycznie był tylko sen, warunki nie miały dla niej znaczenia. Z wahaniem wpatrywała się w jego wyciągniętą rękę. Co mogła mieć do stracenia? Nic nie miała. Siedziała tu, licząc na śmierć, gdyż była zbyt wielkim tchórzem, żeby samodzielnie odebrać sobie życie. Czekała, choć nie wiedziała na co. Pewnie chwyciła za dłoń kreatury.

– Dobra dziewczynka – wyszeptał cień, przyciągając ją do siebie. – Teraz zamkniesz oczy, a gdy się obudzisz, całe twoje życie się zmieni.

Rozdział 1

Ciernisty Pałac

Noc ta była ciemna i ponura. Księżyc ukrywał się za czarnymi chmurami, nawet on nie chciał być świadkiem tego wszystkiego. W milczeniu zesłał na ziemię ciężką kurtynę deszczu. Woda uderzała w glebę ogromnymi kroplami, pozostawiając po sobie wgłębienia. Pomimo niepogody można było dostrzec sylwetkę. Mężczyzna, dociskając kobietę do piersi, biegł po grząskim błocie. Z trudem utrzymywał wyprostowaną postawę, buty ślizgały mu się po gruncie. Nie zwracał na to uwagi, parł przed siebie. Potknąwszy się o jeden z wielu wystających korzeni, legł na ziemię. Nie wypuszczając nieprzytomnej kobiety, wciąż krzyczał. Przez uporczywy deszcz nie można było rozróżnić słów wychodzących z jego ust. Przez jego twarz przetaczały się setki emocji. Gniew, żal i rozpacz wylewały z siebie w jedyny teraz możliwy sposób – krzyczał do niebios, szukając cienia sprawiedliwości w tym świecie. Nie mógł pokonać żywiołu, nikt go nie słyszał. Drzewa milczały niewzruszone jego cierpieniem. Bezlistne gałęzie nachylały się nad nimi, nie chroniły przed deszczem. Tracąc resztki nadziei, płakał z bezradności. Roztrzęsione dłonie zaciskał coraz mocniej wokół bladego ciała. Skulony przylgnął do niej, jakby tylko to trzymało go przy życiu. Gorycz uniemożliwiała mu postrzeganie rzeczywistości taką, jaką była. Jakaś część już wiedziała – w ramionach trzymał tylko pustą skorupę, żałosne wspomnienie tego, co niegdyś miał. Nie mógł pogodzić się ze stratą. Bez niej u boku nie istniał dłużej powód do życia.

W tę niefortunną pogodę była jeszcze jedna para nierozsądnie opuszczająca mury domostwa. Na oko pięcio-, sześcioletni chłopczyk przewracający się co krok próbował odnaleźć ojca. Zanosząc się płaczem, nawoływał. Silny wiatr wciskał mu słowa z powrotem do ust. Ślady na błocie szybko zanikały, nie poddawał się. Nim przedarł się przez granicę drzew, ktoś zakrył mu oczy.

– Nie patrz – wyszeptała, dociskając usta do jego ucha.

Było zbyt późno. Chłopiec z przerażeniem cofnął się w ramiona klęczącej za nim kobiety. Szczupłe palce nie zdążyły na czas odciąć mu widoku. Wspomnienie tej nocy na zawsze wyryło się w pamięci dziecka.

Edgar Puissant uchylił zmęczone powieki. Dlaczego to wszystko musiało wrócić do niego właśnie dziś? Udało mu się zasnąć pierwszy raz od tygodnia i musiał przyśnić mu się dokładnie ten koszmar? Ze zmęczeniem potarł opuchnięte powieki. Nieważne, co robił, demony przeszłości podążały za nim. Nie dawały o sobie zapomnieć, nawet na chwilę.

– Znów spędziłeś noc w gabinecie, mój panie.

Nie było to pytanie, Puissant nie pokusił się o udzielenie odpowiedzi. Wyprostował się na fotelu, zataczając głową połowiczne koło; była cięższa od ołowiu. Swobodnie odchylił ją w tył, odciążając zesztywniały kark. Sypianie na siedząco nie było dobre dla ciała, czuł, jakby zamienił się w marmurową figurę. Było to trafne określenie nie tylko z powodu sztywności, jego ciało miało znacznie niższą temperaturę od innych ludzi.

Zza ciężkich kurtyn zaczęły wpadać nieśmiałe promienie słońca. Złote tęczówki beznamiętnie zwróciły się w tamtym kierunku. Wstał kolejny dzień, choć jemu nie robiło to żadnej różnicy. Granica pomiędzy dniem a nocą nie istniała przy takim trybie życia. Wolał mrok, gdyż przepełniała go cisza. Nie było w nim tych wszystkich uporczywych dźwięków, idiotycznych ludzkich rozmów.

– O co cała ta wrzawa? – zapytał, zatrzymując chłodne spojrzenie na lokaju.

Antos Hrasho przeprowadzał codzienną rutynę bez najmniejszego zawahania. Wypełnił białą filiżankę parującą cieczą, jej zapach pozostawiał wiele do życzenia. Kamerdyner po tylu latach zwalczył odruch wymiotny, do wszystkiego można było się przyzwyczaić. W życiu nie wziąłby tego do ust, nie musiał. Odrzucająca mikstura była przeznaczona dla mężczyzny o podkrążonych oczach.

– Zapewne o to, co zawsze. Rycerze z kadetami próbują wywabić maga poza granice kliniki.

– Banda idiotów.

Hrasho z uśmiechem kontynuował serwowanie posiłku. Zabrał z dębowego biurka stertę dokumentów, ratując je przed spotkaniem ze śmierdzącą cieczą. Biała porcelana rozpadła się na drobne kawałeczki w dłoni szlachcica.

Edgar Puissant nie cieszył się dobrą sławą. W całym królestwie Zemlja Sunca nie istniała osoba, która by o nim nie słyszała. Nawet niemowlętom opowiadano o nim przerażające historie, wpajano strach i ostrożność. Nikt nie chciał spotkać go osobiście, nieobliczalnego potwora. Najmłodszy diuk księstwa Puissant został okrzyknięty mianem potwora w wieku zaledwie szesnastu lat. Czarne jak smoła włosy wyróżniały go na tle typowych mieszkańców regionu. Skórę miał bladą, a oczy złote i lodowate. Przyprawiały o dreszcze, a mimo to nie były głównym powodem terroru, jaki otaczał jego ciało.

– Życzysz sobie jeszcze czegoś, mój panie?

Diuk oderwał spojrzenie od nieznacznej szczeliny między zasłonami; delikatne promienie raniły jego oczy. Był przyzwyczajony do wszechogarniającego zmęczenia, nie zdarzały się lepsze dni. „Lepsze dni” były tylko oksymoronem, zwykłą bajką, miłą do wysłuchania, lecz nierealną.

– Głowy Lotos – wycedził, lokując spojrzenie w słudze.

– Tego nie jestem w stanie ci dostarczyć – oznajmił z powagą Antos.

Szlachcic pokręcił głową, oglądając, jak kamerdyner zaczyna zbierać zniszczoną filiżankę.

– Jesteś bezużyteczny.

Hrasho był przyzwyczajony do zachowania młodego diuka, uśmiech nawet mu nie drgnął pod nieuprzejmym stwierdzeniem. Wyciągnąwszy zapasową filiżankę, zapełnił ją jeszcze raz. Zawsze miał kilka przy sobie. Przy śniadaniu minimum trzy kończyły swój żywot. Pora obiadowa była spokojniejsza, lecz na koniec dnia dobijali do nawet piętnastu. W całym pałacu nie istniało naczynie starsze niż zaledwie kilka godzin.

– Lotos w dalszym ciągu nie wróciła ze swojej podróży – wyjaśnił sługa.

– Życie się jej znudziło.

Groźna nuta w tonie diuka przyprawiała o dreszcz, Antos nieznacznie wycofał się w kąt pomieszczenia. Nie bał się szlachcica, lecz wolał nie bawić się w łapanie latających talerzy czy palących się listów.

Zemlja Sunca była królestwem słońca. Pogoda tutaj przez cały rok była ciepła i piękna. W lato temperatury stawały się nie do zniesienia, a mimo to Puissant zawsze czuł chłód. Ciało miał niezdolne do odczuwania temperatury. Przez cały rok jego kończyny były odrętwiałe i zmrożone, jakby mieszkał w najchłodniejszych regionach świata. Zazwyczaj nie opuszczał swojego gabinetu bez większego powodu. Tylko list z królewską pieczęcią wywabiał go do świata zewnętrznego. Nie przyjmował również petentów, potrafił ignorować pozostałą szlachecką społeczność w bardzo wyrafinowany sposób. Dopóki ktoś nie przedstawiał mu porządnej, biznesowej propozycji, nic go nie interesowało.

***

Życie w pałacu było głośne i radosne. Służba ochoczo pomagała we wszystkim. Kadeci, spuszczeni ze wzroku kapitana, psocili. Ich zainteresowanie leżało szczególnie w jednym pomieszczeniu zachodniego skrzydła. Mała klinika przyciągała więcej osób, niż była w stanie pomieścić. Od kilku miesięcy zbierały się tam tłumy pod różnymi, błahymi powodami.

– Przysporzyliśmy ci dziś naprawdę wielu kłopotów… Musisz być zmęczona, Lorett. Obiecuję im dać za to nauczkę, odechce im się tych wszystkich żartów.

– To moja praca. Jestem tutaj, by się wami opiekować, kapitanie. Co innego miałabym do roboty? – Z lekkim rozbawieniem odpowiedziała kobieta notująca coś w notesie.

Mężczyzna, który jeszcze chwilę temu był jej pacjentem, uciekł na sam widok jej rozmówcy. Czmychnął w nadziei, że go nie zobaczył. Mylił się, Leonard miał doskonały wzrok.

– Zbyt im pobłażasz. – Westchnął, wchodząc do środka malutkiego gabinetu lekarskiego. Wciąż nie rozumiał, dlaczego było tutaj tak mało miejsca. Ze wszystkich pomieszczeń w pałacu to było jedno z najważniejszych. – W ten sposób niczego się nie nauczą. Za tamten incydent zdecydowanie zasłużyli na jakąś ostrą reprymendę z twojej strony. Nie zaszkodziłoby, gdybyś chociaż spróbowała.

Kobieta odsuwała się, ilekroć mężczyzna znajdował się zbyt blisko niej. Nie mogła się na niczym skupić, czując jego oddech na karku. Leonard bardzo często przychodził odwiedzić ją w gabinecie, nie miała szans się przed nim schować. Sama praca jej na to nie pozwalała. Poza tym nie miała nawet gdzie. Pałac był bogaty w ogromny teren, lecz wszyscy tu się znali. Gdziekolwiek poszła, ktoś ją widział. Widział i doniósł dalej, jeżeli ktoś potrzebował ją znaleźć. Dopóki nie zakopie się pod ziemią, nie będzie miała chwili spokoju. To wcale nie było pewne. Ktoś mógłby zobaczyć, jak kopie, a wtedy zaraz znalazłoby się kilka chętnych osób, aby potowarzyszyć jej w dziurze.

Zamknęła notes, w którym skrobała nazwisko ostatniego pacjenta. Piękne pawie pióro odstawiła na miejsce. Odwróciła się na pięcie w stronę nachylającego się nad nią mężczyzny. Nie była szczególnie niska, ale przy kapitanie nadwornej gwardii diuka nikt nie wydawał się wysoki. Kobieta mierzyła metr sześćdziesiąt w kapeluszu i w urokliwych szpilkach. Wpatrzona w czekoladowe oczy rycerza, odrzuciła do tyłu zielone włosy. Miała serdecznie dość jego osoby. Wcale to nie oznaczało, że go nie lubiła. Po prostu denerwował ją sposób, w jaki na nią patrzył. W jego wzroku kryło się ciągłe zmartwienie. Tym spojrzeniem prześladował ją od dnia, w którym otworzyła oczy.

– Może… może następnym razem – mruknęła, uśmiechając się do niego miło.

Minęło już kilka miesięcy, odkąd się tutaj pojawiła. A dokładniej dla niej minęły, gdyż po prawdzie pracowała tu od roku. To była dość długa historia, dla niej zdecydowanie krótsza. Pewnego dnia tak po prostu się tutaj zjawiła. Ciężka, obolała i bliska wymiotów leżała na ziemi z nachylającym się nad nią mężczyzną. Ściskał jej ramiona tak mocno, że była bliska płaczu. Każdy na jej miejscu zareagowałby tak samo, krzykiem. Jej głos rozdarł ciszę całego pałacu. Była przekonana, że poza murami też musieli ją usłyszeć. Teraz było jej głupio. Wtedy była gotowa walczyć, choć nie miała sił się podnieść. Z głową tak ciężką, że mogłaby nią rozbijać orzechy, nie była w stanie trzeźwo myśleć. Skakała wzrokiem po otaczających ją obcych twarzach. Była pewna, że chwilę temu leżała przytulona do własnej poduszki. Poduszki mierzącej metr osiemdziesiąt, zastępującej jej całe zrozumienie i miłość na świecie. W rogu sypialni paliła się świeczka o zapachu bzu, a zza okna docierał do niej szmer ulicy. Wszystko było normalne i na swoim miejscu.

– „Następnym razem”? Czyli kiedy? Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłaś na placu. Chyba rozumiesz, że przychodzą tu tak licznie tylko po to, by cię zobaczyć? Jeżeli się boisz…

– Nie boję się! – krzyknęła, cofając się o kolejny krok.

Wcale nie zabrzmiało to szczerze, było to wymalowane na jej twarzy. Odchrząknęła w pięść, aby wypaść odrobinę bardziej zrelaksowanie, niż rzeczywiście się czuła. Wciąż wszystko było dla niej nowe. Nie rozumiała swojej sytuacji, z każdym dniem się uczyła czegoś nowego.

– Niczego się nie boję, Leonardzie. Tym bardziej nie boję się bandy rozbrykanych chłopców z patykami przy pasie. – Posłała mu uśmiech dla potwierdzenia swoich słów. Gdy tak to obrazowała, faktycznie tak czuła. Nie bała się kadetów, nie miała powodu. Wszyscy tutaj byli dla niej mili i wyrozumiali. Nawet jeżeli zdarzały jej się błędy, a było to nieuniknione. – Byłam zajęta… potrzebowałam uporządkować myśli.

– I trwa to tyle czasu? – zapytał niedowierzająco.

Cofnęła się przed nim o kolejny krok. Odrobinę go to drażniło. Bała się, że ją nadepnie? Przez to nabierał ochoty, by postawić ją po prostu na biurku. Jako rycerz, kiepsko rozumiał potrzebę zachowania przestrzeni osobistej. Jednak Lorett miała całkiem inny powód, aby go unikać. Bała się, że gdy stanie zbyt blisko, odkryje jej sekret. Co, jeżeli odkryłby, że wcale nie jest tą Lorett, za którą wszyscy ją uważają?

Gdy pierwszy raz otworzyła oczy, była przerażona. Wszystko potoczyło się niezwykle szybko. Zabrano ją do jakiegoś pokoju. Teraz już wiedziała, to była jej sypialnia. Nagle pojawił się gość w białym kitlu. Z początku nie rozumiała ani jednego słowa, które padało z ich ust. Wszystko brzmiało jak obcy dialekt. Gdy głowa przestała jej ciążyć, zaczynała rozumieć pojedyncze słowa, z czasem całe zdania. Tak jakby w jej głowie przestawiła się jakaś kołatka. Diagnoza była jedna – szok pourazowy, tymczasowa utrata wspomnień.

Od tego dnia wiele osób ją odwiedzało. Jedni przepraszali, inni sypali mnóstwem niezrozumiałych dla niej zdań. Zdezorientowana spędziła dzień w łóżku. Jednego była pewna – to musiał być tylko sen. Już miewała podobne sny. Wydawały się niezwykle rzeczywiste, a w ostateczności budziła się mokra od potu w swoim łóżku. Tym razem też tak powinno być, w to wierzyła. Tym większe było jej zdziwienie, że gdy otworzyła oczy, nic się nie zmieniło. Wciąż leżała w ogromnym łóżku przykryta białą pościelą. Z lustra spoglądała na nią nieznajoma twarz. Kobieta o wielkich, szmaragdowych oczach połyskujących w świetle wschodzącego słońca. O włosach zielonych jak młoda trawa z delikatnie srebrnymi akcentami. Z niedowierzaniem podchodziła do lustra, szczypała się po policzkach. Blada skóra szybko się rumieniła, bolało.

– Wyobraź sobie, że miałam naprawdę wiele do przemyślenia – mruknęła, odwracając wzrok. – Jutro przyjdę na plac.

– Lorett, nie musisz się do niczego zmuszać. Jeżeli potrzebujesz porozmawiać, zawsze cię wysłucham. Jeżeli zechcesz, bym zbił ich na kwaśne jabłko, nie mam z tym problemu.

– Wszystko jest w porządku. – Westchnęła, ledwie powstrzymując chichot. Zza drzwi doszły do niej żałosne mruknięcia, rycerze musieli przysłuchiwać się ich rozmowie. Tutaj rzadko kiedy można było liczyć na prywatność. – Wciąż czuję się lekko zdezorientowana, ale dzięki tobie i wszystkim udało mi się bardzo szybko wrócić do formy.

Jej słowa były niczym miód dla jego uszu. Szybko obrósł w piórka, dumnie wypinając pierś. Wiele wysiłku wkładał w to, aby sobie wszystko przypomniała. Przychodził każdego dnia, gotów odpowiedzieć na jakiekolwiek pytania. Nigdy ich nie zadawała.

Odprowadziła Leonarda wzrokiem do drzwi. Najtrudniejsze każdego dnia było pozbycie się go. Gdy już się udawało, siadała przy biurku i wyciągała ze skrytki czarny notes. Nie był to zwykły zeszyt. Był to jej notatnik, zapisała w nim wszystko, co pamiętała. „Strata pamięci, takiego wała…!” – wołała w myślach, wertując strony.

Jak na sen, zbyt długo to wszystko trwało. Musiała porzucić tę tezę. Wszystko pamiętała… nawet więcej, niż chciała. Głowę wypełniało jej mnóstwo przedziwnych wspomnień i myśli. Bardzo szybko zorientowała się, że to były wspomnienia oryginalnej Lorett. Bardzo wiele im zawdzięczała. Dzięki nim płynnie wróciła do obowiązków. Było to dla niej bardzo ważne. Bała się, że przez brak dotychczasowych zdolności by ją zwolnili. Wtedy byłaby stracona. Co miałaby ze sobą zrobić całkiem sama w obcym świecie, nie rozumiejąc nawet podstawowych zasad tu obowiązujących? Byłoby to gorsze od bezpośredniego skazania na śmierć.

Spisywała w notatniku własne wspomnienia oraz wspomnienia tamtej kobiety. Zapisała wszystko, czego udało jej się dowiedzieć. Przez pierwsze trzy dni zmuszono ją do pozostania w łóżku. Dopóki opowiadała bzdury, wszyscy uznawali, że wciąż potrzebuje wypoczynku. Zamknięto ją w sypialni i dostarczano tylko posiłki. Wtedy zaczęły nachodzić ją wspomnienia poprzedniej „właścicielki” ciała. Nie miała pojęcia, jak ją nazwać. Powoli zaczynała sobie zdawać sprawę, kim teraz była i dlaczego wszyscy zwracali się do niej „szanowna czarodziejko”.

– Nie może być… – szeptała, zagryzając wargę.

Nie chciało jej się w to wierzyć, ale wszystko na to wskazywało. Trafiła do świata książki, czytanej w czasach, gdy była jeszcze nastolatką. Jej nagły, histeryczny śmiech wzbudził niepokój wśród służby. Czyżby kobieta jednak postradała rozum?

Lorett Nanose była medykiem na dworze diuka Puissant, czarodziejką natury. Przymglone wspomnienia maga pomogły jej się wdrożyć w pracę. Wiele zaklęć i eliksirów dzięki nim pamiętała. Pozostałych uczyła się na bieżąco. Musiała przyznać, podobało jej się to bardziej, niż mogłaby się spodziewać. Leczenie ludzi dla niej było czymś całkiem nowym. A sposób, w jaki to robiła, piękny i niesamowity. Na samym początku była zestresowana i niepewna. Nigdy nie robiła czegoś takiego. Magia? Jakiś nieśmieszny żart. Nie chciało jej się w to wierzyć, aż do chwili, gdy w końcu z niej skorzystała. Zielone języki trysnęły z jej palców, otaczając miękko rany. Wszystko trwało chwilę. Skóra zalśniła i zaraz wszystko było w porządku. Pacjent szczęśliwy, a ona w niedowierzaniu. Musiała się pilnować, by nie otworzyć z wrażenia ust. Z udawanym uśmiechem przyjmowała podziękowania i pacjent znikał. Podekscytowana własnymi zdolnościami, nałogowo czytała wszystkie księgi, w których posiadaniu była Lorett. Spędzała całe noce, poznając coraz to nowsze zaklęcia i eliksiry.

Mężczyzną wiszącym nad nią tamtego dnia był nie kto inny jak kapitan nadwornej gwardii diuka, Leonard Montenegro. Wpatrywała się w niego, nie rozumiała, skąd może go kojarzyć. To nie było nic w jego wyglądzie. Był wysoki i dobrze zbudowany, jak przystało na rycerza. Ciemne loczki okalały jego opaloną skórę. Czekoladowe oczy mogły niejedną kobietę przyprawić o miękkość w kolanach, mimo to nie był popularny wśród płci pięknej.

Rozmawiając z ludźmi, dowiedziała się paru innych rzeczy. Królestwo, w którym żyli, nazywało się Zemlja Sunca, kraina wiecznego słońca. Sama nazwa wydała się jej niezwykle znajoma. Tylko skąd? Nie była pewna. Służący tutaj mieli naprawdę wiele do powiedzenia na każdy temat. Opowiadali o mieście, o królestwie i o dworze. Na dworze, na którym pracowali wszyscy. Należał on do diuka Puissant. Nikt nie widywał go ostatnimi czasy osobiście, ale każdy wiedział, kim jest. Ostatni spadkobierca tytułu, najmłodszy diuk w historii i człowiek nazywany przez wszystkich „potworem”. Wydało jej się to zabawne, był to doskonały motyw do książki. I wtedy ją olśniło. Po zapisaniu wszystkich informacji w notesie wszystko nabrało sensu. Bardziej przestraszona niż rozbawiona, stwierdziła:

– Trafiłam do świata książki…

Nie mogła być tego w stu procentach pewna. Jeden rzut oka w lustro wiele jej potwierdzał. Doskonale znała te nazwiska. Lorett Nanose, Leonard Montenegro, Edgar Puissant… byli jednymi z głównych postaci książki czytanej przez nią jakiś czas temu. Książki, o której całkiem zapomniała przez wszystko, co działo się wokół niej ostatnimi czasy.

Ciernisty Pałac.

Im dłużej o tym myślała, tym więcej miało to sensu. Czarodzieje, mężczyźni biegający z mieczami u pasa… gdzie spotkać takie połączenie, jeżeli nie w baśni? Wszystko się zgadzało. Rycerz jak skała. Diuk potwór, dziwne nazwy królestw. Trafiła do książki, którą tak uwielbiała. Ale dlaczego? Tego potrzebowała się dowiedzieć.

Rozdział 2

Krwiożercze wróżki

Każdy dzień rozpoczynał się podobnie. Słońce przecinało horyzont, rozganiając nocny mrok. Ptaki budziły się do życia, urządzając koncert w koronach drzew. Emma otwierała oczy budzona spokojnym pukaniem do drzwi. Nie musiała się odzywać, służąca i tak wpraszała się po trzech uderzeniach, pchając drewniany wózeczek do wnętrza sypialni. Rozstawiała wszystko po kolei. Najpierw miseczkę wypełnioną przyjemnie pachnącą owsianką, maślanego croissanta na białym talerzyku i kolorową filiżankę wypełnioną parującą cieczą.

Czarodziejka pod czujnym spojrzeniem pokojówki wysunęła się z łóżka. Dziewczyna była dużo młodsza od niej. Po miesiącu kojarzyła tutaj prawie wszystkich, a już z pewnością osobę odpowiedzialną za dostarczanie jej posiłków. Lukria była wesołą dziewczyną pochodzącą z miasta. Miała typowe dla tego regionu blond włosy i błękitne oczy. Emma nie pytała jej o dokładny wiek, na oko szacowała około trzynastu-, czternastu lat. Większość pokojówek wydawała jej się ekstremalnie młoda. Nie było to dla nich niczym dziwnym, dzieci bardzo szybko zaczynały pracować. Dziewczynki szły na służbę na dwór szlachciców, chłopcy do wojska. Była to naturalna kolej rzeczy, coś, co w Emmy świecie byłoby nie do pomyślenia. Sama wciąż się uczyła. Studiowała. Pracowała przy tym dorywczo w wielu miejscach, lecz priorytetem zawsze była nauka. Tutaj, gdzie do nauki mieli prawo tylko szlachcice, czuła względem nich pewne współczucie. Smutek z powodu niesprawiedliwości powodowanej różnicą urodzenia.

Lukria na początku była bardzo ostrożna w kontaktach z czarodziejką. Po pewnym czasie zostawała, aby ją oglądać. Wydało jej się to ciekawe, gdyż magowie nie byli ludźmi, a mimo to jedli dosłownie to samo co oni. Sama też co rano jadła owsiankę wraz z innymi dziewczynami w pokoju. Piły wspólnie herbatę i chichotały, rozmawiając o głupotach. Zazwyczaj rozmowa kręciła się wokół chłopaków z dostawy. Był to jeden z nielicznych łączników świata zewnętrznego z życiem pałacowym.

Pokojówka widywała czarodziejkę od dłuższego czasu, lecz teraz, z jakiegoś powodu, wydawała jej się inna. Przed wypadkiem zdawała jej się bardziej nieosiągalna niż teraz. Zazwyczaj, gdy przynosiła śniadanie, czarodziejka już dawno była ubrana i gotowa do wyjścia. Teraz wciąż leżała w łóżku. Z trudem powstrzymywała się od śmiechu, widząc, jak ciężko przychodzi jej obudzenie się. „Łóżkowa” fryzura też nie należała do codzienności. Wszystko to sprawiało, że czarodziejka wydawała jej się znacznie bardziej „ludzka”. Nim zdała sobie sprawę, śniadanie jadły wspólnie.

– Dziś podczas dostawy spotkałam Dereka – zaszczebiotała Lukria, zajmując wolne krzesełko naprzeciw czarodziejki. Sięgnęła po błękitny imbryczek, by napełnić pustą już filiżankę Lorett. Kwiatowy aromat na nowo wypełnił pomieszczenie. – Wiesz, że już trwają przygotowania do festiwalu? Nie mogę się doczekać!

– Jakiego festiwalu? – zapytała, grzebiąc sennie w szarej papce służącej za śniadanie. Musiała przyznać, że zawierała wszystko, co lubiła: świeże owoce, zdrowe mleko, orzechy oraz żurawinę. To ostatnie zdecydowanie podnosiło wartość tej potrawy.

Jej pytanie wywołało znacznie żywszą reakcję, niż mogłaby się spodziewać. Omal nie upuściła łyżki, zaskoczona nagłym wybuchem pokojówki.

– Jak możesz nie wiedzieć, czym jest festiwal?! To najbardziej magiczny czas w całym mieście! Zjeżdżają się uliczni artyści wszelkiego rodzaju. Żonglerzy, iluzjoniści, treserzy dzikich zwierząt, muzycy…

Emma z trudem powstrzymała się od śmiechu. Rozmarzone oczy dziewczyny mówiły, że to naprawdę musi być coś. Cały ten świat był wypełniony magią. Podziwiała, że w dalszym ciągu coś takiego może być dla nich ekscytujące. Przecież gdy masz coś na co dzień, to czy nie jest to powszechne i dość nudne? Chociaż skłamałaby, gdyby miała powiedzieć, że sama tak się nie czuje. Samo słuchanie Lukrii podbiło jej oczekiwania. W tej chwili niczego bardziej nie chciała, niż iść i zobaczyć to na własne oczy. Tym bardziej że miał to być jej pierwszy magiczny festiwal w życiu. Oczekiwania miała wysokie.

– Wszyscy wkładają kolorowe stroje, tańczą i piją całą noc. W nocy są pokazy sztucznych ogni… są nawet wróżbici! Jak dobrze trafisz, przepowiedzą ci przyszłość. Zawsze chciałam pójść i spróbować. Mojej siostrze przepowiedziano męża. I BAM! Miesiąc później zakochana po uszy!

– To… interesujące – mruknęła, z trudem połykając owsiankę. Mało brakowało i wyplułaby ją wprost na pokojówkę. – Bardziej chciałam wiedzieć, z jakiej okazji jest ten festiwal.

– Rocznica zakończenia wojny – wyjaśniła, wracając spokojnie do swojego śniadania.

Emma z trudem powstrzymała się od parsknięcia. Kalejdoskop emocji Lukrii był niesamowity.

W swoim oryginalnym świecie Emma uczestniczyła w wielu festynach. Pod koniec letniego okresu w jej rodzinnych stronach świętowano okres miodu i wina. W tym czasie zjeżdżali się wszyscy regionalni producenci danych trunków, aby pochwalić się najnowszymi receptami. Impreza trwała zazwyczaj trzy długie dni. Pomimo że za dnia można było cieszyć się z możliwości zakupów dostępnych dóbr, to prawdziwe celebrowanie rozpoczynało się dopiero po zachodzie słońca. Z opisu Lukrii Emma mogła wnioskować, że oba te święta nie różniły się aż tak bardzo. Uliczni artyści korzystali ze wszystkich możliwych okazji, by zarobić parę groszy. Nie było lepszego czasu niż święto wyciągające wszystkich na ulicę. Emma uwielbiała oglądać iluzjonistów przekrawających kobiety wpół, treserów psów w fikuśnych sukienkach i ludowe tańce.

W zamyśleniu kończyła dopijać aromatyczną herbatę. Nie zwróciła nawet uwagi na pokojówkę krzątającą się przy jej głowie. Delikatnie ujmowała każdy kosmyk, rozczesując go srebrną szczotką. W delikatnej rączce umieszczone były trzy drobne kryształy. Środkowy, największy z nich wszystkich, był błękitny. Przypominał jej niebo w spokojny, letni dzień. Dwa mniejsze, umieszczone po obu stronach kamienia głównego, były ametystowe. Wpatrzona w sposób, w jaki kamienie odbijają światło, czesała niesforne kosmyki czarodziejki.

– Masz takie piękne włosy, szanowna czarodziejko. – Westchnęła mimowolnie, przekładając pasma przez siebie.

O czarodziejach opowiadano przeróżne historie. Najczęściej byli przedstawiani jako złoczyńcy niosący śmierć i nieszczęście. Wszyscy wiedzieli, jaką rolę odegrali podczas wojny. Mało opowieści przedstawiało ich w dobrym świetle. To tyczyło się wszystkich magicznych istot. Aby dzieci nie chodziły po nocy do lasu, straszono je krwiożerczymi wróżkami. Aby nie kradły, goblinami. Elfy, nimfy i przede wszystkim magowie – wszyscy byli źli. I każdy ciągle to powtarzał, wierząc, że to prawda. Lukria nie potrafiła zrozumieć, dlaczego tak się działo. Lorett bez dwóch zdań była magiem, a wcale nie piła ludzkiej krwi i nie zakładała ich kości jako biżuterii. Gdy stała tak blisko, czuła ciepło bijące od czarodziejki. Pod bladą skórą widziała żyły. A w oczach emocje, tak proste jak jej własne. Nic z tych rzeczy nie było takie jak w bajkach.

– Naprawdę? Planuję je niedługo ściąć, więc…

– Nie! – zawołała, zawiązując błękitną wstążkę na końcu warkocza. – To byłaby straszna strata!

Emma cofnęła dłoń pod lekkim klepnięciem ze strony pokojówki. Zaskoczona zamrugała i zaraz wybuchła śmiechem. Cała postawa Lukrii krzyczała do niej: „Nie niszcz mojego arcydzieła!”. Pozostawiła warkocz w spokoju. Sama nie była w tym najlepsza, czasem miło wprowadzić jakąś zmianę.

– Tylko że są już za długie. Zaczynają mi przeszkadzać.

– Będę je dla ciebie codziennie czesała i wiązała! Więc nie możesz ich ściąć, szanowna czarodziejko!

Czuła, że żaden argument dla niej nie będzie dobry. Miała ochotę powiedzieć, że zwyczajnie jest jej w nich za gorąco. Lecz bała się, że Lukria może znać prawdę. Czarodzieje nie mieli problemów z temperaturą. Byli na nią stosunkowo niewrażliwi, przystała więc na jej propozycję. Widząc, ile radości jej to sprawia, nie miała serca odmówić. Jako Emma Krasenko miała długie, do połowy pleców fale. Lubiła zaczesywać wysoką kitkę i wiązać ją kolorowymi frotkami. Robiła tak do czasu, aż po raz pierwszy wyprowadziła się z domu. Teraz, gdy o tym myślała, nie miała pojęcia, dlaczego przestała. Był czas, gdy wierzyła, że odpowiedni kolor frotki do danego wydarzenia mógł przynieść szczęście. Zwykły zabobon, taki sam jak ze szczęśliwym rodzajem biżuterii. Odruchowo musnęła pustą przestrzeń między obojczykami. Faktycznie, tutaj go nie było. Pokręciła głową, odpychając od siebie te myśli. Te rzeczy wcale nie przynosiły jej szczęścia. W końcu niewiele w życiu go miała.

– Przyjdziesz, prawda?

– S-słucham? – Wyrwana z zamyślenia, spojrzała na przyglądającą się jej Lukrię. Całkiem o niej zapomniała.

– Na festiwal. Pozostał niecały tydzień do rozpoczęcia. Już od miesiąca z dziewczynami kolekcjonujemy materiały na sukienki! – zaszczebiotała, opierając podbródek na dłoniach. – Jestem pewna, że masz już jakąś wspaniałą kreację na taką okazję, szanowna czarodziejko.

– Nigdy nie byłam na festiwalu. Nie wiedziałam, że obowiązują jakieś konkretne stroje.

Nie było to do końca kłamstwem. Jako Emma często chodziła na festyny w młodości, lecz w pamięci Lorett nie widziała niczego takiego. Nic nie wiedziała o panującej tu kulturze i zwyczajach. Książki czarodziejki były związane wyłącznie z magią. Poza podstawowymi informacjami z powieści nic więcej nie wiedziała. Słowa czarodziejki wprawiły pokojówkę w olbrzymie zaskoczenie, drugi raz tego samego poranka.

– Zatem musisz iść! Na straganach sprzedają tysiące przepysznych potraw! Chociaż raz do roku możemy zjeść coś innego niż ta okropna owsianka. Nie możesz tego przegapić!

– Może i bym chciała iść – mruknęła, próbując uspokoić entuzjazm wypływający silnymi falami z drobnego ciała pokojówki. Jeszcze chwila i mogłaby zmieść całe pomieszczenie. – Ale nie mogę opuszczać terenu pałacu. Nie wiem, czy mi pozwolą wyjść na festiwal.

– Na festiwal wszyscy dostają przepustkę. Poprzedni pałacowy czarodziej też w nich uczestniczył. To jeden z niewielu dni w roku, kiedy wszyscy mogą opuścić mury dworu! Cała osobista gwardia diuka patroluje teren miasta, jest bezpiecznie. Musisz przyjść! Na ten festiwal czeka się cały rok. Mam zamiar wydać na to całą swoją wypłatę!

Lukria długo opowiadała o swoich planach. Sprawiła, że czarodziejka na moment popadła w fantazję. Była gotowa pójść pod Wieżę Magii i błagać, aby tylko dostać tę przepustkę. Ale zanim tam pójdzie, musiała odwiedzić jeszcze inne miejsca. W końcu praca była najważniejsza, skoro miała zamiar prosić o wolne.

***

Antos Hrasho służył na dworze Puissanta, odkąd tylko nauczył się chodzić, nie znał innego życia. Tutaj odebrał edukację, zawarł pierwsze przyjaźnie i wrogości. Rodzina Hrasha od pokoleń przejmowała stanowisko prawej ręki każdego diuka. Tak jak jego ojciec, Henry Hrasho, Antos wyrósł na kolejnego głównego lokaja posiadłości Puissanta. Do jego obowiązków należało asystowanie diukowi w ważnych spotkaniach – w tych mniej częściej musiał go zastępować, niż mu towarzyszyć – oraz utrzymywanie pałacu w ładzie. Pod nieobecność księżnej zajmował się zatrudnianiem i dyscyplinowaniem służby, sprawdzaniem i uzupełnianiem zapasów, niezbędnymi naprawami i wieloma, wieloma innymi sprawami. W jednym zdaniu: nie nudził się. Na nieszczęście Antosa poprzednia księżna zmarła kilka lat po porodzie. Stary diuk nigdy nie ożenił się po raz kolejny, a Henry połowę obowiązków już wtedy przerzucił na syna. Zanim nowy diuk na stałe zasiadł na posadzce, Antos już miał w małym paluszku rozporządzenie pałacem. Pomimo licznych nagabywań szlachcic nie okazywał zainteresowania ożenkiem. Nie widział potrzeby odciążenia swojego lojalnego sługi.

– Przygotowania do festiwalu trwają w najlepsze, mój panie.

Mężczyzna nawet nie uniósł głowy, w milczeniu czytał raporty przyniesione przez lokaja. O festiwalu wiedziałby nawet bez tej zbędnej informacji, gdyż całe miasto huczało od przygotowań. Nigdy nie rozumiał ich entuzjazmu, to wcale nie był czas do świętowania. Zakończenie wojny nie przynosiło aż tyle radości po tak licznych pogrzebach, które musiano zorganizować. Gdyby nie głupota poprzedniego króla, nie zginęłoby tak mnóstwo ludzi. Diuk wpatrywał się w tekst, na moment zapomniał, o czym w ogóle czytał.

– W tym roku również nie masz zamiaru brać udziału w świętowaniu, mój panie?

– Moje przybycie tylko zrujnowałoby wszystkim zabawę.

Antos westchnął, kręcąc głową; młody diuk zawsze tak się zachowywał. Po powrocie z wojny nie wyściubiał nosa poza pałacowe mury, dopóki nie był do tego zmuszony. Tylko nadejście listu z królewską pieczęcią – choć zawsze zapierał się nogami i rękoma – wywoływało go na słońce. Często zwlekał z odpowiedzią, nie było odważnego, by go pośpieszyć. Choćby odwlekał wyjazd przez miesiąc, nikt nie pisnąłby słowa. Gdy same plotki na temat diuka nie wystarczały, sama jego postawa potrafiła wzbudzić lęk. Chłodna aura przyprawiała o dreszcze najtwardszych z rycerzy.

– Jak będziesz miał tyle much w nosie, to z pewnością. Nikt nie lubi takich zrzęd, mój panie.

Wszyscy bali się każdego szatańskiego pomiotu Puissant. Wszyscy poza nielicznymi, którzy zbyt wiele czasu spędzili w towarzystwie mężczyzny. Antosa można było nazywać szalonym za jego odważne odzywki i możliwe, że szalony był. Nikt, kto spędzał tyle czasu sam na sam z potwornym diukiem, nie mógł być normalny. Czasami zapominał, jak wyglądają relacje między normalnymi ludźmi.

Diuk uniósł wzrok znad dokumentów, może ich nie czytał, ale lokaj nie mógł o tym wiedzieć. Antos przewrócił oczami w odpowiedzi na chłodne spojrzenie. Gdyby jego pan był magiem lodu, wszyscy dawno obróciliby się w sztukę lodową. Jakby szlachcic nie był młodszy od córki Hrasha, może i by się go bał. W oczach kamerdynera na zawsze pozostanie dzieckiem. Miał okazję zmieniać mu pieluchy, tego nie zmieni nawet miecz przy gardle.

– Wystarczy powiedzieć, że chcesz pójść. Mogę zaaranżować stosowne przebranie, jeżeli swojej prezencji się wstydzisz.

– Niczego się nie wstydzę. – Westchnął, dając wreszcie za wygraną; lokaj nie odpuści, dopóki jasno nie zakreśli sprawy: – Nigdzie nie chcę iść.

– Zamknąłeś się w tym małym gabinecie przed całym światem. Życie to nie tylko praca i pieniądze. Jesteś jeszcze młody, a nawet raz nie tańczyłeś na festiwalu ani nie jadłeś jedzenia ulicznego.

– Gabinet mogę zmienić, choć nie uważam go za mały – mruknął, opierając się wygodniej w fotelu. – Tańczyłem na ostatnim balu, a jedzenie może przygotować kucharz. Powiedz mu tylko, czego chcesz.

Antos czasami naprawdę nienawidził rozmów z diukiem. Ściana była bardziej hojna w ekspresję niż ten człowiek. Hrasho nie był pewien, czy diuk – poza gniewem – zna jakiekolwiek emocje. Po jego twarzy nie było tego widać. Złotym tęczówkom było bliżej do zimnych monet niż do oczu żywej istoty.

– Na którym balu? Na tym, gdzie baron Wildford prawie padł trupem przez ciebie? Właśnie na tym balu?

Diuk nie wyczuwał żadnej aluzji związanej z wypowiedzią lokaja. W jego oczach wyglądał jak ktoś, kto naprawdę zapomniał o ostatnim wyjściu jego pracodawcy. Było to dość niekompetentne. Hrasho nie był jeszcze tak stary, żeby popaść w demencję starczą. Chociaż Diuk nie miał pojęcia, w jakim wieku ludzie na to chorują. Pośpiesznie zostawił sobie notkę, aby zająć się tą sprawą. Lepiej było mieć przygotowaną listę prawdopodobnych następców na stanowisko głównego lokaja.

– Dokładnie na tym, choć wcale nie było tak, jak mówisz. Gdyby stał spokojnie, nawet bym go nie drasnął. Niepotrzebnie pchał się pod miecz.

– Kto, na litość boską, przynosi miecz na bal? Miałeś tam tylko potańczyć, poznać kogoś miłego i może sprowadzić ze sobą… ale nie! Ty musiałeś poderżnąć gardło ojcu jednej z wolnych panien!

– To było tylko draśnięcie – powiedział w samoobronie.

– I tylko tyle? Tylko tyle masz mi do powiedzenia?

Diuk zmierzył przeciągle lokaja. Czego mógł chcieć więcej? Zapłacił odszkodowanie baronowi, sprawa zamknięta. Cała sytuacja nie miałaby miejsca, gdyby nie natarczywość Wildforda i jego córki. Nie znosił ludzi, którzy na pamięć znali wartość jego majątku, liczbę pracowników i rozmowę zaczynali od jego wieku oraz potrzeby kobiecej ręki. Hrasho doskonale wywiązywał się z obowiązków księżnej, nie potrzebował sprowadzać sobie kłopotu na głowę. A właśnie tym były dla niego wszystkie szlachcianki. Ilekroć z którąś rozmawiał, zaczynała boleć go głowa.

– Czego więcej chcesz? Udzieliłem mu nawet zgody na wizytę u mojego maga, jeżeli obawiałby się blizny.

– Nikt przy zdrowych zmysłach nie przyjechałby na twój dwór po takim incydencie, mój panie – odparł przez zaciśnięte zęby Antos.

– Gdybym miał zamiar go zabić, jego głowa już by się turlała po podłodze.

Antos wiedział, że to prawda. Choćby chciał złagodzić wizerunek Puissanta, ten nie dawał mu takiej możliwości. Swoim zachowaniem wytwarzał tylko coraz więcej plotek. Hrasho zaczynał się martwić, że pewnego dnia może zabraknąć odważnych do kandydatury na żonę diuka. Tytuł księżnej był łakomym kąskiem, dawał mnóstwo możliwości i władzy. Puissant zbyt łatwo gasił zapał panien z całego królestwa.

– Może miałem go wysłać na ziemie barona?

– „Go”? O kim teraz mówisz, mój panie? – zapytał lekko zdezorientowany lokaj.

– O magu. Powiedziałeś, że baron jest zbyt przerażony, aby przyjechać do mnie. Uważasz zatem, że powinienem sam posłać do niego czarodzieja?

Antos nie przypominał sobie powiedzenia niczego podobnego. Nie obchodził go stan zdrowia grubego barona. Szlachcic miał więcej długów niż udziałów. Związek z jego córką nie przynosił korzyści. Hrasho miał na liście znacznie bardziej odpowiednie kandydatki.

– Nie mamy już czarodzieja, a czarodziejkę. Uściślając, od ponad roku mamy czarodziejkę.

– I jaka to różnica?

„Płci” – cisnęło się na usta lokaja. Puissant nigdy nie potrzebował pomocy medycznej, naturalnie nie interesował się osobą za to odpowiedzialną. Regenerację szlachcica można było określić zdolnością prawdziwego potwora, jedną z wielu niezwykłych umiejętności, które posiadał. Antos uważał, że zapoznanie się z listą pracowników w niczym by nie zaszkodziło. Czy nie warto wiedzieć, komu wypłaca się pieniądze każdego miesiąca?

– Zasadniczo żadna. – Odchrząknął Hrasho. – Co do festiwalu…

– Nie chcę iść na żaden festiwal – warknął diuk, tracąc resztki cierpliwości.

Antos posłusznie zamilkł. Skłoniwszy się szybko, opuścił gabinet. Lepiej było odczekać, zanim znów poruszy się temat.

Rozdział 3

Galaretka

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Prolog
Rozdział 1. Ciernisty Pałac
Rozdział 2. Krwiożercze wróżki
Rozdział 3. Galaretka
Rozdział 4. Stroje festiwalu
Rozdział 5. Festiwal: dzień pierwszy
Rozdział 6. Festiwal: dzień drugi
Rozdział 7. Festiwal: dzień trzeci
Rozdział 8. Słabeusz
Rozdział 9. Podarunek
Rozdział 10. Różowe w koronkę
Rozdział 11. Trucizna
Rozdział 12. Pod Liliową Gałęzią
Rozdział 13. Sprawiedliwość
Rozdział 14. Kartis
Rozdział 15. Śnięta ryba
Rozdział 16. Magiczna biblioteka
Rozdział 17. Rycerska obietnica
Rozdział 18. Na dobry sen
Rozdział 19. Sakrament ślubu
Rozdział 20. Życzenia
Rozdział 21. Magiczne przeziębienie
Rozdział 22. Magiczna fajeczka
Rozdział 23. Magia kontaktowa
Rozdział 24. Zaklęcie wzmacniające
Rozdział 25. Stalker
Rozdział 26. Jesteś moim lekarstwem
Rozdział 27. Miód
Rozdział 28. Skrzydła
Rozdział 29. Źródło
Rozdział 30. Złodziejka
Rozdział 31. Słoneczniki
Rozdział 32. Anielska cisza
Rozdział 33. Latające szczury
Rozdział 34. Mag ognia
Rozdział 35. Gwizdanie
Rozdział 36. Malinki
Rozdział 37. Żona dla diuka
Rozdział 38. Kochanie
Rozdział 39. Sukienka
Rozdział 40. Bal
Rozdział 41. Treningowa partnerka
Rozdział 42. Randka
Rozdział 43. Plotki
Rozdział 44. Egzamin

Ciernisty Pałac. Tom I

ISBN: 978-83-8373-846-8

© Kinga Parafińska i Wydawnictwo Novae Res 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Dominika Synowiec

KOREKTA: Anna Miotke

OKŁADKA: Agnieszka Wrycz-Szybowska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek