43,99 zł
Inteligentna, zabawna, a przede wszystkim pełna czułości opowieść o tym, co naprawdę łączy nas wszystkich – o samotności.
FREDRIK BACKMAN
Cassi nie chce mieć już z nikim kontaktu. Wycofała się z życia, przestała o siebie dbać. Codziennie wykłada towar na półki w supermarkecie, czego nienawidzi, a potem pije wino z kartonu, by stłumić frustrację i przygnębienie. Nim jej świat wywrócił się do góry nogami, zarządzała renomowaną restauracją. Miała przyjaciół, czuła się kochana. Teraz ma tylko psa. Wydaje jej się, że już nigdy nie będzie szczęśliwa.
Pewnego dnia pod wpływem impulsu przenosi się na wieś. Nowy dom Cassi wymaga remontu, a ona czuje, że musi się nim zaopiekować. Wkrótce po okolicy rozchodzi się pogłoska, jakoby była duchową przewodniczką. Zamiast sprostować nieporozumienie, Cassi postanawia wejść w rolę. Improwizuje z różnymi formami terapii, jogi i magicznymi kamieniami... i ku swojemu zdziwieniu zdobywa prawdziwych przyjaciół.
Ale czy życie zbudowane na kłamstwie na pewno jest dobrym pomysłem?
JOHANNA SWANBERG (ur. 1974) – dziennikarka i autorka podcastów. Pracowała w prasie, telewizji, radiu i PR. Mieszka w Sztokholmie z dwójką dzieci,
dwoma psami i mężem. Cassi jest jej debiutem literackim.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 392
Rok wydania: 2025
MAJ
1
Nie zawsze tak było.
Teraz, w sobotę, o wpół do piątej rano budzi ją dźwięk budzika w telefonie. Wciąż czuje krążące w żyłach wino, którego trochę pozostało w stojącej obok łóżka szklance, i rozpoczyna dzień, jak każdy inny zresztą w ostatnim czasie, od wypicia wczorajszych resztek. Zupełnie jakby zadbała o śniadanie, zanim padła kilka godzin wcześniej.
Brązowe szesnastokilowe cielsko w nogach łóżka nawet nie podnosi łba, przeciąga się, po czym na powrót zasypia. Cassi niepewnie przerzuca nogi przez kant łóżka i stawia stopy na zimnej podłodze. Wciąga na bieliznę, w której spała, spodnie i bluzę z kapturem, które w nocy rzuciła koło łóżka.
W łazience wypija duszkiem dwie szklanki wody. Szklanka jest lepka od pasty do zębów. Nie myje zębów, ze stojącego na podłodze pudełka wyciąga gumkę do włosów. Jak tylko może, unika patrzenia w lustro. Nie musi oglądać sięgających za łopatki włosów z postrzępionymi końcówkami ani tłustych kilkucentymetrowych odrostów mysiego koloru, aby wiedzieć, jak wygląda. Ubranie na niej wisi, ale nie dlatego, że się rozciągnęło, tylko dlatego, że Cassi straciła na wadze. Ma piwne oczy, spiczasty nos i wargi zmaltretowane od czerwonego wina i przez nieustanne skubanie ich palcami.
Ktoś, kto wcześniej znał Cassi, z trudem by ją rozpoznał w obecnej wersji, a już najmniej ona sama. Osoba, którą była, nie potrafiłaby utożsamić się z niechlujnym czupiradłem w wypchanych na kolanach legginsach i poplamionej bluzie. Osoba, którą była, co rano przez czterdzieści pięć minut odhaczała kolejne punkty z listy, którą poprzedniego wieczoru ułożyła sobie w głowie. Dawna Cassi nie uznawała półśrodków, taka była od zawsze.
„Jak coś robić, to porządnie” – to byłaby jej dewiza, gdyby w ogóle potrzebowała motywacji. Z pewnością nie potrzebowała, a jej pozbawiony grama tłuszczu trener osobisty często powtarzał coś, co prawdę mówiąc, brzmiało podobnie: „Nie po to się chodzi na siłownię, żeby zbijać bąki”. Pod okiem trenera Cassi ćwiczyła dwa razy w tygodniu, trzy razy zaś trenowała sama.
Jej jasne, w miarę nowocześnie urządzone, świeżo wyremontowane mieszkanie ze sztukateriami było zawsze porządnie wysprzątane. W każdy piątek zamawiała dostawę ciętych kwiatów, dbała o skórę, włosy, wypełniacze, brwi i paznokcie tak często, jak zalecają specjaliści od skóry, włosów, wypełniaczy, brwi i paznokci, a jej ubrania zawsze wyglądały jak nowe. W pracy, którą kochała (!), spędzała przynajmniej dziesięć godzin dziennie, była w związku z mężczyzną, którego również (!) kochała, pielęgnowała przyjaźnie, starała się nie tylko śledzić wiadomości i wydarzenia kulturalne, lecz również prognozę pogody i najnowsze plotki towarzyskie. To ona organizowała urodzinowe przyjęcia, kupowała prezenty, inicjowała wspólne kolacje. Cassi zredukowała swoją potrzebę snu do czterech godzin; pozostały czas był skrupulatnie podzielony co do kwadransa, kalendarz wypełniony był różnokolorowymi zapiskami wiele miesięcy naprzód. Wszystko miało być tak, jak chciała, i tak, jak być powinno.
Prawdę mówiąc, nie jest zbyt prawdopodobne, by w jej życiu pojawił się ktoś z tamtego czasu. Cassi nie ma kontaktu z nikim, kogo znała wcześniej, mimo że „wcześniej” i „tamten czas” miały miejsce nie dalej niż rok temu. Można by nawet powiedzieć, że straciła kontakt z samą sobą, prócz tego, że w jakimś sensie istnieje.
Jedną z wielu rzeczy, które zdarzyły się w ciągu minionego roku, było to, że Cassi przestała się wszystkim przejmować. Łatwiej się teraz wyłącza. Zajęło to kilka miesięcy, ale po pewnym czasie odkryła jakby prawdziwą siebie. Odsłoniętą. Widoczną. Jakby zeskrobano z niej zbędne warstwy i pozostał tylko rdzeń. Rdzeń radzi sobie sam. Nie potrzebuje nawet stanika. Ciało po prostu jest, a głowa podąża za nim.
Stara się jak najmniej myśleć, stawiać jak najmniejszy opór, i w ten sposób pokonuje kolejne dni.
Pokój w suterenie, gdzie teraz mieszka, czyli „lokal z własną łazienką”, jak napisano w ogłoszeniu, należy do rozwiedzionej kobiety, której Cassi w zasadzie nie zna. Wynajem jest dla nich obu praktycznym rozwiązaniem. Kobieta dostaje dodatkowe pieniądze, a Cassi nie musi się niczym przejmować. Opuszcza swoje dwadzieścia metrów kwadratowych, tylko gdy potrzebuje skorzystać z kuchni, czego co drugi tydzień stara się unikać z obawy, że natknie się na synów właścicielki. Mają sześć i osiem lat i niespożytą energię. Jest z tego jedna korzyść – lubią psa Cassi i chętnie wychodzą z nim na spacer.
Cassi związuje włosy gumką, wchodzi na górę do kuchni, odkręca kran i czeka, aż napłynie ciepła woda. Znajduje pod blatem małą plastikową butelkę, odkręca korek, wącha, wzrusza ramionami i wsypuje do butelki kawę prosto z puszki. Napełnia do połowy gorącą wodą z kranu i dolewa trochę mleka z lodówki. Potrząsa butelką, sięga po torebkę, wkłada buty i wychodzi.
Droga do pracy zajmuje ledwie kwadrans, jeśli się akurat trafi na autobus, i tego sobotniego poranka Cassi ma szczęście. Nie chce siedzieć, więc stoi oparta o słupek przy miejscu dla wózków i popijając kawę z butelki, wygląda na zamglone boiska piłkarskie i opustoszałe ronda. Kierowca autobusu słucha audycji radiowej w języku, którego nie rozumie.
Pięć minut później Cassi odbija kartę i wchodzi do zakładu pracy. Wkłada służbowe beżowe spodnie, koszulę w beżową kratę i brązową kamizelkę i idzie do magazynu.
Osiem godzin później przebiera się i rusza w drogę powrotną. Tym razem autobusy, ronda i boiska piłkarskie wypełnia gwarny weekendowy tłum. Kierowca autobusu nuci do lecącego w radiu reklamowego dżingla. Wrzeszczące dzieci i sygnały telefonów.
Cassi wysiada dwa przystanki wcześniej. Odciąć się, uciec od tego wszystkiego. Idzie skrótem przez las, nie tyle las, ile zagajnik, ale wystarczająco duży, że kiedy byli dziećmi, mogli się w nim bawić w chowanego. Często znajdowali tu pornograficzne pisemka, które ktoś w pośpiechu ukrył w pniu jakiegoś drzewa.
Na widok osób idących z przeciwka Cassi odwraca głowę. Zna to niewielkie miasto na pamięć i kiedy zaraz po ukończeniu liceum ona i jej przyjaciółki przeniosły się do Sztokholmu, przysięgła sobie, że nigdy tu nie wróci.
A jednak znów się tu znalazła. I mimo że trudno to nazwać wymarzoną sytuacją, pokój w suterenie jest jedynym miejscem, w którym czuje się bezpiecznie, jedynym, w którym ma ochotę przebywać. Nalać sobie kieliszek wina, podrapać psa po brzuchu, umościć się wygodnie na łóżku i obejrzeć serial w telewizji. Pozwalać mijać kolejnym godzinom. Cassi pragnie, żeby dzień się jak najszybciej kończył i żeby zapadała noc. Nie znaczy to jednak, że chciałaby umrzeć. Po prostu nie chce brać udziału w tym, co inni nazywają życiem. Odmawia. Dziękuję, nie. Jej życie nie toczy się już wśród ludzi, wśród tak zwanych przyjaciół, w środowisku i świecie zewnętrznym. Jej życie ogranicza się do czterech ścian pokoju w suterenie z przerwą na czas, który musi spędzić w pracy. Jakoś to znosi. Jakby wstrzymywała oddech.
Pewnego razu, na początku mieszkania w suterenie, uradowana tym, że nikt nie zna jej miejsca pobytu i nie może jej odnaleźć, zorganizowała dla chłopców i Mainego zabawę w poszukiwanie skarbów. Prosta mapka z podchwytliwymi pytaniami i wskazówkami oraz skarby w postaci rozmieszczonych w różnych miejscach pakiecików ze słodyczami dla dzieci i psa. Radość bijąca z ich małych ramion, malujący się w oczach podziw.
Mobilizacja okazała się jednak tylko chwilowa. Wkrótce znów dopadło ją zmęczenie. Brak sił, by dzień w dzień spełniać oczekiwania innych. Brak sił, by zachowywać pozory.
Tymczasem chłopcy nadal żyją wspomnieniem tamtego dnia, nadzieją, że kiedyś się powtórzy. Nie potrafią zrozumieć i zaakceptować tego, że Cassi nie jest już dobrą wróżką, że przeobraziła się w trolla żyjącego pod mostem[1].
Tej soboty zastaje po powrocie z pracy pusty dom. To nic niezwykłego, to raczej stan rzeczy, dzięki któremu może dzielić tę samą przestrzeń z obcą kobietą i jej dziećmi, które są tu co drugi tydzień.
Mieszkańcy wiodą życie na różnych poziomach, zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Tamci się spotykają z ludźmi, bawią się, grillują, przyjmują gości. Paplają, przygotowując lasagne, śmieją się donośnie, strzelając z wodnych pistoletów, skrzykują na piątkowy show w telewizji.
W suterenie Cassi żyje swoim życiem.
Maine wita ją w holu, machając ogonem. Cassi wypuszcza go na niewielki ogrodzony trawnik przed domem, chociaż wie, że nie powinna. Maine leci do swojego zwykłego miejsca i załatwia swoje zwykłe potrzeby. Potem wraca z nią do domu. Pies z umiarkowanymi oczekiwaniami od życia.
Cassi gotuje makaron i napełnia szklankę do piwa winem z kartonu stojącego w szafce kuchennej przeznaczonej do jej dyspozycji. Czerwone wino to jej codzienny napój. A raczej pożywka, bo jest nieprzejrzyste, gęste. Białe jest na wieczór, bardziej przypomina wodę. Ledwie je widać. W poprzedniej wersji Cassi uznałaby takie podejście za aberrację, rozumowanie idioty. Lecz tu i teraz jest ono według niej jak najbardziej logiczne. Nie ma w nim nic dziwnego. Nie uważa przy tym, żeby miała problem z alkoholem. Wino jest dla niej narzędziem przetrwania. Życie Cassi sprowadza się do tego, by przeżyć kolejny dzień możliwie gładko i bezboleśnie z pomocą stałej i odpowiedniej liczby promili. Ukryta głęboko w pamięci, dogorywa wiedza z profesjonalnych kursów dla winiarzy, o ile jeszcze całkiem nie wyparowała.
Cassi znosi ugotowany makaron do swojej przyziemnej twierdzy, gdzie czas od rana ani drgnął. Maine dostawał kiedyś specjalną karmę na wrażliwy żołądek, teraz musi się zadowolić karmą z supermarketu, co nie wpływa najlepiej na jakość powietrza w pokoju. W niewielkich oknach wiszą zasłonki w szkocką kratę, ta sama krata jest na narzucie, która od czasu, gdy Cassi się wprowadziła, nigdy nie leżała na łóżku ani na kanapie, wciąż zarzuconej ubraniami.
Cassi siada na stosie ubrań z podwiniętymi nogami. Maine kładzie się tuż obok, z głową na jej udach. Cassi pochłania makaron, pierwszy posiłek tego dnia. Pod wieloma względami żyje, jakby nadal miała siedemnaście lat, choć ma już trzydzieści siedem, co widać, kiedy włącza laptop i wybiera serial o żądnych zmian Brytyjczykach, którzy z pomocą agentów nieruchomości szukają wakacyjnych mieszkań w ciepłych krajach. Jednocześnie przegląda Facebook i dowiaduje się, że ktoś jest na rodzinnym przyjęciu, ktoś inny w spa, a zaledwie kilka ulic od niej odbywa się wieczór panieński z osobami z jej dawnego życia. Została zaproszona, ale porzuciła wszystko, co dawne, i nie odpowiada na sygnały od starych znajomych.
Nagle nachodzi ją ochota, żeby dokądś wyjechać. Daleko stąd. Gdzie może być to spa? Ale właściwie nie ma ochoty być w spa, w ścisku kąpiących się ciał, wśród ludzi rozkoszujących się czerwoną truskawką w kieliszku letniego szampana.
Czego naprawdę chce? Cassi stara się o tym nie myśleć, ale ta myśl ją nieraz nachodzi i za każdym razem jest równie irytująca. Sięga po plastikowy ręczny wentylatorek i kieruje go na psa, który wcześniej błogo westchnął, co jest nieuchronnym sygnałem nadchodzącego ataku gazów.
Cassi idzie do kuchni i napełnia szklankę. Tym razem wraca na dół, niosąc karton z winem. Zerka na relację na Facebooku: wieczór panieński przeniósł się na tor gokartów. Ale ona czuje, że impreza nadal jest nieznośnie blisko. Jakby inni mogli w każdej chwili pojawić się za jej oknem, by podglądać ją i jej życie. Jako jedną z atrakcji wieczoru panieńskiego – odstraszający przykład ponurego zoo, gdzie nikt nie chce przebywać.
Może powinna przeprowadzić się za granicę? Do Brytyjczyków na Costa del Sol? Pociąga łyk wina i wpisuje w wyszukiwarkę „mieszkanie w Nerja”. To właśnie to miasto polecali agenci w brytyjskim programie. Na widok cen chwilowe ożywienie gaśnie. Cassi klika jeszcze z rozpędu parę wyskakujących linków z innych agencji, lecz szczyt jej aktywności już minął. Zmęczenie bierze górę i podczas gdy zwycięzca wyścigu gokartów zostaje uhonorowany nagrodą w postaci plastikowego kubka oraz pięćdziesięcioma ośmioma wesołymi grupowymi zdjęciami, opublikowanymi przez najbardziej aktywnych uczestników wieczoru, Cassi układa się wygodnie obok psa i zamyka oczy.
Budzi się kilka godzin później, gdy z kuchni dobiega znaczący krzyk gospodyni: „Cathrin!”, któremu towarzyszy walenie drewnianą łyżką w nieumyty garnek po makaronie. Został jeszcze kawał wieczoru. Cassi wybiera film, który już widziała, napełnia szklankę i bez powodzenia usiłuje ignorować wpisy na swojej osi czasu.
Przypisy