Blichtr i tandeta - Michał Medwid - ebook
NOWOŚĆ

Blichtr i tandeta ebook

Michał Medwid

0,0

Opis

„Blichtr i tandeta” to utrzymana w klimacie filmów Braci Coen oraz Charliego Kaufmana czarna komedia o przemyśle filmowym w fikcyjnym mieście Humbugh, słynnym centrum filmowym, gdzie powstają najlepsze produkcje. Świat przedstawiony to rzeczywistość zamieszkana przez antropomorficzne zwierzęta oraz okazyjnych ludzi. Głównym bohaterem jest młody chłopak, który utknął w niewielkiej mieścinie bez perspektyw na przyszłość. Pewnego dnia postanawia zaryzykować i zrealizować marzenie, które odkładał na później i napisać scenariusz filmowy. Gdy otrzymuje odpowiedź z jednej z wytwórni, życie młodego Bima Billona zmienia się diametralnie. Wchodzi w świat wielkich gwiazd, pieniędzy i jeszcze większych absurdów. Dodatkowo produkcja od samego początku nie idzie tak, jak to sobie bohater wyobrażał.

To historia o ryzyku związanym z realizowaniem marzeń, podszyta lekką nutą dreszczowca oraz moralitetu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 340

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł: Blichtr i tandeta

Copyright © by Michał Medwid, Katowice 2020

Wszelkie prawa zastrzeżone.

All rights reserved.

Redakcja i korekta: Zeter Zelke, Anna Dzięgielewska

Projekt okładki i ilustracje: Łukasz Białek

Skład i łamanie: Krzysztof Biliński

Wydanie I

Wydawca: Planeta Czytelnika, Łódź 2025

planeta-czytelnika.pl

[email protected]

ISBN 978-83-67735-52-0

Dla Jasia, mojego pierworodnego

Rozdział 1

Zatłoczony autobus podskakiwał na poznaczonej dziurami drodze wiodącej do fabryki rozruszników samochodowych. Wnętrze pojazdu tętniło nieustannym gwarem rozmów prowadzonych przez kilkadziesiąt osób naraz. Ptaszanie ćwierkali w swym zwyczajowo pogodnym narzeczu, podśmiechując się ze zbitych w ciasną gromadę Myszników, którzy z kolei rzucali nieufne spojrzenia w kierunku żółtookich Felisjan. Ci zaś, jak zwykle, pozornie nie zwracali uwagi na nic i na nikogo.

W nieprzebranym tłumie antropomorfików znajdował się jeden jedyny Homonid. Jego gładka, różowa skóra, skromne owłosienie oraz kompletny brak charakteru wyróżniały się na tle fantastycznego upierzenia, umaszczenia, futer oraz kolorów, wzorów i barw maskująco-nęcących. Homonid nazywał się Bim Billon i pogrążał się właśnie w mrocznej otchłani raczkującej depresji. To miał być jego pierwszy dzień pracy w fabryce. Pierwszy dzień jakiejkolwiek pracy.

Przed dwoma miesiącami Bim ukończył liceum, myśląc, że uda mu się dostać na studia, co nie doszło do skutku. W dzień wręczenia dyplomów rodzice oznajmili chłopcu, że oszczędności, jakie mieli przeznaczone na edukację, wydali na remont łazienki.

– Przedyskutowaliśmy to z ojcem i uznaliśmy, że po pierwsze, i tak nie było tych pieniędzy na tyle dużo, żeby opłacić studia. A po drugie, jeśli naprawdę chcesz zdobyć wykształcenie, to sobie na nie zarobisz. Dzięki temu docenisz je o wiele bardziej, niż gdyby ci je po prostu wręczono na tacy.

– Rodzice są od wychowywania, nie od sponsorowania – dodał sentencjonalnie ojciec Bima.

Kipiąc ze wściekłości, chłopak przygotował dwa zestawy dokumentów. Jeden na uczelnie, na jakich mógł studiować zaocznie, drugi do pracy, która gotowa była dać szansę nastolatkowi z zerowym doświadczeniem. Zakład pracy odezwał się pierwszy. Już po tygodniu zadzwonili z kadr, chcąc zaprosić Bima na badania wstępne. Kobieta po drugiej stronie znudzonym głosem powtarzała wyuczone formułki. Okazało się, że aby pracować na linii montażowej, nie trzeba przechodzić przez rozmowy kwalifikacyjne. Wystarczyło udowodnić, że nie jest się mordercą czy też byłym pacjentem zakładu dla zmęczonych psychicznie.

Bim przeszedł badania lekarskie bez większego trudu. Zestaw przygotowany z myślą o Homonidach był najmniej rozbudowany ze wszystkich dostępnych. Następnie zaproszono go na całodniowe szkolenie z zakresu bezpieczeństwa w miejscu pracy, podczas którego najciekawsze okazały się inscenizowane filmy instruktażowe, które ilustrowały potencjalne zagrożenia czyhające na nieuważnych w fabryce.

Ani się obejrzał, ostatnie wakacje w życiu minęły i Bim oficjalnie stał się członkiem klasy robotniczej. Dostał własną kartę, jaką należało odbić po wejściu na teren zakładu, dwa zestawy pomarańczowej odzieży roboczej oraz buty i okulary ochronne.

Gdy autobus zatrzymał się na parkingu przed gmachem fabryki i istoty zaczęły wychodzić na zewnątrz, Bim poczuł gwałtowny uścisk w żołądku. W tamtej chwili niczego bardziej nie pragnął, niż stać się niewidzialnym. W końcu jednak musiał wstać i zmierzyć się ze strachem. Zarzuciwszy plecak na ramię, ruszył w stronę bramy głównej, gdzie strażnik sprawdził jego kartę, po czym wpuścił na teren fabryki.

Bim wziął głęboki wdech i zrobił pierwszy krok w kierunku czegoś, co miało się okazać najgorszym dniem jego życia.

Już w szatni okazało się, że chłopiec nie pasował do nowego otoczenia. Bim był wysokim, choć szczupłym Homonidem, o którym przy najlepszych chęciach nie sposób powiedzieć, że prezentował się męsko. Tymczasem reszta samców zmieniających odzież na roboczą przedstawiała sobą całe spektrum muskulatury, brzuchatej potęgi oraz innych atrybutów męskości. Tuż obok Bima przebierał się barczysty Kanis o obwisłych policzkach buldoga. Psowaty zerknął na usiłującego ukryć mikrą posturę chłopca, po czym parsknął wzgardliwie.

– Nie wiem, kto cię tu przyjął, młody, ale nie dasz se rady. Nie z tymi patyczkami, które udają łapy. Daję ci pół dnia i czmychniesz stąd z podkulonym ogonem.

– Pół dnia? – zahukał kpiąco Naczelnik, drapiąc się skórzastą ręką po rozczochranej, rudej brodzie. – Ja myślę, że nie dotrwa nawet do przerwy śniadaniowej. Na jaki montaż cię przydzielili?

Bim był tak przerażony, że dopiero, gdy orangutan powtórzył pytanie, zrozumiał, że to do niego je skierowano pierwotnie.

– Jeszcze nie wiem – bąknął, patrząc na swe stopy obute w ochronne stalowe noski. – Mam się spotkać z panem Pułackim.

Przez szatnię przeszedł szmer podnieconych głosów. Większość istot patrzyła na Bima ze współczuciem, kilka pokiwało głowami w pełnej zrozumienia zadumie.

– Jak to mówią, trudne początki, młody. – Buldog klepnął chłopaka w plecy z taką siłą, że o mały włos by go przewrócił. – Góra chce pewnie sprawdzić, czy się tu nadajesz, dlatego cię rzucają kotu na pożarcie.

– Prawda – przytaknął orangutan. – Przejdziesz chrzest bojowy u Pułackiego, ale jeśli tam sobie poradzisz, to poradzisz sobie wszędzie. I ze wszystkim.

Samce z pewnością chcieli podnieść wystraszonego młodzika na duchu, niemniej osiągnięty efekt był wprost odwrotny. Gdyby Bim nie obawiał się kompromitacji, przebrałby się w cywilne ubrania i czmychnął z fabryki. Przez moment bardzo poważnie to rozważał, jednak wtedy do szatni wparował najstraszniejszy Felisjanin, jakiego Bim kiedykolwiek widział. Bez trudu domyślił się, że to jego nowy przełożony, Ibrahim Pułacki.

Kotowaty wyglądał, jakby przyszedł na świat w najgorszych slumsach, gdzie od kocięstwa musiał walczyć o każdy ochłap jedzenia. Pręgowaną sierść miał w nieładzie, który bynajmniej nie kojarzył się z artystycznym, z jakim obnosiły się maine coony. Futro Pułackiego sprawiało wrażenie permanentnie zastygłego w postbojowym nastroszeniu. Oczy Felisjanina zdawały się opalizować zielonkawym światłem wprost z piekielnych otchłani, a w skrzywionym pysku błyskały igły ostrych i ułamanych kłów.

Niemal nabożna cisza, jaka zapanowała w szatni, mogła dziwić, kot bowiem nie imponował wzrostem ani umięśnieniem. Na tle innych samców przedstawiał sobą wcale przeciętny widok. Cisza jednak nie dziwiła, ponieważ wystarczył jeden rzut oka, aby zrozumieć, kto był alfą wśród zgromadzonych.

Kocur niespiesznym, pełnym gracji krokiem przeszedł wzdłuż rzędu szafek. Każdy, kogo mijał, spuszczał wzrok, jak gdyby szatnię zaszczycił prezencją król, nie lider zmiany w fabryce rozruszników. Wreszcie Ibrahim zatrzymał się przed Bimem. Chłopak nie pojmował, jakim cudem wciąż stał na nogach, które trzęsły się niczym wsporniki w kopalni w trakcie potężnego tąpnięcia.

– Witaj w załodze mistrzów. – Głos Pułackiego brzmiał dokładnie tak, jak to sobie wyobrażał Bim. – Jeśli jesteś gotowy, chodź za mną. Przedstawię cię zespołowi.

Pozornie niegroźne słowa sprawiły, że chłopiec niemal zemdlał. Nie sposób opisać wrażenia, jakie na nim zrobiły, niemniej czuł się jak zagnana w kąt ofiara. W wyobraźni widział, jak kocur wysuwa zakrzywione pazury, po czym z najeżonym grzbietem szykuje się do skoku. Racjonalnie wiedział, że coś podobnego nie mogło mieć miejsca w zakładzie pracy. Nie dało się jednak nic poradzić na szalone podszepty wyobraźni.

Chcąc pokazać się z najlepszej strony, zatrzasnął czym prędzej szafkę, przypiął do paska kluczyk oraz kartę pracownika i ruszył za Ibrahimem. Kątem oka widział, jak pozostali patrzyli za nim. Nikt się nie odezwał.

Hala produkcyjna pachniała mieszanką smaru, spawaniem i czymś, czego Bim nie umiał nazwać. Czymś mechanicznie pierwotnym, co samo w sobie nie miało większego sensu. Chłopak nie potrafił jednak określić tajemniczego zapachu w inny sposób. Oprócz wrażeń węchowych powietrze wypełniał nieustanny, kakofoniczny huk niezliczonej liczby maszyn, a także pokrzykiwania pracowników.

Ibrahim prowadził chłopca, lawirując zgrabnie między liniami montażowymi i wózkami rozwożącymi komponenty. Przeciskał się przez ciasno ustawione blaszane szafy, w których mieściły się niektóre z niebezpieczniejszych maszyn, jakie należało odpowiednio zabezpieczyć, aby nikomu nie zrobiły krzywdy. Bim rozglądał się z mieszaniną ciekawości oraz nabożnego lęku. Przepełniało go wrażenie, że oto zetknął się z przyziemnym sacrum. Doskonale zaprojektowanym, syntetycznym organizmem, którego częścią niechętnie właśnie się stawał.

Wreszcie dotarli do celu, jakim okazała się koncentrycznie skonstruowana taśma produkcyjna, po której, wewnątrz okręgu, poruszali się nieustannie pracownicy. Każdy pchał przed sobą niewielką paletkę, na której składał poszczególne części rozrusznika. Ibrahim stanął obok tablicy, gdzie wypisano wzory i nic niemówiące Bimowi liczby. Na dany przez niego gest brygada przerwała pracę i zgromadziła się przed liderem.

– To nowy członek naszej ekipy, Bim – przedstawił Homonida Pułacki. – Pokażcie mu co i jak, żeby czym prędzej wdrożył się w pracę. Pod koniec tygodnia nie chcę nawet słyszeć o tym, że sobie z czymś nie radzi. Wyniki mają pozostać na takim poziomie, jak dotychczas. Za każde potknięcie winą obarczę tego, kto akurat szkolił nowego. Jakieś pytania? Nie? To wracajcie do roboty.

Wszyscy oprócz jednego Ptaszanina, solidnie zbudowanej kani, wrócili na montaż. Tymczasem Ptaszanin otaksował Bima przeszywająco żółtymi oczami o maleńkich źrenicach. Kłapnął dziobem, nie wiadomo czy z niecierpliwością, czy aby się przywitać, po czym wyciągnął do chłopca dłoń na powitanie. Uścisk miał szorstki i mocny.

– Witaj w raju na ziemi – odezwał się Ptaszanin wysokim, nieprzyjemnie piskliwym głosem. – Jestem Rudi i to ode mnie będziesz się dzisiaj uczył. Lepiej się skup i niczego nie spieprz, bo nie zamierzam dostać cięgów przez jakiegoś nieopierzonego niemotę.

– Biją was tu? – wydusił z trudem Bim, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie usłyszał.

Ptaszanin nie odpowiedział, spojrzał jednak na tyle wymownie, że chłopiec więcej nie indagował. Ruszył za nauczycielem na montaż.

Kilka następnych godzin stanowiło ponurą przepowiednię tego, jak miały wyglądać kolejne lata życia Bima. Monotonna praca w otoczeniu nieprzyjemnych lub wręcz wrogo nastawionych istot. Co tydzień inna zmiana, co sprawiało, że planowanie czasu wolnego wymagało gimnastyki umysłowej. Niewielkie zarobki, które ledwo starczą na podstawowe potrzeby i oszczędności na studia. Rodzice pozwolili chłopcu mieszkać u siebie, Bim nie był jednak pewien, czy to pozytywna wiadomość. Łudził się, że najbliższe pięć lat spędzi w towarzystwie studentów, z którymi mógłby prowadzić stymulujące umysłowo rozmowy w zadymionych knajpkach, gdzie piwo smakowało jak nektar wiedzy. Tymczasem zapowiadało się, że zmuszony będzie zaciskać pasa, harować w pocie czoła i liczyć na to, że w weekendy podoła temu, by nauczyć się tyle, ile dzienny student.

Gdy zmiana wreszcie dobiegła końca, Bim czuł się wykończony. Zarówno stres w nowym miejscu, oraz praca, która okazała się zaskakująco wymagająca fizycznie, zmęczyły chłopca jak nic, z czym miał do tej pory do czynienia. Samopoczucia nie poprawił w żaden sposób Rudi, który oznajmił nowemu podopiecznemu, że czeka go długa droga, nim samodzielnie będzie mógł skręcać rozruszniki.

– Z tą robotą jest jak z wysiadywaniem pisklaków – mówił Ptaszanin, sprawdzając mocowanie bendiksa. – Z pozoru wszystko wydaje się łatwe. Siadasz dupą na jajku i tyle. Ale kryje się w tym znacznie więcej niuansów, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Z czasem jednak nabiera się wprawy i rozrusznik nadaje się do montażu w aucie.

– Myślałem, że rozmawiamy o jajkach – wtrącił Bim złośliwie, czym zaskoczył samego siebie.

– Możemy też pogadać o nieszczęśliwych wypadkach w pracy, jeśli masz ochotę.

Na tym rozmowa się skończyła, a chłopiec poczuł się jeszcze bardziej wyalienowany. Nikt z Bimem nie zamienił słowa na temat postępów w szkoleniu, nie dano mu znać, czy dobrze wywiązał się z obowiązków. Gdy wybiła czternasta, wszyscy porzucili stanowiska pracy i pobiegli do szatni. Bim także skierował tam kroki, drżąc na myśl o tym, że jutro cały cyrk powtórzy się na nowo. I pojutrze, i za dwa dni. I tak w kółko przez kto wie, jak długi czas.

Bim miał marzenie, o którym nie powiedział nikomu z obawy, że zostanie wyśmiany. Kiedy miał dziesięć lat, postanowił zostać scenarzystą filmowym. Od dzieciństwa kochał filmy i kreskówki. Niejednokrotnie myślał o tym, że żył chętniej historiami wyświetlanymi na ekranie niż własnym życiem. Uważał kino za najwspanialszy wynalazek w dziejach, dzięki któremu każda istota mogła przeżyć przygodę, jakiej za nic nie doświadczyłaby w normalnym życiu.

Marząc o zostaniu scenarzystą, Bim nie zrobił niczego, by faktycznie zrealizować ten sen. Wiele czasu poświęcał na dumanie nad epickim filmem, jaki chciałby napisać. Nie stworzył nawet trzymającego się kupy szkicu. Posiadał za to cały stos makulatury w postaci zeszytów zapisanych pomysłami, koncepcjami i opisami postaci. Nic z tego niemniej nie nadawało się do użytku. Prawda była bowiem taka, że chłopak w swej upartości ubzdurał sobie, że albo napisze najwybitniejszy scenariusz filmowy, albo nie napisze żadnego. Nie chciał stopniowo rozwijać kunsztu, aby na pewnym etapie zaliczono go w poczet wielkich nieśmiertelnych. Marzył o szturmie na wytwórnie filmowe. Wyobrażał sobie, że reżyserzy wręcz zabijali się o możliwość zekranizowania napisanej przez niego historii.

Po zderzeniu z brutalną rzeczywistością pracownika fizycznego w miejscu, które płaciło najniższą krajową starczającą co najwyżej na czteropak piwa co sobotę, Bim postanowił wprowadzić radykalne zmiany. Wyszedł z autobusu i skierował kroki do jedynego w jego rodzinnych Czerstwach sklepu z wyrobami tytoniowymi. Bim uznał, że pierwszym etapem metamorfozy, jaką sobie wykoncypował, będzie nauczenie się palenia papierosów.

Wszedł do trafiki i przez dobre dziesięć minut wodził wzrokiem po kolorowych kartonikach, czytając nic mu niemówiące nazwy marek. Niektóre znał z filmów. Niektóre paliły jego ulubione postaci. Zawęził więc wybór do tych kilku unieśmiertelnionych na srebrnym ekranie. Mimo to nadal nie potrafił podjąć decyzji. Wreszcie sprzedawca, który najwyraźniej miał dość niezdecydowanego klienta, interweniował.

– Słuchaj, kolego, kupisz coś w końcu, czy tak tu będziesz wytrzeszczał ślepia?

Było to o tyle zabawne, że ekspedient był pięknie upierzonym puchaczem o wielkich pomarańczowych oczach, nad którymi stroszyły się dwie pierzaste brwi. Ptaszanin sprawiał dzięki temu wrażenie permanentnie zdziwionego.

– Nie mogę się zdecydować – wyjaśnił Bim. – Nigdy nie paliłem i zamierzam się nauczyć, ale nie wiem, od jakich zacząć.

– Trzeba było tak od razu! – Nastawienie sowy wyraźnie się zmieniło. – Zawsze chętnie pomogę akolicie najwspanialszego nałogu na świecie podjąć decyzję, która odmieni jego życie na zawsze. Moim zdaniem dobrze jest zacząć od gatunkowo dobrego tytoniu, którego smak i aromat nie zniechęci cię do nauki. Musisz widzieć, że opanowanie zaciągania się dymem, tak by nie kaszleć, wymaga czasu oraz sporo poświęcenia. To nie takie łatwe, jak mogłoby się wydawać. Widziałeś na pewno na filmach niektóre gwiazdy, które palą w nienaturalny sposób, prawda? No właśnie, od razu widać, czy ktoś potrafi się obchodzić z papierosem, czy też nie. Najważniejsze, abyś dobrze wyglądał ze swoim nowym akcesorium.

Bim słuchał zafascynowany. Nie mógł uwierzyć, że w zwykłym sklepie tytoniowym trafił na kogoś, kto również doceniał szczegóły produkcji filmowej i zwracał uwagę na detale.

– Dlatego też polecam ci na początek sięgnąć po tytoń ekstra light. Poczujesz promil mocy prawdziwego papierosa, przyzwyczaisz organizm do nikotyny, a niska zawartość smoły pomoże ci w nauce zaciągania.

Sklepikarz postawił na ladzie trzy paczki papierosów, następnie zrobił krok w tył, jakby eksponował starożytne artefakty, jakie należało podziwiać w skupieniu i nabożnej ciszy. Sporting w niebieskim opakowaniu opatrzonym logo wyobrażającym rakietę tenisową. Biesiadne o rustykalnie minimalistycznej szacie graficznej, upstrzonej w strategicznych miejscach maleńkimi wiankami kwiatowymi. Oraz Alfa w złocistym pakunku z groźnie wyszczerzoną paszczą lwa na etykiecie. Wybór nie należał do łatwych. Ludowy urok Biesiadnych przemawiał do pierwotnej cząstki Bima, jednak Alfy wraz z jednoznacznym logo przyciągały królewskim magnetyzmem. Sportingi odpadły w przedbiegu. Bim nie cierpiał sportu, toteż nie zamierzał poświęcać propagującym go papierosom ani odrobiny uwagi.

– Nie zamierzam w żaden sposób wpływać na podjętą przez ciebie decyzję, jednak myślę, że warto wspomnieć o tym, że Biesiadne były ulubioną marką legendarnego Ernesto Porcierto.

– Tego Ernesto, który napisał „Bez oczu ci do twarzy”, „Homonid blues” oraz „Pizza na czworo”? – Bim z trudem panował nad ogarniającą go ekscytacją. – Ernesto, który przeszedł do historii, jako gigant maszyny do pisania, spod którego palców wyszła największa liczba scenariuszy, jakie powszechnie uznaje się za kultowe?

– Ten sam. – Sklepikarz się uśmiechnął.

Chłopiec nie potrzebował żadnych dodatkowych informacji. Znalazł markę papierosów, jakie miały mu pomóc w pisaniu.

Rozdział 2

Kiedy lata później Bim wspominał pracę w fabryce rozruszników samochodowych, zawsze wracał do samych początków. To one były najtrudniejsze, ale i najmocniej wryły się chłopcu w pamięć. Ilekroć wracał do tamtych czasów myślami, odczuwał mieszaninę melancholii oraz poczucia rozpaczliwego wyścigu z czasem. Wyścigu, który przegrywał. Tak wtedy przynajmniej myślał.

Bim nawet nie próbował integrować się z kolegami z pracy. Z góry założył, że nie miało to sensu. Zbyt wiele różniło go od reszty istot. Nie bawiło go prostackie poczucie humoru, nie potrafił żłopać piwa w rekordowym czasie na parkingu przed wejściem do autobusu, a wreszcie, czego w pierwszej chwili sobie nie uświadamiał, czuł się lepszy od reszty. Z początku nieświadomie emanował nieco zalęknioną arogancją kogoś, kto wiedział, że w konkursie ortograficznym nie miał sobie równych, jednak gdyby przyszło do walki na arenie, zginąłby marnie, nie oddawszy ani jednego ciosu. Istoty, z którymi pracował, doskonale wiedziały o tym, jakimi uczuciami darzył ich nowy kolega i robiły wszystko, aby ten poczuł, że nie był na montażu mile widziany. Nabijali się z chłopca przy każdej okazji, żartowali jego kosztem, a kilka razy jawnie grozili. Któregoś razu Rudi wysłał podopiecznego na poszukiwanie nieistniejącego narzędzia. Bim dowiedział się o tym, że przepychaczka pneumatyczna do twornika obrotowego była złośliwym żartem dopiero po godzinie krążenia po olbrzymiej hali produkcyjnej. Wędrował od montażu do montażu, pytając każdego napotkanego lidera o mityczny przedmiot, aż w końcu jakaś sympatyczna Felisjanka o sierści poznaczonej pasemkami siwizny wyjaśniła chłopcu, że padł ofiarą krotochwili.

Nie licząc pracy, której Bim szczerze nienawidził, większość wolnego czasu spędzał w swoim pokoju w mieszkaniu rodziców, gdzie za zamkniętymi na zasuwkę drzwiami stukał zapamiętale w klawisze zdezelowanej maszyny do pisania, którą kupił za grosze w antykwariacie. Większość młoteczków z czcionką nie odbijała, rolkę należało wymienić na nową, ponieważ nie dało się jej za nic poruszyć, przez co pisanie było niemożliwe, a taśmy z kalką niemal rozpadły się przy dotknięciu, jednak Bim nie zamieniłby swego skarbu na nic innego. Dokonał wszelkich napraw, jakie leżały w zakresie jego umiejętności, i z iście szaleńczym zapałem wziął się do pracy.

Po raz pierwszy w życiu nie zastanawiał się nad tym, co pisać, po prostu pisał. Nie miał żadnego planu, konspektu ani celu. Stukał w klawisze, które z przyjemnym trzaskiem uwieczniały wylewającą się z wyobraźni Bima historię. Gdy skończył pierwszy akt, poczuł się na tyle pewnie, że postanowił pokazać scenariusz najlepszemu przyjacielowi, starszemu o co najmniej pokolenie Kanisowi imieniem Ruryk. Psowaty należał do szlachetnej, choć nierozumianej rasy bassetów, które ze względu na pociesznie długie uszy oraz przekrwione oczy niejednokrotnie brane były za wykolejeńców i nieudaczników. W przeważającej większości bassety stanowiły praworządny człon społeczności Kanisów, lecz Ruryk niestety wpisywał się w niesprawiedliwy stereotyp zatrważająco dobrze.

Przyjaciel Bima – pomimo wieku sugerującego raczej stateczność, spłacony w znacznej mierze kredyt na dom oraz odchowane szczenięta – hulał w najlepsze, bimbając sobie z konwenansów, jak nazywał dojrzałość.

– Czym jest owa mityczna dojrzałość – perorował natchniony, wymachując kuflem piwa – jeśli nie śmiercią jednostki? Istoty podobne mnie powołano na ten świat, aby eksplorowały zakątki istnienia, o których zwykłym śmiertelnikom nie dane było nawet śnić. To dzięki takim jak ja dokonuje się postęp w technice, nauce, a także etyce oraz moralności. Że o psychologii nie wspomnę. Ktoś równie błyskotliwy co ja zmarniałby jedynie, jeśliby obciążyć go odpowiedzialnością za rodzinę. Poza tym świat jest zbyt parszywy, aby sprowadzać na niego kolejne szczenię. Niech mój ród wygaśnie wraz ze mną. Oto jaki pomnik postawię ku czci samego siebie. Nieistniejący, tyle bowiem znaczy ta chwila, którą dano nam spędzić na tej rozpędzonej ku zagładzie planecie. Nic.

Megalomania w parze z fatalizmem stanowiły częsty temat rozmów, czy też raczej monologów, Ruryka. Jednak Bim nie znał nikogo innego, kto od czasu do czasu z wewnętrznej potrzeby sięgał po książkę, toteż postanowił zanieść zaczęty maszynopis do recenzji właśnie Kanisowi. Z plikiem kartek schowanym do koperty, którą następnie wsunął do teczki, którą umościł w torbie na ramię, wszedł do Kwiatków.

Bar świecił pustkami. Sobota przed południem. Jedynym gościem był Homonid sączący Krwawą Mary z łodyżką selera wystającą ze szklanki. Za ladą stał, wpatrzony w ekran telewizora, gdzie mrugał niestabilnym obrazem turniej bilarda, Ruryk. Niczym nie dał po sobie poznać, że zauważył nowego klienta. Dopiero gdy Bim stanął bezpośrednio w jego polu widzenia, zareagował. Obwisłe wargi rozciągnął w uśmiechu, wyrzucił obie ręce w górę.

– Cześć i chwała memu zacnemu druhu! – zakrzyknął wesoło, po czym bez żadnej zachęty sięgnął po dwa kufle, które napełnił jasnym piwem. – Co cię sprowadza, mój towarzyszu niedoli i udręki? Niech zgadnę, marazm żywota osiągnął niebezpiecznie wysoki pułap i aby zredukować go poniżej stanu krytycznego, zdecydowałeś się przyjść do jedynej w tym mieście istoty na jako takim poziomie.

– Powiedzmy, że częściowo zgadłeś – odparł Bim, sięgając po kufel, w którym zachęcająco kołysała się piana. – Rzeczy mają się tak, że coś napisałem.

– Czyżbym słyszał gromkie echo efemerycznych surm w oddali? Czyżby orszak skrzydlatych szczeniąt zanosił się słodkim skomleniem w perfekcyjnej harmonii? Czyżby nadszedł ów dzień, o jakim marzyłem w skrytości ducha, kiedy uczeń mój najzdolniejszy sięgnął wreszcie ku źródłu niewyczerpanej mądrości i natchnienia? Mówże, nie trzymaj mnie w niepewności!

Mile połechtany wybuchem entuzjazmu przyjaciela, Bim wyjął z torby kserokopię pierwszego aktu scenariusza. Wręczył teczkę Rurykowi, który – zupełnie ignorując Homonida domagającego się kolejnego drinka na soku pomidorowym – zabrał się za czytanie.

– Nie sądziłem, że od razu przejdziesz do rzeczy. – Bim odchrząknął, wchodząc na moment za ladę, aby zmieszać drinka coraz bardziej niecierpliwiącemu się klientowi. – Należy się osiem pięćdziesiąt.

– Reszty nie trzeba – sarknął mężczyzna, wręczając Bimowi dziewiątkę, po czym, chrupiąc wściekle seler, wrócił na swoje miejsce przy stoliku.

Ruryk pracował w Kwiatkach od niepamiętnych czasów. Znał się z właścicielem, łączyły ich inne, szemrane interesy, i to dzięki tej znajomości dostał pracę. Początkowo w ramach przysługi. Z biegiem czasu Ruryk wrósł w bar tak mocno, że niemal stał się jego integralną częścią. Nie był jedynym barmanem, lecz jako jedyny mógł ustawiać grafiki pod siebie. Wiązało się to z tym, że przeważnie pracował w godzinach, gdy knajpa świeciła pustkami. Nie oznaczało to, że wykonywał pracę sumiennie, przez co Bim, gdy odwiedzał w Kwiatkach przyjaciela, niejednokrotnie czuł się w obowiązku przejąć rolę lejącego piwo. Miejscowi znali ten układ i nie dziwiło ich, że obsługiwał ich klient. Zdarzali się jednak tacy, jak ów samotny Homonid, którym nie w smak było, że ich ignorowano.

– Jaki to ma tytuł? – spytał po dość długiej chwili Ruryk, przewracając kilka luźnych stron, jakby spodziewał się, że na którejś znajdzie odpowiedź na dręczące go pytanie.

– Ee, jeszcze żadnego. Zacząłem pisać w szaleńczym przypływie nagłej weny, że tak powiem, i w związku z tym nie mam absolutnie pojęcia, jak całość się nazywa. Ale nie bój nic, wymyślę.

– Tytuł jest ważny – mruknął pod nosem, jakby do siebie, Ruryk. – Z tytułem jak z nazwiskiem. Przez kiepskie nazwisko istoty pomyślą, że sam jesteś kiepski. Dlatego w przypadku tandetnego nazwiska zaleca się je albo zmienić w odpowiednim urzędzie lub też zupełnie pominąć przy przedstawianiu się nowym osobom. Tak się to właśnie robi.

W knajpie panowała leniwa atmosfera, podsycana dodatkowo monotonnym komentarzem spikera relacjonującego rozgrywkę w bilard. Sącząc piwo, Bim od czasu do czasu zerkał na ekran telewizora. Nie znał się kompletnie na bilardzie. Kilka razy zdarzyło mu się zagrać, nie miał jednak za grosz talentu ani finezji potrzebnych do tego, by móc cokolwiek w tym sporcie osiągnąć. Chłopak z ledwością trafiał kijem w bilę.

Po dość długim czasie, w trakcie którego Bim nalał naburmuszonemu klientowi jeszcze dwa drinki oraz obsłużył trzy panie w średnim wieku, które wpadły na kawkę oraz kieliszeczek amaretto, Ruryk odłożył scenariusz na ladę. Ze wzrokiem utkwionym w jakimś punkcie wyjął z zamrażalki do alkoholi butelkę brandy o wartości zbliżonej do PKB średnio rozwiniętego państwa, po czym nalał szczodrze do dwóch pękatych kieliszków.

– Bimmy, dziecko moje kochane – zaczął uroczyście i, co zaskakujące, ze szczerym wzruszeniem w głosie – doczekałem oto chwili, gdy wykonałeś pierwszy krok ku opuszczeniu gniazda, w jakim los cię niechybnie oraz zbyt długo tłamsił. Rozpiera mnie na myśl o tym duma, jakbyś był moim rodzonym szczenięciem. Wypijmy za przyszłość i niekończącą się wenę.

– Wypijmy.

Przyjaciele stuknęli się ostrożnie szkłem, upili zmrożonego alkoholu, który w zetknięciu z wargami zdawał się parować.

– Czyli że co? – Bim aż trząsł się z antycypacji. – Podobało ci się? Dajże jakąś recenzję!

– Czy podobało mi się? Chłopcze, nigdy w życiu nie czytałem czegoś równie wywrotowego. To może… Co ja gadam! To powinien i musi być film, który zmieni świat. Czytając owo, nie bójmy się tego słowa, kultowe dzieło, widziałem każdą scenę. Nie mogę uwierzyć, że coś podobnego wyszło spod twoich palców. To nie jest rzecz, którą widuje się u debiutanta. Musimy zrobić wszystko, żebyś nie tylko sprzedał ten scenariusz, ale sprzedał go dobrze.

Tak jak Ruryk przepowiedział, tak też się stało. Minęło jeszcze sporo czasu, nim scenariusz powstał, był to jednak czas wypełniony intensywną pracą, inspirującymi rozmowami oraz bezsensowną harówką w fabryce. Kilka razy Bim rozmyślał o tym, że ten właśnie okres sprzeda jako najbardziej przełomowy w swej biografii. Rzecz jasna, jeśli ktokolwiek byłby zainteresowany jej napisaniem.

Rozdział 3

Podczas jednego z wielu identycznych dni w fabryce wydarzyło się coś, co spowodowało, że Bim ze zdwojoną energią poświęcił się pisaniu wiekopomnego dzieła, które miało mu pomóc wyrwać się z Czerstwych raz na zawsze. Chłopak zmagał się nie tylko z pracą, której szczerze nienawidził, ale również z rodzicami. Ci, miast wspierać syna w realizacji pasji, dzięki której być może udałoby mu się wieść życie, o jakim marzył, kpili z niego, twierdząc, że zajmował się mrzonkami dla pseudointeligencji.

– Nie urodziłeś się w rodzinie arystokratów – powtarzał ojciec, patrząc na Bima kpiąco. – Tacy jak my nie mają czasu na przesiadywanie w wyściełanych fotelach i opowiadanie głupot o gonitwach z nagonką, czy czym się tam zajmują wyższe sfery. Tacy jak my zakasują rękawy i brodzą w smarze i zaprawie, żeby ten świat działał, jak należy. Marnujesz czas na klepanie kretyństwa, którego nikt nie będzie chciał przeczytać.

Lecz mimo tego, że w domu chłopak mierzył się z szyderstwami, sytuacja, jaka zaistniała w pracy sprawiła, że Bim podjął rozpaczliwy wyścig z czasem.

– Wiesz co, chłopcze – Ibrahim swoim zwyczajem pojawił się nie wiadomo skąd ani kiedy – przyglądam ci się od samego początku. Od pierwszego dnia wzbudziłeś moje zainteresowanie, bo nie wyglądasz, jak ktoś, kto podoła ciężkiej pracy. Zastanawiałem się, jak długo tu wytrzymasz. I wiesz co?

– Nie wiem, ale jestem więcej niż pewien, że się dowiem – odwarknął Bim, dziwiąc się swej buńczuczności.

Felisjanin spojrzał na podwładnego z dziwnym błyskiem w oku. Jeszcze kilka miesięcy temu Bim umierały ze strachu. Miał jednak już serdecznie dosyć tego, że życie wciąż ciskało mu kłody pod nogi.

– Właśnie za to cię szanuję – podjął Ibrahim. – Jesteś niepozorny jak gówno w trawie, a mimo to tkwi w tobie energia, której brakuje tak wielu. Zwłaszcza tutaj. Większość pracowników nie ma innego wyjścia. Są albo za głupi, albo zbyt leniwi, żeby znaleźć inną pracę. Nadają się wyłącznie do bezmyślnego składania rozruszników. Dzień w dzień robią to samo i to im wystarcza, bo dostają akurat tyle kasy, żeby móc coś zjeść i się napić. Ale nie ty. Ty, odkąd tylko na ciebie spojrzałem, dawałeś całym sobą znać, że jesteś lepszy, że stać cię na więcej. Nie, nie, poczekaj. Zmierzam do czegoś, więc nie przerywaj.

Felisjanin wyjął z kieszeni zwinięty w rulon plik papierów, który następnie wyciągnął w kierunku skołowanego przemową Bima.

– To nowa umowa. Więcej kasy, ambitniejsze stanowisko. Byłbyś moim zastępcą i specem od jakości. Musiałbyś się użerać z biurowymi, ale gadasz prawie tak samo niezrozumiale co oni, więc myślę, że sobie poradzisz.

– Ale…

– Słuchaj, możesz nie przyjmować tej oferty. Uważam jednak, że nadawałbyś się doskonale. Nie będę cię zmuszał. Nie chcesz, to nie. Chcę jednak, żebyś wiedział, że pomyliłem się co do ciebie. Rzadko się mylę, ale tobie udało się mnie zaskoczyć. I to bardzo. Przeczytaj chociaż warunki, jakie dla ciebie wynegocjowałem, i wtedy daj znać, co o tym myślisz.

Nie czekając na odpowiedź, Ibrahim odwrócił się na pięcie i zostawił Bima z umową w dłoni. Chłopak udawał, że nie widział zawistnych spojrzeń pracowników montażu, gdy szybkim krokiem oddalił się w stronę szatni.

Treść umowy wstrząsnęła Bimem. Wstrząsnęła nim też rozmowa z liderem, który do tamtej pory zamienił nie więcej niż dwa słowa z chłopakiem. Okazywało się jednak, że Ibrahimowi zależało na młodym pracowniku. Co więcej, marzyło mu się pomóc Bimowi w rozwoju wewnątrz firmy.

Zarówno stanowisko, jak i stawka opisana w umowie, stanowiły zdecydowany krok naprzód w stosunku do tego, czym zajmował się do tej pory. Tylko że akceptacja umowy oznaczałaby symboliczną zgodę na życie w dotychczasowej formie. Bim obawiał się tego, że komfortowe warunki zatrudnienia sprawią, że ustałby w pogoni za szczęściem i spełnieniem na własnych warunkach. Nie był też hipokrytą. Nie w smak mu były awanse i podwyżki od pracodawcy, którym gardził i o którym źle się wypowiadał przy każdej okazji.

Podsumowując, Bim znalazł się w kropce. Z jednej strony na szali ważyły się ideały. Z drugiej zaś w grę wchodziła stawka, dzięki której mógł pozwolić sobie na znacznie większe wygody, być może nawet wynajęcie kawalerki. Perspektywa szybszej wyprowadzki od rodziców znaczyła dla chłopca bardzo wiele. Wiedział, że ci wywierali negatywny wpływ na jego kreatywność. Mieszkając samemu, mógłby oddać się pracy ze zdwojoną energią.

Rozmyślał o propozycji Ibrahima przez resztę zmiany, w drodze powrotnej autobusem, a następnie idąc z przystanku do domu. Kiedy tylko przestąpił próg, wszystko stało się oczywiste. Decyzja podjęła się niemal sama.

– Jest, pan i władca, wieszcz i poeta – przywitał się ojciec, mierząc syna złym wzrokiem. – Pisarczyk zatracony, który, gdyby nie ja i matka, nie potrafiłby nawet buta zawiązać.

– Tato, o co ci chodzi? – Bim przyzwyczaił się już do dziwacznych nastrojów rodzica, jednak tym razem chodziło o coś więcej. Ojciec nigdy nie zachowywał się w taki sposób.

– O co mi chodzi? Powiem ci, o co mi chodzi. „O co mi chodzi”, ma czelność, szczeniak, pytać. Powinieneś od razu się domyślić, o co mi chodzi!

Zostawiwszy syna w przedpokoju, szybkim krokiem oddalił się do salonu, skąd zaraz wrócił, niosąc plik kartek zapisanych niewyraźną miejscami czcionką starej maszyny do pisania. Cisnął arkuszami w Bima. Papier przez chwilę unosił się oskarżycielsko, po czym jął opadać z gracją. Bim patrzył jak urzeczony na swój scenariusz frunący przez gęste od wściekłości powietrze.

– Co to ma znaczyć, gówniarzu, co? Tak o mnie i matce myślisz? Daliśmy ci wszystko! Całą młodość, najlepsze lata życia ci oddaliśmy. Mogliśmy być szczęśliwi, ale zdecydowaliśmy się ciebie wychować. I to są dzięki, jakie otrzymaliśmy? Obsmarowani, oczerniani przez pseudointelektualistę, który nie potrafi nawet zarobić, żeby wyprowadzić się od rodziców, tylko mieszka im na głowie jak jakiś menel. Wstydziłbyś się!

– Tato, daj mi wytłumaczyć. – Bim odniósł wrażenie, jakby skóra na twarzy nagle zrobiła się zbyt ciasna. Nie panował nad mimiką. – To jest tylko fikcja. Ja wcale…

– Nie zamierzam tego słuchać. Razem z matką postanowiliśmy, że dość tego. Odcinamy tę pępowinę. Już dawno powinniśmy byli to zrobić. Wynosisz się z naszego domu. Miarka się przebrała.

– Przecież to niepoważne. – Chłopak usiłował za wszelką cenę zrozumieć, jak to się stało, że sytuacja eskalowała do podobnych rozmiarów tak nagle. – Chcecie mnie wyrzucić na ulicę, bo uraziło cię coś, co napisałem w scenariuszu? Poza tym, jakim prawem grzebiesz w moich rzeczach?

– W twoich rzeczach? – zapowietrzył się ojciec. – Ty nie masz żadnych rzeczy! Wszystko pod tym dachem należy do mnie i do matki, bo to my za wszystko płacimy. Jak pójdziesz na swoje, wtedy będziesz miał rzeczy do dyspozycji. Dostajesz tydzień na to, żeby się wynieść. Nie obchodzi mnie, dokąd pójdziesz, bylebyś tylko znikł mi z oczu.

– Ojcze, posłuchaj…

– Dość się nasłuchałem. Koniec tej dyskusji.

Bim został sam w przedpokoju z kartkami scenariusza zaścielającymi dywan. Umysł pracował na najwyższych obrotach, starając się ogarnąć tę przerażającą sytuację. Nagle chłopak powziął decyzję, która sprawiła, że wszystko stało się łatwiejsze. Pozbierał rozrzucone arkusze, po czym wszedł do swego pokoju. Zamykając za sobą drzwi i odpalając papierosa, czuł się dobrze pomimo tego, co właśnie go spotkało. Być może właśnie czegoś podobnego mu potrzeba, aby wreszcie z całą mocą uderzyć w marzenia.

Następnego dnia w pracy Bim na samym początku zmiany podszedł do Ibrahima i wręczył mu podpisaną umowę. Lider zerknął na parafkę, po czym z lekkim uśmiechem skinął głową.

– Postąpiłeś słusznie. Zadbamy tu o ciebie.

Bim odbył krótkie spotkanie z przełożonym Pułackiego, wysokim i chudym jak tyczka do groszku Homonidem o brzydko łysiejącej czaszce. Mężczyzna na nudną koszulę w nijaką kratę narzucony miał przybrudzony gdzieniegdzie smarem biały fartuch. Zaprowadził Bima do maleńkiej, przeszklonej sali, w jakiej ledwie mieściło się biurko oraz dwa krzesła. Tam wyjaśnił chłopakowi dokładnie zakres jego nowych obowiązków, jako jakościowca na linii produkcyjnej. Zapowiedział również, że aby móc piastować równie odpowiedzialne stanowisko, Bim będzie musiał przejść dodatkowe szkolenie z zakresu higieny i bezpieczeństwa pracy.

Bim słuchał monotonnego głosu kierownika, w duchu odtwarzając w kółko wydarzenia poprzedniego dnia. Nie potrafił pogodzić się z tym, jak okrutnie i beznadziejnie potraktował go ojciec. Mierziła go bierność matki, która w żaden sposób nie spróbowała przeciwstawić się jawnej tyranii samozwańczego hegemona rządzącego niepodzielnie w kanciastej jaskini. Równocześnie aż kipiał z chęci, aby czym prędzej wprowadzić nowy plan w życie. Gdyby tylko mógł, wyniósłby się od rodziców tuż po pracy. Musiał jednak zaczekać.

Autobus powrotny zatrzymał się na przystanku, gdzie Bim zwykle wysiadał. Lecz chłopak nie ruszył w kierunku domu rodziców. Zamiast tego poszedł do Kwiatków. Nie znał elastycznego grafiku Ruryka, podejrzewał jednak, że wczesnym popołudniem miał szansę zastać przyjaciela za barem. A jeśli nie, zawsze mógł poprosić o udostępnienie telefonu, żeby namierzyć Kanisa.

Idąc, zapalił Biesiadnego i zaciągnął się głęboko i solidnie. Wciąż nie odważył się przejść z super lightów na lighty, jednak palenie szło mu coraz lepiej, toteż liczył, że wkrótce dokona zmiany. Chłopak polubił papierosy nie tylko ze względu na to, że stanowiły nieodłączny atrybut większości artystów, których podziwiał. Podobał mu się nikły zapach dymu tytoniowego; zdawał się lgnąć do ubrań i włosów. Kiedy rano włożył koszulkę z poprzedniego dnia, zawsze wąchał ją z lubością, jakby była to poduszka, na której ostał się zapach ukochanej kobiety.

Bim przystanął, zaskoczony tym poetyckim porównaniem, jakie pojawiło się w jego głowie. Nagle niemal zobaczył oślepiający błysk synaps wysyłających impuls, który na moment zogniskował się pod postacią obrazu. Bim wpatrywał się w wyimaginowane dzieło z zachwytem, porównywalnym do tego, kiedy podziwia się twory nieśmiertelnych geniuszy pióra i werniksu.

– Otóż to – wymamrotał do siebie, poklepując się po kieszeniach w poszukiwaniu notesu oraz czegoś do pisania. – Tego właśnie potrzebuje historia. Bez tego nic się nie uda.

Znalazłszy w torbie ogryzek ołówka oraz wymięty, zapisany w połowie notatnik, nabazgrał pospiesznie przełomowe notatki. Pisząc, nie potrafił się nadziwić, że prędzej nie wpadł na równie oczywiste rozwiązanie. Historia, którą pisał, jak każda historia w ogóle, potrzebowała wątku miłosnego. Bim tak bardzo skupił się na płaszczyźnie filozoficzno – egzystencjalnej, że zupełnie zapomniał o tym, iż film miały oglądać istoty o najróżniejszym pochodzeniu. Istoty, które mogły różnić się od siebie wszystkim oprócz jednego. Każdy choć raz w życiu kochał. Miłość potrafiła jednoczyć. Ułatwiała identyfikację oraz wczucie się w każdą postać.

Ruryka nie było w Kwiatkach. Yagata, Ptaszanka o bajecznie kolorowym upierzeniu egzotycznej papugi i przeszywających oczach o niemal białych tęczówkach, pełniła funkcję barmanki tego dnia. Miała z Bimem dość chłodne relacje po tym, gdy chłopak źle odczytał rzekome sygnały, jakie mu wysyłała. Yagata domyślnie odnosiła się miło do wszystkich, co Bim wziął za jawne zainteresowanie jego osobą. Uderzył zatem przy ich pierwszym spotkaniu w dość intensywny flirt, który zakończył się krępującą rozmową na temat napastowania samic oraz zakładania czyjejś orientacji i upodobań względem partnerów. Czy też, w przypadku Ptaszanki, partnerek. Yagata, jak tłumaczył później chłopcu Ruryk, była dość drażliwa na punkcie swych preferencji, pochodziła bowiem z konserwatywnej rodziny, która uważała samo mieszanie się gatunków za coś nienaturalnego. Do głów by im nie przyszło, że można dodatkowo być zwolennikiem związków jednopłciowych. Ich Yagatka, pech chciał, wolała nie tylko inne gatunki, ale i osobniczki tej samej płci.

– Rurka dzisiaj nie ma – rzuciła w stronę Bima, nim ten zdołał choć otworzyć usta. – Wiesz, gdzie jest telefon.

– Ciebie też miło widzieć – zaszydził Bim, który nadal znajdował się w cokolwiek bojowym nastroju po awanturze z ojcem.

Być może ta właśnie nietypowa dla chłopaka postawa sprawiła, że Yagata spojrzała na niego życzliwszym okiem. Odłożyła na półkę ostatni kufel wyjęty ze zmywarki, po czym zagadnęła:

– Chcesz pogadać? Widzę, że coś cię gryzie.

– A od kiedy to chcesz ze mną gadać? – spytał nieufnie Bim.

– Jak nie, to nie. Wyciąga się do takiego pomocne skrzydło, a ten od razu węszy podstęp i ukryte motywy. Zupełnie jak za pierwszym razem. Naprawdę, Bim, zastanowiłbyś się czasem, zanim coś palniesz.

– Och, doprawdy? To prześmieszne, że tak mówisz. Nigdy, odkąd… no wiesz, kiedy mi powiedziałaś o Kalinie, nie chciałaś ze mną gadać i nawet piwo mi podawałaś, jakbyś łaskę robiła. Więc wybacz, że jestem troszkę nieufny, gdy zupełnie znienacka oferujesz mi terapię.

Yagata zasępiła się na moment, po czym skapitulowała. Z ciężkim westchnieniem przyznała chłopakowi rację i nalała mu piwo na swój koszt. Małe i najtańsze. Liczył się jednak gest.

– Rzeczywiście, założyłam znowu najgorsze. Nie wiem w sumie, dlaczego tak ciężko przychodzi mi kontakt z tobą. Byłeś co prawda trochę napastliwy, kiedy starałeś się mnie uwieść, ale nie pierwszy raz ktoś się do mnie dostawiał. Pojęcia nie mam, czemu akurat tobie się tak mocno oberwało. Czuję się z tym strasznie głupio.

– E, nie szkodzi. – Bim machnął ręką. – To nie jest najgorsza rzecz, jaka mnie spotkała. Cieszę się jednak, że udało się oczyścić atmosferę.

– To jak, chcesz pogadać o tym, o czym przyszedłeś pogadać z Rurkiem?

Bim miał szczerą ochotę wyżalić się nowej przyjaciółce. Podskórnie czuł, że zbliżyłoby to ich jeszcze bardziej i być może umocniło stawianą ostrożnie jak fundamenty na niepewnym gruncie relację. Wiedział, że Yagata mogła zrozumieć jego problem, ponieważ sama utknęła w patowej sytuacji z rodzicami. Łatwiej byłoby jej empatyzować z Bimem. Mimo to postanowił przemilczeć temat. Yagata sprawiała wrażenie zawiedzionej, ale nie skomentowała decyzji chłopaka.

– Wiesz, gdzie jest telefon – powiedziała tylko.

Bim skinął głową, spuszczając oczy na syczącą cichutko pianę w kuflu. Babie lato przefrunęło bezszelestnie tuż obok, tak że chłopak nawet go nie zauważył.