Bliźnięta z lodu - S.K. Tremayne - ebook

Bliźnięta z lodu ebook

S. K. Tremayne

4,2
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Rok po tym, jak w wypadku ginie jedna z bliźniaczek jednojajowych, Lydia, Angus i Sarah Moorcroft przeprowadzają się na maleńką szkocką wysepkę, którą Angus odziedziczył po babci. Liczą na to, że będą mogli tam podnieść się z traumy. Jednak gdy ich żyjąca córka, Kirstie, twierdzi, że pomylili jej tożsamość – i że w rzeczywistości jest Lydią – koszmar powraca. Zbliża się zima i Angus jest zmuszony opuścić wyspę, by podjąć pracę. Sarah czuje się odizolowana, a Kirstie (a może to Lydia) staje się coraz bardziej niespokojna. Gdy potężny sztorm odcina od świata Sarę i jej córeczkę, zmuszone są stawić czoła temu, co naprawdę wydarzyło się tamtego feralnego dnia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 363

Oceny
4,2 (21 ocen)
11
6
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Dobrze spędzony czas

Niektóre książki nie zaczynają się od pierwszej strony, lecz od uczucia – niepokoju, który nie daje się wytłumaczyć. Od ciszy, która nagle wydaje się zbyt głośna. Od spojrzenia dziecka, które trwa ułamek sekundy za długo, jakby ono wiedziało coś, czego ty nie wiesz. „Bliźnięta z lodu” to właśnie taka książka. Od pierwszego rozdziału czułam, że coś jest nie tak. To nie była zwykła opowieść o rodzinnej tragedii – to był psychologiczny labirynt, w którym z każdym krokiem gubiłam się coraz bardziej, jakbym błąkała się po lodowej pustce, szukając śladów, które być może nigdy nie istniały. Nie wiem, czy bardziej przerażała mnie sama historia, czy świadomość, że w świecie tej książki nic nie jest pewne – nawet to, które dziecko żyje. Sarah, matka bliźniaczek, jest kobietą, w której łatwo się odbić jak w lustrze – nie idealną, nie niezłomną, ale przepełnioną wewnętrznym rozdarciem, tęsknotą za spokojem i cichą, druzgocącą winą. Jej opowieść prowadzi nas przez cienką warstwę lodu emocjonalne...
00
Calanthe83

Nie oderwiesz się od lektury

Można przeczytać
00
magnesik

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna świetna książka tej autorki!
00
ANIATwiggy

Nie oderwiesz się od lektury

Trzyma w napięciu do końca.
00

Popularność




1

Nasze krze­sła stoją dokład­nie dwa metry od sie­bie. Oba przo­dem do wiel­kiego biurka, jak­by­śmy byli parą na tera­pii mał­żeń­skiej; uczu­cie, które znam aż za dobrze. W pokoju domi­nują dwa wyso­kie, osiem­na­sto­wieczne prze­suwne okna bez zasłon: bliź­nia­cze por­trety ciem­nego, zamglo­nego nieba nad Lon­dy­nem.

– Mogli­by­śmy włą­czyć świa­tło? – pyta mój mąż, a młody adwo­kat, Andy Wal­ker, pod­nosi wzrok znad papie­rów, może lekko ziry­to­wany.

– Oczy­wi­ście – mówi. – Prze­pra­szam. – Sięga do prze­łącz­nika, który ma za ple­cami, i dwie wyso­kie sto­jące lampy zale­wają pokój żół­tym świa­tłem, a impo­nu­jące okna czer­nieją.

Widzę teraz swoje odbi­cie w szy­bie: opa­no­wana, bierna, kolana razem. Kim jest ta kobieta?

Nie jest taka, jak była kie­dyś. Jej oczy są nie­bie­skie jak zawsze, ale smut­niej­sze. Twarz lekko zaokrą­glona i blada, szczu­plej­sza niż daw­niej. Wciąż jest dość ładną blon­dynką – ale spło­wiałą i jakby skur­czoną; trzy­dzie­sto­trzy­let­nia kobieta, w któ­rej nie pozo­stało nic z dziew­czyny.

A jej ubra­nie?

Dżinsy, które były modne rok temu. Buty, które były modne rok temu. Fio­le­towy swe­te­rek z kasz­miru, cał­kiem ładny, ale zno­szony: widać, że prze­szedł o jedno pra­nie za dużo. Krzy­wię się na widok swo­jego odbi­cia. Powin­nam się była ubrać bar­dziej ele­gancko. Ale po co mia­ła­bym to robić? Spo­ty­kamy się tylko z praw­ni­kiem. I cał­ko­wi­cie zmie­niamy swoje życie.

Na zewnątrz szmer ulicz­nego ruchu, jak głę­boki, ale nie­spo­kojny oddech śpią­cego part­nera. Zasta­na­wiam się, czy będę tęsk­nić za lon­dyń­skim ruchem, za tym nie­ustan­nym, pod­no­szą­cym na duchu szme­rem: jak te apli­ka­cje na tele­fon, które poma­gają zasnąć, naśla­du­jąc nie­prze­rwany szum krwi w łonie matki, odle­głe bicie jej serca.

Moje bliź­nięta na pewno sły­szały ten odgłos, gdy pocie­rały się we mnie noskami. Pamię­tam, jak widzia­łam je na USG. Wyglą­dały jak dwa heral­dyczne sym­bole w her­bie, iden­tyczne i prze­ciw­stawne. Jed­no­ro­żec i jed­no­ro­żec.

Testa­tor. Wyko­nawca testa­mentu. Zgodne z pra­wem. Uwie­rzy­tel­niony odpis…

Andrew Wal­ker zwraca się do nas, jak­by­śmy byli na sali wykła­do­wej i jakby był tro­chę roz­cza­ro­wa­nym swo­imi stu­den­tami pro­fe­so­rem.

Zapis w testa­men­cie. Zmarła. Spad­ko­bierca. Żyjące dzieci.

Mój mąż Angus wzdy­cha, tłumi znie­cier­pli­wie­nie; znam to wes­tchnie­nie. Jest znu­dzony, pew­nie roz­draż­niony. I rozu­miem to, ale żal mi też adwo­kata. Dla Wal­kera to nie może być łatwe. Musi sta­wić czoło wojow­ni­czemu ojcu i wciąż pogrą­żo­nej w żało­bie matce i pora­dzić sobie z pro­ble­ma­tycz­nym testa­men­tem: musimy być dla niego trud­nymi klien­tami. A więc jego sta­ranna, powolna, pre­cy­zyjna wymowa może być spo­so­bem, by się od tego wszyst­kiego zdy­stan­so­wać. Pora­dzić sobie z trudną mate­rią. Może to prawny odpo­wied­nik ter­mi­no­lo­gii medycz­nej. Krwiaki dwu­nast­nicy i uszko­dze­nie błony suro­wi­czej pro­wa­dzące do zapa­le­nia otrzew­nej u dziecka i do jego zgonu.

Ostry głos prze­cina powie­trze.

– Już to wszystko prze­ra­bia­li­śmy.

Czy Angus coś pił? W jego tonie sły­chać nie­mal złość. Jest zły, odkąd to się stało. I dużo pije. Ale dziś wydaje się dość przy­tomny i praw­do­po­dob­nie jest trzeźwy.

– Chcie­li­by­śmy to zała­twić, zanim na Ziemi zmieni się kli­mat, wie pan?

– Panie Moor­croft, jak już mówi­łem, Peter Ken­wood wyje­chał na urlop. Możemy pocze­kać na jego powrót, jeśli wolałby pan…

Angus kręci głową.

– Nie, chcemy to zała­twić teraz.

– W takim razie muszę jesz­cze raz przej­rzeć doku­menty i wszystko, co ma zwią­zek z tą sprawą. Dla mojego spo­koju. Poza tym Peter uważa… no cóż…

Obser­wuję ich. Adwo­kat się waha, w jego kolej­nych sło­wach sły­chać napię­cie. Są jesz­cze sta­ran­niej wywa­żone:

– Jak zapewne zdaje pan sobie sprawę, panie Moor­croft, Peter uważa się za sta­rego przy­ja­ciela rodziny. Nie tylko za doradcę praw­nego. Zna oko­licz­no­ści. Bar­dzo dobrze znał zmarłą panią Car­nan, pań­ską babkę. Dla­tego pro­sił mnie, bym się jesz­cze raz upew­nił, czy oboje pań­stwo wie­cie, w co się paku­je­cie.

– Wiemy, co robimy.

– Musi­cie sobie pań­stwo zda­wać sprawę, że wyspa led­wie się nadaje do zamiesz­ka­nia. – Wal­ker wzru­sza ramio­nami. Widać, że czuje się nie­swojo, jakby ten upa­dek był w jakiś spo­sób winą jego kan­ce­la­rii. Ale on zrobi wszystko, by unik­nąć pozwu. – Oba­wiam się, że chatę latar­nika zosta­wiono na pastwę żywio­łów. Nikt tam nie był od lat. Ale jest zabyt­kiem, więc nie może­cie pań­stwo jej cał­ko­wi­cie zbu­rzyć i zacząć od nowa.

– Tak. Wiem to wszystko. Czę­sto tam jeź­dzi­łem jako dzie­ciak. Bawi­łem się w base­nach pły­wo­wych.

– Ale czy na pewno zdaje pan sobie sprawę, jakie to wyzwa­nie, panie Moor­croft? To naprawdę ogromne przed­się­wzię­cie. Są pro­blemy z dostęp­no­ścią, przy­pływy, błoto, i oczy­wi­ście poważne pro­blemy z insta­la­cją wodno-kana­li­za­cyjną, ogrze­wa­niem i insta­la­cją elek­tryczną. Poza tym w testa­men­cie nie ma żad­nego zapisu o pie­nią­dzach, o niczym, co mogłoby…

– Świet­nie zda­jemy sobie sprawę z tego wszyst­kiego.

Chwila mil­cze­nia. Wal­ker zerka na mnie, potem znów na Angusa.

– Rozu­miem, że sprze­da­je­cie pań­stwo dom w Lon­dy­nie?

Angus wpa­truje się w niego. Unie­siony pod­bró­dek. Wyzy­wa­jące spoj­rze­nie.

– Słu­cham? A co to ma do rze­czy?

Adwo­kat kręci głową.

– Peter się mar­twi. Bo… no cóż… Bio­rąc pod uwagę pań­stwa tra­giczną stratę w ostat­nim cza­sie… chciałby mieć cał­ko­witą pew­ność.

Angus zerka na mnie. Wzru­szam ramio­nami, nie jestem pewna. Angus pochyla się do przodu.

– Dobra. Mniej­sza z tym. Tak. Sprze­da­jemy dom w Cam­den.

– I ta sprze­daż ozna­cza, że będą pań­stwo mieli wystar­cza­jący kapi­tał, by prze­pro­wa­dzić remont na Ell… – Wal­ker marsz­czy czoło. Wpa­truje się w to, co ma prze­czy­tać. – Nie jestem w sta­nie tego wymó­wić. Ell…?

– Eilean Tor­ran. To po gaelicku. To zna­czy Wyspa Pio­runa. Wyspa Tor­ran.

– Tak. Oczy­wi­ście. Na wyspie Tor­ran. A więc macie pań­stwo nadzieję uzy­skać dosta­teczne fun­du­sze ze sprze­daży swo­jego obec­nego domu, żeby odno­wić chatę latar­nika na wyspie Tor­ran?

Czuję, że powin­nam coś powie­dzieć. Na pewno muszę coś powie­dzieć. Angus odwala całą robotę. A jed­nak moje mil­cze­nie jest pocie­sza­jące, jest jak kokon. Otula mnie moja cisza. Jak zawsze. Taka jestem. Zawsze byłam cicha, o ile nie pełna rezerwy. Angusa drażni to od lat. O czym myślisz? Powiedz mi. Czemu zawsze to ja muszę mówić? I kiedy to mówi, zwy­kle wzru­szam ramio­nami i się odwra­cam, bo cza­sem mil­cze­nie mówi wszystko.

I oto znów mil­czę. Słu­cham swo­jego męża.

– Mamy już dwie hipo­teki obcią­ża­jące dom w Cam­den. Stra­ci­łem pracę, nie jest nam lekko. Ale tak, mam nadzieję, że zaro­bimy na tym parę fun­tów.

– Macie pań­stwo nabywcę?

– Aż się pali, żeby wypi­sać czek. – Angus w oczy­wi­sty spo­sób tłumi złość, ale cią­gnie dalej: – Niech pan posłu­cha: moja babka zapi­sała w testa­men­cie tę wyspę mnie i mojemu bratu, zga­dza się?

– Oczy­wi­ście.

– I mój brat bar­dzo wspa­nia­ło­myśl­nie twier­dzi, że jej nie chce. Zga­dza się? Moja matka jest w domu opieki. Tak? A więc wyspa należy do mnie, do mojej żony i mojej córki. Zga­dza się?

Córki. Liczba poje­dyn­cza.

– W rze­czy samej…

– I to by było na tyle. Prawda? Chcemy się wpro­wa­dzić. Naprawdę chcemy. Tak, dom jest w ruinie. Tak, wali się. Ale sobie pora­dzimy. Bądź co bądź – odchyla się do tyłu – prze­ży­li­śmy gor­sze rze­czy.

Patrzę w sku­pie­niu na swo­jego męża.

Gdy­bym go teraz poznała, wciąż wyda­wałby mi się bar­dzo atrak­cyjny. Wysoki, bystry facet po trzy­dzie­stce, z miłym dla oka trzy­dnio­wym zaro­stem. Ciem­no­oki, męski, zaradny.

Miał leciutki zarost, kiedy się pozna­li­śmy, i spodo­bało mi się to. Pod­kre­ślało to linię jego szczęki. Gdy sie­dział w tym dużym, gło­śnym barze tapas w Covent Gar­den, wyda­wał mi się jed­nym z tych nie­wielu męż­czyzn, o któ­rych powie­dzieć, że są przy­stojni, to za mało.

Sie­dział z grupką przy­ja­ciół przy wiel­kim stole i śmiał się gło­śno: wszy­scy mieli po dwa­dzie­ścia kilka lat. Ja i moje przy­ja­ciółki sie­dzia­ły­śmy przy sąsied­nim sto­liku. Tro­chę młod­sze, ale rów­nie wesołe. Wszy­scy pili dużo wina rioja.

I tak to się stało. Któ­ryś z nich rzu­cił do nas jakiś żart. Któ­raś mu dow­cip­nie odpo­wie­działa. A potem zesta­wi­li­śmy stoły: sie­dzie­li­śmy cia­sno, śmia­li­śmy się i żar­to­wa­li­śmy, i zaczę­li­śmy się sobie przed­sta­wiać: to jest Zoe, to jest Sacha, Alex, Imo­gen, Mere­dith…

A to jest Angus Moor­croft, a to jest Sarah Milver­ton. Angus jest ze Szko­cji i ma dwa­dzie­ścia sześć lat. Ona jest pół Angielką, pół Ame­ry­kanką i ma dwa­dzie­ścia trzy lata. A teraz spę­dzi­cie razem resztę życia.

Na zewnątrz godziny szczytu. Ruch staje się coraz gło­śniej­szy. Wyrywa mnie z zadumy. Andrew Wal­ker pod­suwa Angu­sowi do pod­pi­sa­nia kolejne doku­menty. Świet­nie znam tę pro­ce­durę: w tym roku pod­pi­sa­li­śmy tak wiele doku­men­tów. Papiery, które zawsze towa­rzy­szą kata­stro­fie.

Angus pochyla się nad biur­kiem, składa pod­pis. Pióro wydaje się w jego ręce zbyt małe. Odwra­cam się, wpa­truję się w obraz. Old Lon­don Bridge na poma­lo­wa­nej na żółto ścia­nie. Chcę jesz­cze tro­chę powspo­mi­nać, zająć czymś myśli. Chcę myśleć o Angu­sie i o sobie: o tym pierw­szym wie­czo­rze.

Pamię­tam wszystko bar­dzo wyraź­nie. Od muzyki – mek­sy­kań­ska salsa – aż po bar­dzo prze­ciętne tapas. Jaskrawo czer­wone pata­tas bra­vas, cierp­kie białe szpa­ragi. Pamię­tam, jak pozo­stali zaczęli się roz­cho­dzić – zdą­żyć na ostat­nie metro, tro­chę się prze­spać – jakby wszy­scy wyczuli, że do sie­bie pasu­jemy, że to coś waż­niej­szego niż zwy­kły piąt­kowy flirt.

Jak wszystko się łatwo zmie­nia. Jak by teraz wyglą­dało moje życie, gdy­by­śmy wybrały inny sto­lik, poszły do innego baru. Ale wybra­ły­śmy tam­ten bar, tam­ten wie­czór i tam­ten sto­lik. I przed pół­nocą sie­dzia­łam sama z tym wyso­kim face­tem: Angu­sem Moor­cro­ftem. Powie­dział mi, że jest archi­tek­tem. Powie­dział mi, że jest Szko­tem i sin­glem. A póź­niej opo­wie­dział mi inte­li­gentny dow­cip i zda­łam sobie sprawę, że to dow­cip, dopiero minutę póź­niej. Gdy się śmia­łam, zauwa­ży­łam, że na mnie patrzy: w sku­pie­niu, z pyta­niem w oczach.

Więc ja też na niego popa­trzy­łam. Jego oczy były brą­zowe, ciemne i poważne; włosy krę­cone, gęste i bar­dzo czarne; zęby lśniły bielą na tle czer­wieni ust i ciem­nego zaro­stu, i zna­łam już odpo­wiedź. Tak.

Dwie godziny póź­niej skra­dli­śmy sobie pierw­szy pijany poca­łu­nek pod patrzą­cym na nas z apro­batą księ­ży­cem na placu w Covent Gar­den. Pamię­tam lśniący od desz­czu bruk, gdy się obej­mo­wa­li­śmy: chłodna sło­dycz wie­czor­nego powie­trza. Spa­li­śmy ze sobą jesz­cze tej samej nocy.

Nie­cały rok póź­niej byli­śmy mał­żeń­stwem. Po nie­spełna dwóch latach uro­dziły się dziew­czynki: bliź­niaczki jed­no­ja­jowe. A teraz została tylko jedna.

Wzbiera we mnie ból: muszę przy­ci­snąć rękę do ust, by stłu­mić dreszcz. Kiedy prze­mi­nie? Może ni­gdy? Jest jak wojenna rana, jak szrap­nel tkwiący w ciele, przez lata wycho­dzący na powierzch­nię.

Więc może muszę coś powie­dzieć. By stłu­mić ból, by uci­szyć myśli. Sie­dzę tu od pół godziny, potulna i cicha jak jakaś pury­tań­ska żona. Zbyt czę­sto zdaję się na to, że Angus wszystko powie za nas oboje; że uzu­pełni mnie w tym, czego mi bra­kuje. Ale na razie mam dosyć swo­jego mil­cze­nia.

– Jeśli dopro­wa­dzimy wyspę do dobrego stanu, może być warta nawet milion.

Obaj odwra­cają się do mnie. Gwał­tow­nie. Ona mówi!

– Sam widok na cie­śninę Sound of Sleat – mówię – jest wart z milion. W stronę Knoy­dart.

Bar­dzo się sta­ram wymó­wić to popraw­nie. Odro­bi­łam lek­cje. Bez końca szu­ka­łam mate­ria­łów, wyszu­ki­wa­łam w Google zdję­cia i histo­rie.

Andrew uśmie­cha się uprzej­mie.

– I była tam pani, pani Moor­croft?

Rumie­nię się, ale się tym nie przej­muję.

– Nie. Ale widzia­łam zdję­cia, czy­ta­łam książki. To jeden z naj­słyn­niej­szych wido­ków w Szko­cji, a my będziemy mieli swoją wła­sną wyspę.

– Zga­dza się. Tak. Ale…

– Był taki dom we wsi Orn­say na sta­łym lądzie, kilo­metr od Tor­ran… – Zer­kam na notatkę w tele­fo­nie, choć świet­nie wszystko pamię­tam. – Sprze­dał się za sie­dem­set pięć­dzie­siąt tysięcy, pięt­na­stego stycz­nia tego roku. Dom z czte­rema poko­jami, ład­nym ogród­kiem i tara­sem. Bar­dzo ładny, choć trudno byłoby to nazwać rezy­den­cją. Ale miał spek­ta­ku­larny widok na cie­śninę, i za to wła­śnie ludzie płacą. Sie­dem­set pięć­dzie­siąt tysięcy.

Angus patrzy na mnie i kiwa głową, by mi dodać odwagi. Potem do mnie dołą­cza:

– Zga­dza się. I jeśli zro­bimy remont, możemy mieć pięć pokoi i ogró­dek. Chata jest na to dość duża. Bez pro­blemu może być warta milion.

– No cóż, tak, panie Moor­croft. W tej chwili jest warta led­wie pięć­dzie­siąt tysięcy, ale potwier­dzam, ma taki poten­cjał.

Uśmie­cha się. To fał­szywy uśmiech. Nara­sta we mnie cie­ka­wość: dla­czego tak bar­dzo nie chce, żeby­śmy się prze­pro­wa­dzili na Tor­ran? Co takiego wie? Dla­czego naprawdę zaan­ga­żo­wał się w to Peter Ken­wood? Może sami zamie­rzali zło­żyć ofertę? To by miało sens: Ken­wood od lat znał Tor­ran, znał babkę Angusa i mógł w pełni zda­wać sobie sprawę z poten­cjal­nej war­to­ści wyspy.

Tak to sobie zapla­no­wali? Jeśli tak, to byłoby to urze­ka­jąco pro­ste. Wystar­czyło odcze­kać, aż umrze babka Angusa. Potem przy­ci­snąć wnuki, a zwłasz­cza pogrą­żoną w żało­bie, wciąż oszo­ło­mioną parę. Wstrzą­śniętą śmier­cią dziecka, w nie­pew­nej sytu­acji finan­so­wej po tym, co się stało. Zapro­po­no­wać im sto tysięcy, dwu­krot­nie wię­cej, niż potrze­bują, być wspa­nia­ło­myśl­nym i peł­nym współ­czu­cia, cie­pło i smutno się uśmie­chać. To na pewno bar­dzo trudne, ale możemy pomóc, możemy zdjąć z pań­stwa bar­ków ten cię­żar. Pro­szę tylko pod­pi­sać tutaj…

A potem: spa­ce­rek. Wystar­czy wysłać na Skye auto­bus pełen pol­skich robot­ni­ków budow­la­nych. Zain­we­sto­wać dwie­ście tysięcy, pocze­kać rok, aż robota będzie skoń­czona.

Ta prze­piękna posia­dłość, poło­żona na wyspie nad słynną cie­śniną Sound of Sleat, jest na sprze­daż za milion dwie­ście pięć­dzie­siąt tysięcy fun­tów, cena do nego­cja­cji…

Taki mieli plan? Wal­ker wpa­truje się we mnie i zaczy­nam się czuć winna. Pew­nie jestem strasz­nie nie­spra­wie­dliwa dla Ken­wood & Part­ners. Ale bez względu na to, jaką mają moty­wa­cję, nie ma mowy, żebym zre­zy­gno­wała z tej wyspy: to moje wyj­ście awa­ryjne, ucieczka przed żałobą i wspo­mnie­niami… i przed dłu­gami i wąt­pli­wo­ściami.

Zbyt długo była moim marze­niem. Wpa­try­wa­łam się w zdję­cia lśniące na ekra­nie mojego lap­topa, w kuchni o trze­ciej nad ranem. Kiedy Kir­stie śpi w swoim pokoju, a Angus leży w łóżku, zamro­czony szkocką, wpa­truję się w kry­sta­liczne piękno. Eilean Tor­ran. Nad Sound of Sleat. Oto­czona pięk­nem Hebry­dów Wewnętrz­nych. Uro­cza posia­dłość poło­żona na osob­nej wyspie.

– A więc dobrze. Potrze­buję jesz­cze tylko kilku pod­pi­sów – mówi Wal­ker.

– I sprawa będzie zała­twiona?

Zna­cząca chwila mil­cze­nia.

– Tak.

Pięt­na­ście minut póź­niej Angus i ja opusz­czamy poma­lo­wany na żółto gabi­net, idziemy poma­lo­wanym na czer­wono kory­ta­rzem i wycho­dzimy na zewnątrz. Jest wil­gotny paź­dzier­ni­kowy wie­czór. Na Bed­ford Squ­are, w Blo­oms­bury.

Angus ma w ple­caku doku­menty. Wszystko skoń­czone. Stało się. Patrzę na inny świat i mój nastrój się popra­wia.

Wiel­kie czer­wone auto­busy toczą się Gower Street, z obu pię­ter spo­glą­dają puste twa­rze.

Angus kła­dzie mi dłoń na ramie­niu.

– Dobra robota.

– Co takiego?

– To, że się wtrą­ci­łaś. Nie­źle wybra­łaś moment. Już się mar­twi­łem, że będę musiał mu przy­ło­żyć.

– Ja też. – Spo­glą­damy na sie­bie. Poro­zu­mie­waw­czo i ze smut­kiem. – Ale udało nam się. Prawda?

Angus się uśmie­cha.

– Udało nam się, kocha­nie. Wszystko nam się udało. – Sta­wia koł­nierz płasz­cza, by się osło­nić przed desz­czem. – Ale, Saro… muszę cię zapy­tać jesz­cze raz: jesteś abso­lut­nie pewna?

Krzy­wię się. Angus dodaje szybko:

– Wiem, wiem. Tak. Ale wciąż myślisz, że to słuszna decy­zja? Naprawdę chcesz… – Sze­ro­kim gestem wska­zuje na żółte świa­tła lon­dyń­skich tak­só­wek lśniące w mżawce. – …naprawdę chcesz to wszystko zosta­wić? Zre­zy­gno­wać z tego? Skye to takie odlu­dzie.

– Kiedy czło­wiek jest zmę­czony Lon­dy­nem – mówię – to zna­czy, że ma dosyć desz­czu.

Angus się śmieje. Pochyla się nade mną. Jego brą­zowe oczy wpa­trują się w moje, może jego usta szu­kają moich ust. Deli­kat­nie głasz­czę go po pod­bródku i całuję w szorstki poli­czek, wdy­cham jego zapach – nie pach­nie whi­sky. Pach­nie Angu­sem. Mydłem i męsko­ścią. Czy­sty i zaradny, męż­czy­zna, któ­rego kocha­łam. Kocham. Zawsze będę kochać.

Może dziś prze­śpimy się ze sobą, po raz pierw­szy od wielu tygo­dni. Może przez to prze­brniemy. Ale czy w ogóle można kie­dyś przez to prze­brnąć?

Idziemy obok sie­bie ulicą. Angus ści­ska moc­niej moją dłoń. W tym roku czę­sto trzy­mał mnie za rękę: gdy leża­łam w łóżku i pła­ka­łam, bez­gło­śnie i bez końca, noc za nocą. Trzy­mał mnie za rękę od początku do końca potwor­nego pogrzebu Lydii, od Ja jestem zmar­twych­wsta­niem i życiem aż po Z nami wszyst­kimi na wieki wie­ków.

Amen.

– Metro czy auto­bus?

– Metro – odpo­wia­dam. – Będzie szyb­ciej. Chcę prze­ka­zać Kir­stie dobrą wia­do­mość.

– Mam nadzieję, że tak to odbie­rze.

Patrzę na niego. Nie.

Nie mogę sobie pozwo­lić na wąt­pli­wo­ści. Jeśli zacznę się zasta­na­wiać, ogarną mnie złe prze­czu­cia i utkniemy na zawsze.

Zapew­niam go szybko:

– Oczy­wi­ście, że tak, Angus. Prze­cież musi tak to ode­brać. Będziemy mieli wła­sną latar­nię, całe to świeże powie­trze, jele­nie, del­finy…

– Tak, ale pamię­taj, że widzia­łaś głów­nie zdję­cia robione latem. W słońcu. Nie zawsze tak jest. Zimą jest ciemno.

– No to zimą… jak to się mówi? Przy­cza­imy się i będziemy się bro­nić. To będzie przy­goda.

Jeste­śmy już pra­wie przy metrze. Czarny stru­mień ludzi wra­ca­ją­cych z pracy znika na scho­dach: rzeka poły­kana przez lon­dyń­skie metro. Odwra­cam się na chwilę i patrzę na zamgloną New Oxford Street. Jesienne mgły w Blo­oms­bury są jakby duchem – albo widocz­nym wspo­mnie­niem – śre­dnio­wiecz­nych bagien Blo­oms­bury. Czy­ta­łam gdzieś o tym.

Dużo czy­tam.

– No chodź.

Tym razem łapię go za rękę i ze sple­cio­nymi pal­cami scho­dzimy do metra. Wytrzy­mu­jemy trzy przy­stanki w tłoku godzin szczytu, przy­ci­śnięci do sie­bie. Potem wpy­chamy się do stu­ka­ją­cej windy na Mor­ning­ton Cre­scent i kiedy wynu­rzamy się na powierzch­nię, wła­ści­wie bie­gniemy.

– Hej! – Angus się śmieje. – To jakaś olim­piada czy co?

– Chcę powie­dzieć naszej córce!

I chcę, bar­dzo chcę. Chcę prze­ka­zać mojej żyją­cej córce jakąś dobrą wia­do­mość, choć raz powie­dzieć jej coś miłego. Coś, w czym jest szczę­ście i nadzieja. Dziś mija trzy­na­ście mie­sięcy od śmierci jej sio­stry Lydii – nie­na­wi­dzę tego, że wciąż tak dokład­nie pamię­tam datę, że z taką łatwo­ścią odmie­rzam czas – i ma za sobą ponad rok udręki, któ­rej nie potra­fię pojąć. Stra­ciła sio­strę bliź­niaczkę, swoją drugą duszę. Odizo­lo­wała się we wła­snej otchłani, zamknęła się w niej na trzy­na­ście mie­sięcy. Ale teraz mogę ją uwol­nić.

Świeże powie­trze, góry, nad­mor­skie fiordy. I widok przez cie­śninę na Knoy­dart.

Bie­gnę do drzwi wiel­kiego bia­łego domu, któ­rego ni­gdy nie powin­ni­śmy byli kupo­wać. Domu, na który już nas nie stać.

W drzwiach stoi Imo­gen. Dom pach­nie jedze­niem dla dziecka, pra­niem i świeżą kawą. Jest jasny. Będzie mi go bra­ko­wało. Może.

– Immy, dzię­kuję, że się nią zaję­łaś.

– Och, pro­szę cię! Daj spo­kój. Ale powiedz, wszystko się udało?

– Tak, mamy ją. Prze­pro­wa­dzamy się!

Imo­gen z zachwy­tem klasz­cze w dło­nie. Moja bystra, ciem­no­włosa, ele­gancka przy­ja­ciółka, która trwa przy mnie od cza­sów col­lege’u. Pochyla się i obej­muje mnie, ale z uśmie­chem odsu­wam ją od sie­bie.

– Muszę jej powie­dzieć. Ona nic nie wie.

Imo­gen uśmie­cha się sze­roko.

– Jest w swoim pokoju z Cwa­niacz­kiem.

– Co?

– Czyta tę książkę!

Prze­mie­rzam przed­po­kój, wcho­dzę na górę i przy­staję przy drzwiach, na któ­rych jest napi­sane: „Tu mieszka Kir­stie” i „Naj­pierw zapu­kaj”.

Nie­zdar­nie wycięte nożycz­kami z błysz­czą­cego papieru litery. Zgod­nie z instruk­cją pukam.

Sły­szę ciche: mmm-mmm. „Pro­szę” w wyko­na­niu mojej córki.

Otwie­ram drzwi i widzę moją sied­mio­let­nią dziew­czynkę. Sie­dzi po turecku na pod­ło­dze, w szkol­nym mun­durku: czarne spodnie, biała koszulka polo. Jej pie­go­waty nosek pochyla się nad książką: obraz nie­win­no­ści, ale też samot­no­ści. Pul­suje we mnie miłość i smu­tek. Tak bar­dzo chcę, by jej życie stało się lep­sze, by znów cała mogła być sobą.

– Kir­stie…

Nie odpo­wiada. Nie prze­staje czy­tać. Cza­sem tak robi. Gra w tę grę: „mmm­NIE chcę roz­ma­wiać”. Od roku robi to coraz czę­ściej.

– Kir­stie. Muminku. Kir­stu­siu.

Teraz patrzy na mnie tymi nie­bie­skimi oczami, które ma po mnie. Tyle że są bar­dziej nie­bie­skie niż moje. Błę­kit Hebry­dów. Jej blond włosy wydają się nie­mal białe.

– Mamu­siu.

– Mam dobrą wia­do­mość, Kir­stie. Dobrą wia­do­mość. Wspa­niałą wia­do­mość.

Sia­dam obok niej na pod­ło­dze, mię­dzy zabaw­kami – jej pin­gwin­kami, plu­szo­wym lam­par­ci­kiem, Jed­no­ręką Lalką – i mówię jej o wszyst­kim. Szybko, pra­wie jed­nym tchem. O tym, że prze­pro­wa­dzamy się w szcze­gólne miej­sce, w nowe miej­sce, gdzie zaczniemy od początku, piękne, wspa­niałe i świeże, na naszą wła­sną wyspę.

Kir­stie cały czas na mnie patrzy. Pra­wie nie mruga oczami. Chło­nie to wszystko. Nic nie mówi, nic nie robi, jakby była w tran­sie, oddaje mi moje wła­sne chwile mil­cze­nia. Kiwa głową i uśmie­cha się blado. Może jest zain­try­go­wana. W pokoju zapada cisza. Skoń­czyły mi się słowa.

– No więc – mówię – co o tym sądzisz? Wypro­wa­dzimy się na naszą wła­sną wyspę. Nie uwa­żasz, że będzie faj­nie?

Powoli kiwa głową. Spo­gląda na książkę, zamyka ją, potem znów na mnie patrzy i mówi:

– Mamu­siu, dla­czego cią­gle mówisz do mnie Kir­stie?

Nie odzy­wam się. Cisza dzwoni mi w uszach.

– Prze­pra­szam, kocha­nie – mówię. – Co takiego?

– Dla­czego cią­gle nazy­wasz mnie Kir­stie, mamu­siu? Kir­stie nie żyje. To K i r s t i e umarła. Ja jestem Lydia.

2

Wpa­truję się w Kir­stie. Pró­buję się uśmiech­nąć. Pró­buję nie oka­zać, że jestem głę­boko zanie­po­ko­jona.

Pew­nie w roz­wi­ja­ją­cym się umy­śle Kir­stie znów wynu­rza się na powierzch­nię ten drze­miący w niej smu­tek, jakieś poczu­cie zagu­bie­nia, typowe dla bliź­niąt, które stracą brata lub sio­strę, i jestem przy­zwy­cza­jona do tego, że moje córki… że moja córka jest inna.

Od czasu gdy moja matka w samym środku zimy po raz pierw­szy przy­je­chała z Devon do naszego miesz­kanka, do Hol­lo­way, od chwili gdy spoj­rzała na bliź­niaczki uło­żone obok sie­bie w łóżeczku, dwoje iden­tycz­nych maleń­kich malu­chów ssą­cych sobie nawza­jem kciuki, od chwili gdy moja matka, ocza­ro­wana i oszo­ło­miona, wybuch­nęła śmie­chem, a jej oczy roz­sze­rzyły się w szcze­rym zachwy­cie, wie­dzia­łam, że uro­dze­nie bliź­niąt to coś jesz­cze bar­dziej impo­nu­ją­cego niż zwy­kły cud zosta­nia rodzi­cem. Rodząc bliź­nięta – zwłasz­cza jed­no­ja­jowe – daje się życie gene­tycz­nym cele­bry­tom. Ludziom, któ­rzy są nie­zwy­kli tylko dla­tego, że ist­nieją.

Nie­zwy­kli i bar­dzo inni.

Mój tata wymy­ślił im nawet ksywkę – bliź­nięta z lodu. Bo uro­dziły się w naj­zim­niej­szy, naj­mroź­niej­szy dzień roku i miały lodo­wo­błę­kitne oczy i włosy jasne jak śnieg. Wyda­wała mi się tro­chę melan­cho­lijna, więc ni­gdy się tak naprawdę nie przy­jęła. A jed­nak nie mogłam zaprze­czyć, że w jakiś spo­sób to do nich paso­wało. Tacie udało się uchwy­cić ich nie­sa­mo­wi­tość.

I wła­śnie tak szcze­gólne potra­fią być bliź­nięta: miały nawet spe­cjalne imię, które ze sobą dzie­liły.

A teraz prze­szy­wa­jąco spo­kojne stwier­dze­nie Kir­stie: Mamu­siu, ja jestem Lydia, to K i r s t ie umarła, mogło być po pro­stu kolej­nym przy­kła­dem tej bliź­nię­co­ści, kolej­nym obja­wem ich uni­kal­no­ści. A mimo to usi­łuję nie pani­ko­wać, nie wybuch­nąć pła­czem. Bo Kir­stie przy­po­mina mi Lydię. I mar­twię się o nią.

Jakie potworne złu­dze­nie ją drę­czy, że mówi coś tak strasz­nego? Mamu­siu, ja jestem Lydia, to Kir­stie umarła. Dla­czego cią­gle nazy­wasz mnie Kir­stie?

– Kocha­nie – mówię do niej z umyśl­nie fał­szy­wym spo­ko­jem. – Nie­długo powin­naś iść do łóżka.

Spo­gląda na mnie tymi łagod­nymi nie­bie­skimi oczami, iden­tycz­nymi jak oczy jej sio­stry. Wypadł jej mle­czak u góry. Kolejny na dole się kiwa. To coś nowego. Do śmierci Lydii obie miały ide­alne uśmie­chy. Obie tak samo późno tra­ciły mleczne zęby.

Kir­stie unosi tro­chę książkę i mówi:

– Ale ten roz­dział ma jesz­cze tylko trzy strony. Wie­dzia­łaś o tym?

– Naprawdę?

– Tak, popatrz, mamu­siu, koń­czy się tutaj.

– No dobrze, to możemy prze­czy­tać jesz­cze te trzy strony, do końca roz­działu. Prze­czy­tasz mi je?

Kir­stie kiwa głową i pochyla się nad książką. Zaczyna czy­tać na głos.

– Musia­łem się owi­nąć papie­rem toa­le­to­wym, żeby nie dostać hipo… hi… po…

Pochy­lam się nad nią, wska­zuję pal­cem słowo i pró­buję pomóc.

– Hipot…

– Nie, mamu­siu. – Kir­stie śmieje się cicho. – Nie. Znam to. Umiem to powie­dzieć!

– Dobrze.

Przy­myka oczy. Robi to zawsze, kiedy inten­syw­nie myśli, a potem znów je otwiera i czyta:

– Żeby nie dostać hi-po-ter­mii.

Udało jej się. Dosyć trudne słowo. Ale nie dziwi mnie to. Od cał­kiem nie­dawna czyta znacz­nie lepiej. Co ozna­cza…

Odsu­wam od sie­bie tę myśl.

Sły­chać tylko głos czy­ta­ją­cej Kir­stie, poza tym w pokoju jest cicho. Zakła­dam, że Angus jest na dole z Imo­gen, gdzieś daleko w kuchni. Może otwie­rają butelkę wina, żeby uczcić dobre wie­ści. Czemu nie? Od trzy­na­stu mie­sięcy prze­ży­li­śmy zbyt wiele złych dni, zbyt wiele złych wie­ści.

– Tak spę­dzi­łem spory kawa­łek wa-kacji…

Kir­stie czyta, a ja wtu­lam się w jej ramionka i całuję jej mięk­kie jasne wło­ski. I czuję, że coś małego i ostrego wbija mi się w udo. Pró­buję nie prze­szka­dzać Kir­stie, nie myśleć o tym, co powie­działa, i się­gam po to.

To mała zabawka: minia­tu­rowy pla­sti­kowy smok, któ­rego kupi­li­śmy w lon­dyń­skim zoo. Ale kupi­li­śmy go dla Lydii. Uwiel­biała smoki i ali­ga­tory, wszyst­kie straszne gady i potworki. Kir­stie wolała – woli – lwy i lam­party, puszy­ste, zwinne, ładne stwo­rze­nia. To była jedna z rze­czy, które jedną od dru­giej odróż­niały.

– Gdy przy­sze­dłem dziś do szkoły… wszy-scy zacho­wy­wali się dziw­nie.

Oglą­dam pla­sti­ko­wego smoka, obra­cam go w dłoni. Dla­czego jest tutaj, dla­czego leży na pod­ło­dze? Kilka mie­sięcy po tym, co się stało, Angus i ja sta­ran­nie pocho­wa­li­śmy wszyst­kie zabawki Lydii do pude­łek. Nie byli­śmy w sta­nie ich wyrzu­cić. To by było zbyt osta­teczne, zbyt pry­mi­tywne. Więc wynie­śli­śmy wszystko – zabawki i ubranka, wszystko, co miało zwią­zek wyłącz­nie z Lydią – na strych. Psy­cho­lo­gicz­nie pocho­wa­li­śmy to w prze­strzeni nad nami.

– Prob-lem z Sero­wym Doty­kiem polega na tym, że go masz… do-póki nie prze­ka­żesz go ko-muś innemu…

Lydia uwiel­biała tego pla­sti­ko­wego smoka. Pamię­tam to popo­łu­dnie, kiedy go kupi­li­śmy. Pamię­tam, jak ska­kała na Regent’s Park Road, wyma­chi­wała nim w powie­trzu. Marzyła o praw­dzi­wym wła­snym smoczku. I wszy­scy się uśmie­cha­li­śmy. To wspo­mnie­nie prze­peł­nia mnie smut­kiem, więc dys­kret­nie wsu­wam smoka do kie­szeni dżin­sów i uspo­ka­jam się. Jesz­cze przez kilka minut słu­cham Kir­stie, póki nie skoń­czy roz­działu. Nie­chęt­nie zamyka książkę i spo­gląda na mnie: nie­win­nie, z ocze­ki­wa­niem.

– No dobrze, kocha­nie. Naj­wyż­sza pora iść do łóżka.

– Ale mamu­siu!

– Żad­nych „ale mamu­siu”. No chodź, Kir­stie.

Chwila mil­cze­nia. Po raz pierw­szy, odkąd powie­działa to, co powie­działa, uży­łam jej imie­nia. Spo­gląda na mnie zdzi­wiona i marsz­czy brwi. Znów wypo­wie te straszne słowa?

Mamu­siu, ja jestem Lydia, to Kir­stie umarła. Dla­czego cią­gle nazy­wasz mnie Kir­stie?

Moja córka kręci głową, jak­bym popeł­niała jakiś bar­dzo pod­sta­wowy błąd. A potem mówi:

– Dobrze, idziemy do łóżka.

Idziemy? I d z ie my? Co chce przez to powie­dzieć? W ciszy czuję prze­ra­ża­jący nie­po­kój, ale nie chcę się mar­twić. Mar­twię się. Ale mar­twię się o nic.

Idziemy?

– Dobrze. Dobra­noc, kocha­nie.

Do jutra to wszystko znik­nie. Na pewno. Musi tylko poło­żyć się spać i obu­dzić się rano, i wtedy to przy­kre poczu­cie zagu­bie­nia znik­nie, odej­dzie razem z jej snami.

– W porządku, mamu­siu. Możemy same wło­żyć piżamy.

Uśmie­cham się. Sta­ram się, by moje słowa brzmiały neu­tral­nie. Jeśli zauważę, że jest zagu­biona, mogę wszystko tylko pogor­szyć.

– Niech będzie, ale musimy się pośpie­szyć. Jest już bar­dzo późno, a ty masz jutro szkołę.

Z powagą kiwa głową. Patrzy na mnie.

Szkoła.

S z k o ła.

Kolejny powód do smutku.

Wiem – i to boli, i czuję się przez to winna – że Kir­stie nie lubi swo­jej szkoły. Już nie. Uwiel­biała ją, gdy cho­dziła do niej z sio­strą. Wtedy bliź­nięta z lodu były Psot­nymi Sio­strami. Codzien­nie rano przy­pi­na­łam je pasami na tyl­nym sie­dze­niu, ubrane w jed­no­ko­lo­rowe mun­durki, i jadąc Ken­tish Town Road pod bramę St. Luke’s, obser­wo­wa­łam je w lusterku: szep­tały i dawały sobie znaki, wska­zy­wały na ludzi za oknem i nagle wybu­chały śmie­chem z jakichś wła­snych dow­ci­pów, bliź­nię­cych dow­ci­pów, któ­rych ni­gdy nie potra­fi­łam pojąć.

Za każ­dym razem, kiedy to robi­ły­śmy – co rano – byłam dumna, czu­łam, że je kocham, i cza­sem byłam skon­ster­no­wana, bo były tak kom­plet­nie sobą pochło­nięte. Roz­ma­wiały we wła­snym bliź­nię­cym języku.

Trudno było nie czuć się tro­chę wyklu­czoną, mniej ważną w ich życiu niż ten ktoś iden­tyczny i prze­ciw­stawny, z kim codzien­nie spę­dzały każdą minutę. Uwiel­bia­łam je. Ubó­stwia­łam.

A teraz wszystko się skoń­czyło: teraz Kir­stie cho­dzi do szkoły sama, i robi to w mil­cze­niu. Sie­dzi na tyl­nym sie­dze­niu. Nie odzywa się. Wpa­truje się jak w tran­sie w smut­niej­szy świat. Wciąż ma w tej szkole przy­ja­ciół, ale nie zastą­pili jej Lydii. Nic ni­gdy nawet się do tego nie zbliży, nie zastąpi jej Lydii. Może to kolejny dobry powód, by opu­ścić Lon­dyn: nowa szkoła, nowi przy­ja­ciele, plac zabaw nie­na­wie­dzany przez ducha jej sio­stry bliź­niaczki, który chi­cho­cze i ją prze­drzeź­nia.

– Myłaś zęby?

– Immy­jen mi myła po pod­wie­czorku.

– W takim razie wska­kuj do łóżka. Chcesz, żebym cię przy­tu­liła?

– Nie. Mmm… Tak…

Prze­stała mówić m y. Czyżby to nie­mą­dre, ale nie­po­ko­jące poczu­cie zagu­bie­nia minęło? Wpełza do łóżka, kła­dzie głowę na poduszce i wydaje się bar­dzo malutka. Jakby znów była o kilka lat młod­sza.

Opa­dają jej powieki, przy­ci­ska do piersi Lam­par­cika – i pochy­lam się, by spraw­dzić świa­tło przy łóżku.

Robię to nie­mal co wie­czór od sze­ściu lat.

Od samego początku strasz­nie się bały cał­ko­wi­tej ciem­no­ści: prze­ra­żała je i wyda­wały dziwne okrzyki. Mniej wię­cej po roku zda­li­śmy sobie sprawę dla­czego: bo w ciem­no­ści się nie widziały. I dla­tego Angus i ja zawsze z nabożną sta­ran­no­ścią zosta­wia­li­śmy im jakieś świa­tło. Zawsze miały pod ręką jakieś lampki. Nawet gdy dostały osobne pokoje, wciąż chciały, by w nocy paliło się świa­tło, jakby się widziały przez ściany. Dopóki nie miały dość świa­tła.

Oczy­wi­ście zasta­na­wiam się, czy z cza­sem ta fobia zanik­nie – teraz jedna z bliź­nia­czek ode­szła na zawsze i Kir­stie już ni­gdy jej nie zoba­czy. Ale na razie trwa to dalej. Jak cho­roba, która powinna się już skoń­czyć.

Świa­tło w nocy jest w porządku.

Sta­wiam lampkę na sto­liku przy łóżku i odwra­cam się, żeby wyjść. Ale Kir­stie nagle otwiera oczy i wpa­truje się we mnie. Oskar­ży­ciel­sko. Ze zło­ścią? Nie. Nie ze zło­ścią. Ale z nie­po­ko­jem.

– O co cho­dzi? – pytam. – Co się stało? Kocha­nie, musisz już spać.

– Ale mamu­siu.

– Co się stało?

– Beany!

Pies. Saw­ney Bean. Nasz wielki spa­niel. Uwiel­bia go.

– Czy Beany poje­dzie z nami do Szko­cji?

– Kocha­nie, nie bądź głup­ta­skiem. Oczy­wi­ście! – zapew­niam. – Prze­cież byśmy go nie zosta­wili! Oczy­wi­ście, że jedzie z nami!

Kir­stie, udo­bru­chana, kiwa głową. Potem jej oczy się zamy­kają i moc­niej przy­tula Lam­par­cika. Całuję ją jesz­cze raz, nie mogę się powstrzy­mać. Teraz robię to bez prze­rwy: o wiele czę­ściej niż kie­dyś. Przed­tem to Angus je przy­tulał i cało­wał, a ja byłam orga­ni­za­torką, prak­tyczną matką. Wyra­ża­łam miłość, kar­miąc je i ubie­ra­jąc. A teraz całuję swoją żyjącą córkę, jakby to było jakieś żar­liwe, zabo­bonne zaklę­cie: spo­sób na odwró­ce­nie przy­szłych nie­szczęść.

Piegi na bla­dej skó­rze Kir­stie są jak odro­bina cyna­monu wysy­pa­nego na mleko. Gdy ją całuję, chłonę jej zapach: woń pasty do zębów, może cukro­wej kuku­ry­dzy, którą jadła na kola­cję. Pach­nie Kir­stie. Ale to ozna­cza rów­nież, że pach­nie Lydią. Zawsze pach­niały iden­tycz­nie. Bez względu na to, co robiły, zawsze pach­niały iden­tycz­nie.

Trzeci poca­łu­nek zapew­nia, że jest bez­pieczna. Szep­czę cicho dobra­noc. Ostroż­nie wycho­dzę z pokoju, w któ­rym mruga lampka. Ale gdy cicho zamy­kam za sobą drzwi, zaczyna mnie drę­czyć inna myśl. Pies.

Beany.

O co mi cho­dzi? Coś w tym psie nie daje mi spo­koju. Ale nie jestem pewna co. Ani dla­czego.

Stoję sama na pół­pię­trze i zasta­na­wiam się nad tym. Pró­buję się sku­pić.

Kupi­li­śmy Beany’ego trzy lata temu: peł­nego życia sprin­ger spa­niela. Wtedy mogli­śmy sobie pozwo­lić na rodo­wo­do­wego szcze­niaka.

To był pomysł Angusa: pies w naszym pierw­szym porząd­nym ogro­dzie. Pies pasu­jący do tego, że miesz­kamy w pobliżu Regent’s Park. Nazwa­li­śmy go Saw­ney Bean, po tym szkoc­kim kani­balu, bo zja­dał wszystko, zwłasz­cza krze­sła. Angus uwiel­biał Beany’ego, bliź­niaczki uwiel­biały Beany’ego – a ja uwiel­białam to, że tak wspa­niale się razem bawią. Kocha­łam też – wiem, że to płyt­kie – to, jak wyglą­dali: dwie iden­tyczne małe blon­dy­neczki uga­nia­jące się po Queen Mary’s Rose Gar­den ze szczę­śli­wym, zdy­sza­nym, brą­zo­wym jak mahoń spa­nie­lem.

Tury­ści poka­zy­wali ich sobie pal­cami i robili zdję­cia. Byłam matką małych gwiazd. Och, to ona ma te śliczne bliź­niaczki. I tego pięk­nego psa. No wiesz.

Opie­ram się o ścianę, przy­my­kam oczy i pró­buję myśleć jasno. Sły­szę odgłosy dobie­ga­jące z dołu, z kuchni: brzęk sztuć­ców na stole, a może ktoś wła­śnie chowa kor­ko­ciąg do szu­flady.

Co takiego w Beanym mi nie pasuje? Zde­cy­do­wa­nie koła­cze mi się po gło­wie jakaś udrę­czona myśl, i zde­cy­do­wa­nie cho­dzi o psa – a jed­nak nie potra­fię jej namie­rzyć, wyśle­dzić na manow­cach wspo­mnień i żałoby.

Na dole zatrza­skują się fron­towe drzwi. Ten odgłos prze­ła­muje zaklę­cie.

– Saro Moor­croft – mówię do sie­bie, otwie­ra­jąc oczy. – Weź się w garść.

Muszę zejść na dół, poroz­ma­wiać z Immy, wypić kie­li­szek wina, a potem pójść spać. A jutro Kir­stie – K ir s t i e – pój­dzie do szkoły ze swoim czer­wo­nym tor­ni­strem, ubrana w czarny weł­niany swe­ter. Ten z napi­sem na metce: Kir­stie Moor­croft.

Wcho­dzę do kuchni. Imo­gen sie­dzi przy bla­cie. Uśmie­cha się, jest tro­chę pod­chmie­lona. Tanina z czer­wo­nego wina zabar­wiła lekko jej ładne białe zęby.

– Gus wysko­czył do sklepu.

– Tak?

– Tak. Dostał małego ataku paniki, że skoń­czy się alko­hol. Macie tylko… – odwraca się i patrzy na sto­jak z winami przy lodówce – …sześć bute­lek. Poszedł do Sains­bury’s coś doku­pić. Zabrał Beany’ego.

Uśmie­cham się uprzej­mie i wysu­wam sobie sto­łek.

– Tak. To do niego podobne.

Nale­wam sobie pół kie­liszka czer­wo­nego wina z otwar­tej butelki sto­ją­cej na bla­cie i zer­kam na ety­kietkę. Tani chi­lij­ski mer­lot. Kie­dyś pija­li­śmy wytworne Barossa Shi­raz. Nie dbam o to.

Imo­gen obser­wuje mnie. Pyta:

– Wciąż pije tro­chę… no wiesz, za dużo?

– Ład­nie to uję­łaś, Immy: tro­chę za dużo. Stra­cił pracę, bo upił się tak, że przy­ło­żył sze­fowi. Zno­kau­to­wał go.

Imo­gen kiwa głową.

– Tak. Prze­pra­szam. Nic nie pora­dzę na to, że cią­gle uży­wam eufe­mi­zmów. Skrzy­wie­nie zawo­dowe. – Prze­chyla głowę i uśmie­cha się. – Ale jego szef był dup­kiem, prawda?

– Tak. Był abso­lut­nie obrzy­dliwy, ale to i tak nie­faj­nie, prawda? Zła­mać nos naj­bo­gat­szemu archi­tek­towi w Lon­dy­nie.

– Mhm… Jasne… – Imo­gen uśmie­cha się prze­bie­gle. – Ale wiesz, nie jest tak źle. To zna­czy… przy­naj­mniej potrafi przy­wa­lić. Jak praw­dziwy facet. Pamię­tasz tego Irland­czyka, z któ­rym byłam w zeszłym roku? Cho­dził w spodniach do jogi.

Uśmie­cha się do mnie krzywo. Zmu­szam się do pół­u­śmie­chu.

Jest dzien­ni­karką, tak jak ja, ale odnosi o wiele wię­cej suk­ce­sów. Jest zastępcą redak­tora w cza­so­pi­śmie plot­kar­skim dla kobiet, któ­remu jakimś cudem rośnie nakład. Ja led­wie coś dora­biam jako fre­elan­cerka. Mogła­bym być o to zazdro­sna, ale naszą przy­jaźń rów­no­waży, albo raczej rów­no­ważyło, to, że ja wyszłam za mąż i uro­dzi­łam dzieci. Ona jest sin­gielką i nie ma dzieci. Kie­dyś porów­ny­wa­ły­śmy swoje notatki: jakie mogłoby być moje życie.

Opie­ram się wygod­niej, trzy­mam non­sza­lancko kie­li­szek z winem: pró­buję się odprę­żyć.

– Wła­ści­wie to nie pije już tyle co kie­dyś.

– To dobrze.

– Ale i tak jest za późno. Żeby zro­bił karierę w Kim­ber­ley.

Imo­gen ze współ­czu­ciem kiwa głową i wypija łyk. Sączę wino. Wzdy­cham, jak­bym chciała powie­dzieć: i co można na to pora­dzić? I roz­glą­dam się po naszej wiel­kiej jasnej kuchni, patrzę na te wszyst­kie gra­ni­towe blaty i lśniącą stal, na eks­pres do kawy, czarny z pozła­ca­nymi ele­men­tami. Wszystko to aż krzy­czy: to kuch­nia zamoż­nej pary z klasy śred­niej!

I wszystko to jest kłam­stwem.

Byli­śmy przez jakiś czas zamożną parą z klasy śred­niej; Angus trzy razy awan­so­wał – w ciągu trzech lat. Długo wszystko wyglą­dało nie­ska­zi­tel­nie opty­mi­stycz­nie: Angus miał coraz więk­sze szanse, by zostać wspól­ni­kiem i naprawdę dobrze zara­biać, ja zaś byłam szczę­śliwa ze świa­do­mo­ścią, że to on utrzy­muje rodzinę, bo to pozwa­lało mi łączyć dzien­ni­kar­stwo z porządną opieką nad dziećmi. Mogłam odwo­zić je do szkoły, robić im zdrowe śnia­da­nia i eko­lo­giczne pesto z bazy­lii, kiedy bawiły się jed­nym z naszych iPa­dów. Przez pięć lat nie­mal nie­ustan­nie byli­śmy ide­alną rodziną z Cam­den.

A potem zgi­nęła Lydia. Spa­dła z bal­konu w domu moich rodzi­ców w Devon, i to było tak, jakby ktoś zrzu­cił Angusa z dużej wyso­ko­ści. Sto tysięcy kawał­ków Angusa ponie­wie­rało się teraz wszę­dzie. Jego żałoba była psy­cho­tyczna. Dzi­kie pło­mie­nie bólu, któ­rych nie mógł uga­sić, bez względu na to, jak bar­dzo pró­bo­wał, nawet z butelką whi­sky co wie­czór. W każdy wie­czór.

Firma dała mu czas, całe tygo­dnie wol­nego, ale to nie wystar­czyło. Nie dało się nad nim zapa­no­wać. Za wcze­śnie wró­cił do pracy i wda­wał się w kłót­nie, a potem w bójki. Odszedł sam, ina­czej zwol­niono by go godzinę póź­niej. Dzie­sięć godzin po tym, jak przy­ło­żył sze­fowi. I od tego czasu nie pra­co­wał, zro­bił tylko kilka drob­nych zle­ceń, które mu pod­su­nęli współ­czu­jący przy­ja­ciele.

– Pie­przyć to, Imo­gen – mówię. – Przy­naj­mniej się prze­pro­wa­dzamy. Wresz­cie.

– Tak! – Uśmie­cha się pro­mien­nie. – Do jaskini, tak? Na Sze­tlan­dach?

Dro­czy się ze mną. Nie mam nic prze­ciwko temu. Kie­dyś, przed wypad­kiem, nie­ustan­nie się dro­czy­ły­śmy.

Teraz jest jakoś sztyw­niej, ale sta­ramy się. Inne przy­jaź­nie cał­kiem się po śmierci Lydii urwały: zbyt wiele osób nie wie­działo, co powie­dzieć, więc nie powie­działy nic. A Imo­gen cią­gle pró­buje: pod­trzy­muje gasnący pło­mień naszej przy­jaźni.

Patrzę na nią i mówię:

– Wyspa Tor­ran, pamię­tasz? Poka­zy­wa­łam ci zdję­cia za każ­dym razem, jak tu przy­cho­dzi­łaś, przez cały ostatni mie­siąc.

– A tak. Tor­ran! Słynna ojczy­zna. Ale opo­wiedz mi jesz­cze raz, lubię to.

– Będzie wspa­niale, Immy. Jeśli nie zamar­z­niemy. Podobno są tam kró­liki, wydry i foki…

– Fan­ta­stycz­nie. Uwiel­biam foki.

– Naprawdę?

– O tak. Zwłasz­cza małe foczki. Możesz mi zała­twić futro?

Śmieję się – szcze­rze, ale z poczu­ciem winy. Imo­gen i ja mamy podobne poczu­cie humoru, ale ona jest tro­chę wred­niej­sza. Cią­gnie dalej:

– Więc to to miej­sce, Tor­ran. Przy­po­mnij mi. Wciąż tam nie byłaś?

– Nie.

– Saro. Jak możesz się prze­pro­wa­dzać gdzieś, gdzie ni­gdy nie byłaś?

Mil­cze­nie.

Dopi­jam mer­lota i dole­wam sobie jesz­cze.

– Mówi­łam ci. N i ec h c ę go oglą­dać.

Znowu cisza.

– Uhu?

– Immy, nie chcę go oglą­dać na wła­sne oczy, bo co będzie, jeśli mi się nie spodoba? – Wpa­truję się w jej roz­sze­rzone zie­lone oczy. – Hm? Co wtedy? Wtedy utknę tutaj, Imo­gen. Utknę tu ze wszyst­kim, ze wszyst­kimi wspo­mnie­niami, z pro­ble­mami z kasą, ze wszyst­kim. I tak jeste­śmy spłu­kani, więc musie­li­by­śmy się prze­pro­wa­dzić do jakie­goś głu­piego maleń­kiego miesz­kanka, tak jak wtedy, kiedy zaczy­na­li­śmy, i… co dalej? Będę musiała pójść do jakiejś pracy, Angu­sowi kom­plet­nie odbije i po pro­stu… po pro­stu, no wiesz… muszę się wydo­stać, musimy się stąd wydo­stać, i to jest wła­śnie to: droga ucieczki. A na zdję­ciach wygląda tak pięk­nie. Naprawdę: tak cho­ler­nie pięk­nie. To jak marze­nie, ale kogo to obcho­dzi? Chcę mieć marze­nia. W tej chwili wła­śnie tego chcę. Bo rze­czy­wi­stość j u ż   o dj a k i e g o ś   cz a s u   j e s t   na p r a w d ęp o je b a na.

W kuchni zapada cisza. Imo­gen unosi kie­li­szek, deli­kat­nie stuka nim w mój i mówi:

– Kocha­nie. Będzie wspa­niale. Tyle że będę za tobą tęsk­nić.

Przez krótką chwilę patrzymy sobie w oczy, a zaraz potem do kuchni wcho­dzi Angus. Na płasz­czu ma ślady zim­nego jesien­nego desz­czu. Nie­sie wino w podwój­nej poma­rań­czo­wej rekla­mówce i pro­wa­dzi na smy­czy mokrego psa. Ostroż­nie odsta­wia torby na pod­łogę, a potem odpina Beany’ego.

– No idź, pie­sku.

Spa­niel otrząsa się, macha ogo­nem i idzie pro­sto do swo­jego wikli­no­wego koszyka. Ja w tym cza­sie wyj­muję butelki i usta­wiam je na bla­cie, jak małych, ale waż­nych uczest­ni­ków parady.

– Cóż, to nam powinno wystar­czyć na jakąś godzinę – mówi Imo­gen, wpa­tru­jąc się w cały sze­reg bute­lek.

Angus sięga po jedną z nich i wyj­muje korek.

– Ach! Sains­bury’s to pobo­jo­wi­sko. Nie będę tęsk­nił za ćpu­nami z Cam­den, któ­rzy przy­cho­dzą kupo­wać swój cytry­nowy soczek.

Imo­gen cmoka.

– Pocze­kaj, aż się znaj­dziesz trzy­sta mil od naj­bliż­szego sklepu z ole­jem tru­flo­wym.

Angus wybu­cha śmie­chem – to dobry, natu­ralny śmiech. Jak z cza­sów przed wypad­kiem. I wresz­cie się odprę­żam. Choć pamię­tam też, że chcę go zapy­tać o tę zabawkę. O pla­sti­ko­wego smoka. Jak tra­fił do pokoju Kir­stie? Nale­żał do Lydii. Został zapa­ko­wany do pudła i scho­wany, jestem tego pewna.

Ale po co psuć ten nie­spo­dzie­wa­nie miły wie­czór jakimś prze­słu­cha­niem? To pyta­nie może zacze­kać do jutra. Albo na zawsze.

Dole­wamy sobie wina, sie­dzimy i roz­ma­wiamy. Impro­wi­zu­jemy, robimy w kuchni coś w rodzaju pik­niku: kawałki cia­batty maczane w oli­wie, grube kawałki tanich suszo­nych kieł­ba­sek. I godzinę albo dłu­żej roz­ma­wiamy, ser­decz­nie, zado­wo­leni, jak trójka sta­rych przy­ja­ciół, któ­rymi prze­cież jeste­śmy. Angus wyja­śnia, że jego miesz­ka­jący w Kali­for­nii brat wspa­nia­ło­myśl­nie zre­zy­gno­wał ze swo­jej czę­ści spadku.

– David zara­bia kupę kasy w Doli­nie Krze­mo­wej. Nie potrze­buje pie­nię­dzy ani tych wszyst­kich kło­po­tów. I wie, że my tego potrze­bujemy. – Prze­łyka kawa­łek kieł­ba­ski.

Imo­gen mu prze­rywa:

– Ale dalej nie rozu­miem, Gus, jak to się stało, że twoja bab­cia miała całą tę wyspę. To zna­czy – wkłada do ust oliwkę – nie obraź się, ale myśla­łam, że twój tata był chło­pem pańsz­czyź­nia­nym, a mama miesz­kała w wychodku. A tu nagle jakaś bab­cia z wła­sną wyspą.

Angus śmieje się cicho.

– To była babu­nia ze strony matki, ze Skye. Byli zwy­kłymi rol­ni­kami, o oczko wyżej od tych, któ­rzy musieli dzier­ża­wić zie­mię. Ale mieli małe gospo­dar­stwo i tak się składa, że na wyspie.

– No dobra…

– To się czę­sto zda­rza. Hebrydy to tysiące maleń­kich wyse­pek. Pięć­dzie­siąt lat temu poro­śnięta wodo­ro­stami wysepka nie­da­leko Orn­say była warta jakieś trzy funty, więc jej nie sprze­dali. Potem mama prze­pro­wa­dziła się do Glas­gow, bab­cia też tam wyje­chała, i Tor­ran stała się czymś w rodzaju miej­sca na waka­cyjne wypady. Dla mnie i mojego brata.

Dokań­czam histo­rię męża za niego, bo odcho­dzi od stołu, by przy­nieść wię­cej oliwy:

– Mama Angusa poznała jego ojca w Glas­gow. Była nauczy­cielką w szkole pod­sta­wo­wej, on pra­co­wał w dokach…

– On… uto­nął, prawda?

– Tak. Wypa­dek w dokach. Naprawdę tra­giczny.

Angus wraca do stołu i dodaje:

– Stary był moczy­mordą. I bił mamę. Nie jestem pewien, czy t r a g i c z ny to wła­ściwe słowo.

Wpa­tru­jemy się w ostat­nie trzy butelki wina na bla­cie. Imo­gen pyta:

– Ale mimo wszystko… jak się do tego ma latar­nia mor­ska i domek? Jak tam tra­fili? Skoro twoja rodzina była biedna?

– Zarząd Pół­nocny Latarni Mor­skich zarzą­dza wszyst­kimi latar­niami mor­skimi w Szko­cji – odpo­wiada Angus. – W zeszłym stu­le­ciu, kiedy musieli wybu­do­wać nową, ofe­ro­wali wła­ści­cie­lowi gruntu tro­chę pie­nię­dzy za dzier­żawę. Tak było z Tor­ran. Ale potem latar­nia została zauto­ma­ty­zo­wana. W latach sześć­dzie­sią­tych. Domek się zwol­nił i wró­cił do mojej rodziny.

– Łut szczę­ścia? – pyta Imo­gen.

– Jeśli spoj­rzeć wstecz, tak – odpo­wiada Angus. – Dosta­li­śmy duży, solid­nie zbu­do­wany domek. Za darmo.

Prze­rywa nam głos z góry:

– Mamu­siu?

To Kir­stie. Obu­dziła się. I woła mnie z pół­pię­tra. To się zda­rza dość czę­sto. Ale jej głos, zwłasz­cza gdy sły­szę go nie­spo­dzie­wa­nie, zawsze spra­wia, że na krótką chwilę ogar­nia mnie smu­tek. I zawsze sta­ram się go odpę­dzić. Bo mówi jak Lydia.

Chcia­ła­bym, żeby te uczu­cia prze­stały mnie zale­wać.

– M a m u s i u uu…

Angus i ja spo­glą­damy po sobie z rezy­gna­cją: oboje liczymy po cichu, kiedy ostatni raz coś takiego się stało. Jak dwoje mło­dych rodzi­ców sprze­cza­ją­cych się, czyja kolej nakar­mić dziecko o trze­ciej nad ranem.

– Ja pójdę – mówię. – Moja kolej.

I to się zga­dza: ostat­nim razem, kiedy się obu­dziła po jakimś kosz­ma­rze, zale­d­wie kilka dni temu, to Angus lojal­nie powlókł się na górę, by ją pocie­szyć.

Odsta­wiam kie­li­szek i idę na pię­tro. Beany z zapa­łem rusza za mną, jak­by­śmy się wybie­rali zapo­lo­wać na kró­liki. Ude­rza ogo­nem o nogi stołu.

Kir­stie stoi boso u szczytu scho­dów. Z tymi wiel­kimi nie­bie­skimi oczami i Lam­par­ci­kiem przy­ci­śnię­tym do piżamy wygląda jak obraz udrę­czo­nej nie­win­no­ści.

– On znów to zro­bił, mamu­siu. Ten sen.

– Chodź, muminku. To tylko zły sen.

Biorę ją na ręce – ostat­nio wydaje się pra­wie za ciężka – i niosę z powro­tem do pokoju. Wygląda na to, że nie jest jakoś strasz­nie zde­ner­wo­wana, ale chcia­ła­bym, żeby ten kosz­mar prze­stał wra­cać. Gdy kładę ją do łóżka i przy­kry­wam, ma już na wpół przy­mknięte oczy, ale mówi dalej:

– Wszystko było białe, mamu­siu, wszystko dookoła, nie mogłam wyjść z pokoju, wszę­dzie biało i wszyst­kie twa­rze gapiły się na mnie.

– Szzzz…

– Było biało, bałam się, nie mogłam się ruszyć, i wtedy… wtedy…

– Szzzz…

Głasz­czę jej lekko roz­pa­lone, nie­ska­zi­tel­nie gład­kie czoło. Powieki jej opa­dają. Ale sko­wyt za moimi ple­cami ją budzi.

Pies wszedł za mną do pokoju.

Kir­stie wpa­truje się we mnie, jakby chciała popro­sić o jakąś przy­sługę.

– Czy Beany może ze mną zostać, mamu­siu? Może dziś spać u mnie w pokoju?

Zwy­kle na to nie pozwa­lam. Ale dzi­siaj chcę po pro­stu zejść na dół i wypić jesz­cze kie­li­szek wina z Immy i z Angu­sem.

– W porządku, Saw­ney Bean może zostać, ale tylko ten jeden raz.

– Beany! – Kir­stie zsuwa się z poduszki, wyciąga rękę i głasz­cze psa po uszach.

Patrzę na moją córkę zna­cząco.

– No i?

– Dzię­kuję, mamu­siu.

– Dobrze. A teraz musisz zasnąć. Jutro masz szkołę.

Nie powie­działa o sobie m y, nie powie­działa, że jest Lydią. To wielka ulga. Gdy opiera głowę na chłod­nej poduszce, pod­cho­dzę do drzwi.

Wyco­fuję się i moje spoj­rze­nie pada na psa.

Leży przy jej łóżku, ma potul­nie prze­krzy­wioną głowę, wygląda, jakby zasy­piał.

I znów jestem prze­ra­żona. Bo roz­pra­co­wa­łam to. Już wiem, co nie dawało mi spo­koju. Pies. Pies zacho­wuje się ina­czej.

Od dnia, gdy przy­nie­śli­śmy Beany’ego do domu i przed­sta­wi­li­śmy naszym uszczę­śli­wio­nym dziew­czyn­kom, łączyło ich coś wyjąt­ko­wego – a jed­nak nie takiego samego. Może moje bliź­nięta były iden­tyczne, ale Saw­ney nie kochał ich iden­tycz­nie.

Przy Kir­stie, pierw­szej, peł­nej życia i pogod­nej, tej, która prze­żyła, chęt­nej do psot, dziew­czynce śpią­cej w tym łóżku, w tym pokoju, Beany jest eks­tra­wer­tyczny: ska­cze na nią, gdy wraca ze szkoły, goni ją po przed­po­koju, a ona krzy­czy z zachwytu, uda­jąc, że jest prze­ra­żona.

Przy Lydii, tej cich­szej, smut­niej­szej, tej, która potra­fiła sie­dzieć ze mną i czy­tać godzi­nami, która w zeszłym roku spa­dła i się zabiła, nasz spa­niel zawsze był łagodny, jakby wyczu­wał, że jest bar­dziej bez­bronna. Trą­cał ją nosem i kładł jej łapy na kola­nach: był pogodny i pełen cie­pła.

Lubił spać w pokoju Lydii, jeśli tylko miał taką moż­li­wość, choć zwy­kle go stam­tąd prze­ga­nia­li­śmy. A kiedy już wcho­dził do jej pokoju, leżał w nocy przy jej łóżku i potul­nie prze­krzy­wiał głowę.

Tak, jak teraz robi przy Kir­stie.

Wpa­truję się w swoje ręce. Tro­chę się trzęsą. Nie­po­kój jest jak mro­wie­nie.

Bo Beany nie jest już przy Kir­stie eks­tra­wer­ty­kiem. Zacho­wuje się przy niej dokład­nie tak jak kie­dyś przy Lydii.

Jest łagodny. Deli­katny. Trąca ją nosem.

Znów zaczy­nam zada­wać sobie pyta­nia. Kiedy zaczął się zacho­wy­wać ina­czej? Zaraz po śmierci Lydii? Póź­niej?

Sta­ram się, ale nie potra­fię sobie przy­po­mnieć. Ostatni rok zama­zuje mi się, jest jak jedno pasmo smutku. Tyle się zmie­niło, że nie zwra­ca­łam uwagi na psa. Więc co się stało? Czy to moż­liwe, by pies w jakiś spo­sób ją opła­ki­wał? Czy zwie­rzę może opła­ki­wać stratę? A może to coś innego, coś gor­szego?

Muszę to zba­dać. Nie mogę tego tak zosta­wić. Wycho­dzę z pokoju Kir­stie, zosta­wiam jej uspo­ka­ja­jące świa­tełko. Szyb­kim kro­kiem prze­mie­rzam pięć metrów do innych drzwi. Do daw­nego pokoju Lydii.

Zmie­ni­li­śmy jej pokój na biuro: bez powo­dze­nia pró­bo­wa­li­śmy zatrzeć wspo­mnie­nia pracą. Pod ścia­nami stoją regały z książ­kami, głów­nie moimi. I wiele z nich – przy­naj­mniej pół półki – doty­czy bliź­niąt.

Gdy byłam w ciąży, czy­ta­łam każdą książkę na ten temat, jaką tylko mogłam zdo­być. Tak naby­wam wie­dzę: czy­tam. Czy­ta­łam więc książki o pro­ble­mach zwią­za­nych z wcze­śniac­twem u bliź­niąt, książki o indy­wi­du­ali­za­cji bliź­niąt, książki, z któ­rych się dowie­dzia­łam, jak to się dzieje, że moje córki są bli­żej spo­krew­nione gene­tycz­nie ze sobą niż z nami, rodzi­cami, a nawet bli­żej, niż będą ze swo­imi dziećmi.

Czy­ta­łam też coś o bliź­nię­tach i psach. Jestem tego pewna.

Gorącz­kowo prze­szu­kuję regały. To ta? Nie. Ta? Tak. Zdej­muję z półki książkę: Wie­lo­raczki: prak­tyczny porad­nik – i szybko prze­rzu­cam strony, by zna­leźć indeks.

Psy, strona 187.

Jest tutaj. Ustęp, który zapa­mię­ta­łam.

Bliź­nięta jed­no­ja­jowe fizycz­nie bywają trudne do odróż­nie­nia aż do ukoń­cze­nia kil­ku­na­stu lat – zda­rza się, że nawet dla rodzi­ców. Ale, co cie­kawe, psy nie mają takich pro­ble­mów. Dzięki zmy­słowi węchu pies – na przy­kład domowy ulu­bie­niec – może już po kilku tygo­dniach odróż­niać jedno bliź­nię od dru­giego wyłącz­nie po zapa­chu.

Książka spo­czywa w moich rękach, ale oczy wpa­trują się w abso­lutną czerń za nie­za­sło­nię­tym oknem. Pró­buję poskła­dać dowody.

Kir­stie s ta ł a   s i ę w ostat­nim roku cich­sza, bar­dziej nie­śmiała, pod­cho­dzi do wszyst­kiego z więk­szą rezerwą. Bar­dziej jak Lydia. Do tej pory uwa­ża­łam, że to żałoba. Bądź co bądź przez ostatni rok wszy­scy się zmie­ni­li­śmy.

A co, jeśli popeł­ni­li­śmy potworny błąd? Naj­strasz­niej­szy błąd, jaki można sobie wyobra­zić? Jak mogło do tego dojść? Co mogli­śmy zro­bić? Co by to uczy­niło z nami wszyst­kimi? Jed­nej rze­czy jestem pewna: nie mogę o tym powie­dzieć mojemu zała­ma­nemu mężowi, nie mogę powie­dzieć nikomu. Nie ma sensu zrzu­cać tej bomby. Przy­naj­mniej dopóki nie będę pewna. Ale jak mam udo­wod­nić, że jest tak albo ina­czej?

Z zaschnię­tymi ustami, pełna nie­po­koju, scho­dzę na pół­pię­tro. Wpa­truję się w drzwi. I w te słowa z błysz­czą­cych, wycię­tych z papieru liter.

Tu mieszka Kir­stie.

3

Czy­ta­łam kie­dyś o bada­niach, które dowio­dły, że prze­pro­wadzka do nowego domu jest rów­nie trau­ma­tyczna jak roz­wód albo śmierć rodzica. Odczu­wam to zupeł­nie odwrot­nie: przez te dwa tygo­dnie, które upły­nęły od naszego spo­tka­nia z Wal­ke­rem – dwa tygo­dnie, odkąd Kir­stie powie­działa to, co powie­działa – jestem wście­kle z a d o wo l o na, że się prze­pro­wa­dzamy, bo to zna­czy, że się prze­pra­co­wuję i przy­naj­mniej cza­sami myślę o czymś innym.

Lubię to wywo­łu­jące pra­gnie­nie uczu­cie zmę­cze­nia, gdy wyj­muję pudła z wyso­kich sza­fek. Lubię cierpki posmak sta­rego kurzu w ustach, gdy opróż­niam i szo­ruję nie­koń­czące się regały.

Ale nie mogę cał­ko­wi­cie uci­szyć wąt­pli­wo­ści. Przy­naj­mniej raz dzien­nie ana­li­zuję histo­rię roz­woju bliź­niąt i szcze­góły zwią­zane ze śmier­cią Lydii. Czy to moż­liwe, że błęd­nie ziden­ty­fi­ko­wa­li­śmy córkę, którą utra­ci­li­śmy?

Nie wiem. Więc gram na zwłokę. Przez ostat­nie dwa tygo­dnie, gdy odwo­zi­łam Kir­stie do szkoły, mówi­łam do niej kocha­nie albo muminku, cokol­wiek, byle nie zwra­cać się do niej po imie­niu, bo bałam się, że się odwróci, spoj­rzy na mnie tymi zamy­ślo­nymi, obo­jęt­nymi, nie­bie­skimi oczami i powie: Jestem Lydia. Nie Kir­stie. Kir­stie nie żyje. Jedna z nas nie żyje. Jeste­śmy mar­twe. Ja żyję. Jestem Lydia. Jak mogłaś się tak pomy­lić, mamu­siu? Jak to zro­bi­łaś? Jak?

A potem zabie­ram się do pracy, żeby prze­stać myśleć.

Dziś zabie­ram się do tego, co naj­trud­niej­sze. Angus wyje­chał. Pole­ciał do Szko­cji, żeby wszystko przy­go­to­wać. Kir­stie – Kir­stie Jane Ker­rera Moor­croft – jest w szkole, a ja zamie­rzam zro­bić porzą­dek na stry­chu. Tam, gdzie trzy­mamy to, co nam zostało po Lydii. Lydii May Tane­rze Moor­croft.

Stoję pod drew­nianą klapą na zawia­sach, przy­su­wam sobie nie­po­ręcz­nie lekką alu­mi­niową dra­binkę i zasty­gam bez ruchu. Jestem bez­radna. Znowu myślę.

Zacznij od początku, Saro Moor­croft. Roz­gryź to.

Kir­stie i Lydia.

Dali­śmy bliź­niacz­kom różne, ale zwią­zane ze sobą imiona, bo chcie­li­śmy pod­kre­ślić ich indy­wi­du­al­ność, a rów­no­cze­śnie zaak­cen­to­wać ich uni­kalną bliź­nia­czość: tak jak radzono we wszyst­kich książ­kach i na stro­nach inter­ne­to­wych. Imię dla Kir­stie wybrał tata, i było to imię jego uko­cha­nej babci. Szkoc­kie, piękne i liryczne.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki