49,99 zł
KIEDY NAUKA INSPIRUJE ZBRODNIE
Jesień 1830 roku. Ciemne zaułki Paryża, który usiłuje otrząsnąć się z szoku rewolucji lipcowej.
Postęp nauki, w połączeniu z szalenie modnym ezoteryzmem, inspiruje nowy rodzaj przestępczości. Valentin Verne, młody inspektor, ale i zapalony student chemii i medycyny, z zamiłowaniem do tego, co nieprzeniknione i irracjonalne, musi rozwiązać serię zagadek związanych z dziwnymi zgonami. Mianowany przez prefekta na szefa „Biura do spraw tajemnych”, specjalnego wydziału, którego zadaniem jest tropienie tajemniczych przestępców, korzystających z dobrodziejstw dynamicznie rozwijającej się dziedziny wiedzy, ma zamiar udowodnić swoje niezwykłe umiejętności.
Ale kim tak naprawdę jest ten samotny policjant, którego obsesją jest schwytanie seryjnego mordercy znanego pod pseudonimem Wikary?
Kto kryje się za anielską twarzą, która tylko czasami ujawnia niepokojącą dzikość?
Kto jest łowcą, a kto ściganym?
Co odnaleźć można w splątanym labiryncie luster?
Od salonów pełnych blichtru, przez gwarne gospody, po rynsztoki spowite w wilgotnej, lepkiej mgle – przenieś się do dziewiętnastowiecznego Paryża i sprawdź, co się stanie,
gdy nie będziesz już mógł zaufać zmysłom.
Burzliwa historia Francji roku 1830 czyni akcję powieści wiarygodną i bogatą w realia, nie przytłaczając jednocześnie szczegółami. Czytelnik zostaje wrzucony w wir politycznych intryg i poznaje arcyciekawe metody rozwijających się medycyny sądowej i kryminalistyki. Snobistyczne salony pełne posągów i kryształowych luster oraz zaplute spelunki i wilgotne piwnice, zaludnione przez wyrzutków społecznych i spiskowców – w takiej scenerii prowadzi swoje śledztwo Valentin Verne. Samotny, skłonny do przemocy tajemniczy policjant skrywa ponury sekret. Po przeczytaniu „Biura do spraw tajemnych” byłem rozczarowany… tym, że nie mogę od razu się rzucić na kolejne tomy z Verne’em w roli głównej.
Marek Krajewski
Są rzeczy na niebie i ziemi, jakie się czytelnikom kryminałów nawet nie śniły.
Jeśli wam się wydawało, że znacie mrok zbrodni, to wam się tylko wydawało.
Edgar Alan Poe byłby zazdrosny. Będzie głośno o tej książce.
Maciej Siembieda
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 427
Data ważności licencji: 12/6/2027
Dla Pascale, mojej pierwszej czytelniczki, zawsze gotowej na nowe przygody
Zdradzę wam tajemnicę tajemnic. Lustra są drzwiami, przez które przychodzi i odchodzi śmierć.
Jean Cocteau, Orphée
Teraz się boję, że w lustrze jest zawarte
Rzeczywiste oblicze mojej duszy
Zranione przez cienie i przez winy…
Jorge Luis Borges, Lustro
(tłum. A. Sobol-Jurczykowski)
Zapanować nad strachem.
Gdy dzieciak rozciął płótno namiotu szkłem z rozbitej butelki, myślał, że znalazł bezpieczne schronienie. Nie mógł się spodziewać, co go czeka w środku. Eskalacja strachu. Wszystkie te rozgorączkowane spojrzenia, wszystkie te wystraszone twarze odzwierciedlające jego własne przerażenie… Teraz leży tam, drżąc na całym ciele, skulony w lepkim półmroku. Nieliczne rozstawione wewnątrz świece nie mają za zadanie rozproszyć ciemności, lecz stworzyć wyszukaną grę światła i cienia. Zdają się unosić w powietrzu, niczym płomieniste motyle. Od ich niepokojącego blasku chłopiec wolałby niedawny atramentowy tunel ulicy. Czerń, nicość. Wszystko, tylko nie te trwożące wizje, które nachodzą go pod wilgotną tkaniną. Ale już nie śmie się poruszyć. Jedynie zamyka oczy. Jakby kurtyna powiek stanowiła skuteczną zaporę. Wystarczającą, żeby zniknęło to, czego nie sposób znieść.
Jak długo trwa w takim stanie, niczym skamieniały? Minutę, godzinę, wiek? Nie ma najmniejszego pojęcia. Zapanować nad strachem… Przygotował się na to w swojej głowie. Sądził, że jest wystarczająco silny, żeby wyrwać się z pułapki. Ale teraz sam już nie wie. Nie potrafi już wyłowić choćby najdrobniejszej spójnej myśli z chaosu panującego pod jego czaszką. Owładnął go lodowaty chłód. Taki, który przenika do szpiku kości.
Z bardzo daleka dobiegają go, jakby stłumione, echa zabawy. Muzyka, śmiechy, nawoływania. Tam, na zewnątrz, w odległości zaledwie kilku metrów, kłębi się cały ten beztroski tłum. Ludzie, którzy się bawią, którzy się odurzają. Równie dobrze mogliby jednak być wiele mil dalej. Dla tego dziecka już się nie liczą. Nie może oczekiwać z ich strony żadnej pomocy. W każdym razie dopóki wciąż jest więźniem własnego koszmaru.
A jeszcze przed chwilą chłopiec myślał, że znajdzie ocalenie w tym radosnym tłumie. Biegł boso przez noc. Chlupot jego kroków w rynsztoku pod gołym niebem współgrał z biciem serca. Tym szaleńczym bębnieniem w klatce piersiowej. Biegł na oślep, bez konkretnego celu, zbyt ciemnymi, zbyt wąskimi zaułkami. I tylko ta oto krótka modlitwa skłaniała go do dalszego wysiłku: „Mój Boże! Nie pozwól, żeby mnie dogonił! Lepiej umrzeć, niż ponownie wpaść w jego ręce!”. Znajdował się – chociaż wtedy o tym nie wiedział – na przedmieściu graniczącym z rogatką de Montreuil, niedaleko osady Petit-Charonne. Pośród ruder, zdewastowanych chałup, niezagospodarowanych terenów i ogrodów warzywnych.
Z płonącą piersią i pulsującymi skrońmi, usiłował trzymać się w cieniu fasad, starannie unikając otwartych przestrzeni. Od czasu do czasu odwracał się, żeby złapać oddech, i przeszukiwał mrok niespokojnym spojrzeniem. Nikogo za nim nie było. Wiedział jednak, że Wikary depcze mu po piętach. Czaił się gdzieś w ciemności. Uciekinier mógł być pewien, że Inny będzie go ścigał całą noc, jeśli zajdzie potrzeba. Nie miał wyboru, musiał biec dalej, zużywając na to resztkę sił.
Minęła cała wieczność, zanim chłopiec dotarł w końcu do wyłomu w murze otaczającym wielkie miasto. Prześlizgnął się przezeń i ponownie ruszył biegiem przez ten zaniedbany Paryż, aż do avenue des Ormes. Był tam szerszy prześwit, w którym tu i ówdzie, w połowie wysokości, pojawiało się migoczące światło latarni. Na drugim końcu alei usłyszał tak bliskie i tak odległe zarazem odgłosy zabawy, hałaśliwe przyśpiewki i cały ten radosny harmider. Nie tracił czasu na rozmyślanie. Polegał bardziej na instynkcie niż na rozsądku. Kierowała nim żądza życia. Odkąd postanowił wyrwać się ze szponów Wikarego, to właśnie ona dyktowała mu, co ma robić. Pobudzała go do biegu, do ukrywania się, do czekania lub ucieczki.
Skręcił w długą arterię i pozwolił się unieść fali coraz liczniejszych gapiów w pobliżu place du Trône. Przeszedł niepostrzeżenie od ciemności do światła, od śmierci do życia. Za dużo światła, za dużo życia za jednym zamachem. Poczuł, że się chwieje, że za chwilę braknie mu sił. Jarmark go wessał, pochłonął. Istna karuzela dźwięków, zapachów, kolorów. Popisy akrobatów, suche trzaski dochodzące ze strzelnicy, krystaliczne dzwonki drewnianych koników. Melodie, krzyki, śmiechy…
Oszołomiony chłopiec błąkał się między kramami, namiotami i scenami jarmarcznych teatrzyków. Zdezorientowany i niezdecydowany, nie potrafił rozróżnić choćby jednej twarzy w tej ludzkiej masie, która zdawała się tworzyć zwarty blok. Pragnął, żeby wyciągnięto jakąś uczynną dłoń, ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Nikt nie dostrzegał jego przestraszonej buzi i ubłoconych rąk. Miał ochotę wzywać pomocy, lecz uniemożliwiał mu to panujący na jarmarku zgiełk, który wciągał go w oszałamiający dźwiękowy wir. Gdyby chociaż ten przeklęty bęben w jego piersi wreszcie zechciał zamilknąć!
Szedł dalej chwiejnym krokiem wśród obojętnych hulaków, kiedy nagłe falowanie tłumu zniosło go gwałtownie na bok. Utknął w wąskiej, cuchnącej moczem ślepej uliczce, pomiędzy dwoma płóciennymi namiotami teatrów. Był niczym wrak wyrzucony przez morze. Nawet nie to. Raczej strzęp nienamacalnej piany.
Wycieńczony i zniechęcony, osunął się na chodnik pokryty nieczystościami. I właśnie wtedy go zobaczył.
Kawałek szkła z rozbitej butelki leżący pośród odpadków. Długi i cienki.
Od razu uznał to za znak od losu. Musiał dać sobie chwilę wytchnienia. Skulić się w bezpiecznym miejscu, w jakiejś kryjówce, żeby pomyśleć, co dalej. Żeby podjąć właściwą decyzję. Oderwał kawałek rękawa i owinął tkaninę wokół odłamka szkła, tworząc prowizoryczny uchwyt. Potem rozciął płótno najbliższego namiotu. Powstało dyskretne rozdarcie, otwór akurat w sam raz, żeby się przezeń prześlizgnąć. Zostawić za sobą radosne okrzyki, oklaski i wulgarne żarty, całą tę bezładną uciechę, od której chciało mu się wymiotować.
Jak mógłby się domyślić?
Jak mógł sobie wyobrazić, że w środku czeka go niepojęta zgroza? Że będzie musiał stawić czoła stugłowej hydrze, zwielokrotnionym odbiciom własnej trwogi?
Wytchnienie trwało tylko na tyle długo, żeby jego oczy przywykły do wilgotnego półmroku. A wtedy wychynęły z nicości koszmarne gęby i rzuciły się na niego. Rysy wyrzeźbione płomieniami świec wykrzywiał niepokój, ale natychmiast je rozpoznał. To była jego własna twarz, splamiona potem i łzami, która atakowała go ze wszystkich stron. Jego twarz odbijająca się bez końca w jakimś monstrualnym kalejdoskopie.
Zapanować nad strachem… Wiedział, że jest do tego zdolny, ale zapanowanie nad tysiącem strachów, tysiącem przerażonych spojrzeń, tysiącem ust wrzeszczących mu nieustannie do uszu było ponad jego siły. Istnieją granice udręki, jaką może znieść dwunastoletni chłopak. Zamknął oczy, przycisnął obie pięści do powiek i skulił się na ziemi w pozycji płodowej. Żeby nic już nie widzieć, o niczym już nie myśleć. Wtopić się w otoczenie. To było zaledwie sto lat temu. Godzinę temu, minutę…
Niestosowny chichot zmusza go nagle do powrotu do rzeczywistości. Śmiech kobiety. Całkiem blisko. Dzieciak unosi głowę. Nie jest już sam w półmroku. Słyszy szelest, szepty i wciąż ten krystaliczny szczebiot. To nie kobieta tak parska śmiechem, lecz raczej całkiem młoda dziewczyna. Chłopiec zbiera się na odwagę i otwiera oczy. Ponownie pojawiają się niezliczone kopie jego twarzy, ale jej wyraz jest już inny. Jakieś wyczekiwanie zastąpiło strach w głębi niezliczonych oczodołów.
Wykonując niezdarne ruchy, chłopak wstaje z trudem. Znów czuje, że serce tłucze mu się o żebra. Nagle coś się wokół niego zmienia. Coś prawie niedostrzegalnego. Lekki podmuch powietrza, a może nawet nie to. Nieznaczna modyfikacja w oświetleniu. Płomień świecy, który opada i znów się prostuje.
Niespodziewanie pojawia się ta dziewczyna!
Materializuje się kilka kroków od niego. Wyraźnie widać jej brązowe loki, figlarną buzię i wełniany szal, który okrywa jej ramiona. Nie jest sama. Przyciska ją do siebie jakiś łobuz, noszący robotniczy lub rzemieślniczy fartuch i skórzaną czapkę z daszkiem nasuniętą na czoło. Jego błądzące dłonie przylegają do bioder pannicy, która parska śmiechem, wijąc się, żeby się uwolnić. Znów ją łapie, a ona ponownie mu ucieka, kierując się wprost w stronę dzieciaka, którego ani ona, ani jej partner najwyraźniej nie zauważyli.
Nie rozumie, jak tych dwoje może nadal ignorować jego obecność. Dziewczyna stoi teraz niecały metr od niego. Wyciąga palec wskazujący w jego kierunku.
– Spójrz na tamtego, Gustave! Cały pokrzywiony. Przy nim wyglądasz na przystojniaka! To chyba karzeł z Cyrku Olimpijskiego!
Ale jej towarzysz już ją odciąga do tyłu, obłapia. Chwilę później znikają… i znów się pojawiają niemal równocześnie za plecami chłopca, a potem prześlizgują się po obu jego bokach i w końcu wracają do mrocznej otchłani, z której się wyłonili.
– Zaczekajcie! Proszę was, wróćcie!
Wymknął mu się ten okrzyk. Biegnie za nimi… i zderza się gwałtownie z niewidzialną ścianą. Wstrząs, tyleż brutalny, co niespodziewany, powoduje, że staje jak wryty. Oszołomiony, wyciąga ręce i maca wszystko wokół siebie. Wszędzie ta sama twarda, gładka powierzchnia.
Coś zaskakuje w jego mózgu.
Lustra!
Jest przez nie dosłownie osaczony. Są wszędzie, z przodu, z tyłu, po bokach, a nawet wiszą nad nim. Lustra, które odsyłają do siebie nawzajem iluzoryczną rzeczywistość, fragmentaryczną i zniekształconą. Fantasmagoria odbić.
Chłopiec wydaje długie westchnienie. Teraz, kiedy wyjaśnił tajemnicę tego dziwnego miejsca, oddycha swobodniej. Nie zamierza jednak w nim długo zabawić. Jest zbyt nieprzewidywalne, zbyt przytłaczające. Pomimo zagrożenia ze strony Wikarego, o czym nie zapomniał – jakżeby mógł? – spieszno mu znaleźć się ponownie na świeżym powietrzu. Ostrożnie wraca, skąd przyszedł. Po omacku usiłuje dotrzeć do otworu, który wyciął w płóciennej ścianie namiotu, lecz nie potrafi. Bez przerwy zderza się ze szklanymi ścianami, na których drżą płomienie świec i z których spogląda na niego tysiąc jego twarzy, nękanych teraz przez śmiertelny niepokój.
Po kilku bezowocnych próbach w końcu uświadamia sobie oczywistą prawdę… Jest więźniem labiryntu luster!
Po gorączkowych dniach lipca 1830 roku, które doprowadziły do wygnania Karola X, dzięki czemu na tron wstąpił Ludwik Filip, król Francuzów z Bożej łaski i woli narodu, w Paryżu nieprędko przywrócono pozory porządku. Na uwolnionych od barykad ulicach raz za razem odbywały się wszelkiego rodzaju pochody, manifestacje i defilady. Od tygodni widywano ów niesłychany spektakl, kiedy to lud codziennie wdzierał się do Palais-Royal, rezydencji nowego władcy. Wchodzono tam jak do młyna. Zabiegając o popularność, Ludwik Filip uznał, że musi niemal bez przerwy przyjmować delegacje z różnych dzielnic stolicy albo z miast prowincjonalnych. Przez cały dzień rozdawał uściski dłoni gościom, których kilka miesięcy wcześniej nawet nie zaszczyciłby spojrzeniem. Kiedy nadchodził wieczór, w ogrodach i przed bramą tłoczyły się tłumy, domagając się jego obecności na balkonie, i odchodziły dopiero wtedy, gdy wysłuchały, jak nuci Marsyliankę lub Paryżankę. Przez całą drugą połowę lata miasto zachowywało się zatem niczym narowisty koń, który nie chce wrócić do stajni i z rozwianą na wietrze grzywą upaja się raz po raz krótkim, nerwowym galopem.
Potem, stopniowo, rewolucyjny entuzjazm opadł. Nastał wówczas zwodniczy spokój. Paryscy robotnicy i rzemieślnicy mieli kaca. Gdy minęła euforia wywołana zwycięstwem, które w znacznej mierze im odebrano, wrócili do swojej miernej egzystencji naznaczonej obniżką płac i pogorszeniem warunków pracy. Na tronie zasiadał teraz ktoś inny, lecz była to właściwie jedyna znacząca zmiana. Niejeden zdał sobie z tego sprawę, nie bez rozgoryczenia. Pod żarem wciąż tlił się ogień i nie musiało się być wielkim intelektualistą, aby odgadnąć, że najdrobniejszy incydent, najmniejszy pretekst może wystarczyć, by ponownie wzniecić pożar.
Jednakże tamtego wieczoru pod koniec października łagodne temperatury sprzyjały raczej odprężeniu i radości życia. Szczególnie wśród garstki uprzywilejowanych, którzy dzielili między siebie względy nowej władzy. Przedmieście Saint-Honoré wygrzewało się w miłym jesiennym słońcu i szumiało gwarem kilku przyjęć. Wraz z dzielnicą Chaussée-d’Antin stanowiło jeden z bastionów tej wielkiej burżuazji, która zagarniała dla siebie zaszczyty i lukratywne posady. Powietrze było tam lżejsze i krążyło swobodniej niż w ciemnych zaułkach w centrum, a niebo wydawało się czystsze. Za wysokimi murami bogato zdobione fasady pozwalały dostrzec przez duże okna feerię świateł rzucanych przez świece i żyrandole. Nic nie wskazywało na nieuchronność dramatu. A jednak…
Odkąd wybiła ósma, dom numer 12 przy rue de Surène, dwa kroki od królewskiego kościoła de la Madeleine, znalazł się w samym centrum nieustannej parady berlinek i kolasek. Powozy podjeżdżały pod imponujący, porośnięty bluszczem portyk i zostawiały na kwadratowym dziedzińcu ozdobionym fontanną śmietankę finansjery i przemysłu. Tego wieczoru Charles-Marie Dauvergne czynił honory domu w niedawno odnowionej rezydencji, witając swych stronników politycznych i najważniejszych partnerów biznesowych. Spodziewano się, skromnie licząc, setki gości.
Właściciel posiadłości dorobił się fortuny na hurtowym handlu przyprawami oraz wyrobami farmaceutycznymi. Niedawno zainwestował prawie milion w usytuowaną nad brzegiem rzeki Oise fabrykę, której maszyny były napędzane energią hydrauliczną. Z powodzeniem wykorzystywał tam jedyną w swoim rodzaju metodę prażenia ziaren kakao, co w zasadzie zapewniało mu monopol wśród producentów leczniczych czekoladek.
Dauvergne miał powody do dumy ze swojego sukcesu. Jego dobrobyt był dobrze osadzony, a on sam właśnie wszedł do Izby Deputowanych w wyniku wyborów uzupełniających, rozpisanych po unieważnieniu mandatów posłów, którzy odmówili złożenia przysięgi nowemu reżimowi. Z natury był dość konserwatywny, więc to, że znalazł się wśród beneficjentów ostatnich wstrząsów politycznych, zawdzięczał raczej oportunizmowi niż prawdziwym przekonaniom. 29 lipca po południu, kiedy triumf powstania nie pozostawiał już żadnych wątpliwości, wykazał się przytomnością umysłu i otworzył buntownikom podwoje swojego paryskiego magazynu, pozwalając założyć tam szpital polowy. Dzięki temu jedynemu aktowi odwagi, w sumie skromnemu, ale bardzo umiejętnie wykorzystanemu, zajął miejsce u boku bardziej zagorzałych obrońców swobód publicznych. Udało mu się wślizgnąć w ostatniej chwili do niewielkiej koterii skupionej wokół bankierów Laffitte’a i Casimira Periera. To właśnie była ta grupka zdecydowanych ludzi, którzy poparli wstąpienie na tron młodszej gałęzi Burbonów1 i w ten sposób zdołali oszczędzić krajowi powrotu rewolucyjnej anarchii. W ślad za nimi Dauvergne wspiął się do samych kuluarów władzy. Zaczął czerpać z tego pierwsze konkretne profity, zdobywając ważne zamówienia publiczne tuż pod nosem swoich głównych konkurentów.
Na razie Charles-Marie Dauvergne, z żoną u boku, w pełni delektował się sukcesem. Przyjmował gości w przedsionku i kierował ich w stronę amfilady salonów przeładowanych marmurami i złoceniami, gdzie kwartet smyczkowy grał muzykę kameralną. Czekał tam na nich wystawny bufet skomponowany przez Cheveta, wytwornego kucharza z Palais-Royal. Wokół stołów gromadzono się zgodnie z upodobaniami. Kobiety wspominały o zbliżającym się początku sezonu2 oraz o nowych strojach, które zamówiły w oczekiwaniu na nadchodzące bale i przechadzki. Wymieniały się też, cichszym głosem, najnowszymi plotkami o trwających związkach i o tworzących się parach, które widziano niedawno w Lasku Bulońskim lub w operze. Mężczyźni natomiast komentowali bieżące wydarzenia. Niektórzy dyskutowali o szansach przegłosowanego przez Izbę trzydziestomilionowego kredytu na ożywienie gospodarki dzięki rozległemu zastosowaniu subwencji. Inni oburzali się atakami kierowanymi przez legitymistów pod adresem rodziny królewskiej, którą oskarżano o zlecenie zamordowania ostatniego księcia de Condé, żeby podstępnie zagarnąć jego dziedzictwo. Jeszcze inni przewidywali proces dawnych ministrów Karola X i oceniali, że mają oni nikłe szanse na uratowanie głowy.
Na szczycie okazałych schodów prowadzących do prywatnych pomieszczeń stał niedbale oparty łokciami o balustradę blady młody człowiek o eleganckim wyglądzie, aczkolwiek naznaczonym pewną delikatnością właściwą zazwyczaj rekonwalescentom lub gruźlikom, i kontemplował z posępną miną wytworny obraz ukazujący się jego oczom. Gdyby to zależało od niego, zrezygnowałby z pokazania się publicznie tego wieczoru, lecz jego ojciec nalegał tonem nieznoszącym sprzeciwu. Dauvergne istotnie miał pewien ambity projekt dla swojego jedynego syna i liczył na jego pełną i całkowitą współpracę. To wystawne przyjęcie miało mu umożliwić sformalizowanie tego czegoś z całą pompą, jakiej wymagała jego nowa pozycja.
Rzeczony projekt liczył siedemnaście wiosen, reagował na słodkie imię Juliette, a przede wszystkim miał wagę około czterystu tysięcy złotych franków w posagu. Mowa o najmłodszej córce bogatego przemysłowca z Normandii, który był właścicielem co najmniej trzech przędzalni między Rouen a Elbeuf oraz wyjątkowo grubego portfela akcji. Zapowiadał się zatem niezmiernie owocny związek, i to nie tylko ze względu na nadzieje przedłużenia wspaniałego rodu Dauvergne. Świeżo upieczony deputowany nie pozostawił swojemu potomkowi cienia wątpliwości, że w jego najlepszym interesie leży zrobienie dobrego wrażenia.
Perspektywa konieczności nadskakiwania przez cały wieczór jakiejś naiwnej gąsce, prawdopodobnie ubranej bez gustu jak prowincjuszka i pozbawionej umiejętności konwersacji, bynajmniej nie zachwycała Luciena Dauvergne’a. W wieku dwudziestu pięciu lat miał on wszelkie cechy rozpieszczonego dziecka i prowadził życie szykownego dandysa z bohemy. Ta lekkomyślność oburzała pana Dauvergne’a ojca. Zaraz po wyborach dał Lucienowi do zrozumienia, że najwyższy czas się ustatkować. W ustach patriarchy oznaczało to dwie rzeczy: zawrzeć korzystne małżeństwo i zacząć się interesować cenami kakao oraz sprawnym funkcjonowaniem jakiejś fabryki. Żaden z tych dwóch celów nie pociągał Luciena, ale ponieważ ojciec zagroził, że przestanie łożyć na jego utrzymanie, jeśli okaże się nieposłuszny, musiał się podporządkować.
Mimo to mógł liczyć na doskonałą sojuszniczkę w osobie swojej matki.
Pani Dauvergne okazywała synowi pobłażliwość, na jaką ojciec zwykle nie może sobie pozwolić. Ku wielkiemu niezadowoleniu męża zawsze popierała ciągoty Luciena do pisania. Młody człowiek rzeczywiście chełpił się swym talentem literackim. Najpierw bez większego powodzenia próbował sił w poezji, a ostatnimi czasy postanowił urzec swoim piórem publiczność największych paryskich scen. Zachwycał się teatrem, a ponieważ poprzedniej zimy był świadkiem triumfu pierwszych przedstawień dramatu Hernani, jego bohaterem został Victor Hugo. Sprytna matka Luciena doprowadziła podstępem do zaproszenia pisarza na przyjęcie, wraz z garstką gderliwych szacownych członków Akademii Francuskiej dla niepoznaki.
Jeśli Lucien w końcu zdecydował się pójść na salony, gdzie kłębił się tłum gości, zrobił to z mocnym postanowieniem, żeby czym prędzej zostawić na lodzie swoją pannę, a nadskakiwać autorowi Poezji wschodnich i Ostatniego dnia skazańca. Wydarzenia potoczyły się jednak niezupełnie zgodnie z przewidywaniami. Przede wszystkim spotkała go niemiła niespodzianka, gdy dowiedział się, że pan Hugo odwołał w ostatniej chwili udział w przyjęciu. Pisarz padł ofiarą przykrego przeziębienia, które zmusiło go do pozostania przez kilka dni w domu. Urażony młody Lucien pogodził się już z tym, że spędzi najgorszy wieczór w swoim krótkim życiu, kiedy przedstawiono mu słynną Juliette. Ku swojemu wielkiemu zdziwieniu stwierdził, że jego ojciec spekulant wcale nie wybrał tak źle. Panience nie brakowało wdzięku. Była brunetką o aksamitnym spojrzeniu i wesołym głosie, która zdradzała wyraźne upodobanie do poezji romantycznej. Bardzo szybko, pod czułym spojrzeniem jednych i drugich rodziców, młodzi zaczęli się wymieniać wierszami Lamartine’a i Alfreda de Musseta. Ulegając urokowi ślicznotki, Lucien niemal zapomniał o czterystu tysiącach franków, które były jedyną stawką w tym zaaranżowanym spotkaniu.
Chwile, które poprzedziły dramat, mogły zostać zrekonstruowane dopiero po fakcie na podstawie różnych zeznań. Z informacji zebranych przez inspektorów Sûreté3 wynikało, że w trakcie wieczoru Lucien Dauvergne poszedł na górę, żeby poszukać w swoim pokoju ułożonych przez siebie sonetów. Juliette, której ostatecznie się zwierzył, że sam pisze wiersze, uparła się, że chce mieć przywilej przeczytania kilku z nich. Reszta była o wiele bardziej zagmatwana. Otóż jeden ze służących powiedział, że tuż przed dziesiątą natknął się na młodzieńca w korytarzu na drugim piętrze. By zrobić miejsce w salonach, wniesiono tam różne meble, między innymi imponujące weneckie lustro z pozłacaną ramą, które po prostu postawiono na podłodze i oparto o ścianę. Lucien, z jednym kolanem na dywanie i dziwnie nieruchomym spojrzeniem, zdawał się zatracać we własnym odbiciu. „Panicz był do tego stopnia zaabsorbowany, że sprawiał wrażenie, jakby nie usłyszał, gdy zapytałem, czy czegoś potrzebuje”, wyjaśnił później kamerdyner policjantom, którzy przyszli dokonać wstępnych ustaleń.
Juliette, konstatując, że jej czarujący partner nie wraca, w końcu wyraziła zdziwienie i wspomniała o tym pani domu. Madame Dauvergne, obawiając się jakiegoś nowego kaprysu swojej niepoprawnej latorośli, chciała mieć spokojne serce i rozwiązać problem, zanim mąż zauważy nieobecność Luciena. Kiedy dotarła do przedsionka, spotkała schodzącego na dół kamerdynera i go przepytała. Zgodnie z jego wskazówkami weszła na podest na drugim piętrze i zobaczyła syna w pozycji, którą chwilę wcześniej jej opisano. Nie poruszył się ani o cal.
Zawołała go, ogarnięta złym przeczuciem.
Na dźwięk tego jakże drogiego głosu młody Lucien wstał. Odwrócił się w stronę przeciwnego końca korytarza niż ten, przy którym stała matka, i krótko pomachał ręką na wysokości głowy, jakby wykonywał nieznaczny gest będący czymś w rodzaju pożegnania. Następnie ruszył zdecydowanym, aczkolwiek nieco chwiejnym krokiem w stronę najbliższego okna, otworzył jedno skrzydło… i spokojnie rzucił się głową naprzód w pustkę.
Pani Dauvergne pobiegła przed siebie z okrzykiem przerażenia. Kiedy dotarła do tego nieszczęsnego okna, zobaczyła już tylko martwe ciało syna leżące pięć metrów niżej na dziedzińcu, z klatką piersiową przebitą trójzębem boga Neptuna zdobiącego fontannę. Kartki pokryte wersami unosiły się ospale w powietrzu niczym opadające zeschłe liście.
1 Ludwik Filip, głowa rodu Orleanów, był kuzynem trzech władców, którzy poprzedzili go na tronie: Ludwika XVI, Ludwika XVIII i Karola X (jeśli nie zaznaczono inaczej, przypisy pochodzą od autora).
2 Dla śmietanki towarzyskiej paryski sezon trwał od grudnia do Wielkanocy. Począwszy od maja, najzamożniejsi wyjeżdżali na wieś i wracali do stolicy dopiero późną jesienią.
3 Brygada Bezpieczeństwa (przyp. tłum.).
Było ich około dziesięciu i huśtały się na sznurkach. Grube i wychudzone. Szare i prawie czarne. Kołysały się i wirowały w powietrzu, ocierając się o siebie w makabrycznym, obscenicznym tańcu.
Szczury…
Duże wypchane szczury, zwisające z końca żerdzi, którą mężczyzna trzymał na ramieniu w charakterze szyldu. Osobnik ten, najprawdopodobniej sprzedawca pułapek na myszy i trutek na szczury, szedł powoli w górę rue Saint-Fiacre, posuwając się wzdłuż muru pałacu Uzès. Kiedy go minął, dostrzegł pierwsze wejście do budynku na tej ulicy i skierował się tam chwiejnym krokiem, który zdradzał zmęczenie narastające przez cały dzień.
Już miał spróbować szczęścia, pukając do bramy wjazdowej, gdy jakaś czatująca tam dotąd postać wyłoniła się z cienia tuż przed jego nosem. Biedak drgnął i omal nie upuścił swojej kolekcji gryzoni.
– Ruszaj w swoją drogę, cudaku!
Głos miał w sobie coś młodzieńczego, ale dowodził nieodpartej pewności siebie. Szczurołap bezwiednie cofnął się o krok.
– Cóż to za maniery?! – zaprotestował skamlącym głosem. – Jestem spokojnym człowiekiem pracy. Sprzedaję packi i wszelkiego rodzaju pułapki.
Nieznajomy, który tak niegrzecznie go zaczepił, był młodym, dwudziestotrzyletnim mężczyzną w szarym surducie, pasiastych spodniach ze strzemiączkami, w cylindrze nasuniętym na oczy i z elegancką laską w dłoni. Miał szczupłe biodra i kwadratowe ramiona. Jego ponure, lecz bystre spojrzenie przypominało palący płomień. Szlachetne, delikatne rysy o osobliwym, niemal bolesnym wdzięku mogły przywodzić na myśl jakąś niebiańską istotę, która zbłądziła na tym padole. W każdym razie na pierwszy rzut oka, bo uważniejsze oględziny ujawniały pod tą eteryczną powierzchownością nieugiętość, determinację ostrą niczym brzeszczot. Uświadamiano sobie wtedy, że ów anioł jest z tych, które noszą miecz, i że niewzruszone napięcie dostrzegalne w całej jego osobie ma coś wspólnego z drapieżnikiem na czatach.
Ten młody człowiek, którego zdecydowana postawa mogłaby zrobić wrażenie na najokrutniejszych łajdakach, nazywał się Valentin Verne i pełnił funkcję inspektora w Drugim Biurze Pierwszego Wydziału Prefektury Policji. W obyczajówce.
– Wynoś się stąd, mówię ci! Przez ciebie zostanę w końcu zauważony!
– Dobra, dobra – mruknął wędrowny sprzedawca, wycofując się. – Nie ma co się złościć. Jeśli nie można nawet zrobić obchodu i uczciwie zapracować na życie…
Oddalił się pospiesznie, rzucając za siebie bojaźliwe spojrzenia. Dopiero gdy uznał, że jest już bezpieczny, splunął na ziemię i warknął pod nosem:
– Cholerny glina! Zawsze się czepiają biednych ludzi!
Potem wznowił wędrówkę, potrząsając swoją kolekcją trupów niczym grzechotką.
Valentin Verne wzruszył ramionami, upewnił się, że nikt nie zwrócił uwagi na tę scenę, i z powrotem zaszył się w półmroku sieni.
Już od ponad godziny ukrywał się w tym samym miejscu, śledząc dyskretne transakcje między korwetami4 i ich klientelą. Rue Saint-Fiacre, wraz z nabrzeżami na odcinku od Luwru po pont Royal oraz bulwarem między rue Neuve-de-Luxembourg a rue Duphot, rzeczywiście stanowiła jedno z ulubionych miejsc spotkań homoseksualistów. Męskie prostytutki wcale się nie ukrywały, lecz baczyły na to, żeby składać propozycje dopiero po wymianie znaków rozpoznawczych. Sztuczki były zawsze takie same. Korweta udawała, że czyta gazetę pod latarnią, lub powoli przechadzała się ulicą w jednym kierunku, potem w drugim, a jakiś samotny osobnik, najczęściej dobrze ubrany, zwalniał kroku na jej wysokości. Następowała wymiana spojrzeń. Jeżeli sprawa wchodziła w grę, spóźniony spacerowicz chwytał prawą ręką klapę swojego fraka lub surduta, unosił ją na wysokość brody i nieznacznie pochylał tułów. Rozpoznawali się. Ciąg dalszy przybierał postać krótkich, prowadzonych po cichu negocjacji. Zazwyczaj obaj mężczyźni dochodzili do porozumienia i znikali w jednym z obskurnych domów czynszowych przy ulicy.
Odkąd inspektor Verne prowadził obserwację, był już świadkiem pół tuzina tego rodzaju schadzek. Jedna z par zdążyła nawet sfinalizować swój mały interes. Klient, gdy tylko zszedł na dół, czmychnął w kierunku boulevard Poissonnière, ocierając się o kryjówkę policjanta. Drogi płaszcz, dobrej jakości trzewiki, znaczna tusza, pomarszczona twarz i posiwiałe bokobrody. Chłopak, którego względy właśnie kupił i który wznowił oczekiwanie nieco dalej na ulicy, nie mógł mieć więcej niż piętnaście lat.
Tylną część gardła Valentina Verne’a opanował jakiś gorzki smak. Próbując uspokoić wzburzenie, wyciągnął z kieszeni kamizelki zegarek i musiał się skupić, żeby rozszyfrować godzinę w półmroku gęstniejącym wraz z zapadającym wieczorem. Minęło wpół do siódmej. Jeśli informacje jego szpicla okazałyby się ścisłe, człowiek, na którego czatował, powinien się niebawem pokazać.
Cierpliwość rzeczywiście została wkrótce nagrodzona. Niecałe dziesięć minut później wiedział, że jego cel się zbliża. Poczuł to, jeszcze zanim uzyskał wizualne potwierdzenie. Jakby atmosferę na ulicy nagle naładowano elektrycznością, taką jaka poprzedza burzę. Korwety, nie zmieniając niczego w swoim zachowaniu, wydawały się jednak bardziej nerwowe. Coraz częściej wymieniały między sobą niespokojne spojrzenia, przeczesywały dłońmi włosy albo gorączkowo poprawiały kołnierze surdutów. Potem od fasad odbiło się echo ciężkich kroków.
Inspektor Verne pochylił się do przodu, pozwalając, by połowa jego twarzy wyłoniła się ze sklepionej bramy, w której się kulił. Przybysz, ubrany w obszerny płaszcz z potrójnym kołnierzem, pojawił się właśnie od strony rue des Jeûneurs i powoli zmierzał ulicą w kierunku bulwaru. Był to krótkonogi, krępy osobnik, niemal tak szeroki jak wysoki. Beczka na dwóch nogach. Bez pośpiechu podchodził do każdej męskiej prostytutki. Zanim się oddalił, za każdym razem wyciągał wielkie łapsko, a jego rozmówca wsuwał mu coś w dłoń. Poruszając się w tym majestatycznym tempie, potrzebował prawie kwadransa, żeby zagadnąć wszystkie korwety i pokonać odległość dzielącą go od sieni, w której czaił się policjant.
– Wygląda, że interes się kręci – szepnął tamten, gdy chodząca baryłka znalazła się na jego wysokości. – Niezłe zyski tu osiągasz, Grand-Jésus!
Jeśli sutener był zaskoczony, że tak się go nagabuje na jego terenie, nie dał tego po sobie poznać. Małe, zwężone oczy zadowoliły się przeczesaniem półmroku pod bramą wjazdową.
Valentin Verne zrobił krok do przodu, żeby się ujawnić.
– Na pewno zgodzisz się na krótką rozmowę z funkcjonariuszem na służbie. Będę się streszczał. Zdaję sobie sprawę, że twój czas jest cenny.
Grubas tym razem okazał zakłopotanie. Jego głowa obróciła się gwałtownie w kierunku obu końców ulicy. Rzec by można, że próbował się upewnić, iż jego owieczki nie zwracają na nich uwagi lub, co bardziej prawdopodobne, że nikt inny nie kryje się w pobliżu. Bez wątpienia uspokojony co do tej ostatniej kwestii, pozwolił, by nieznaczny uśmiech rozjaśnił jego pucołowatą twarz.
– Funkcjonariusz, hę? – wyszeptał przymilnym głosem, a jego tłuste wargi nieodparcie skojarzyły się Verne’owi z dwoma oślizgłymi ślimakami. – Rue de Jérusalem5, jak sądzę. Obyczajówka czy Sûreté?
– Policja obyczajowa, inspektor Verne. Miałbym do ciebie kilka pytań.
Mężczyzna, do którego młody policjant zwrócił się, używając przydomka Grand-Jésus, zmarszczył podejrzliwie powieki. Był pozornie dobrodusznym osobnikiem, czasem krzykliwym, czasem nieufnym, a zawsze podłym i okrutnym.
– Verne, powiada pan? Nie znam! Wygląda pan bardzo młodo. Niewątpliwie jest pan nowy w wydziale, ale pański szef, komisarz Grondin, musiał panu powiedzieć, że mamy swoje własne układziki.
– Układziki, a to dopiero…
– Nigdy nie odmawiam współpracy z władzami. Jeśli chodzi o sprawy porządku, można zaufać Grand-Jésusowi. Otóż jestem człowiekiem z zasadami!
Wbijając ostre spojrzenie w kanalię, Valentin Verne sięgnął za siebie i pchnął ciężkie skrzydło bramy. Wychodziła na sklepione przejście i podwórko, które służyło pałacowi Uzès za wozownię. Policjant rozejrzał się tam po przybyciu na miejsce. Było opustoszałe i doskonale nadawało się do poufnej rozmowy.
– Wejdźmy na chwilę – nakazał tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Będzie nam wygodniej gawędzić z dala od wścibskich uszu.
Alfons przestał się uśmiechać. Zmarszczył czoło, ale w końcu się podporządkował, nie mając odwagi choćby słabo zaprotestować. Zadaszone przejście cuchnęło moczem i końskim łajnem, a jedyne światło, skąpe i szarawe, pochodziło z małego podwórka, gdzie wygłodniały kot siedział na szczycie kupy gnoju. Czmychnął bezzwłocznie, gdy tylko usłyszał kroki dwóch mężczyzn.
– Dobra, o co chodzi? – warknął Grand-Jésus. – Mam sprawy, którymi muszę się zająć. Czego właściwie pan ode mnie chce?
Policjant przełożył laskę pod lewą pachę, starannie założył rękawiczki z cienkiej koźlej skóry i odpowiedział uprzejmym głosem:
– Mówiłem ci: najwyżej kilku informacji. Na przykład z tego, co zrozumiałem, twoje cioty nie tylko szlifują bruki. Podobno zdarza ci się organizować dostawę do domu. Zgadza się?
W oczach sutenera zapłonął podejrzliwy błysk. Zebrał się w sobie niczym jarmarczny zapaśnik, który szykuje się do odparcia ataku lub, przeciwnie, gromadzi siły, żeby rzucić się na rywala.
– Możliwe – mruknął niechętnie. – Każdy dobry kupiec musi umieć się dostosować do popytu. Ale nie rozumiem, do czego pan zmierza. Jak już mówiłem, inspektor Grondin jest dobrze poinformowany. Wie, że mnie można zaufać.
Valentin Verne przerwał mu zdecydowanym ruchem ręki. Nadal jednak mówił tonem typowym dla spokojnej wymiany zdań między ludźmi z tego samego środowiska.
– Zapomnijmy na chwilę o drogim komisarzu. Bądź co bądź jesteśmy tu sam na sam. Otóż powiedziano mi, że wyspecjalizowałeś się w delikatnych ciałach. Smarkaczach, których zapewniasz sobie za pośrednictwem Szpitala Dzieci Znalezionych i dostarczasz do eleganckich dzielnic. To prawda?
– Ludzie zawsze za dużo gadają – westchnął Grand-Jésus. – Trudno się przejmować wszystkimi plotkami! Mogę pana zapewnić, że…
Nie zdążył dokończyć, bo młody inspektor niespodziewanie wymierzył mu siarczysty policzek. Gruby alfons się zachwiał, bardziej wstrząśnięty z powodu zaskoczenia niż bólu.
– Pan oszalał! – zaprotestował, unosząc dłoń do płonącego policzka. – Przecież mówię, że mam układy z pańskim szefem! Jestem pod jego ochroną.
– Układy komisarza Grondina dotyczą wyłącznie jego – odpowiedział niedbale inspektor, poprawiając fular zawiązany wokół kołnierzyka koszuli. – Dla mnie jesteś tylko obrzydliwym śmieciem i stanowczo ci radzę nie uchylać się dłużej od odpowiedzi na moje pytania.
– Nie ma pan prawa! To jest nadużycie władzy. Poskarżę się do…
– „Wikary”, coś ci to mówi? – przerwał mu oschle policjant.
Grand-Jésus nieco się zawahał. Przewrócił oczami i machnął przecząco głową.
– Jak pan mówi? Wi… Wikary? Nigdy nie słyszałem tego przydomka! W każdym razie ani ja, ani moja łepetyna, a to już dwoje!
– Zła odpowiedź! Przecież cię ostrzegałem.
Tym razem Valentin Verne wymierzył mu gwałtowny cios pięścią na wysokości wątroby. Tamten zgiął się wpół, kwicząc jak świnia. Młodzieniec wyprostował go hakiem w czubek brody. Grand-Jésus zatoczył się do tyłu i uderzył głową w kamienną ścianę. Ktoś inny zostałby ogłuszony na dobre, ale pod zwałami tłuszczu alfons był obdarzony solidną posturą i nie brakowało mu siły. Wydał z siebie ryk wściekłości i wyciągnął nóż spod ubrania o długich baskinkach.
– Ty mała mendo – warknął, kierując ostrze poziomo. – Zapłacisz mi za to, nędzny glino! Zaraz wypruję ci bebechy!
Z zadziwiającą zwinnością jak na człowieka jego tuszy rzucił się na inspektora. Ten zaś, nie okazując ani cienia strachu, uniknął napaści, obracając się elegancko wokół własnej osi. W trakcie tego samego ruchu zadał błyskawiczny cios laską w przedramię przeciwnika, zmuszając go do upuszczenia broni. Następnie, gdy grubas mijał go niesiony siłą rozpędu, wymierzył mu drugi cios na odlew, tym razem w kark.
Grand-Jésus zwalił się jak długi na brukowane podwórko. Nie dając mu szansy na odzyskanie przytomności, inspektor przewrócił go na plecy. Upadając, złoczyńca rozciął sobie dolną wargę, a krew zmieszana ze śliną poplamiła mu podbródek. Z wybałuszonymi oczami i szeroko otwartymi ustami próbującymi zaczerpnąć powietrza, wił się z bólu i wyglądał jak jakiś wielki karp wyciągany z wody.
Nie tracąc nic z ewidentnego spokoju, Valentin Verne zaczął metodycznie tłuc leżącego, wymierzał mu kopniaki i ciosy laską po całym ciele. Działał z lodowatą obojętnością, a jego przystojna twarz pozostała beznamiętna, jakby nie odczuwał najmniejszych emocji.
Alfons bardzo szybko przestał się szamotać. Z jego popękanych ust wydobywał się już tylko słaby jęk zwierzęcego cierpienia, niewyraźny i płaczliwy, wyrażający błaganie o litość. Młody policjant jeszcze przez kilka minut kontynuował przykładne bicie, a następnie przyklęknął obok swojej ofiary. Ujął zakrwawioną twarz w dłonie w rękawiczkach i przejechał palcem wskazującym wzdłuż nosa, z którego wydostawały się smarki i fragmenty chrząstki. Potem nachylił się jeszcze bardziej, a do ucha Grand-Jésusa popłynął jego łagodny, głęboki głos:
– Któregoś dnia, jutro, za tydzień, za miesiąc lub rok – to bez znaczenia! – może się zdarzyć, że człowiek, który każe się nazywać Wikarym, zechce skorzystać z twoich usług. Tego dnia, uwierz mi na słowo, będzie dla ciebie najlepiej, jeśli natychmiast przyjdziesz mnie o tym poinformować. Inspektor Verne, Valentin Verne. Przede wszystkim dobrze zapamiętaj to nazwisko!
4 Młode męskie prostytutki.
5 Dawna ulica na Île de la Cité, gdzie mieściła się wówczas siedziba prefektury policji.
Tego ranka Valentin Verne wcześnie opuścił kamienicę pod numerem 21 przy rue du Cherche-Midi. Zajmował tam duże mieszkanie na trzecim piętrze. Było to zdecydowanie zbyt luksusowe lokum jak na dwudziestotrzyletniego młodzieńca, który dysponował jedynie skromnym uposażeniem inspektora. Gdyby jego koledzy wiedzieli, jakiego rodzaju życie prowadzi, pewnie by mu zazdrościli, ale Valentin nie był osobą, która łatwo nawiązuje kontakty. W ciągu roku, odkąd wstąpił do Wydziału Obyczajowego Prefektury Policji, żaden członek brygady nie zbliżył się do niego na tyle, by zaowocowało to choćby odrobiną zażyłości. W najlepszym razie go ignorowano, w najgorszym mu nie ufano, ale mimo młodego wieku jego nietowarzyska osobowość nie przysporzyła mu jak dotąd oznak bardziej otwartej niechęci.
O tej porze roku i o tej porannej godzinie wilgotna mgła spowijała Paryż watowanym kokonem. Młody inspektor zadrżał i podniósł kołnierz surduta. Potem przyspieszył kroku, wymachując laską z dezynwolturą, która bynajmniej nie odzwierciedlała jego nastroju. Poprzedniego dnia wieczorem, w chwili gdy opuszczał prefekturę policji, został zaskoczony co najmniej niespodziewanym wezwaniem, które mu doręczono. Nazajutrz z samego rana pragnął się z nim spotkać komisarz Jules Flanchard, szef Sûreté.
Valentin znał z widzenia tego policjanta o nieposzlakowanej opinii, ale jeszcze nigdy nie miał okazji z nim rozmawiać. Przede wszystkim jednak nie miał wcześniej nic wspólnego ze sprawami, którymi zajmowała się Brygada Bezpieczeństwa. Została utworzona w czasach Cesarstwa przez byłego skazańca Vidocqa, żeby tropić pospolitych przestępców i zwalczać paryski półświatek. Od 1827 roku, po zmianie na stanowisku jej szefa, była w trakcie restrukturyzacji i w korytarzach prefektury szeptano, że przekształca się w tajną policję odpowiedzialną za inwigilowanie i tropienie przeciwników politycznych nowego reżimu. Pod jakim względem tego typu działalność mogła dotyczyć Valentina?
Ponieważ ciągle się nad tym zastanawiał, przyszło mu do głowy coś zupełnie innego – czy to nagłe wezwanie może wynikać z jego zachowania wobec Grand-Jésusa. Ich gwałtowna konfrontacja miała miejsce dwa dni wcześniej, więc jeśli sutener rzeczywiście korzystał z ochrony, miał mnóstwo czasu, żeby ją uruchomić. To wyjaśnienie nie było jednak w pełni satysfakcjonujące. Gdyby szefostwo zamierzało zganić Valentina za brutalność, powinien zostać zbesztany przez swojego bezpośredniego przełożonego w obyczajówce, komisarza Grondina. Dlaczego wykroczenia agenta tej służby miałyby interesować Sûreté?
Młody człowiek gubił się zatem w próżnych domysłach i niemalże spieszno mu było stanąć twarzą w twarz z Flanchardem, żeby pozbyć się w końcu wątpliwości. Mimo to na skrzyżowaniu Croix-Rouge znalazł czas, by swoim zwyczajem zjeść po drodze szybkie śniadanie. Przy kawiarnianym stoisku na świeżym powietrzu przełknął dużą filiżankę napoju, któremu cykoria nadała gorzki smak, i zagryzł tostem z miodem. Z pełnym żołądkiem ruszył dalej i idąc rue des Saints-Pères, dotarł do quai Malaquais.
Słońce dopiero zaczynało się przebijać przez grubą warstwę chmur. Na przeciwległym brzegu rzeki, poniżej pałacu Tuileries i Luwru, widać było port Saint-Nicolas skąpany w bladawym świetle. Miejsce to już tętniło życiem. Nie zatrzymując się, Valentin śledził wzrokiem krzątaninę marynarzy i tragarzy, którzy uwijali się na błotnistym brzegu, a także pierwszych pasażerów wchodzących na pokład tramwaju wodnego obsługującego dzielnice Chaillot, Auteuil i Javel. Ta wędrówka po nabrzeżach w kierunku Île de la Cité pobudziła krążenie krwi młodego inspektora i dobrze mu zrobiła. Wezwanie zeszło w jego myślach na drugi plan.
Zarysował się przed nim Pont-Neuf, zatłoczony ulicznymi handlarzami. Wszedł nań, torując sobie drogę między groteskowo ubranymi sprzedawcami, którzy oferowali nielicznym o tej porze przechodniom rozmaite tandetne artykuły, ciasta i kosmetyki dobre na wszystko, lecz nienadające się do niczego. Przeszedłszy jeszcze kilkadziesiąt metrów, skręcił w rue de Jérusalem. Prefektura policji mieściła się w dawnej rezydencji przewodniczących parlamentu paryskiego. Na drugim piętrze wszedł do biura Sûreté, gdzie niechlujny odźwierny poprosił go, żeby zaczekał w ciemnym korytarzu. Stał tam cierpliwie dobre dwadzieścia minut, wystarczająco długo, by być świadkiem defilady kapusiów, zamaskowanych osobników i postaci godnych parady karnawałowej.
Kiedy wreszcie wprowadzono go do gabinetu z wyblakłymi malowidłami, zobaczył dobrze zbudowanego mężczyznę, który był do niego zwrócony plecami i przypatrywał się rzece przez okno. Ponieważ użytkownik pomieszczenia zdawał się nie zauważać jego obecności, Valentin celowo odchrząknął. Tamten nie od razu zareagował i trwał bez ruchu jeszcze przez co najmniej minutę, zanim raczył się obrócić na pięcie.
Komisarz Flanchard, człowiek pełen kontrastów, emanował swego rodzaju dobroduszną energią, która mogła zbijać z tropu jego rozmówców. Miał lwią grzywę, gęste bokobrody i posturę zapaśnika, a także nieco prymitywne rysy, które były przyjemnie łagodzone przez jasne spojrzenie, ironiczną zmarszczkę w kąciku ust i powściągliwe gesty. Zajął miejsce za biurkiem z czarnej laki, otworzył cienką teczkę na akta i szybko przejrzał kilka stron.
– Inspektor Valentin Verne – powiedział w końcu monotonnym głosem, podnosząc wzrok na swojego gościa. – Jeśli mam wierzyć tej notatce, rozpoczął pan służbę w Drugim Biurze Pierwszego Wydziału niespełna trzynaście miesięcy temu. Czy tak?
– Zgadza się, panie komisarzu.
– I podoba się panu w obyczajówce?
– Cóż – odparł Valentin, nieco zakłopotany tym wstępem – sam podjąłem starania, żeby powołano mnie do tej służby. Byłoby zatem niewłaściwe, gdybym się dziś na to skarżył.
Flanchard skinął głową i zmrużył oczy, jakby chciał się uważniej przyjrzeć swojemu rozmówcy. Potem wskazał niedbałym gestem krzesło i poprosił go, żeby usiadł.
– Nie chcę urazić swojego kolegi Grondina – kontynuował niemal swobodnym tonem – muszę jednak przyznać, że jego brygada nie ma zbyt dobrej prasy. Krytykuje się jego ludzi za brak dyscypliny i pokątne układy z kuplerkami6, a niektórzy posuwają się nawet do oskarżania ich o haniebne aresztowania uczciwych kobiet, podczas gdy rzekomo pozwala się działać… w zamian za jakie korzyści?… ladacznicom, które pracują na ulicy wbrew najbardziej elementarnym zasadom sanitarnym. Przyznaję, że nie brakuje oszczerców i nie należy przywiązywać zbyt dużej wagi do plotek, zna pan jednak powiedzenie: nie ma dymu…
Valentin nieznacznie zesztywniał. Zastanawiał się, czy takie słowa, zaskakujące w ustach oficera policji, są sposobem na przejście do kwestii jego napaści na Grand-Jésusa, czy też chodzi o to, że Flanchard go testuje. Wobec tych wątpliwości postanowił nie mówić niczego, co mogłoby zakrawać na zakwestionowanie lub potwierdzenie tych uwag, ale porywczy temperament skłonił go do uszczypliwości.
– Odniosłem wrażenie, że Brygadzie Bezpieczeństwa też nie oszczędzono ataków. Mówi się po cichu, że można w niej spotkać wielu łobuzów, i to nie tylko wśród aresztowanych.
– Strzał w dziesiątkę! – wykrzyknął komisarz, przywierając plecami do oparcia fotela i splatając palce na brzuchu. – Aczkolwiek sytuacja się zmienia. Czas pana Vidocqa i jego zbirów już minął. Niewątpliwie da się wykonywać dobrą robotę policyjną z ludźmi o nieposzlakowanej uczciwości.
Valentin nie zadał sobie trudu, żeby przytaknąć.
– Otóż jeśli odwołać się do dokumentów, które mi przekazano – mówił dalej Flanchard, stukając w jego akta – okazuje się, że jest pan jednym z tych właśnie ludzi. Ojciec rentier, zmarły cztery lata temu, który zostawił panu dość pokaźny spadek. Bardzo dobre wykształcenie. Studia prawnicze ukończone z wyróżnieniem. Napisano tu również, że uczęszczał pan do Szkoły Farmacji przy rue de l’Arbalète.
– Tak, ale nieregularnie. Lubiłem przede wszystkim wycieczki botaniczne i pokazy doświadczeń chemicznych. Mój ojciec Hyacinthe Verne przyjaźnił się z kilkoma nauczycielami z tej szkoły. Pozwoliło mi to na dość swobodne pobieranie niektórych lekcji.
– I tego panu gratuluję. Prawo, nauki przyrodnicze… Głowa nie tylko na karku, ale i dobrze wypełniona. Byłoby z wielką szkodą dla policji, gdyby takie talenty nie zostały wystarczająco wykorzystane.
– Co chce pan przez to powiedzieć?
Komisarz uniósł palec wskazujący pionowo nad głową.
– Pańskie zalety zostały zauważone na wysokim szczeblu i wczoraj otrzymałem zawiadomienie o oddelegowaniu pana.
– Oddelegowaniu?
– Zostaje pan tymczasowo oddany pod moje rozkazy i włączony do Brygady Bezpieczeństwa. Mam na głowie dość delikatną sprawę i chcemy powierzyć śledztwo inspektorowi zarówno godnemu zaufania, jak i dyskretnemu, który nie może być podejrzewany o jakąkolwiek stronniczość polityczną. Wydaje się, że pasuje pan do tego opisu. A co pan sam o tym sądzi?
Valentin absolutnie się nie spodziewał, że rozmowa przybierze taki obrót. Perspektywa przeniesienia, nawet na krótko, bynajmniej go nie cieszyła. W obyczajówce miał wystarczająco dużo czasu na ściganie Wikarego, a nie był pewien, czy będzie mógł się cieszyć taką samą swobodą w przyszłości. Jeśli jednak decyzja o zmianie wydziału została już podjęta, okazywanie niezadowolenia nie miało najmniejszego sensu. Lepiej było udawać, że chętnie akceptuje tę sytuację.
– Czy mogę się dowiedzieć czegoś więcej o tej delikatnej sprawie, o której pan przed chwilą wspomniał?
– Oczywiście! Przed wyjściem stąd i tak otrzyma pan raport sporządzony na podstawie wstępnych ustaleń i zeznań zebranych na miejscu. Krótko mówiąc, chodzi o gwałtowną śmierć syna wybitnego człowieka, Charles’a-Marie Dauvergne’a, nowego członka Izby. Wszystko prowadzi do wniosku, że było to samobójstwo, ale okoliczności są nieco niepokojące i sama rodzina domaga się przeprowadzenia dokładnego śledztwa.
– Podejrzewa się morderstwo?
Flanchard gwałtownie machnął ręką. Rzec by można, że chciał wymazać ostatnie słowo wypowiedziane przez Valentina.
Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji
6 Właścicielki domów publicznych (przyp. tłum.).
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Tytuł oryginału
LE BUREAU DES AFFAIRES OCCULTES
Volume 1
Copyright © Editions Albin Michel – Paris 2021
Copyright © for the translation by Łukasz Müller
Spolszczenie okładki
Katarzyna Bućko @booka.kasia.bucko
Fotografia na okładce i skrzydle
© Lyn Randle / Trevillion Images
© Leonard Cotte / Unspash
Redaktorka nabywająca
Eliza Kasprzak-Kozikowska
Redaktorka prowadząca
Agnieszka Narębska
Projekt typograficzny i skład
Robert Oleś
Opieka redakcyjna
Natalia Hipnarowicz
Opieka promocyjna
Paulina Sidyk
ISBN 978-83-240-9524-7
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2024
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Angelika Kuler-Duchnik
