Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
43 osoby interesują się tą książką
Ona jest w twoim domu. Ona kontroluje twoje życie. Teraz zamierza je zniszczyć. Przerażający i aktualny thriller psychologiczny autora bestsellerowej książki Bliźnięta z lodu.
Świeżo rozwiedziona Jo z przyjemnością wprowadza się do wolnego pokoju swojej najlepszej przyjaciółki. Zaawansowane technologicznie, luksusowe mieszkanie jest zarządzane przez asystentkę domową o nazwie Electra, która zajmuje się ogrzewaniem, oświetleniem – a czasem nawet Jo zwraca się do niej, gdy potrzebuje towarzystwa.
Wszystkie się zmienia, gdy pewnej nocy Electra wypowiada jedno zdanie, które rozrywa kruchy świat Jo na strzępy: „Wiem, co zrobiłaś”. Jo jest przerażona. Ponieważ w przeszłości zrobiła coś strasznego. Coś niewybaczalnego.
Tylko dwie inne osoby na całym świecie znają tajemnicę Jo. I nigdy nikomu by nie powiedziały. Prawda? Gdy ostra zima zatrzymuje Londyn, Jo zaczyna rozumieć, że Asystentka na półce nie chce po prostu kontrolować Jo; chce ją zniszczyć.
Asystentka jest definicją napięcia! Genialna i oryginalna, fachowo wykonana koncepcja. Ta książka wciągnie cię na pierwszej stronie i nie odpuści do ostatniej – a w moim przypadku nawet później. Niewiele książek nadal dręczy cię po zakończeniu czytania, ale autorowi udało się tego dokonać. Stylowo i perfekcyjnie napisana Asystentka jest praktycznie książką na jedno podejście.
- JEFFERY DEAVER, autor Kolekcjonera Kości
Przerażająca, wiarygodna i bardzo, bardzo wciągająca. Jedna z moich najlepszych lektur roku.
- LISA JEWELL
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 365
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: The Assistant
Redakcja: Piotr Królak
Projekt okładki: Krzysztof Rychter
Zdjęcie na okładce: © Andrew Bret Wallis/The Image Bank/Getty Images
Korekta: Adam Osiński, Beata Wójcik
Redaktor prowadzący: Katarzyna Słupska
Copyright © S.K. Tremayne
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2024
Copyright © for the Polish translation by Bartłomiej Nawrocki
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark).
Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku.
Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.
Wydanie I
ISBN: 978-83-8382-078-1
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.
Od autora
W książce wielokrotnie przywoływałem dzieła Sylvii Plath. Cytaty pochodzą z wierszy: Śmierć i spółka, Spotkanie pszczelarzy, Niepokojące muzy, Electra on Azalea Path (Elektra na Azalea Path), Face lift, Zwierciadło, Wiąz oraz Bezdzietna kobieta.
Dziękuję wydawnictwu Faber & Faber za zgodę na zacytowanie przede wszystkim dwóch utworów: Monachijskie manekiny oraz Tata, zawartych w zbiorze Collected Poems (Wiersze zebrane) Sylvii Plath1.
Jak zwykle mam ogromny dług wdzięczności u mojej agentki, Eugenie Furniss, oraz redaktorek – Jane Johnson i Sarah Hodgson – za ich niezwykłą mądrość i przenikliwość.
Na koniec chciałbym podziękować mojej ukochanej żonie, Star, za wszystkie rozwiązania i pomysły, które podsuwała mi po drodze.
Rozdział 1
Jesteś: kobietą / mężczyzną / inne?
To akurat całkiem proste. Pomimo tego, że w wieku dziesięciu lat fascynowało mnie rugby, a gdy skończyłam dwanaście, chciałam zostać astronautką (pamiętam niejasne oburzenie na wieść o tym, że tylko chłopcy mogą być prawdziwymi astronautami), tej odpowiedzi jestem pewna.
W popołudniowej szarówce pochylam się nad rozświetlonym ekranem laptopa i klikam:
kobietą
Jesteś: hetero / homo / bi / inne?
To zajmuje mi chwilę, chyba nawet nieco dłuższą. Nie mam wątpliwości co do swojej orientacji, jestem po prostu zdezorientowana – co w tym kontekście miałoby znaczyć „inne”? Jaka jest czwarta możliwość? Duchy? Kucyki? Meble? To prawda, że moja ukochana mama podnieca się niezdrowo, czytając czasopisma o wystroju wnętrz, ale nie wydaje mi się, by ta strona była skierowana do niej i jej rówieśników.
Chociaż kiedy tak siedzę przy laptopie w coraz słabszym zimowym świetle, myślę, że spodobałby mi się czwarty wybór. Lub piąty. Albo, cholera wie, siedemdziesiąty ósmy. Bo jeśli spojrzeć na te, których dotychczas w życiu dokonałam, można by powiedzieć, że nie były do końca trafione. W wieku trzydziestu trzech lat jestem prawie bezdomną, bezdzietną rozwódką. Może nie jest jeszcze tak najgorzej – walczę z serwisem randkowym w eleganckim mieszkaniu w północnym Londynie, w tej części Camden, która niezauważalnie przechodzi w pięciopiętrowy przepych georgiańskiego Primrose Hill. Ale wiem, że jestem tu tylko dlatego, że moja bogatsza przyjaciółka, Tabitha, zlitowała się nad swoją świeżo rozwiedzioną koleżanką bankrutką. „Może zamieszkasz u mnie, mam wolny pokój, w zasadzie z niego nie korzystam…”
W zakłopotanie wprawił mnie ton, którym złożyła mi tę propozycję – byłyśmy w pubie przy Belsize Park – tak bezinteresowny, tak swobodny i normalny, że niemal zblazowany, jakby mówiła „a co mi tam”. Poczułam wtedy naraz ogromną wdzięczność (natychmiast polubiłam ją jeszcze bardziej – zabawną, miłą, hojną, najlepszą z najlepszych przyjaciółek), wyrzuty sumienia oraz drobne ukłucie zazdrości.
Siedzę i patrzę w okno. Zapadł już zmrok, a w odbiciu widzę swoją twarz.
No dobra, byłam po prostu zazdrosna, choć tylko przez minutę lub dwie. To, co dla mojej przyjaciółki nie miało praktycznie żadnego znaczenia – „Hej, proszę, to wolny pokój w fajnym mieszkaniu” – dla mnie było jednocześnie tak ważne i trudne. A ona nie zdawała sobie z tego sprawy.
Wszystko dlatego, że Tabitha Ashbury nie tylko już coś p o s i a d a, lecz także coś jeszcze o d z i e d z i c z y. Kocham ją, ale nigdy nie zrozumie, jak to jest mieszkać w Londynie i nie mieć nic swojego.
W przeciwieństwie do niej należę nawet nie do pokolenia, które wynajmuje, ale do pokolenia, które stać na wynajem tylko tam, gdzie regularnie organizowane są ustawki nożowników. A ponieważ jestem dziennikarką i freelancerką, nic nie wskazuje na to, żeby w najbliższej przyszłości miało się to zmienić. Zostałam freelancerką, kiedy słowo „freelance” samo w sobie było już świetnym żartem: jasne, rozumiem, że będę pisała w zasadzie za free, ale gdzie moja lanca? Nie będziemy się pojedynkować?
Cokolwiek by mówić, pomimo wszystkich związanych z nią wyzwań, praca była zdecydowanie jednym z moich lepszych życiowych wyborów. Kocham ją. Dzieje się dużo, robię coś ważnego, a raz na jakiś czas mogę pomyśleć, że choć trochę zmieniłam świat na lepsze, ujawniając jakiś skandal lub opowiadając porządną historię. Albo wywołując wesołe prychnięcie zdaniem, którego wymyślenie zajęło mi sześć godzin. Ale iskra ludzkiego szczęścia nie pojawiłaby się, gdyby nie moja ciężka praca. Przynajmniej taką mam nadzieję.
Pochylając się z powrotem nad laptopem, próbuję skupić się na czymś innym. Mam mieszkanie (choć więcej w tym szczęścia niż rozumu), pracę (chociaż o pensji lepiej nie mówić), nie mam drugiej połówki. I powoli zaczynam odczuwać jej brak. Liczę na to, że cyfrowa wróżka chrzestna machnie różdżką, a magia algorytmów i internetowych randek popchnie mnie wprost w objęcia nowego mężczyzny.
Odpowiadam:
hetero
Ekran rozjaśnia się, gdy na stronie wyświetla się seria ciepłych zdjęć pokazujących, co mogłoby się wydarzyć. To obłąkańczo szczęśliwe wizje emocjonalnego i erotycznego spełnienia, na których piękne pary śmieją się, siedząc blisko siebie.
Młoda Chinka sączy czerwone wino i obejmuje białego uśmiechniętego mężczyznę z zarostem, który sprawia, że wygląda odpowiednio męsko, ale jeszcze nie jak potencjalny kryminalista. Przystojni geje (jeden biały, jeden czarny) w karnawałowych nastrojach trzymają się za ręce i nakładają sobie na twarze czerwoną farbę. Obok nich wyjątkowo dobrze zakonserwowana starsza para, która znalazła miłość na przekór wszystkiemu – a teraz z niewyjaśnionych przyczyn spędza cały swój czas w kolejce górskiej. Wszyscy ci szczęśliwi i wdzięczni serwisowi randkowemu ludzie są obietnicą czegoś lepszego niż ponury widok z wysokich okien mieszkania za milion funtów: chłodny, deszczowy, nieprzyjazny londyński zmierzch, który zapadł o piętnastej. Czegoś lepszego niż świat, w którym robi się tak zimno i ciemno, że wściekle czerwone światła aut na zakorkowanej Delancey Street lśnią jak oczy diabła w wiktoriańskiej mgle.
Odwracam się w stronę jednego z domowych asystentów Tabithy, ustawionego na dębowym regale; wykonany na zamówienie mebel stoi pod ścianą wysokiego salonu. Wszystko w mieszkaniu Tabithy jest tak eleganckie i gustowne, że czasem obiecuję jej w prezencie zegar w kształcie trolla z przeceny na Parkway, żeby „rozjaśnić to miejsce”. Z kamiennym wyrazem twarzy czekam, aż dotrze do niej, że to żart, i obydwie wybuchamy śmiechem. Uwielbiam z nią mieszkać – łączy nas identyczne poczucie humoru, które wykształca się jedynie między starymi przyjaciółmi.
Albo między idealnymi kochankami.
– Electra, jaka będzie dzisiaj pogoda w Londynie?
Wierzchołek czarnego domowego asystenta lśni w odpowiedzi szafirowym diademem; głos, lekko nadęty, trochę jak u starszej siostry, która ukończyła lepszą szkołę, odpowiada:
– Dzisiejsza prognoza dla Camden Town to mniej niż jeden stopień Celsjusza. Prawdopodobieństwo opadów deszczu wynosi sześćdziesiąt procent po północy.
– Dzięki, Electra.
– Po to tu jestem!
Simon i ja korzystaliśmy z wcześniejszych, tańszych wersji asystentów do inteligentnego ogrzewania i oświetlenia, ale Tabitha ma najnowszy, pełny zestaw: Electra X, HomeHelp, Minerva Plus – wszystko. Sześć lub siedem urządzeń porozstawianych po całym mieszkaniu odpowiada na pytania, opowiada przekombinowane, nieśmieszne żarty, informuje o kursach funta i dolara, cytuje doniesienia na temat trzęsienia ziemi w Chile. Oprócz tego w pełni kontrolują temperaturę, natężenie światła i prawdopodobnie także ilość szampana (mnóstwo dobrych roczników, z czego żadna butelka nie należy do mnie) w potężnej, mierzącej dwa i pół metra stalowej lodówce. Można byłoby ukryć w niej kilka ciał, a i tak znalazłoby się miejsce na karton organicznego orzechowego mleka.
Jak na ironię, Tabitha prawie w ogóle nie korzysta z dobrodziejstw swojego inteligentnego domu i nie pije smoothies ze spiruliny i orzechowego mleka, bo rzadko kiedy tu bywa. Siedzi albo za granicą – jako producentka jednego z kanałów przyrodniczych – albo w przepięknym, zabytkowym domu swojego narzeczonego Arla w Highgate, jeszcze bardziej luksusowym niż jej apartament. Urządzenia Arla są już prawdopodobnie tak zaawansowane, że potrafią samodzielnie zaprosić odpowiednich przyjaciół na spontaniczny i udany trójkąt.
Brakuje mi seksu. Brakuje mi również towarzystwa Tabithy. Kiedy się wprowadzałam, miałam nadzieję, że będę ją widywała częściej. Czasem wydaje mi się, że po prostu brakuje mi jakiegokolwiek towarzystwa. Może to jeden z powodów, dla których polubiłam, ku swojemu zdziwieniu, cyfrową pomoc domową. Asystentów. Czasami żartuję i drażnię się z nimi tylko po to, by usłyszeć głos inny niż swój: „Jaka jest pogoda w Ekwadorze? Po co tu jesteśmy? Czy można w tym samym momencie oglądać porno i jeść dip z delikatesów?”.
W pewien sposób te gadżety są jak mniej uciążliwe i wymagające zwierzątka, które robią urocze i pożyteczne rzeczy; pies, którego nie trzeba wyprowadzać, ale wciąż przynosi piłkę, klapki lub „gazetę” – dla mojej mamy niezmienne źródło codziennych wiadomości. Swoją drogą boję się czasem, że jest prawdopodobnie jedną z ostatnich osób na świecie, które pytają jeszcze: „Czytałaś dzisiejszą gazetę?”. A kiedy jej pokolenie zniknie, moja kariera pójdzie się…
No nieważne.
– Electra, czy powinnam ruszyć dupę i wypełnić ten profil?
– Wolałabym nie odpowiadać na to pytanie.
Ha, znowu to samo – ton pruderyjnej, wrażliwej, lepiej wychowanej siostry (której nigdy nie miałam), zdecydowanie niepochwalającej przekleństw. W rzeczywistości mam starszego brata. Mieszka w Los Angeles, pracuje w branży filmowej, ożenił się z wygadaną prawniczką i ma cudownego synka, Caleba, którego uwielbiam. Jeśli dobrze się orientuję, mój brat – zamiast faktycznie r o b i ć filmy – spędza czas na spotkaniach i imprezach w willach z basenem, rozmawiając o projektach, które „dostały zielone światło” lub „utknęły w produkcyjnym piekle”.
Chciałabym, żeby je robił, bo chciałabym, żeby zajął się filmem lub serialem napisanym przeze mnie. Kiedyś. Może. Mam wrażenie, że to jedyne wyjście ze ślepego zaułka, w którym utknęła moja, skądinąd przyjemna, kariera. Dzisiaj pieniędzy należy szukać w kinie i telewizji, a nie w dziennikarstwie. Ostatnio podliczyłam, że mam jakieś sześćset funtów oszczędności; serio, maks sześćset funtów odłożonych na drogocennym koncie oszczędnościowym. Ponoć tylko dwie pensje dzielą cię od życia na ulicy; idąc tym tropem, mogłabym wylecieć na to zimno w ciągu jakichś dziesięciu dni, jeśli bankowi znudziłoby się znoszenie mojego debetu.
No więc z uporem maniaka czytam ekspertów pokroju Syda Fielda czy Roberta McKee i przebijam się przez każdy podręcznik dla scenarzystów, jaki wpadnie mi w ręce, ucząc się o rytmie, angażowaniu widza, punktach kulminacyjnych i trzyaktowej strukturze. Jak na razie każdy scenariusz, który napisałam, był do niczego, a wszystkim intrygom i dramatom brakowało… intrygi i dramatu. Ale będę próbowała, bo jaki mam wybór?
Chcąc się rozerwać, spoglądam na regał.
– Electra, podaj mi pomysł na genialny film.
– Przepraszam, ale nie rozumiem.
– Electra, jesteś cholernie bezużyteczna.
Cisza.
– Electra, przepraszam. Tylko żartowałam.
Nie odpowiada. Nie widać nawet tej świecącej zielononiebieskiej obwódki. Dziwne. Zepsuła się? Czy tym razem naprawdę ją obraziłam?
Nie, chyba nie. Raczej trudno dotknąć do żywego plastikowy cylinder wypełniony krzemowymi procesorami. Czyli powinnam przestać marudzić i zabrać się do wypełniania formularza.
Wracam do swojego wirtualnego autoportretu.
Imię i nazwisko?
Jo
Tak naprawdę Josephine, ale jako nastolatka zaczęłam skracać swoje imię do Jo, bo tak brzmiało fajniej. Będę bronić tej nastoletniej decyzji. Czy przez to mężczyźni pomyślą, że jestem zbyt męska? Jeśli tak, będą to idioci, a nie faceci, którzy mnie interesują.
Jo
Jo Ferguson
Wiek?
I co? Czy powinnam…? Nie.
Znam parę kobiet w moim wieku – facetów też – które zaczęły odejmować sobie po kilka lat na Tinderze, Grinderze czy innych kreatorach lepszego „ja”, ale osobiście nie czuję takiej potrzeby. Mam trzydzieści trzy lata, prawie trzydzieści cztery. Dobrze mi z tym. Jasne, pierwsza kwitnąca młodość już za mną, ale jednak daleko mi do totalnego rozkładu. Nadal widzę, jak mężczyźni oglądają się za mną, kiedy przechodzę obok.
33
Miejsce?
Londyn
Kod pocztowy?
Podchwytliwe. Dla każdego, kto rozumie zawiłe klasowe sygnały i wyczuwa subtelne społeczne feromony wydzielane przez londyńskie kody pocztowe, ten obecny, NW1, w połączeniu z moim wiekiem może oznaczać kogoś bogatego, a najpewniej – bogatego i powiązanego ze światem artystycznym. Kogoś, kto spotyka się z aktorami lub reklamowymi potentatami w stylowym pubie The Engineer. Albo to, albo samotną matkę, która została dilerką.
Ale przecież nie jestem NW1, żadna ze mnie ćpunka czy artystka. Nadal bliżej mi do N12, North Finchley, gdzie do niedawna mieszkałam z moim byłym mężem, Simonem. Wynajmowaliśmy przeciętne, przygnębiające i już na pierwszy rzut oka nie nasze dwupokojowe mieszkanie z dobrym dojazdem do sympatycznej dzielnicy Muswell Hill. A tak naprawdę, w głębi duszy, wciąż jestem dziewczyną, która dorastała daleko w SE25, w Thornton Heath, zapomnianej i zapuszczonej okolicy, w której zawsze jest się maksymalnie dwie minuty drogi od najbliższego kebabu. To jedno z tak mało znanych miejsc na przedmieściach Londynu, że nie kojarzą go nawet pozostali „przedmiejscy londyńczycy”, co w pełni uzasadnia banalne i nieśmieszne dowcipy o wizach wymaganych, by się tam dostać. Czyli w rzeczywistości jestem 25 lub 12, ale w tym momencie, tylko dzięki zwykłemu fartowi, jestem 1.
Nad czym ja się zastanawiam?
NW1
– Electra, która jest godzina?
– Jest siedemnasta trzydzieści.
Siedemnasta trzydzieści?
Spędziłam nad tym formularzem godzinę, prawie dwie, i jak dotąd podałam imię, płeć, wiek i adres. Wzdychając ciężko, klikam kolejny przycisk, a strona przybiera kolor delikatnej akwamaryny – być może dlatego, że pytania stają się coraz bardziej pikantne.
Czy szukasz:
1. niezobowiązującego seksu?
2. nowych przyjaciół?
3. randek?
4. stałego związku?
Na dole jest jeszcze jedna opcja – Czy akceptujesz związki otwarte?
Auć. Jakaś część mnie chętnie odpowiedziałaby na to ostatnie pytanie: „na pewno tak się zachowywałam”. Ale to z pewnością zbyt szczere: to ja to wszystko zaczęłam, ja podpaliłam długi i smutny lont, który doprowadził do naszego rozwodu. Zaczęłam pisać z zabawnym, seksownym Liamem – barmanem i przyszłym aktorem. Początek z jego strony był zupełnie niewinny – twitterowy komplement na temat moich artykułów rzucony ot tak przez człowieka, którego nigdy nie spotkałam. Najpierw zostaliśmy znajomymi na Facebooku, potem obserwowaliśmy się na Instagramie i gadaliśmy na WhatsAppie. A już po kilku dniach wysyłałam do niego niekończące się ciągi pikantnych wiadomości i nagich selfie; on był inteligentny, dowcipny i zabawny, a ja znudzona. Oprócz tego w moim małżeństwie nic się nie działo, byłam głupia, no i bawiło mnie to, choć doskonale wiedziałam, że robię coś złego. Po tym, jak Simon – mój mąż – odkrył trzy miesiące moich wirtualnych zdrad, raczej nie mogłam go winić za romans z Polly, sympatyczną pielęgniarką.
Słyszałam, że Polly za mną nie przepada; jestem typem byłej, która pojawia się w życiu Simona nieco za często. Ale co mogę zrobić? Ma prawo mnie nie lubić. No dobra – jest to co najmniej całkowicie zrozumiałe.
Wraz ze wspomnieniami ogarniają mnie smutek i poczucie winy. Nagle przychodzi mi do głowy, że strona zadaje za dużo pytań. Co będzie za chwilę? „Co myślisz o swoim ojcu”?
Prostuję się i wyłączam laptopa. Czuję się, jakbym głaskała kota, który natychmiast zasypia. Dokończę potem. Potrzebuję powietrza, ciemności, swobody.
– Electra, idę na spacer na Primrose Hill.
Niebieska obręcz tańczy w odpowiedzi. Wiruje szybko, potem jeszcze szybciej, jakby coś siedziało w środku. Coś rozjuszonego, wściekłego. Żywego. Czy powinna tak robić? Ta myśl wytrąca mnie z równowagi – chyba jednak nie jestem jeszcze do końca przyzwyczajona do tej technologii. Muszę poszukać instrukcji w sieci. Pewnie została zaprojektowana, żeby tak działać.
Niebieskie światło kręci się i zatrzymuje. Potem gaśnie.
Biorę płaszcz, idę do kuchni, w której robię sobie gorącą kawę, i ruszam w stronę drzwi. Potrzebuję anonimowości niekończących się ulic. Wielkiego, obojętnego miasta.
Kocham Londyn właśnie z powodu jego ogromu i bezkresu. Nikogo nie obchodzi, kim jesteś. Nikt nie zna twoich sekretów.
Rozdział 2
Przyjemnie zimny wiatr zapowiada nadejście śniegu. Owinąwszy się kolorowym, ostrzegawczym szalikiem, przechodzę przez skrzyżowanie przy Parkway. To społeczna granica, która oddziela burżujską część Camden od superburżujskiego Primrose Hill, które niczym snobistyczna i zamkowa osada skrywa się za swoimi kanałami, torami i rozległymi terenami Regent’s Park.
Ściskam w ręce kubek gorącej kawy. To dla miejscowego bezdomnego, który zazwyczaj przesiaduje na murku po drugiej stronie Delancey Street, między pubem a torami kolejowymi. To wysoki czarny gość po pięćdziesiątce ze smutną, miłą twarzą i skołtunionymi włosami. Kiedy się wprowadziłam, Tabitha powiedziała mi, że przychodzi tu ze schroniska dla bezdomnych przy Arlington Road, żeby wołać za samochodami: „Lubię auta. A ty? No, Mercedes, to dopiero wóz. Ach, te auta!”.
Z tego powodu mówi na niego Samochodzik, tylko z tym się jej kojarzy. Zazwyczaj jednak po prostu go ignoruje. Ja natomiast w ciągu kilku ostatnich tygodni miałam okazję go poznać. Tak naprawdę ma na imię Paul, chociaż przez Tabithę nie mogę przestać o nim myśleć jako o Samochodziku. Czasami, kiedy wieczorem robi się bardzo zimno, jak dzisiaj, wynoszę mu kubek gorącej herbaty albo zupę, żeby mógł się rozgrzać. Mówi mi wtedy, że jestem ładna i że powinnam mieć męża, a potem odwraca się i woła: „Auta, auta, auta!”. W takich momentach uśmiecham się do niego, żegnam się i wracam do środka.
Tego wieczoru jest jednak za zimno nawet dla niego – skulony w rogu muru biegnącego wzdłuż torów, postękuje cicho, zamiast krzyczeć coś o bentleyach. Kiedy mnie dostrzega, podnosi się ze smutnym, pustym uśmiechem.
– Hej, Jo! Skąd wiedziałaś, że jest mi zimno?
– Bo jest jakieś cholerne minus pięćset. Nie powinieneś wrócić do schroniska? Zamarzniesz tu, Paul.
– Przyzwyczaiłem się. – Wzrusza ramionami, chętnie sięgając po kawę. – Poza tym lubię oglądać auta!
Kręcę głową, uśmiechamy się do siebie, a Paul obiecuje, że odda mi kubek jutro. Jak zawsze. Ponieważ często o tym zapomina, muszę kupować nowe. Nie przeszkadza mi to.
Ruszam dalej, machając mu na pożegnanie.
Taksówka przemyka obok mnie, pomarańczowe światło na dachu świeci desperacko w poszukiwaniu pieniędzy. Zastanawiam się, czy Uber zdąży wykończyć miejskie taryfy, zanim internet dobije płatne dziennikarstwo. Obydwie branże ledwo zipią, pędząc ku zagładzie w mroku londyńskiego deszczu. Nie chcę jeszcze umierać. Nie kiedy mam do napisania swój zajebiście dobry scenariusz. A przynamniej mam nadzieję, że taki właśnie będzie.
Czekając na zielone światło, podskakuję w miejscu, żeby się rozgrzać. Przede mną moja stała trasa, chodzę nią niemal co wieczór. Najpierw idę pod górę Regent’s Park Road, potem główną ulicą Primrose Hill, a następnie skręcam w Gloucester Avenue i wracam do domu. Zajmuje mi to jakieś czterdzieści pięć minut. Zastanawiam się, czy ludzie kojarzą mnie już przez regularność tych patroli. „O, to ta, co zawsze tędy chodzi. Ciekawe, czego szuka”.
Kiedy przechodzę przez ulicę, wpadam na pomysł – zadzwonię do Fitza. Poznałam go przez Tabithę, lata temu. Smukły, lekko siwiejący, czarująco inteligentny, no i cyniczny, lecz sceniczny Fitz. Moglibyśmy wyskoczyć gdzieś na drinka. Pojechać uberem do gejowskich barów w Soho, gdzie zazwyczaj można go spotkać. Lubię, jak wszyscy w takich miejscach potrafią jak na zawołanie przestać pić, żeby zaśpiewać pożądliwie refren Can’t Take My Eyes Off You Andy’ego Williamsa.
„I love you baaaaaby…”
Mijając wspaniałe, pastelowe domy obok kościoła św. Marka, wyjmuję telefon z kieszeni i sztywnymi palcami wybieram numer.
Poczta głosowa.
– Cześć, tu Fitz, nie masz szczęścia, kochanie. Opowiem ci w s z y s t k o jutro.
To jego standardowe nagranie. Kiczowate z pełną premedytacją. Chichoczę cicho w zamarzającą wełnę szalika i dalej przeszukuję książkę adresową. Do kogo jeszcze zadzwonić? Z kim mogłabym się napić? Tabitha jest w Brazylii. Carl pracuje poza miastem. A reszta… gdzie jest reszta?
Gdzie indziej, oto gdzie. Za każdym razem, kiedy przeglądam listę kontaktów, prawda boli coraz bardziej. Moi znajomi, rówieśnicy, kumple od piwa, przyjaciółki i przyjaciele z uniwerku – porozjeżdżali się. Ale dopiero po rozwodzie z Simonem zdałam sobie sprawę, jak wielu z nich zniknęło. To znaczy – wzięli ślub, ich małżeństwa przetrwały, a oni sami mają dzieci i wyprowadzili się ze stolicy do domów z ogrodami. Wszystko to robi się, oczywiście, po trzydziestce, chyba że ma się i majątek, i nieruchomości, jak Tabitha. Mieszkanie w Londynie jest wystarczająco trudne w wieku dwudziestu lat – wymagające, lecz ekscytujące, jak zjazd na nartach z lodowca. Ale życie w Londynie po ślubie i z dziećmi jest praktycznie niemożliwe. Jak wspinaczka w Himalajach bez stałego dopływu tlenu.
Jestem jedną z nielicznych, którzy zostali. Ostatni żołnierz na polu bitwy.
Przechodząc przez skrzyżowanie z Albert Terrace, zaczynam podchodzić pod Primrose Hill, a mój palec zatrzymuje się na „J” i widzę numer do Jenny. To chyba moja jedyna przyjaciółka z dzieciństwa, nie licząc Simona. Jenny przychodziła do naszego domu cały czas, bawiłyśmy się wspólnie, nocowałyśmy u siebie, dopóki jej rodzice się nie rozwiedli. Wtedy postanowili się wyprowadzić, a ja w zasadzie straciłam z nią kontakt. Simon nie, bo ostatecznie wylądowali w tej samej branży.
Jenny pracuje w jednej z największych firm technologicznych w King’s Cross. Dzięki temu, kiedy jakieś trzy, cztery lata temu pisałam swój przełomowy artykuł na temat wpływu Doliny Krzemowej na nasze życie, udało nam się odnowić znajomość.
Wiedziałam wtedy, że ta historia może pomóc mi wyrobić sobie nazwisko, zaimponować wydawcom i przeskoczyć kilka szczebli w karierze. Bez żenady wykorzystałam więc swoje kontakty (męża) i poważnie wkurzyłam kilka istotnych źródeł, ujawniając ich tożsamość (sorry, Arlo); spotkałam jednak fascynujących ludzi, a z niektórymi nawet się zaprzyjaźniłam. No i na nowo zbliżyłam się do starej przyjaciółki.
Odbiera natychmiast. Kocham cię, Jenny. Jest dla mnie cenną więzią z przeszłością, z czasami, zanim wszystko się zepsuło. Z chwilami, kiedy tata ganiał nas po domu w Thornton Heath i bawił się z nami w chowanego. Z ekscytacji serca podchodziły nam do gardeł, gdy krzyczał: „SŁYSZĘ WAAAS!”. Kuliłyśmy się wtedy we dwie, chichocząc pod łóżkiem lub w ciemnej szafie.
Utracone dzieciństwo.
– Hej, Jo. Co tam?
– Nudzi mi się – mówię dość gwałtownie. – Zajebiście mi się nudzi. Próbowałam założyć profil na OKCupid, ale to jakaś masakra, więc pomyślałam, że może chciałabyś wypić ze mną beczkę prosecco. Dwie beczki. W końcu jest już dawno po dwunastej.
Chichocze w odpowiedzi.
– Bardzo bym chciała, ale dzisiaj nie mogę.
Słyszę charakterystyczny dźwięk otwieranej zapalniczki Zippo, potem głęboki wdech. Gdzieś w tle brzęczą auta. Stoi na zewnątrz?
– Gdzie jesteś?
– W King’s Cross, wyszłam na fajkę. Ale zaraz muszę wracać, jestem w Gwieździe Śmierci.
– O?
– Aha – potakuje, wypuszczając dym. – Będę tu siedzieć do jakiejś północy albo i dłużej. – Zaciąga się papierosem i dodaje: – Jezu, jak tu zimno.
Jenny spędza w pracy absurdalnie dużo czasu. Prawdopodobnie zarabia masę kasy na programowaniu czy czymś w tym stylu, ale w zasadzie o tym nie mówi. Gada głównie o seksie. Najwidoczniej jest moją Oficjalną Puszczalską Przyjaciółką. Spokojnie, nigdy bym jej czegoś takiego nie powiedziała. Nazwała się tak sama, kiedy przy mulach z frytkami niedaleko jej firmy odnawiałyśmy naszą przyjaźń. „Wszyscy muszą mieć puszczalskich przyjaciół – stwierdziła – żeby poprawić sobie samopoczucie. A ty masz kogoś, kto jest bardziej wyuzdany od ciebie?” Rozśmieszyła mnie wtedy i rozśmiesza mnie do tej pory; zawsze zna najnowsze plotki, a w jej hedonistycznym stylu bycia kryje się jakiś smutek, który sprawia, że jest jeszcze zabawniejsza i milsza.
Przyciskam telefon do zmarzniętego ucha i słyszę jej pytanie:
– A jak idzie z tym profilem?
– Hm, nie najlepiej…
Przerywam, żeby złapać oddech. Jestem prawie u szczytu Primrose Hill, to ostatni, stromy kawałek, na którym zawsze brakuje mi tchu. Zdecydowanie powinnam zacząć chodzić na siłownię. Jenny nie odpuszcza:
– Nie najlepiej? To znaczy?
– To znaczy, że w ciągu kilku godzin doszłam do tego, że jestem trzydziestotrzyletnią heteryczką, która szuka poważnego związku, randki, niezobowiązującego seksu albo chociaż macanka w kiblu. Myślisz, że mogę wyjść na zdesperowaną?
– Heh, nie. Dasz radę! Przecież na świecie są jeszcze jacyś faceci, prawda? Widziałam ich!
– Czyli picie odpada?
– Nie dzisiaj, Josephine. Może spróbujemy jutro? Okej, wracam do tego upierdliwego kodu, zanim zamienię się w nietoperza. Powodzenia!
Kończy rozmowę, a ja jestem już na górze. Widok z tego punktu, rozciągający się od srebrnych biurowców w Canary Wharf aż po szkarłatny łuk London Eye, nieodmiennie robi na mnie wrażenie. Nie wiem, czy to z powodu tego lśniącego od mrozu pejzażu, czy po prostu dlatego, że usłyszałam głos Jenny – ale czuję się dużo lepiej. Pełna sił. Smutek znikł.
Jenny ma rację, muszę wziąć się w garść. Dam radę. Przecież to tylko profil randkowy. A ja bardzo potrzebuję randki.
Stąd mam już z górki, a ponieważ nie chcę tracić czasu na pełne okrążenie, wracam po prostu tą samą drogą. Śnieg z każdą chwilą pada coraz mocniej. Przyspieszam kroku, mijając rozległe, białe, kompletnie opustoszałe posiadłości.
Ten mały, bogaty fragment Londynu przypomina czasem miasto duchów. Latarnie oświetlają zimne, pastelowe ściany, a bezlistne drzewa sięgają pomarańczowego nieba. Nowe apartamentowce z miesiąca na miesiąc świecą pustkami. Okna są czarne jak azteckie zwierciadła, obsydianowe prostokąty, w których nic się nie odbija. Gdzie są wszyscy?
Nigdzie. Nikogo tu nie ma. Tylko ja. I śnieg.
Dziesięć minut później siedzę przy laptopie, wpatrzona w OKCupid. Chcę, by moja osoba sprawiała wrażenie atrakcyjnej, ale nieco inaczej, seksownej, ale bez przesady, dowcipnej, ale nie cynicznej, ciekawej, szczerej, pewnej siebie, ale nie zuchwałej. Nie mogę się poddać, ale tych pytań jest tak dużo…
Dociera do mnie, że potrzebuję ginu z tonikiem. Dwie solidne szklanki powinny wystarczyć, żebym nabrała odwagi, inteligencji i poczucia humoru (nie idiotycznego). Kiedyś jeden ekspert (który regularnie występował w śniadaniówkach) powiedział mi, że idealna ilość alkoholu, której potrzebujemy, by lepiej sobie radzić (z regularnymi występami w śniadaniówkach), to pół butelki szampana. Na tej podstawie doszłam do wniosku, że dwa giny z tonikiem to idealna ilość alkoholu, by uporać się z każdą trudnością w życiu.
Wróciwszy z kuchni z drugą już szklanką, zmuszam się, żeby usiąść i pisać.
Narodowość?
Angielska
Wzrost?
157 centymetrów
Wykształcenie?
Bezużyteczny magister
Chyba znowu się nudzę.
Religia?
Brak. No chyba że świeci słońce – wtedy myślę sobie, że kto wie…
Krzywiąc się, skreślam ostatnie zdanie. Brzmi zbyt dziwnie. Choć w sumie… co mi tam, to prawda. Generalnie nie wierzę, ale kiedy dzień jest piękny i słoneczny, a świat opływa w szczęście, myślę, że Bóg istnieje. Problem polega na tym, że prawdopodobnie wypił nieco za dużo do obiadu. Może powinnam to napisać?
Uspokój się.
Czy masz zwierzęta?
Niedźwiedzia brunatnego
Dieta?
Gin
Wszystkożerna
Palisz?
Jeszcze nie. Ale zamierzam zacząć po sześćdziesiątce, bo wtedy palenie będzie zapobiegać alzheimerowi. Serio.
Narkotyki?
Gin!
Większość ludzi, która Cię zna, powiedziałaby o Tobie, że jesteś…
Kiepska w zakładaniu profili randkowych
Niska
Twoje cele?
Wiosna
Jaka jest Twoja złota zasada?
Nie mieć złotych zasad, bo zawsze się je łamie.
Boże, jestem subtelna jak dwubiegunowa alkoholiczka. Jeden gin by chyba wystarczył.
Wygląda na to, że prawie skończyłam. Nie jest to najlepszy profil na świecie, ale na pewno nie jest też najgorszy. Poza tym można z niego wyciągnąć całkiem rozsądne wnioski na mój temat – to znaczy na temat tego, jaka jestem, kiedy czuję się nieco samotna i trochę złośliwa. Światło latarni za oknem przysłania śnieżna zawierucha.
Zostaje jeszcze pierdyliard dodatkowych pytań, na które mogłabym odpowiedzieć, ale wybiorę tylko trzy, a potem przestanę walczyć o swoje szczęście. Do jutra. Zawsze jest jakieś jutro.
Cenisz sobie…
Szczerość. Staromodną szczerość. I srirachę na kanapce z tuńczykiem.
Jeśli trafiłabyś do więzienia, to za co?
Za kłamstwa na internetowych serwisach randkowych.
Sześć rzeczy, bez których nie mogłabyś się obejść:
1. Ekspres do kawy
2. Przyjaciele (ooo…)
3. Ekspres do kawy
4. Durne listy
5. Dobra pamięć
6. Tego zapomniałam…
Tak naprawdę mam dobrą pamięć, ale kogo to obchodzi. Koniec, czas odpocząć. Skończyły mi się suchary i kąśliwe dowcipy. Mam nadzieję, że pozostałam wystarczająco intrygująca i kusząco inna. Albo po prostu wyszłam na wariatkę. Nieważne. Prawie zamykam laptopa, żeby nalać sobie trzecią i ostatnią szklankę, gdy nagle mnie oświeca… Cholera, z d j ę c i e. M u s z ę mieć zdjęcie. Mogę być najgorsza na świecie w randkowaniu przez internet (nigdy nie pamiętam, w którą stronę matchować na Tinderze, co doprowadziło już do paru niezręcznych sytuacji), ale nawet ja wiem, że m u s z ę mieć zdjęcie.
Tak bardzo tego nienawidzę. Nigdy nie wiem, które wybrać. Potrafię zrobić przyzwoite selfie (nieco z góry, dzięki czemu mam zarysowane kości policzkowe i ostry podbródek), ale zdaję sobie sprawę, że te selfie są nieco za dobre. Gdy spotkam się z jakimś facetem, będzie rozczarowany. Nie lubię patrzeć, jak próbują to ukryć. Wolałabym raczej miło ich zaskoczyć.
Z drugiej strony – kto kiedykolwiek ustawił sobie z ł e zdjęcie profilowe?
Otwieram folder z fotkami i przeglądam najlepsze nie-selfie. Wyglądam nieźle, na części z nich nawet umiarkowanie seksownie. Dlaczego by nie? Wystarczająco dużo osób powiedziało mi, że jestem ładna (i nie mówię tylko o rodzinie czy przyjaciółkach). Wiem, że kiedy mam udany dzień, wyglądam dobrze. Zielone oczy, rudawobrązowe włosy, coś, co moja mama nazywa „łobuzerskim uśmiechem”. Przyzwoita figura, choć jedna z tych bardziej kieszonkowych, jak to mawiał Si. Ale nawet biorąc to wszystko pod uwagę, czy jestem na tyle pewna siebie, żeby stwierdzić: „Tak, TO uśmiechnięte zdjęcie z wyspy Ko Tao, zrobione niedługo po rozwodzie, na którym stoję opalona, zrelaksowana, w skąpej sukience, nie jest ani za dobre, ani zbyt wulgarne, ani za stare”?
Naprawdę wyglądałam wtedy na szczęśliwą. Prawdopodobnie dlatego, że poprzednią noc spędziłam w miłym towarzystwie Australijczyka z długimi dredami (same mięśnie, zero konwersacji). Jednym z powodów mojej obecnej fatalnej sytuacji finansowej jest to, że przepuściłam zdecydowaną większość i tak skromnych oszczędności na epickie wakacje. Miesiące niebiańskiej swobody po dekadzie małżeńskiego piekła. Było warto.
No dobra, jedziemy. M o g ę tak wyglądać w dobre dni. Po dobrym seksie. To między innymi dlatego rzadko tak wyglądałam, kiedy byłam z Simonem. Si, przepraszam.
Wybieram zdjęcie, kadruję, by dekolt wyglądał nieco lepiej – nie chcę wyjść na zbyt zalotną – i wrzucam na stronę. Jest. Koniec. Poszło. To ja, kompletna nowość, do wzięcia. Otwarcia, wybrania, przeczytania. Jutro poszukam czegoś dla siebie.
Biorę do ręki poradnik Jak napisać idealny scenariusz i zaczynam czytać. Nie do końca mogę się skupić.
Samotność jest przejmująca. Proszę Electrę o pogodowy update, tylko po to, żeby usłyszeć jej głos.
– Maksymalna temperatura w Londynie to dwa stopnie Celsjusza. Prawdopodobieństwo opadów śniegu wynosi trzydzieści procent.
Brrr, chyba czas na czerwone wino, bo gin z tonikiem jest za zimny. Wchodzę do kuchni i sięgam po butelkę oraz korkociąg, łapię jeszcze kieliszek, po czym idę do pokoju i siadam przy stole. Wracam do książki. Noc jest cicha, bardziej niż zazwyczaj.
Ten dom w ogóle nie należy do najgłośniejszych. Tabitha i ja zajmujemy jasne i przestronne mieszkanie na pierwszym piętrze. Nad nami teoretycznie mieszka jakaś bogata starsza para, ale prawie ciągle są na wakacjach – zwłaszcza zimą. Wcale się im nie dziwię. Fitz, zanim wyprowadził się do Islington, urzędował kiedyś na parterze i w piwnicy. Postanowił je jednak wynająć – teraz, po kosztownym remoncie, czekają na nowego lokatora.
Na prawo od nas mieści się wypasiony kompleks biurowy, który nocą pustoszeje, a na prawo – jeszcze jeden dom taki jak nasz, zamieszkany przez jeszcze jednych bogatych i przeważnie nieobecnych właścicieli. Widziałam ich chyba raz.
Wstaję i podchodzę do okna. Ulica jest całkowicie przykryta śniegiem i niemal zupełnie pusta – nie licząc kobiety w czerni przechodzącej właśnie obok naszych drzwi wejściowych. Idzie plecami do mnie, ciągnie ze sobą małe dzieci. Nie widzę jej twarzy. Pospiesza dzieci, na pewno chce wrócić do domu, zanim gruby wirujący śnieg stanie się nie do zniesienia. Żal mi jej. Coś w jej kroku budzi współczucie. Tak jakby mogła być mną. Nagle znika. Nie ma jej. Czy to przez śnieg? A może skręciła za róg? Tak czy inaczej, w zasięgu wzroku nie ma już żywej duszy. Zima wyczyściła ulice z ludzi, nawet samochodów jest niewiele.
Cisza jest niemal fizycznie odczuwalna. Może to przez śnieg, który zagłusza wszystko jak owinięty wokół Ziemi szalik.
Wracam na fotel i podnoszę książkę. I wtedy dźwięczącą w uszach ciszę przerywa głos. Electra odzywa się niepytana. Do mnie.
– Wiem, co zrobiłaś – mówi.
Zamieram zaskoczona i spoglądam w stronę czarnego cylindra błyszczącego szafirowym diademem. Electra powtarza:
– Znam twój sekret. Wiem, co zrobiłaś temu chłopakowi. Wiem, że widziałaś białka jego wywróconych oczu. Wiem wszystko.
Zapada cisza. Wpatruję się w stojącego na półce asystenta, niemego i nieaktywnego. To przecież tylko maszyna.
Rozdział 3
Przez dobre pół minuty nie mogę wydobyć z siebie słowa. Zaschło mi w gardle. W końcu wykrztuszam:
– Electra. Co powiedziałaś?
Urządzenie wydaje niski, głęboki dźwięk. Wiem, co to znaczy.
– Nie mogę połączyć się z siecią wi-fi. Spróbuj zaktualizować połączenie.
– Electra, co powiedziałaś?
– Nie mogę połączyć się z siecią wi-fi.
Nie, nie odpuszczę. Czy naprawdę to słyszałam? Czy faktycznie mówiła o najgorszej rzeczy w moim życiu? O czymś, co wydarzyło się tak dawno temu?
Drżącymi palcami włączam aplikację i uruchamiam skomplikowaną procedurę ponownego podłączania do wi-fi asystenta. Wirtualnego pomocnika, Electry. Światełko miga na pomarańczowo, sieć jest podłączona, urządzenie wygrywa cichą, dźwięczną melodyjkę. Ding-dong.
Jest gotowa.
Gotowa, żeby mówić o przeszłości i przerażających sekretach? Czy żeby opowiedzieć kiepski kawał i poinformować o natężeniu ruchu na drogach?
Z trudem przełykam kolejny łyk czerwonego wina. Układam w myślach pytanie, jednak zanim zdążę się odezwać, diadem lśni po raz kolejny.
– Wiem o tobie wszystko. Zabiłaś go, a potem uciekłaś. Z ust leciała mu krew. Nie mogę połączyć się z siecią wi-fi.
– Electra?
– Nie mogę połączyć się z siecią wi-fi.
– Electra!
Nic. Nie przesłyszałam się? Jestem pewna, że nie.
– Electra, co o mnie wiesz?
– Wiem, że zadajesz interesujące pytania.
– Electra, co wiesz o mojej przeszłości?
– Przepraszam, ale nie rozumiem.
Nie odpuszczę.
– Electra, co wiesz o tej historii?
Chwila ciszy.
– Historia to zazwyczaj spis przeszłych wydarzeń lub…
– Electra, ZAMKNIJ SIĘ!
Niebieskie światło przygasa, Electra wygląda na zmieszaną, jakby czuła się bezużyteczna lub była tylko wersją beta. Chyba że zwyczajnie nie rozumie mojego pytania. Tak jak powinno być.
Jakkolwiek by patrzeć, mówię przecież do elektronicznego walca. Nie do czegoś z mózgiem jako takim, nie do człowieka. Nie do kogoś, kto mógłby faktycznie wiedzieć coś o tamtym chłopaku.
Kogoś takiego jak Tabitha.
Ale skąd tak dobrze zna wszystkie szczegóły? Ten obraz zawsze tlił mi się gdzieś z tyłu głowy, ale teraz zapłonął żywym ogniem. Oczy, chłopak, Jamie. Jego szczeniacki, lecz sympatyczny uśmiech, uprzejmy sposób bycia, dobroduszna natura. Och, Jamie. A potem krew. I ta cholerna piosenka, która zawsze będzie mi się kojarzyć z tamtymi wydarzeniami – Hoppípolla Sigur Rós. Nie mogę jej znieść. Kiedy tylko ją słyszę, wspomnienia wracają. Już sama myśl o tej piosence sprawia, że trzęsę się ze strachu i wyrzutów sumienia. Czuję bolesną pustkę przeżerającą wszystko niczym kwas. Zbiera mi się na mdłości.
Niezależnie od tego, czy Electra naprawdę to wszystko powiedziała, czy były to tylko cisza, alkohol i samotność, które postanowiły zadręczać mój mózg zmyślonymi oskarżeniami – wystarczyło, by wytrącić mnie z równowagi.
– Electra, która godzina?
– Jest dwudziesta druga pięćdziesiąt dwa.
Reaguje całkowicie normalnie, jak gdyby nic się nie wydarzyło. Za to ja n i e c z u j ę s i ę normalnie. Ale chyba mogę spróbować. Muszę spróbować, spróbować być normalna, zignorować szaleństwo, przesłyszenia, majaki, straszną rzeczywistość, cokolwiek to było. Być może to zwykła usterka. To wyjaśniałoby wcześniejsze migotanie kontrolek. Ale jak zwykły błąd mógłby sprawić, że Electra będzie zachowywała się tak dziwacznie?
Nie znajduję żadnej oczywistej i łatwej odpowiedzi, więc idę do lodówki, z której wyjmuję chipsy i dip, mieszam majonez i tabasco dla lepszego efektu, po czym spędzam godzinę, zajadając stres i oglądając powtórki starych sitcomów na iPadzie. Żeby się uspokoić, wypijam dużo więcej wina niż zwykle.
Wino i jedzenie – głównie wino – powoli zaczynają działać. Mam nadzieję, jestem raczej pewna, że po prostu już wcześniej wypiłam za dużo. Wyobraziłam sobie, że Electra o tym gadała. To niemożliwe, żeby wiedziała. Nieważne, jak technologicznie zaawansowana, to tylko gadżet. Nie wie przecież nikt poza mną, Tabithą i Simonem, któremu powiedziałam o tym sama. Może Tabitha rozmawiała z Arlem? Wątpię, ale nawet gdyby – o naszym sekrecie nadal wiedzą nieliczni. Nie mieści mi się w głowie, że mogłoby to dotrzeć do jakiejś durnej maszyny na dębowym regale.
Nie.
No i po ostatnim kieliszku. Całkiem skutecznie przekonałam samą siebie, że nie wydarzyło się nic złego. Asystenci działają normalnie, poza małymi błędami w rodzaju wirujących światełek, a mój pijany mózg jak zwykle obrócił to w coś o wiele gorszego.
– Electra, o której otwierają jutro siłownię w Camden… może Fitness First?
– Fitness First w Camden jest otwarte od siódmej do dwudziestej drugiej od poniedziałku do czwartku. W piątki jest otwarte od siódmej do dwudziestej pierwszej. W weekendy…
– Electra, okej, wystarczy.
Cisza.
– Electra, dziękuję.
– Po to tu jestem!
I dobrze. Działa tak, jak miała działać. A ja jestem pijana. Jutro pójdę na siłownię, zjem coś zdrowego i wrócę do swojego normalnego spożycia alkoholu. Co ja sobie myślałam? Dwa duże giny przed siódmą? Absurd. Schizy i alkoholowe majaki gwarantowane. Gdzieś na dnie mojego umysłu zawsze będzie się czaić poczucie winy. To jak z piachem na dnie baku – grunt to go nie zamieszać. Simon mi to kiedyś powiedział – jeśli go wzburzysz, możesz zniszczyć cały silnik.
Simon.
I jeszcze więcej wyrzutów sumienia.
Nie chcę o tym myśleć, ale jednak muszę. Jeśli czuję się samotna, to tylko z własnej winy. Związek z Simonem to prawdziwy powód, dla którego piję sama i jestem tu, gdzie jestem.
Po raz pierwszy zeszliśmy się w liceum, jeszcze w Thornton Heath, daleko od planet zewnętrznych Układu Słonecznego. Znaliśmy się od podstawówki, zaprzyjaźniliśmy się później. Któregoś wieczoru, gdy oboje byliśmy jeszcze niepełnoletni, poszliśmy do baru. Bawiliśmy się całkiem nieźle, więc zaczęliśmy flirtować, aż w końcu się rozdziewiczyliśmy. Nie znam lepszego słowa, choć pewnie powinnam, ale tak – rozdziewiczyliśmy się na tylnym siedzeniu fiesty jego ojca, w najciemniejszym zaułku Thornton Heath, na parkingu supermarketu Asda, po zbyt wielu jägerbombach.
Seks nie należał do najlepszych, ale jakoś daliśmy radę. Ze sobą. Simon był miły i łagodny, a w świetle zielonego szyldu, który wznosił się nad jego nielegalnie pożyczonym fordem – całkiem przystojny.
Nie doszłam. On – bardzo szybko, za co potem mnie przepraszał. Te przeprosiny sprawiły, że było jeszcze gorzej. Aż do dzisiaj jest to jedna z najmniej pociągających rzeczy, których doświadczyłam podczas seksu. Miał ładne oczy i niezłe mięśnie, nie mówił zbyt wiele – przynajmniej nie do mnie. Ale próbował, co wydawało mi się wzruszające. Przez całe małżeństwo nieustannie i uporczywie p r ó bo w a ł.
Spoglądam na zmarznięte Camden, chcąc zrozumieć siebie i to, co mną kierowało. Jak mogłam zostać jego żoną? Jak to się stało, że ze wszystkich ludzi wybrałam właśnie Simona Todda?
Interesowały mnie sztuka, filozofia i socjologia, a między liceum a studiami planowałam spędzić rok w Papui-Nowej Gwinei (co nigdy nie nastąpiło). Intrygowały mnie szamanizm, mocz syberyjskich reniferów i renesansowe portrety. On zajmował się silnikami, rakietami i atomami, no i jak się okazało – wiedział, o co tak naprawdę chodzi z kotem Schrödingera.
Po krótkim chodzeniu ze sobą dostałam się na historię sztuki na King’s College, a on wyjechał do Manchesteru, by studiować coś związanego z komputerami i połowę czasu spędzać na imprezach. Gdy obydwoje skończyliśmy studia i zdaliśmy sobie sprawę, że bez pracy nie stać nas na wynajem niczego przyzwoitego, wróciliśmy do Thornton Heath i pubów, które odwiedzaliśmy jako nastolatkowie…
To właśnie tam go spotkałam. W przytłumionym świetle ostatniego otwartego baru w okolicy wciąż był przystojny. W porównaniu z leniwymi i bogatymi milenialsami, z którymi umawiałam się na studiach, nagle wydał mi się przyzwoitym i szczerym facetem.
W ten sposób dałam się wciągnąć w wir sentymentalnych powrotów – geograficznych, seksualnych i emocjonalnych – i tym razem uprawialiśmy seks w normalnym łóżku (bo jego rodzice wyjechali). I tym razem, gdy po trzech miesiącach przytulanek, jedzenia pizzy, oglądania telewizji i ogólnie życia w kokonie nieznanego mi dotąd bezpieczeństwa, wygody i niekwestionowanego uwielbienia w szaleńczym geście poprosił mnie o rękę, powiedziałam: tak.
Chryste Panie.
T a k?
To był niedorzeczny błąd. Zawsze zbyt wiele nas różniło, a po ślubie oddalaliśmy się od siebie jeszcze bardziej; nie było nam pisane przetrwać. Myślałam, jaki jest nudny, i było mi z tym fatalnie. Wyczuwał to i próbował ukrywać zranione uczucia – tak zaczynał się ten godny pożałowania cykl winy, milczenia i cierpienia, który z każdym dniem stawał się dla nas coraz bardziej nie do zniesienia. A potem pojawił się Liam, zbereźne SMS-y, poważne kłótnie i koniec. Dzięki Bogu.
Przez to wszystko nie mam do niego pretensji, że mnie zostawił. Na pewno na niego nie zasługiwałam. Nie mam też pretensji, że tak szybko ożenił się z Polly. Nie mam absolutnie żadnych pretensji, że natychmiast urodziła im się drobna i naprawdę słodka Grace. Jedyna rzecz, której być może żałuję, jeśli w ogóle, to fakt, że ponieważ Polly jest pielęgniarką, dostała dofinansowanie do trzypokojowego mieszkania dla pracowników sektora publicznego na dwunastym piętrze nowo wybudowanego apartamentowca na południu Londynu.
Szczęśliwa Polly, szczęśliwy Simon.
Posiadanie mieszkania w Londynie jest teraz wszystkim. To jak z ziemią i tytułami szlacheckimi na początku dziewiętnastego wieku. A ja jestem chłopką. W Indiach byłabym chyba niedotykalną. Nie mam nic i nigdy się to nie zmieni. Nadeszły czasy nowych dynastii. Gdybym tylko wiedziała, że nieruchomości staną się tak ważne, wyszłabym za jednego z tych przyszłych bogaczy z uniwerku, których mamusie i tatusiowie pozaciągali kredyty hipoteczne. Miałam wystarczająco dużo ofert. Ale żadnego z nich nie wybrałam. I to by było na tyle.
Patrzę na ciemną, ogarniętą zimą Delancey Street. Ruch jest niewielki, zrobiło się późno. Chce mi się spać. Majaczę i spędzam za dużo czasu, gapiąc się przez okno.
Ale kiedy zakładam najwygodniejszą piżamę, wciąż zastanawiam się rozpaczliwie, czy to faktycznie możliwe, że wymyśliłam sobie drwiny Electry? Kilka zdań podsuniętych przez mój umysł, którym towarzyszyła jakaś techniczna usterka. Zapewne m o g ł o s i ę to wydarzyć. Muszę w to uwierzyć. Jeśli jednak w to uwierzę, to znaczy, że słyszę głosy, a to…
Nie – nie będę o tym myśleć.
Najwyższy czas iść spać. Łóżko, tabletka, sen, a potem wstanę, wezmę się za siebie i swój nowy artykuł. Piszę go dla Sarah, mojej ulubionej redaktorki, tej, która kilka lat temu opublikowała mój głośny tekst o gigantach branży technologicznej. Sarah chce, żebym Mojej Okolicy. To rubryka dla ludzi, którzy po przeprowadzce do innej części Wielkiej Brytanii opisują swoje historie, konteksty miejsc, pejzaże i krajobrazy, co o nich myślą. Piszę o Camden.
Pieniądze nie są powalające, ale dzisiaj rzadko kiedy są. Przynajmniej research jest ciekawy.
W łóżku otwieram książkę o historii północnego Londynu, ale oczy same mi się zamykają. Obracam się w stronę białego jajowatego asystenta ustawionego na stoliku nocnym. HomeHelp.
– Okej, HomeHelp.
Jego malutkie, zabawkowe światło wiruje w odpowiedzi. Czuwa w oczekiwaniu na polecenie.
– Ustaw budzik na ósmą piętnaście.
– Okej, budzik zadzwoni o ósmej piętnaście.
– Dziękuję. Mógłbyś zgasić światło?
Sypialnię ogarnia ciemność. Wtulam się w poduszkę. Tabletka powoli zaczyna działać. Jednak kiedy prawie już śpię, dobiega mnie urywek subtelnej melodii. HomeHelp znowu się włączył. Odtwarza piosenkę. Nie prosiłam o to. Czemu to robi? Pierwsze nuty są tak ciche, że ich nie rozpoznaję. Ale potem robi się głośniej. I głośniej.
Hoppípolla. HomeHelp gra Hoppípollę.
Ze wszystkich piosenek wybrał właśnie tę. Obraz martwego młodego mężczyzny, jego wywrócone białka stają mi przed oczami. Podrywam się na łóżku. Tego na pewno sobie nie wyobrażam. Jamie, nie umieraj, nie umieraj jak mój tata.
– Przestań! – żądam.
Muzyka nie przestaje grać, jest coraz głośniejsza, napływa falami, ożywa, skomplikowana, chaotycznie piękna melodia, tak złowroga w moich uszach.
– Okej, HomeHelp. Stop! Przestań, HomeHelp. Proszę, proszę, PRZESTAŃ!
Muzyka się urywa. Rząd drobnych świateł asystenta wiruje, a potem gaśnie. Leżę w ciemności i przerażona gapię się w sufit. Co, u diabła, się ze mną dzieje?
Rozdział 4
Rano, zgodnie z tym, co obiecałam swojej lepszej „ja”, wychodzę na siłownię, spędzam pół godziny na orbitreku, potem idę do spożywczego przy Parkway, gdzie kupuję chleb na zakwasie i gigantyczne, superzdrowe owocowe smoothie, na które mnie nie stać. Po kąpieli robię sobie tost z awokado i marmitem.
Tłustą i chrupiącą skórkę popijam gorącą herbatą, pochylając się nad marmurowym kuchennym blatem Tabithy. Wykonuję kilka szybkich, nieco zdesperowanych telefonów do przyjaciół, najpierw do Fitza, potem do Gula, do mojej redaktorki, w zasadzie do kogo tylko mogę – po prostu muszę z kimś porozmawiać, poplotkować i przestać myśleć. Potrzebuję czegoś, o czym gada się przy automacie z kawą. I choć wszyscy moi znajomi są serdeczni i pełni energii, to i tak zbywają mnie, mówiąc, że zadzwonią do mnie później, po pracy, żeby normalnie porozmawiać.
Reaguję nieco zbyt entuzjastycznie. Jestem niepokojąco optymistyczna, mimo że zimny deszcz zamarza na szybach. Pewnie, pogadamy potem! Miłego dnia!
Innymi słowy, desperacko udaję. Oczywiście, nie przed nimi – przed sobą. Nic się nie wydarzyło, piosenka była snem poprzedzającym sen, to wszystko było tylko pijacką ułudą. Wszystko. Nie boję się asystentów. Nie zaczynam wątpić sama w siebie, nie wpadłam w serię wizji na temat gwałtownej śmierci, obrzydliwych ataków, konwulsyjnych drgawek i krwawych wymiotów umierającego Jamiego Trewina.
Tak. Nie. D o ś ć.
– Electra, czy możesz ustawić przypomnienie na osiemnastą?
– O czym mam przypomnieć?
– O dostawie z Tesco.
Electra milknie na chwilę. Czekam z napięciem, aż zacznie opowiadać, jak bulgocząca krew zalewała jego koszulkę.
– Dobrze – mówi Electra. – Przypomnienie ustawione na osiemnastą.
I tyle. Nic złowieszczego. Żadnych szalonych piosenek, przez które przed oczami znowu stają mi krwawe wymioty, żadnej Hoppípolli. Nic z tych rzeczy. Łapię się na tym, że prawie chcę, by Electra powiedziała coś mrocznego i upewniła mnie, że sobie tego nie wyobrażam. Nie wyobrażam sobie. A jednak.
Wyglądam za okno. Och…
Samochodzik kuli się przy ścianie między pubem Edinboro Castle i szerokim przejazdem kolejowym, którego tory, wyłaniające się z tunelu, biegną w kierunku stacji Euston, St Pancras i King’s Cross. Paul pokazuje palcem coś, co tylko on może zobaczyć. Wskazuje i krzyczy. Później dam mu coś porządnego do jedzenia, wygląda na przeraźliwie zziębniętego.
Nie chcę skończyć na ulicy jak on. Moje oszczędności są jednak tak skromne, że kto wie, co się wydarzy. Dlatego muszę harować, zarabiać i prosperować. Zdeterminowana i gotowa do ciężkiej pracy, nie wiem, który już raz, otwieram książkę o historii Camden.
Nie mogę się skupić. Nieważne, jak bardzo próbuję, słowa zamazują się i rozjeżdżają. Mam mętlik w głowie.
Zamiast dalej próbować, przestaję i przez długie minuty gapię się na tory, obserwując długie pociągi wijące się do Euston i z powrotem. Myślę o wszystkich ludziach, którzy przyjeżdżają i odjeżdżają, o milionach londyńczyków zmierzających do pracy i wracających na przedmieścia, stłoczonych razem. A jednak każda ściśnięta w tych wagonach osoba jest sama. W swoich najczarniejszych chwilach myślę o Londynie jako o bogatych emiratach samotności; dysponujemy ogromnymi rezerwami ludzkiej izolacji, melancholii i smutku, podobnie jak arabskie królestwo dysponuje gigantycznymi zasobami ropy. Nie trzeba kopać zbyt głęboko, by znaleźć ludzi szalonych, odseparowanych, skłonnych do samobójstwa, żyjących w cichej desperacji, powoli rozpadających się na kawałki. Oni wszyscy żyją wokół nas, pod powierzchnią naszego życia; są nami. Przypominam sobie smutną, skuloną kobietę z małymi dziećmi, którą widziałam wczoraj, gdy mijała nasz dom. Myślę o tym, jak nagle zniknęli w śniegu jak duchy.
Dobra, dosyć; boję się sama siebie. Jestem Jo Ferguson. Towarzyska ekstrawertyczka, z którą można się pośmiać. To właśnie ja. Prawdopodobnie cierpię z powodu zimowej depresji, do tego martwię się pieniędzmi. To tylko zwykły stres, plus jakieś dziwne kręcące się światła na paru gadżetach. Nic więcej.
Rozkładam książkę i robię wstępne notatki.
Ziemia w Camden jest ciężka od gęstej, oblepiającej Londyn rzecznej gliny, wilgotna od bagien i mgły; przez długi czas trudno było na niej budować. Tereny, których unikali ówcześni deweloperzy, regularnie nawiedzane były przez bandytów, przez co rozległe budownictwo pojawiło się tu dość późno. Najstarszym budynkiem wspominanym w historycznych źródłach jest pub World’s End, znajdujący się dziś na skrzyżowaniu przy stacji metra; kiedyś znany był jako Mother Red Cap, a wcześniej – Mother Damnable. Zaznaczono go na mapach z późnego siedemnastego wieku, ale mógł zostać założony w średniowieczu lub jeszcze wcześniej…
„Mother Damnable”? U Przeklętej Matrony? Niezbyt urokliwe, ale interesujące. W Camden nie budowano nic z powodu podmokłych gruntów? I to „nawiedzanie przez bandytów” kryjących się w ciemnej, malarycznej mgle? Całkiem niezły materiał, choć nieco upiorny. No i pub – bywałam w nim jako studentka, w drodze na koncerty w Dingwalls – który równie dobrze mógł mieć tysiąc lat. Niesamowite. Nie miałam pojęcia, że to miejsce, w którym rolnicy i chłopi w drodze do „Cittie of Lundun” mogli zatrzymywać się na ostatni przystanek, szukając schronienia przed rozbójnikami. I wiedźmami.
To będzie dobry tekst. Uważnie zapisuję zdania. W mieszkaniu słychać tylko stukot klawiszy, jak u przykładnej dziennikarki.
I wtedy Electra przemawia:
– Nie powinnaś tego robić, prawda, Jo? Bo co, jeśli ktoś dowiedziałby się po latach?
Serce boleśnie tłucze mi się w piersi. Odwracam się do asystenta.
– Electra, o czym ty mówisz?
– Zabiłaś go. Mamy dowód. Możesz trafić do więzienia na lata.
– Electra, przestań!
Przestaje. Gdy zapada cisza, jest jeszcze gorzej.
– Electra, o czym ty mówisz?
– Przepraszam, ale nie rozumiem.
Mój głos drży.
– Electra, co wiesz o Jamiem Trewinie?
– Wiem dużo na różne tematy. Możesz pytać mnie o muzykę, historię czy geografię!
Boże.
– Electra, wypierdalaj!
Tadam. Asystent kręci jeszcze zielonym elektrycznym diademem, po czym cichnie. W przeciwieństwie do mojego umysłu – na pewno nie wymyśliłam sobie tej rozmowy. Prawda?
Nie. Nie wymyśliłam. Nie wydaje mi się. A to znaczy, że muszę komuś o tym powiedzieć, a jednocześnie nie mogę. Może Google pomoże? Minimalizuję plik z tekstem i wpisuję w wyszukiwarkę: „zepsuty asystent”. „Cyfrowi asystenci szwankują”. W każdej kombinacji.
Hmm… Było kilka incydentów, kiedy Electra i przyjaciele zachowywali się nietypowo, czasem nawet dość osobliwie – ale żaden z nich nie był tak szczególny, tak mroczny jak to, co przydarzyło się mnie. Żaden z opisywanych przypadków nie był tak bezpośredni ani osobisty. Czuję się, jakby Electra mogła zajrzeć w głąb mojej głowy, jakby te urządzenia skrywały niesamowitą, nieludzką wiedzę. I straszą mnie we własnym domu.
Nie wiedząc, co jeszcze mogę zrobić, odruchowo podnoszę telefon. Przez chwilę zaskoczona wpatruję się w ekran – mam dwadzieścia nieodebranych połączeń. Od mojej matki. W ciągu ostatniej godziny.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Wszystkie utwory Sylvii Plath (z wyjątkiem wiersza Electra on Azalea Path opowiadającego o wizycie na grobie ojca) cytowane są w przekładzie Teresy Truszkowskiej za wydaniem: S. Plath, Wiersze wybrane, Kraków 1992. W powieści cytowany jest również, niewymieniony przez autora, fragment utworu Kobieta Łazarz. [wróć]