66 dusz - Mateusz Wieczorek - ebook + książka

66 dusz ebook

Mateusz Wieczorek

3,9

Opis

Pewnego dnia przebywający na pielgrzymce w Monako papież Rodrigo VI odwiedza dawnego przyjaciela. Jest nim Levi Nathan, szef globalnego syndykatu zbrodni oraz wcielenie szatana na ziemi. Podczas „branżowej” rozgrywki w pokera, papież przegrywa cenny artefakt - Srebrne Lustro. Chcąc dyskretnie naprawić swój błąd i uniknąć skandalu na skalę światową, wynajmuje on zawodowych łowców nagród, aby odzyskali antyk. Grupie jednych z najlepszych zabójców świata, fałszerzy i złodziei, którym przewodzi Laurent Durentius, udaje się w końcu oszukać samego diabła. Ich triumf nie trwa jednak zbyt długo. Kiedy w pościg za uciekinierami zostaje wysłany Dan McAbre, grupa Durentius’a wie, że po piętach depcze im sama śmierć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 479

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (13 ocen)
5
4
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

Księga I

 

ZAPRZECZENIE

ROZDZIAŁ I

Promienie letniego, gorącego słońca wpadały przez okna do wnętrza eleganckiej, urządzonej z gustem pizzerii. Restauracja sprawiała wrażenie bardzo ciepłej. Ściany pomalowane były w stonowane, jasne kolory, a wystrój upodabniał lokal do tych przytulnych włoskich knajpek, w których pachnie świeżo wypieczoną, przepyszną pizzą. Gdzieś w tle słychać było magiczne melodie starych piosenek. Obecnie z głośników płynęły rytmiczne takty Get Ready zespołu Temptations. Stoliki rozlokowano w równych odległościach od siebie. Między nimi stały parawany pozwalające zachować odrobinę prywatności, gdy robiło się tu naprawdę tłoczno. Teraz, w godzinach przedpołudniowych, w pizzerii nie było prawie nikogo. Była tylko dwójka młodych ludzi.

On – młody, łysy chłopak ubrany w koszulkę z krótkim rękawem i w czarne bojówki – siedział przygarbiony, ukrywając twarz w dłoniach. Wyglądał, jakby nad czymś się zastanawiał. A zastanawiał się nad nią… Ona – dziewczyna przy kości, ubrana w strój z fabryki koszmarów – wyglądem przypominała lalkę Necro Barbie. W jej postaci przeważał kolor czarny i różowy. Na rękach miała kilka prostych blizn, a na twarzy – czterdzieści kilogramów zaprawy murarskiej oraz tynku szlachetnego, które w założeniu miały ją upodobnić do człowieka. Niestety założenia te nie osiągnęły spodziewanych efektów. Razem z nią była też jej fryzura. Wyglądała, jakby ktoś jej przydzwonił w łeb z podkaszarki do trawnika. Koneserom sztuki nowoczesnej ten wytwór znany jest bliżej jako fryz w stylu manga, co naszemu bohaterowi kryjącemu twarz w dłoniach mówiło tyle co łacińska nazwa chmury burzowej. Można by pomyśleć, że chował on twarz, aby oszczędzić sobie widoku, ale jak już wspomniałem, on się zastanawiał.

Rozmyślał, jak doszło do tego, że siedzi teraz z emo w jednej restauracji i czeka na pizzę, którą wspólnie zamówili. Odpowiedź nie nadchodziła… Nadeszło jednak coś innego. Była to chwila zrozumienia, która zaowocowała pewnym postanowieniem. Chłopak poprzysiągł sobie, że już nigdy w życiu nie umówi się przez internet z dziewczyną na randkę w ciemno. I właśnie wtedy, w tej chwili zadumy, nadeszło coś jeszcze. Telefon komórkowy, który nasz bohater położył na stole, zabrzęczał i zawibrował. Chłopak chwycił go z prędkością błyskawicy, odsłaniając połowę swojej czerwonej ze złości twarzy. Jednym okiem odczytał nazwę nadawcy.

Choco.

Murek przeszedł do treści: Długo ci tam, kurwa, jeszcze zejdzie? Ja już skończyłem 15 minut temu.

Teraz z kolei zdenerwowanie ustępowało miejsca zniecierpliwieniu. Murek bowiem dobrze wiedział, że musi działać. W końcu nie umówił się na tę randkę dla rozrywki. To wszystko miało czemuś służyć.

Kiedy chłopak zastanawiał się, jak wybrnąć z tej patowej sytuacji, którą inni nazwaliby ciemną dupą, na stole pomiędzy nimi wylądował pokaźnych rozmiarów talerz z pizzą. Dziewczyna siedząca naprzeciwko uśmiechnęła się. Była to bowiem pizza wegetariańska. Wcześniej poprosiła Murka, aby ją zamówili, gdyż tylko w ten sposób mogła żyć w harmonii ze światem. Jego zgoda stanowiła ewenement na skalę światową, ponieważ chłopak na ogół nienawidził iść na kompromis, tak samo jak nienawidził jeść warzyw. Ale wystarczyło tylko jedno spojrzenie w jej… w… w jej ciekawą twarz, aby pospiesznie przystać na jej propozycję. Po tym mógł na powrót opuścić wzrok i udawać, że nic złego się nie dzieje.

Mijały kolejne minuty. Murek przeżuwał swój kawałek pizzy z… z pasją godną konesera dobrych smaków. I właśnie wtedy, kiedy myślał, że gorzej już być nie może, drzwi restauracji uchyliły się i uderzyły w zawieszony nad nimi dzwoneczek. Powoli, bez gwałtownych ruchów, tak aby przypadkiem nie zahaczyć wzrokiem o dziewczynę, Murek spojrzał nad parawanem w stronę wejścia.

– O Jezu – mruknął pod nosem, wytrzeszczając oczy.

Do pizzerii wszedł młody mężczyzna. Miał na sobie stylową lnianą koszulę z krótkim rękawem, oczy zasłonił ogromnymi okularami muchami, a głowę przyozdobił białym kaszkietem. Na plecach zawiesił czarny plecak. Przystanął w wejściu, aby szybko się rozejrzeć. Chowający się za parawanem łysy łeb naprowadził go na cel. Choco ruszył w stronę ich stolika.

– Murek? – zapytał Choco z niedowierzaniem.

– Ja? – Murka zdziwiło zaskoczenie przyjaciela.

– Murek, to naprawdę ty. – Chłopak uśmiechał się szeroko. – Boże, kupę lat…

Choco uściskał serdecznie przyjaciela, jak gdyby nie widzieli się od kilkunastu lat, a to spotkanie było zupełnie przypadkowe.

Przecież widzieliśmy się, kurwa, godzinę temu – pomyślał zupełnie oniemiały Murek. Nie wiedział, co to za gra, ale przez skórę wyczuwał, że coś jest nie tak.

Choco wyprostował się i nie gasząc uśmiechu na twarzy, odwrócił się w stronę dziewczyny.

– A to jest…?

– Yyyy – Murek próbował sobie przypomnieć imię towarzyszki – yyy, to jest emo.

– Lulu – poprawiła go dziewczyna, wyciągając rękę do nowo przybyłego chłopaka.

Choco uścisnął ją delikatnie, niemalże szarmancko, i ponownie zwrócił się do Murka:

– Nie pisałeś, że masz dziewczynę. Widzę, że wam się powodzi. – Spojrzał na pizzę z warzywami i wtedy na chwileczkę, na ułamek sekundy, prawie niezauważalnie jego uśmiech przygasł.

I o ile nie zauważyła tego dziewczyna, o tyle wyraźnie zauważył to Murek. Na jego czoło wystąpiły krople potu. Rozejrzał się dookoła i odetchnął z ulgą. Wcześniej był zły na siebie, że knajpa jest pusta. Jego plan zakładał bowiem pokazanie się z tym czymś w miejscu publicznym. Tak aby wszyscy to zauważyli i odnotowali. Teraz jednak zaczynał wierzyć w palec boży, który w cudowny sposób uchronił go od widowni. Jego palący wzrok zatrzymał się na wciąż stojącym obok stolika młodym mężczyźnie w kaszkiecie.

– Cudownie. – Choco pokiwał głową. – Czy nie będzie ci przeszkadzać, Luju…

– Lulu – poprawiła go znów istota na krześle.

– Czy nie będzie ci przeszkadzać… Lulu, jeśli na chwileczkę się dosiądę? Bądź co bądź, nie widzieliśmy się z Murkiem od wielu, wielu lat. Chciałbym choć przez chwilę z nim porozmawiać.

Lulu z aprobatą pokiwała głową.

– Od dawna jesteście przyjaciółmi? – zapytała.

Dosiadając się do stolika, Choco westchnął i teatralnie machnął ręką.

– Oooch tak, bardzo długo. Poznaliśmy się tak dawno temu, że nawet nie potrafię zliczyć lat. Sześć… siedem. W dodatku nasze drogi zeszły się w dość ciekawy sposób.

Zachęcona sposobem, w jaki pogrywał z nią Choco, dziewczyna przysunęła się bliżej stolika.

– A jak konkretnie się poznaliście?

Choco zamilkł na chwilę i spode łba rzucił uśmiech przyjacielowi, by później na powrót obdarzyć nim dziwną kreaturę po drugiej stronie stołu.

– Jak już powiedziałem, to było wiele lat temu. Byliśmy wtedy młodzi i piękni, z czego zostało nam tylko to drugie.

Dziewczyna zachichotała pod nosem.

– Była późna noc, a ja wracałem z pracy…

Na dźwięk słowa „praca” Murek podciągnął brwi. Przecież zarówno on, jak i Choco brzydzili się pracą. Woleli zarabiać w inny sposób.

– …byłem wtedy jeszcze uczniem i chcąc zaistnieć w branży, musiałem dawać z siebie wszystko – kontynuował Choco.

– Gdzie pracowałeś? – zapytała ponownie Lulu.

– W starej rzeźni. Jako uczeń nie potrafiłem jeszcze oprawiać i przerabiać świń na pyszne i pachnące szynki, więc zaczynałem od uboju. Miałem wtedy tylko siekierę, pamiętasz? – Choco wskazał palcem na Murka. – To były czasy. Wchodziło się do pomieszczenia wielkości tej knajpy, po którym biegało mnóstwo świń, i cholera, trzeba było naprawdę mieć krzepę w łapach. Machałem siekierą jak pierdolony ninja. Oczywiście nie za każdym razem trafiałem w łeb. Niektóre dostawały w girę albo w kluk i trzeba było poprawiać. Ale pomińmy przykre szczegóły – dodał, widząc z ukrywaną satysfakcją, jak uśmiech dziewczyny gaśnie w oczach. – Po pracy wracałem do domu. Byłem wyjebany jak bezpiecznik. Nagle na drodze przed sobą widzę samochód na awaryjkach. W pierwszej chwili pomyślałem, że miał miejsce wypadek. Zatrzymałem więc gablotę i pobiegłem sprawdzić. Okazało się, że wokół samochodu miotał się szaleńczo Murek. Miał oczy jak talerze. Pod nosem miałeś jeszcze koks. – Choco ponownie zwrócił się do bladego jak ściana chłopaka. Bledsza od niego była tylko dziewczyna. – Biegał naćpany jak kura z ujebanym łbem i powtarzał w kółko, że potrącił rowerzystę. Poszedłem więc szybko na przód jego samochodu, aby sprawdzić, co faktycznie się stało. Na szczęście rowerzysta był tylko wytworem narkomańskiej wyobraźni Murka. Nie było żadnego rowerzysty.

Wydawało się, że zażenowana Lulu odetchnęła z ulgą na wieść, że nie było tam żadnych ofiar w ludziach.

– Ale patrzę – kontynuował Choco – a pod samochodem leży sobie, kurwa, lis. Leży i kwiczy jak ta świnia trafiona siekierą w kluk. Łapę całą mu urwało, a z kikuta krew tryskała po całości. Pffff… – Chłopak zaczął wywijać ręką nad stołem. – Pryska jucha jak kurwa mać… Całą koszulę mi zabryzgało. Niby taki, kurwa, mały lis, a krwi miał chyba z dziesięć litrów. Wtedy patrzę, a Murek idzie do mnie z ostrą jak cholera saperką, którą akurat woził w bagażniku…

– DOŚĆ! – przerwał mu Murek. Nie mógł już słuchać tych bzdur.

– Ale daj mi skończyć, człowieku. Jeszcze do połowy nawet nie doszliśmy. Zanim saperka poszła w ruch, okazało się, że lis… a raczej lisica była w ciąży i… – oburzył się Choco.

Lulu łkała, patrząc z wyrzutem na Murka.

– Jak mogłeś! – rzuciła w jego kierunku.

– Ale ja… – zaczął chłopak.

– No normalnie – dokończył za niego Choco. – Jak jej zapierdolił… Pffffffff…

Choco znowu zaczął wywijać ręką nad stołem. Wtedy dziewczyna nie wytrzymała, złapała za nóż do pizzy i przyłożyła go do wierzchniej strony ręki. Przycisnęła kosę mocniej i pociągnęła, zostawiając na skórze dość okazałą powierzchowną ranę ciętą.

– O, i proszę. – Choco wskazał na nią i wstał od stołu. – Keczup do pizzy. Masz swoje alibi.

– Co? – Murek był w szoku.

– Wstawaj i spadamy. No już. Szybciej!

Dziewczyna, nie przestając łkać, patrzyła, jak chłopcy wstają i obchodzą stół dookoła.

– Nie martw się – rzucił do niej Choco na odchodnym. – Idziemy tylko po pomoc. Zaraz wracamy.

Obydwoje wyszli z restauracji, nie oglądając się za siebie. Na dworze panował skwar. Lato w pełni. Mówię o takim lecie, w trakcie którego obowiązuje zakaz podlewania trawników, rodzi się moda na kąpiele w fontannach oraz na umieranie z przegrzania. Chłopcy uwielbiali taką aurę.

Upał jednak nie przeszkodził światu pędzić dalej. Na ulicach było bardzo tłoczno. Obydwaj przyjaciele z nieukrywanym wstrętem przyglądali się zabieganym i zapracowanym przechodniom. Byli niczym mrówki lub trybiki w wielkiej maszynie. Niemający czasu podziwiać świata, mieli gówniane prace za gówniane pieniądze. Ani Choco, ani też Murek nie chcieli skończyć tak jak oni. I właśnie aby się tego wystrzec, potrzebne im było…

– I chuj strzelił moje alibi – pożalił się Murek.

Choco spojrzał na niego ciekawsko.

– A co zamierzałeś zrobić z tym czymś w pizzerii?

– No… Po pierwsze, to nie wiedziałem, że jest emo. Dopiero jak przyszła do restauracji, zauważyłem pierwszą niedogodność w moim planie.

– Niedogodność. Ładnie to ująłeś.

– Dziękuję. Dalej miałem w planie grać zauroczonego, wyskoczyć do kwiaciarni po bukiet róż dla niej i udawać zakochanego.

Choco zwolnił kroku.

– Kurwa – rzekł pełnym zrozumienia głosem. – Zaczynam żałować, że ci przerwałem. To byłoby coś.

– Ale wszedłeś i alibi strzelił piorun.

Skręcili w boczną, wąską przecznicę, aby na skróty przejść na jedną z głównych ulic miasta. Przeciskając się pomiędzy przechodniami, Choco zaczął grzebać ręką w plecaku, który zdjął z pleców.

– Nie do końca – odezwał się po chwili, wyciągając z tornistra dwie pogięte tekturki.

– Co to? – zaciekawił się Murek, biorąc od niego jedną.

– Bilety do kina – odparł Choco i wskazał palcem na przedarte przez kasjera miejsce. – Jesteśmy teraz na filmie w kinie. No chyba że chcesz wrócić do swojej laski, to wiem, gdzie jest dobra kwiaciarnia.

– Też wiem. Składałem w jednej podanie o pracę dwa dni temu. Jeszcze nie oddzwonili.

– Składałeś podanie o… o pracę? – zdziwił się Choco. – O taką normalną, uczciwą pracę? Za pensję?

Murek rzucił mu pełne ciepła spojrzenie. Nie musiał nic mówić. To było jak lśnienie. Choco od razu zrozumiał, że ma iść się pierdolić.

– Lepiej mi powiedz, jaki mamy plan działania – podjął po chwili Murek.

– No właśnie… – Choco zmieszał się trochę. Jego pewność siebie ustąpiła miejsca zakłopotaniu. – Bo widzisz… Słyszałeś kiedyś o takiej lasce, co się nazywała Viola Spolin1?

– Nie.

– Ta kobieta wymyśliła coś, za co dzisiejsi znawcy sztuki nazywają ją geniuszem. Było to coś tak prostego i tym samym pięknego, że można to było powtarzać do woli i nigdy się nie nudziło. Nigdy też nikogo nie zawiodło. To był teatr improwizacji.

– Boże… – Murek zwolnił, zupełnie jak jego serce. – …nie mamy planu… Powiedz, że to, kurwa, jakiś żart.

– Ale dlaczego nie? Tak sobie uświadomiłem, że plany ograniczają ludzi. Wytyczają im ustalone z góry ścieżki. A co robimy, kiedy plan nas zawodzi w połowie jego wykonania? Miotamy się. Więc ja ci mówię: wejdźmy tam niczym na scenę, mając w głowie wyłącznie postanowienie końcowe, a resztę zaimprowizujmy. Nie będziemy musieli obawiać się, że coś pójdzie nie tak. Musi się udać. Co ty na to?

Murek zamyślił się na chwilę.

– No w sumie… Jesteśmy tacy jak ci aktorzy u tej baby w teatrze. Mamy doświadczenie… Wiemy, jak grać.

Choco uśmiechnął się szeroko. Od celu podróży dzieliło ich już tylko kilka kroków.

– No to jak? – zapytał zachęcająco, wyciągając z plecaka dwie czarne kominiarki.

– Można spróbować – odparł Murek, biorąc jedną z nich.

Obydwaj przystanęli w cieniu wielkiego, starego budynku. Wciągnęli na twarze kominiarki i podnieśli swe zamaskowane oblicza, aby spojrzeć na wielki, błyszczący szyld. W okularach, które wcisnął sobie na oczy Choco, odbiły się jego litery: BANK.

– Kurtyna w górę – mruknął chłopak, sięgając ręką za pasek pod plecakiem.

Wyciągnął zza siebie lśniący, srebrny pistolet. Ostatni rzut oka za plecy, by upewnić się, że żaden z przechodniów nie podniósł wzroku wyżej niż na wysokość kolan mijanej osoby, i obaj ruszyli po schodkach ku wejściu. Wzmacniane drzwi obite dębiną ustąpiły lekkiemu pchnięciu do środka. Murek niczym bokser przed wejściem na ring podskoczył kilka razy dla rozgrzewki i rozruszał kark.

Choco uśmiechnął się pod kominiarką na widok zaangażowania wspólnika w ich najnowszy projekt, po czym odwrócił się, wyciągnął przed siebie broń i wszedł raźnym krokiem do środka. Drugi z chłopaków szedł zaraz za nim. Niczym magik pojawiający się na scenie Choco na wstępie wycelował broń w sufit i pociągnął za spust. Huk wystrzału i ze stropu posypały się okruchy tynku, które chwilę później zachrzęściły pod butami idącego naprzód chłopaka. Teraz wycelował w ludzi zgromadzonych w środku.

– Dzień dobry! Szanowni państwo, chciałbym zakomunikować, że bierzecie udział w happeningu zwanym dalej napadem. A więc wyjaśnijmy sobie zasady. Kiedy powiem „ręce do góry”, wszyscy zgodnie, niczym wyszkolony do tego zespół, podniesiecie łapska do góry. I żadnych numerów z wduszaniem alarmów – rzucił w stronę kasjerki. – Czy wszyscy zrozumieli?

Zadowolony z siebie Choco obrócił się dookoła, aby zobaczyć resztę klientów pozostających przy wejściu na ławeczce dla oczekujących. I wtedy dostrzegł coś dziwnego. Wszyscy ci ludzie, bladzi jak ściany, mieli już podniesione ręce.

– Hej! Nie było jeszcze komendy – zawołał Choco, lecz głos uwiązł mu w gardle, kiedy zobaczył coś jeszcze dziwniejszego.

Stojący obok wejścia Murek patrzył gdzieś w siną dal ponad jego ramieniem. Wycięcie kominiarki na oczy zdawało się robić za małe dla jego oczu powiększających się jak nadmuchiwane helem balony. Powoli zaczął unosić ręce. Choco nic z tego nie rozumiał. Odwrócił się gwałtownie, żeby sprawdzić, w co wpatrzeni są wszyscy obecni. I właśnie w takiej sytuacji można powiedzieć, że wpadło się na rozwiązanie problemu. Nim Choco zdążył odwrócić się o pełne sto osiemdziesiąt stopni, zimna lufa rewolweru dotknęła czubka jego nosa, zatrzymując go w bezruchu w połowie drogi. Powoli i bez głupstw Choco odwrócił wzrok, aby spojrzeć na rosłego, zamaskowanego bandytę w kominiarce, który do niego celował.

– Och – mruknął Choco.

– Rzuć broń – rozkazał facet wielkości goryla.

Oprócz czarnej kominiarki miał na sobie także czarną koszulkę z krótkim rękawem, spodnie tego samego koloru oraz buty w niespotykanym jak dotąd kolorze czarnym. Na nadgarstku średnicy sekwoi kanadyjskiej nosił pokaźny złoty zegarek, a na kar… a w miejscu, gdzie powinien znajdować się kark, wisiał rozgraniczający głowę od tułowia złoty łańcuch.

Choco przechylił wzrok, aby spojrzeć na sterroryzowanych ludzi dookoła. Wszyscy mieli teraz pospuszczane głowy, aby nie patrzeć w oczy bandziorom. Wszyscy oprócz jednej osoby. Młody chłopak, na oko w wieku Choca i Murka, siedzący gdzieś po ich lewej stronie pod ścianą, świdrował pełnym niedowierzania spojrzeniem właśnie Choca.

Młody bandyta zmarszczył czoło. Gdzieś już widział tę twarz. Naszła was kiedyś ochota, żeby powiedzieć przypadkowo napotkanej osobie „dzień dobry”, choć nie wiedzieliście, skąd ją znacie? No to Choco właśnie tak teraz miał. Choć gęba zdawała mu się dziwnie znajoma, nie potrafił jej nigdzie przykleić. Może widział tego kolesia gdzieś w telewizji? To było bardzo możliwe. Tak, to musiała być telewizja – tłumaczył sobie w duchu Choco. I aby poszukać potwierdzenia dla swojej tezy, odwrócił się w stronę Murka. Niestety jedyne, co wyrażała jego twarz, to trwanie oszałamiającego stanu szoku i zdziwienia.

– Powiedziałem: rzuć broń – powtórzył wciąż celujący do chłopaka kark-bandyta. – Dołącz do reszty zakładników. I zdejmij kominiarkę.

Choco z prędkością błyskawicy posłał mu pełne „zrozumienia” spojrzenie.

– Możemy o tym jeszcze porozmawiać? – zapytał.

– Co? – zdziwił się rabuś.

– Chodzi mi o maskę… – wytłumaczył chłopak, odwracając się na pięcie i ruszając spacerowym krokiem wokół pomieszczenia.

Bandyta o posturze mutanta nie przestawał do niego celować.

– …bo widzisz. Nie mam w zwyczaju rozbierać się i rozbrajać dla takich amatorów jak ty. Nie jestem taki łatwy, na jakiego wyglądam. Mnie to trzeba piosenkę zaśpiewać, wiersz napisać albo chociaż, kurwa, do kina zabrać.

– Co ty pierdolisz?! – wrzasnął bandyta i poprawił uścisk na rękojeści broni.

Choco przygryzł wargi i z gestem zrezygnowania spojrzał w sufit. Była w nim tylko jedna dziura po kuli. Ta, którą sam zrobił, wchodząc i strzelając w górę. Oprócz niej na suficie nie było nawet najmniejszej plamy po komarze. Opuścił wzrok.

– Jak nie znasz wierszy, to zadowolę się twoim imieniem. Co ty na to?

– Przepraszam! – usłyszeli zza siebie głos Murka.

Bandzior drgnął jak oparzony. Przez całe to zamieszanie zrobił się strasznie nerwowy.

– Przepraszam – powtórzył zamaskowany Murek. – Ja chciałbym tylko panu powiedzieć, że nie jestem z nim. A to przebranie… – Wskazał na siebie rękoma. – Urwałem się na chwilkę z żakinady, żeby wziąć kredyt na założenie lokalnego biznesu, i… – Palące spojrzenie bandyty po drugiej stronie sali mówiło wystarczająco wiele, aby zakończyć ten bełkot. – I… czy mogę usiąść?

– SIAD! – ryknął wielkolud.

Murek podszedł do wolnego krzesła.

– Dziękuję – rzekł, usadawiając się wygodnie. – Jest pan prawdziwym gentlemanem. Rzadkość w tym zawodzie…

– MORDA!

Kolejny ryk wściekłego bandziora wzbudził zainteresowanie jego wspólników. Dwóch kolejnych zamaskowanych mężczyzn wybiegło z korytarza prowadzącego do skarbca w piwnicy.

– Co się dzieje? – zapytał jeden z nich, przyglądając się całej sytuacji.

– Dzień dobry – odezwał się Murek.

– O Boże… – mruknął bandyta, który wcześniej próbował opanować sytuację.

Miał już tego wszystkiego serdecznie dość.

– Kto to, kurwa, jest? – zapytał trzeci z bandziorów, taszcząc za sobą pokaźnych rozmiarów worek.

Choco spojrzał na wór i skonsumował go wzrokiem. Wiedział, że jest pełny pieniędzy wyniesionych ze skarbca. Połowa roboty za nimi. Jeśli uda się odbić wór.

– Laureaci orderu uśmiechu – wytłumaczył bandyta z bronią, którą wciąż mierzył w Choca. – Chcą okraść ten bank.

– Drodzy panowie – odezwał się Choco. – Nie: chcą, lecz tego dokonają. A to wszystko dlatego, że patrzycie teraz na zawodowców.

Z futryny drzwi prowadzącej do skarbca wynurzył się kolejny, czwarty już oprych. Gdy tylko przekroczył próg, stanął jak wryty.

– Dzień dobry! – krzyknął Murek.

– Proszę panów – przemówił ponownie Choco. – Mam taką małą propozycję, abyście odsunęli się od tego worka. Ty rzucisz replikę broni, którą trzymasz w ręku, a później wszyscy razem cofniecie się pod ścianę i pozwolicie nam wyjść.

– Rep… co? – zająknął się bandyta z bronią.

Choco uśmiechnął się do niego szeroko. Tak szeroko, że śmiało można było powiedzieć, iż szczerzył się jak głupi do bateryjki.

– On ma replikę?! – zapytał Murek, wstając z miejsca i naprężając się pewnie. – Wiedziałem, że to amatorzy. Pfff.

Bandyta wycelował w niego broń.

– Stój! – wrzasnął.

Murek instynktownie się zatrzymał, lecz na jego twarzy również pojawił się uśmiech nasycony pewnością siebie.

– Kim wy w ogóle, kurwa, jesteście? – zapytał zbir.

– Ja wiem!

Usłyszeli nieznajomy głos. Należał do młodego mężczyzny o kruczoczarnych włosach i ciemnych oczach, cały czas świdrującego wzrokiem Choca. Wszystkie spojrzenia skupiły się na nim. Nawet zakładnicy spojrzeli w jego kierunku spode łba.

– O kurwa… – mruknął Murek, patrząc na chłopaka.

Rozpoznał go od razu w przeciwieństwie do Choca. Ten drugi natychmiast wycelował broń w młodego mężczyznę.

– Ciiii – mruknął do niego Choco, po czym zwrócił się do Murka: – Ty, znasz go?

Murek klepnął się otwartą dłonią w czoło. Po chwili raźnym krokiem ruszył w stronę przyjaciela. Bandyta stojący między nimi wycelował w niego swoją broń.

– Weeeeź, kurwa. – Murek odtrącił lufę ręką i nie zwracając na bandziora większej uwagi, podszedł do swojego wspólnika. – To Anton White – szepnął do ucha Chocowi. – Pamiętasz, jak jeszcze chodziliśmy do szkoły i raz za karę na biologii musiałem z nim siedzieć?

I właśnie wtedy wszyscy, którzy stali w pobliżu Choca, usłyszeli dziwny cichy trzask. To mięśnie czoła nie wytrzymały naprężenia.

Ten koleś chodził z nimi do klasy! To stąd znam ten paskudny ryj! – uświadomił sobie Choco.

– Co jest grane? – zapytał zakapior za ich plecami.

Choco westchnął.

Czas kończyć tę farsę – pomyślał i odwrócił się od Antona. Z opuszczoną bronią zrobił krok w stronę bandziora.

– Chcesz wiedzieć, kim jesteśmy?

Kolejny krok.

– Jak już wspomniałem wcześniej, jesteśmy zawodowcami. I żeby ta robota była do końca czysta i profesjonalna, proszę, abyście oddali nam worek.

– Taki chuj! – zawołał jeden z „szajki czterech”, który jako ostatni wyszedł ze skarbca. Wykonał przy tym, zbyt skomplikowany, żeby go opisać, gest rękoma.

Choco zamilkł na chwilę. Ze zrezygnowaniem ponownie spojrzał na White’a, który nieustannie palił go spojrzeniem. I właśnie wtedy, nim pojawiło się pytanie „co teraz”, zrodziła się odpowiedź.

– OK, to może jeszcze raz – rzekł Choco. – Bo widzę, że macie jakieś tam trudności z przyswajaniem. Żeby udowodnić wam, że nie żartujemy, proszę, aby wszyscy spojrzeli teraz na mnie! Zrobię coś, co wywoła u was głęboko postępujący szok. Gotowi? Czy wszyscy mnie widzą?

Wszystkie oczy skierowały się w jego stronę.

– Dobra… trzy… cztee… RY!

Choco odwrócił się na pięcie, wyciągnął przed siebie broń i pociągnął za cyngiel. Kula z wielkim hukiem opuściła lufę i poleciała w kierunku czarnowłosego chłopaka pod ścianą. Niestety nie zdołał jej złapać i trafiła go w brzuch. W kolejnej chwili chłopak z rykiem osunął się na posadzkę.

– Ta-da! – zawołał Choco, ponownie odwracając się do zakapiorów z rywalizującego gangu.

Ten z bronią otworzył usta. Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, lecz głos uwiązł mu w gardle. Murek wyglądał podobnie, choć na swój własny słodki sposób inaczej.

– Coś ty mu, kurwa, zrobił?! – zawołał Murek.

– To jeszcze nic. Zaraz rozpierdolę ich wszystkich, jeśli nie oddadzą mi worka. Słyszeli?

Dopiero po chwili Choco doczekał się jakiejkolwiek reakcji. To czwarty z rabusiów pozostający wciąż w tyle chwycił za worek z pieniędzmi i rzucił go w stronę Choca. Kiedy wór wylądował przed chłopakiem, mężczyzna przemówił. Jego głos był ochrypły.

– A bierz, kurwa, ale wiesz, że nie wyjdziesz stąd cało z tym workiem? A nawet jeśli ci się uda, to długo nie pożyjesz. Znajdziemy cię. Jesteśmy ludźmi Imago.

Na dźwięk tego imienia w całym banku zrobiło się dziwnie cicho. I jeśli ktoś wcześniej powstrzymywał się od popadnięcia w panikę, to teraz miał ku temu jeszcze lepszą okazję. Imago. Nawet Murek i Choco wiedzieli, kim jest ów jegomość. I nawet oni odczuwali względem niego respekt… No, może akurat nie w tej chwili, bo… Ciszę przerwał cichy chichot Choca. Z każdą sekundą chłopak śmiał się coraz głośniej.

– Po pierwsze – przemówił przez łzy śmiechu – Imago nie działa w tej branży. Po drugie… to jest właśnie bank, w którym trzyma część swoich pieniędzy. I głównie dlatego okradamy ten, a nie inny. Jeśli tego nie wiedzieliście, to jesteście prawdziwymi debilami, w pełnym tego słowa znaczeniu. Poważnie. Po trzecie twierdzisz, że nie wyjdziemy stąd z tym workiem. – Wskazał teatralnie na zawiniątko pod nogami. – I tu właśnie pojawiają się pewne niezgodności. Poczekaj, zaraz ci udowodnię.

Choco ruszył w stronę jednego z biurek, za którym siedziała kasjerka z uniesionymi rękoma.

– Proszę pani – zwrócił się do niej Choco. – Mam prośbę. Czy może pani wdusić alarm pod biurkiem?

– CO?! – krzyknął Murek.

– Spokojnie – zwrócił się do niego chłopak, po czym wrócił wzrokiem do kobiety. – Proszę wdusić alarm. Wezwać policję.

Kobieta, nie spuszczając wzroku z bandyty, opuściła jedną z rąk i nacisnęła ukryty pod biurkiem alarm. Gdzieś nad ich głowami zabrzęczał dzwonek.

– Ile mamy czasu? – zapytał Choco z uśmiechem na twarzy.

– Trzy minuty – odparła przerażona kobieta.

– Dziękuję… – Choco odwrócił się do Murka i rzucił mu plecak, który zdjął z pleców. – Przepakuj pieniądze. Tyle, ile się da.

Murek wziął się do roboty. W tym czasie drugi z chłopaków wrócił na środek pomieszczenia.

– A teraz wróćmy do tezy, że nie wyjdziemy stąd cało. Wspomniałeś, że nas znajdziecie, ale jedyna osoba, która znała nasze personalia… – Choco spojrzał na ciało chłopaka, do którego strzelił. White leżał bez tchu – …chyba nie żyje. Za to mnie będzie łatwiej. Proszę teraz wszystkich o uwagę. Mamy dwie minuty, bądź mniej. Ty. – Wskazał lufą na bandziora z bronią. – Albo nie masz jaj, albo masz w ręku replikę broni, bo od chwili wejścia nie oddałeś ani jednego strzału. Nawet w sufit, żeby trochę wystraszyć ludzi. Po drugie, mówiłeś, że jesteście od Imago, co już zdementowałem. Ludzie Imago nie napadają na banki, bo nie brak im pieniędzy. Ty chyba masz jakiś kredyt w tym banku, że na niego napadasz, co?

– Yyy… – odpowiedział rabuś.

– No i masz niezłą opaleniznę. Jeszcze nie brązowa. Świeża, pewnie byłeś na wakacjach gdzieś za granicą. No ale skoro brak ci funduszy i napadasz na bank, zakładam, że to była jakaś tania oferta z biura podróży.

Zamaskowany mężczyzna opuścił broń i już zaczął otwierać usta, lecz Choco nie zamierzał przestawać.

– Poza tym, kiedy się odzywasz, mówisz z akcentem. Takim samym jak mój znajomy z południowej części miasta.

– Z południowej? – zapytał Murek, kończąc pakowanie pieniędzy.

– Tak. – Choco pokiwał głową i zwrócił się w stronę swego kompana. – A na południu miasta są tylko dwa gangi zajmujące się okradaniem na pełny etat. Jeden znam osobiście, i to nie jesteście wy. Drugi znam z opowieści… i to właśnie jesteście wy. Który z was to lider w tym kabarecie?

Bandzior z bronią podniósł wolną rękę, jak gdyby był odpytywany na lekcji.

– Ja.

Choco uśmiechnął się szeroko.

– Cześć, Zębatka! – zawołał wesoło.

– Skąd znasz moją ksywkę?! – oburzył się rosły bandzior.

– Chętnie bym wytłumaczył, ale…

Wywód przerwał mu Murek:

– To też zabieramy? – zapytał partnera i wyciągnął z torby kilka starych teczek.

Choco cofnął się do niego i wziął je do ręki. Były tekturowe, podniszczone, a na przednich stronach miały wypisane jakieś dziwne nazwiska. Otworzył jedną z nich. W środku znajdowały się akta osób, których nazwiska widniały na przedzie.

– Romero Vinci… – mruknął pod nosem Choco, odczytując po kolei kilka z nich – …Anal… Sanitas… Zuriel… Durentius…

Zatrzymał się na chwilę. Gdzieś w pamięci zamajaczyło mu stare wspomnienie. Durentius. Znał to nazwisko. Ze starych opowieści. Właściwie zawsze uważał je za legendy. Bajki o dawnych, niezawodnych bandytach zamierzchłych lat. Uwielbiał słuchać takich opowieści. Zawsze chciał być taki jak bohaterowie wielu z nich.

Choco otworzył teczkę z nazwiskiem Durentiusa. Była grubsza od pozostałych. W środku znajdowały się chyba wszystkie dokumenty, jakie mogły kiedykolwiek świadczyć o istnieniu tego człowieka. Teraz przyglądał się aktowi urodzenia.

– Patrz. – Wskazał Murkowi okładkę teczki.

Chłopak zastygł. Widać było po jego spojrzeniu, że także i on kojarzy to nazwisko.

– Bierzemy – rzucił po chwili Choco. – Mogą być coś warte.

W tej samej chwili gdzieś zza okien budynku usłyszeli przeraźliwy pisk opon zatrzymujących się samochodów oraz sygnał policyjnych kogutów. W kolejnej sekundzie dobiegł ich uszu harmider wysiadających i rozstawiających się przed wejściem policjantów.

– HA! – Zębatka wskazał na chłopaka palcem. – Nie zdążyliście uciec!

Na jego twarzy zagościł dziwny przejaw triumfu. Choco spojrzał na ręczny zegarek.

– To nie my mieliśmy zdążyć, tylko chłopcy za oknami. – Choco ruszył w stronę drzwi wejściowych.

Murek stał jak wryty. Nie miał pojęcia, co jego kompan tym razem wykombinował.

– Co ty robisz? – zapytał, kiedy Choco minął go i podszedł do drzwi.

– Wychodzimy, ruszaj się – rzucił chłopak w okularach muchach.

– ŻE CO?! – Murek nie wierzył własnym uszom. – Przecież tam jest pełno gliniarzy! Zastrzelą nas i będziemy siedzieć w pierdlu do końca życia!

Choco chwycił za klamkę i westchnął. Później zniżył głos do szeptu i powiedział:

– Jak policzę do trzech, to zdejmujemy kominiarki, rzucamy je na ziemię i pochyleni wybiegamy z banku z rękoma nad głowami. Resztą zajmę się ja.

– Co ty…

– Kurwa, zaufaj mi wreszcie.

Murek spojrzał przyjacielowi w zamaskowaną twarz. Dopiero po chwili pokiwał głową.

– OK, ale ja liczę.

– Zgoda. Na trzy. – Choco schował za pasek broń, po czym chwycił za kominiarkę na czubku głowy, drugą wolną rękę położył na klamce i czekał na sygnał.

Murek oddychał teraz głębiej. Zanim zaczął odliczanie, poprawił sobie plecak i również przygotował się do zdjęcia kominiarki. Zębatka z resztą gangu przyglądali się im z zaciekawieniem.

– Oni chyba, kurwa, sobie żartują – mruknął jeden z nich tak, że usłyszeli go tylko wspólnicy pozostający w najbliższym sąsiedztwie.

W końcu Murek wziął ostatni głębszy oddech, pokiwał głową i…

– TRZY! …

Choco szarpnął klamkę z prędkością światła i zdejmując kominiarkę, wybiegł przed wejście.

– …CZTE-RY! Kurwa! – dokończył Murek i ruszył w ślad za przyjacielem.

Choco pochylony niemalże do samej ziemi z rękoma uniesionymi nad głowę zaczął krzyczeć:

– Nie strzelać! Jesteśmy zakładnikami!

Wszystkie lufy broni policjantów skierowały się w ich stronę.

– NIE STRZELAĆ! BANDYCI SĄ W ŚRODKU! JESTEŚMY ZAKŁADNIKAMI!

W połowie drogi pomiędzy radiowozami a bankiem dobiegli do nich funkcjonariusze policji i osłaniając ich własnymi ciałami, pomogli dostać się za barykadę z aut.

– Niżej, niżej! – pouczał ich jeden z policjantów.

W końcu posadzono ich na ziemi za jednym z samochodów. W sekundę później zjawił się przy nich rosły policjant dowodzący całą akcją.

– Gdzie są bandyci?

– Są w banku, panie władzo – odparł Choco, z trudem łapiąc oddech.

O ile Choco grał przerażonego, o tyle Murek grać nie musiał. Był w autentycznym i oryginalnym szoku z atestem. Nie potrafił z siebie nic wydukać. Siedział za samochodem i z całej siły napierał plecami na jego drzwi, aby zakryć plecak z pieniędzmi, który wciąż miał na sobie.

– Jest ich czterech – rzekł Choco. – To gang Zębatki. Udało im się włamać do skarbca. – Na te słowa policjant jakby drgnął. – Zabili jednego zakładnika.

– O kurwa mać – mruknął policjant.

– Udało nam się uciec, kiedy kłócili się między sobą.

Policjant pokiwał głową ze zrozumieniem.

– Dziękuję, chłopaki. Zaczekajcie tu, w bezpiecznym miejscu, zaraz pojawi się ambulans. Lekarze zajmą się wami.

Wstał z miejsca i rzucając ostrymi komendami, wrócił do swoich ludzi. Podawał im dopiero co poznane szczegóły dotyczące rozbójników w środku banku. Kiedy policjant zniknął z pola widzenia, Choco przestał sapać jak oszalały, rozejrzał się dookoła i uśmiechnął do Murka.

– Idziemy stąd – szepnął i ukradkiem na kuckach zaczął się wycofywać.

Niezauważeni przez zaaferowanych policjantów chłopcy po kilkunastu sekundach stanęli przy rogu budynku, za którym ciągnęła się kolejna uliczka. Nim w nią wbiegli, Choco rzucił jeszcze okiem w stronę okien banku. W jednym z nich zobaczył zamaskowaną twarz Zębatki. Jego oczy mogłyby z łatwością wygrać z pomelo w konkursie wielkości. Chłopak teatralnie puścił do niego oczko i zniknął za rogiem.

Murek nadal nic nie mówił. Byli wolni, lecz nie był w stanie wyrazić swojej ulgi. Zamiast tego w czasie marszu zaczął bawić się telefonem komórkowym. Kiedy Choco obejrzał się za siebie, aby upewnić się, że nikt ich nie widział i nie śledzi, Murek przytknął telefon do ucha. Po chwili użyczył też głosu swojej postaci, choć wydawało się, że zaniemówi na dłużej.

– Dzień dobry, proszę pani, ja dzwonię z takim pytaniem. Dwa dni temu składałem w pani kwiaciarni podanie o pracę i CV… Tak… Czy wiadomo już, kto dostanie ten etat?

1 Viola Spolin (1906–1994) – wprowadziła w życie i promowała grę na scenie poprzez improwizację.

ROZDZIAŁ II

Bobby był niezwykle spokojnym człowiekiem. Spokojnym do tego stopnia, że gdy siedział w bezruchu, wyglądał na martwego. Tylko pojedyncze mrugnięcia powiek sygnalizowały, że ten mężczyzna w wieku przekwitania jeszcze żył. Nie można było powiedzieć, że gość „tętnił życiem”, lecz z pewnością, że ma je pod kontrolą. Od niespełna dwudziestu lat kontrolował nie tylko własny, poukładany żywot, ale również istnienia wielu obcych mu ludzi, pokładających zaufanie w jego umiejętnościach kontrolerskich.

Nie można było jednak tego powiedzieć o jego koledze z branży, Fredzie. Bobby od lat zastanawiał się, w jaki sposób Fred trafił na stołek kontrolera lotów, zwłaszcza że jedyną rzeczą, jaką kontrolował, był jego własny zapas kokainy w miseczce przy łóżku. Tak, Fred był przechujem. Ale się starał. Starał się być dobrym kontrolerem. Nie znaczy to jednak, że mu się udawało. Nie było też tak, że ciągle zawodził. Było jednak tak, że Bobby nad nim czuwał. Od pierwszego dnia, kiedy Fred przyszedł do pracy z boliwijskim proszkiem pod nosem, Bobby wiedział, że musi mieć się na baczności.

W trakcie wieloletniej pracy odkryli sporo różnic między sobą. Nie zgadzali się w wielu sytuacjach i mieli odmienne poglądy na jeszcze więcej tematów. Ale spokojny jak wiatr przed burzą Bobby nie pozwalał wytrącać się tym z równowagi. Specjalnie dla Freda przesunął sobie wewnętrzną granicę tolerancji dla zjawisk abstrakcyjnych i dziwnych. Nie trwało jednak długo, nim Bobby potknął się o pachołek wewnętrznej granicy i upadł z wielkim bólem. Fred bowiem zachwiał jednym z najważniejszych poglądów Bobby’ego. Opinią o pilotach.

Dla Bobby’ego piloci stanowili współczesny odpowiednik mitycznych herosów. Zmagających się z bogami przestworzy, panujących nad mistycznymi wręcz metalowymi potworami, które w swych trzewiach przenoszą z miejsca na miejsce setki osób jednorazowo. Stanowili ludzi, którzy w realny, namacalny sposób trzymają w rękach życie innych. Bohaterów, którzy raz za razem bezpiecznie sprowadzają ich na ziemię i oddają ich własnemu życiu. Jako niespełniony pilot zawsze postrzegał ich jako ludzi odważnych, opanowanych i silnych, z jajami odlanymi z brązu. Od dziecka marzył o zostaniu pilotem, ale kręte drogi życia sprowadziły go na skrytą pozycję kontrolera.

Fred natomiast miał o nich zdanie… odmienne. Dla niego byli to skryci psychopaci, prowadzący życie tak idealne, że aż kiczowate. W jego wyobrażeniu każdy z nich miał w domu żonę blondynkę, dwójkę dzieci uczęszczających na lekcję gry na pianinie, kota o imieniu Larry oraz zaparkowany w garażu samochód niewyróżniający się niczym od pudeł stojących pod ścianą.

W tak dobitny sposób Fred sprowadził bohaterów do poziomu psychopaty. To bardzo zabolało Bobby’ego. Od tamtego czasu przestał się odzywać do Freda w innych sprawach niż tylko służbowych… aż do dzisiejszej nocy.

Obydwaj kontrolerzy, tak jak i wielu innych ludzi, którzy razem z nimi pracowali na tej wieży od lat, przeżyli już mnóstwo trudnych sytuacji. Zdarzało się, że podchodzący do lądowania piloci mieli problemy techniczne z maszyną. Bywało również, że nie potrafili dogadać się z wieżą kontrolną, przybywając zza granic wspólnej mowy. Ale nigdy nie pozostawali głusi na wezwania kontrolera. Istniały co prawda procedury podejścia do lądowania wyłączające udział kontrolerów, lecz nie ustanowiono jej dla tego poszczególnego przypadku.

Tym razem sytuacja zaczynała wymykać się spod kontroli Bobby’ego. Od kilkunastu minut pilot podchodzącego do lądowania boeinga 747 nie odpowiadał na wezwania. To z kolei przyprawiało Bobby’ego o lekki dyskomfort, który z minuty na minutę rozrastał się w nim niczym balon napełniany helem. Fred ze strachem w oczach obserwował daremne próby nawiązania łączności swego kumpla po fachu. Co prawda nie lubili się, lecz ten zawsze w niego wierzył. Bo któż jak nie Bobby mógł opanować tak groźną sytuację?

Niezachwiana wiara w partnera uległa całkowitej destrukcji, kiedy Fred zauważył na jego czole występującą kroplę potu.

Dalej – myślał gorączkowo Fred – opanuj to. Musisz to opanować…

Lecz zamiast tego Bobby zaklął siarczyście pod nosem:

– Na widły Posejdona.

Po czym odwrócił się w stronę znienawidzonego Freda i ze strachem w oczach zapytał:

– To bohater… czy psychopata?

 

Rozpięty na kilkadziesiąt metrów i ważący niemalże dwieście ton boeing 747 zapalił światła pozycyjne i zniżył pułap, podchodząc do lądowania na lotnisku „Aurora”. Na co dzień zatłoczone i tryskające witalnością, teraz zamarło ze strachu w oczekiwaniu na kolejne poczynania pilotów z jumbo jeta. Pod opasłym kadłubem maszyny tnącej przestrzeń delikatnie niczym papierowy samolocik pojawił się pas startowy. Powoli, jakby w zwolnionym tempie, pod samolotem przewijały się kolejno namalowane pasy. Kilkadziesiąt metrów dalej, niemalże dotykając płyty lotniska, minął migające niebieskie, czerwone oraz żółte światła ekip ratunkowych, które z bocznych arterii ruszyły w pogoń za kolosem. Wysunięte podwozie dotknęło wreszcie ziemi. W powietrze wzbił się obłok gryzącego dymu wraz z głośnym piskiem rozpędzanych opon.

Samolot zaczął zwalniać. Ktoś hamował. Tak samo jak ktoś opuścił wcześniej podwozie oraz włączył światła pozycyjne. Ktoś, kto skutecznie wytrącił z równowagi nie tylko wszystkich, ale i Bobby’ego.

ROZDZIAŁ III

Już od czasów, gdy stawiał swe pierwsze zbrodnicze kroki w strukturach podziemia, Zębatka uchodził za nie byle kogo. „Łebski chłop” – mówiono o nim. Potężny osiłek, na widok którego ludzie zawracali na chodnikach, przypominając sobie nagle o niewyłączonych żelazkach. Idąc przed siebie dumnie i szeroko, nie musiał oglądać się przez ramię. Żył w pełnej świadomości swej ciężko wypracowanej reputacji. Do chwili…

Do tej pamiętnej chwili, gdy dwójka debili z rewolwerem w ręku starła ją w proch w jednym z miejscowych banków. Zębatka został pokonany. Już w chwili zatrzymania kipiał żądzą zemsty i knuł plany jej realizacji. Jednak nieustraszony w swych morderczych zapędach musiał odłożyć swe krwawe wizje przyszłości na bok, gdyż na ten czas znajdował się pod więziennym prysznicem.

Z panicznym strachem przerzucał wzrok z lewa na prawo. Nie było tu zamykanych kabin prysznicowych. Ze ściany nad białymi, popękanymi kafelkami wystawały przyrdzewiałe zraszacze. I bez włączonego natrysku Zębatka był cały mokry. Zlany potem. Przerażony. Nasłuchał się tak wielu opowieści o tym więzieniu. Tak wielu jego przyjaciół straciło w nim osobowości. Może nawet tu…

Zębatka spojrzał w dół. W ręku z całych sił ściskał mydło. Według zapewnień klawisza, który go tu przyprowadził, był w pomieszczeniu sam. Wolną ręką odkręcił skrzypiący kurek w ścianie. Chwilę później z natrysku wystrzeliła lodowata woda. Mężczyzna wzdrygnął się odruchowo. Więźniom, którzy zaczęli swoją odsiadkę, świeżakom, nie dane było kąpać się w ciepłej wodzie. Musieli na nią zasłużyć.

Zębatka próbował się pospieszyć, nie mając zamiaru stać w strugach lodowatej wody dłużej, niż byłoby to konieczne. Zdążył już wystarczająco skostnieć. Jego ciało w odruchu obronnym zaczęło drżeć. Coraz trudniej było mu się skupić na wykonywanych czynnościach. Nagle, kiedy był w trakcie namydlania sobie ramion, usłyszał gdzieś zza ścianki przedziałowej trzask zamykanych drzwi. Mężczyzna drgnął lekko i tę właśnie okazję wykorzystało podstępne mydło, wyślizgując mu się z mocno zaciśniętej pięści. Oczy Zębatki nabrały wielkości festynowych balonów. Widział nimi dokładnie, jak mydło wraz z kroplami zimnej wody przecina przestrzeń dzielącą je od mokrej posadzki. Było już za późno na ratunek. Kostka uderzyła w posadzkę. Bębenek uszny przewrażliwionego mężczyzny zarejestrował to niczym huk eksplozji. Mydło odbiło się i potoczyło pod ścianę przed Zębatką.

O kurwa – pomyślał, rozglądając się dookoła.

Zastygł w bezruchu z szeroko otwartymi oczami. Oprócz rzęsiście opadających na posadzkę kropel wody nie słyszał niczego innego. Dodatkowo temperatura wody zmieniła swój priorytet w całym tym zamieszaniu i zeszła na dalszy plan. Po kilku sekundach Zębatka zdecydował się podnieść mydło. Ostrożnie, bez gwałtownych ruchów, których tak strasznie się obawiał, schylił się i…

Klepnięcie w pośladek aż zabolało. To była męska ręka. Zębatka zesztywniał ze strachu.

– Ze śliną czy bez? – zapytał metaliczny, zdarty męski głos.

Zębatka jęknął mimowolnie.

Boże jedyny – pomyślał, przełykając głośno ślinę. – Nie mogę rzucić się na niego i mu wjebać. Zabiją mnie tu za to. Jestem świeżak… Boże… zgwałci mnie… Ale jak już ma mnie zgwałcić, to lepiej na mokro, żeby nie bolało – wydedukował w końcu.

– Z… z… ze śliną – wydukał z trudem Zębatka.

– No dobra, niech ci będzie – usłyszał w odpowiedzi. – ŚLINA! ŚLINA, CHODŹ!

* * *

Kiedy honor i męskość Zębatki zostały zdefiniowane na nowo, jego świat legł w gruzach. Nie widział w nim już żadnych barw. Teraz wiedział, dlaczego większość jego kumpli po odsiadkach miała zamiast mózgu papki. Nie chciał o tym z nikim rozmawiać.

Do celi odprowadzili go więzienni strażnicy, starając się przypomnieć mu, jak stawiać kolejne kroki, aby nie upaść na posadzkę. Zębatka rozstawiał nogi bardzo szeroko.

Gdy już wrzucono go do celi i krata za nim zasunęła się, odcinając go od korytarza, usiadł cicho na swej pryczy i zasnuł się w myślach. Gorączkowo poszukiwał pomysłu na wymazanie z pamięci traumatycznego przeżycia. To było trudne, ponieważ za każdym razem, gdy zamykał oczy, widział upadające mydło. W zwolnionym tempie… jak w starym filmie.

Nagle z zamyślenia wyrwał go grzmot, na dźwięk którego Zębatka podskoczył jak oparzony. Rozejrzał się po celi, a gdy już był pewien, że jest w niej sam i że pod łóżkiem nikt się nie czai, skierował wzrok za kraty. Tak. Huk dobył się z korytarza. Zębatka podszedł bliżej i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz.

Więzień przebywający w celi naprzeciwko nie dawał oznak życia. Spał na swej koi. To nie on… Znowu huk. Zębatka szybko zidentyfikował kierunek, z którego usłyszał ów kłujący bębenki hałas. Zlany potem i teoretycznie gotowy do kolejnej kąpieli mężczyzna spojrzał w prawą stronę. Kiedy przez korytarz przetoczył się kolejny grzmot, Zębatka znał już jego źródło.

Kilka cel dalej na prawo, po przeciwnej stronie korytarza, zauważył coś niezwykłego. W rogu celi, który widział, stał mały, trzeszczący telewizorek. Niestety nasz bohater o przewrażliwionym zmyśle słuchu nie widział nic poza rogiem celi i nie wiedział, kto jest jej lokatorem. Telewizorek ponownie strzelił, zmieniając kanał. Znając już źródło hałasu i szanse, jakie miałby z nim pod prysznicem, Zębatka uspokoił się trochę i stwierdził, że urządzenie nie jest wcale tak głośne, jak na początku mu się wydawało.

Teraz wyjrzał mocniej, aby dostrzec kineskop urządzenia. Niestety było one ustawione pod kątem i aby cokolwiek zobaczyć, trzeba by je lekko obrócić w lewą stronę. Brakowało kilku centymetrów. Zębatka nie śmiał się odzywać, wziął głębszy oddech na rozluźnienie i ciesząc się tylko fonią dobiegającą z małego głośniczka telewizorka, wrócił na swoją koję. Następnie sięgnął po paczkę papierosów, którą pozwolono mu zabrać ze sobą do celi, i wyciągnął jednego z ćmików. Włożył go do ust i podłożył pod topornie działającą zapalniczkę. Gdy w końcu udało się wykrzesać z niej ogień, zaciągnął się solidnie, rozejrzał po celi i podsumował swój dotychczasowy, krótki, ale jakże bogaty w atrakcje, pobyt w więzieniu jednym zwięzłym…

Kurwa.

Jego chwilę zadumy i zamyślenia przerwała informacja płynąca z głośniczka telewizora. Właśnie nadawano wiadomości.

– …to właśnie w tym banku doszło w zeszłym tygodniu do napadu… – relacjonował dziennikarz.

Zębatka zerwał się z koi i podszedł do krat celi.

– Przepraszam… przepraszam, sąsiedzie! – zawołał. – Mam prośbę. Czy mógłbyś przestawić telewizorek tak, żebym też coś widział? W zamian… – Zębatka rozejrzał się po celi i już po chwili odnalazł wzrokiem coś, co mogło stanowić kartę przetargową. – W zamian poczęstuję cię fajką.

Zapadła cisza. Więzień, który do tej pory drzemał w celi naprzeciwko, odwrócił się od ściany, aby spojrzeć na Zębatkę. Jego mina zdradziła nowicjuszowi, że zrobił coś nie tak.

– On ci nie odpowie – szepnął zakapior z naprzeciwka. – Z nikim nie rozmawia.

Zębatki nie zaskoczyła ta informacja. Od kilkunastu minut nie dziwiło go już nic, co działo się w tym więzieniu.

– Jest niemową? – zapytał.

– Aż tak to nie. Ale rozmawia tylko z tymi, z którymi ma ochotę rozmawiać. Możesz go wołać cały dzień, a i tak będzie mieć cię w dupie.

– Kim on jest? Jakaś szycha?

Zakapior wyprostował się i spojrzał na Zębatkę z dziwnym wyrazem twarzy.

– To nie kto inny niż Jonah Smith. Człowiek legenda. Wielokrotny morderca. Początkowo chciano mu przypiąć łatkę psychopaty, ale nic z tego. Jest w pełni zdrowy na umyśle. Kiedy jeszcze był na wolności, ludzie bali się z nim zadzierać. Był znany z wielkich napadów wściekłości. Zabił całą swoją rodzinę. To pogmatwana historia, która skończyła się tutaj.

Zębatka zamyślił się na chwilę. Znał to nazwisko i nie mógł umniejszyć żadnemu z wypowiedzianych tu o nim słów. Mógłby za to dodać więcej. Będąc początkującym bandziorem, słyszał o okrutnym Jonahu Smisie. Był dla niego tym, kim dla rzeszy nastolatków rewolwerowcy z filmów o Dzikim Zachodzie. Stanowił ucieleśnienie wolności oraz perfekcji fachu, którym się parał. Nikomu się nie kłaniał, żył według własnych zasad aż do końca. Opowieści zasłyszane od starszych budowały jego autorytet i legendę przez wiele lat. Historię wspomnianą przez więźnia z naprzeciwka Zębatka zapamiętał dość dobrze. Mówiła o tym, jakoby Jonah Smith zabił w szale całą swoją rodzinę po tym, gdy dowiedział się, że jego żona ma kochanka, a dziecko, które urodziła, było właśnie jego krwi. Nie wiadomo, co stało się z dzieckiem, ale okrutności, z jakimi kojarzono Smitha, podpowiadały, że ono również nie wyszło cało z tej opowieści. Niektórzy jednak wierzyli, że niemowlę ocalił jego ojciec, kochanek zamordowanej.

Przywołując to wszystko w swej pamięci, Zębatka zadał kolejne, dokładnie przemyślane pod względem gramatycznym, pytanie:

– No a czekając na wieczność w celi, nie będzie mieć ochoty zapalić fajka w zamian za tę małą przysługę?

Jego dotychczasowy rozmówca spojrzał na niego z wyrzutem i już otwierał usta, by go skarcić, gdy do ich uszu dobiegł głos z celi Smitha. Poszarpany i metaliczny, jakby z dawna nieużywany, zdradzający zarazem, że należy do mężczyzny w zaawansowanym wieku.

– Nie palę papierosów.

Jonah Smith był człowiekiem średniego wzrostu o krępej sylwetce zdradzającej, że za młodu był wysportowanym i jurnym mężczyzną. Jego poznaczoną zmarszczkami twarz przyozdabiały krótkie siwe włosy oraz równie siwe wąsy i starannie przystrzyżona bródka. Nawet w więziennym stroju prezentował się jak człowiek z klasą. Emanowała z niego jakaś dziwna siła, która podpowiadała innym, że należy okazywać mu szacunek.

Błękitne oczy odwróciły się od telewizora, gdzie nadawano nudne wiadomości, i skierowały w sufit. Leżąc na swej pryczy, uważnie przysłuchiwał się rozmowie dwójki więźniów z sąsiednich cel.

– Więc… – usłyszał łamiący się głos nowicjusza – więc może uda mi się zaproponować ci coś innego w zamian…

Jonah pokręcił głową.

– Nie bawią mnie igraszki pod prysznicem, więc przykro mi, ale znowu nie trafiłeś.

– Ale…

– Poza niezdrowym papierosem oraz seksem pod prysznicami nie masz mi do zaoferowania nic innego. A tak się składa, że nie odczuwam zapotrzebowania na żadne z tych dóbr.

Zębatka rozejrzał się po swojej celi. Rzeczywiście nie było w niej nic, czego mógłby zapragnąć Smith. Wszystkie cele w więzieniu były identyczne.

– A co trzeba zrobić, aby zasłużyć na swój własny telewizorek w celi? – zapytał po chwili.

Więzień z naprzeciwka parsknął z pogardą. Kiedy Jonah nie odpowiadał przez dłuższy czas, szeptem udzielił odpowiedzi nowicjuszowi:

– Jonah Smith wytargował go od naczelnika więzienia, kiedy pewnego dnia poszukiwano skazańców chętnych oddać pośmiertnie swe ciała i organy na rzecz potrzebujących. Naczelnik zgodził się na wytargowaną propozycję, gdyż niewielu jest w tej ciupie ludzi, którzy mogą targować się o własne ciała.

– A kto może?

– Tylko tacy, co mają dożywocia na karku. A on ma potrójne.

Zębatka spojrzał w stronę celi Smitha. Telewizorek na stoliku nadal trzeszczał niewyraźnie. Sąsiad Zębatki z naprzeciwka usunął się w głąb swej celi, aby ponownie położyć się na pryczy. To był koniec rozmowy. Zapadła cisza.

Z zamyślenia wyrwała wszystkich kolejna informacja nadawana w popołudniowych wiadomościach.

– Dziś nad ranem na płycie lotniska „Aurora” doszło do niecodziennego lądowania boeinga 747. Po zatrzymaniu maszyny, której piloci nie odpowiadali na wcześniejsze wezwania wieży kontroli lotów, okazało się, że jedenastoosobowa załoga oraz trzystu pięćdziesięciu ośmiu pasażerów samolotu jest martwych. Sprawę zagadkowych śmierci badają służby specjalne wraz z Komisją Wypadków Lotniczych. Wobec tej niewyobrażalnej tragedii zradzają się dziesiątki pytań. Kto wylądował samolotem widmo? Kto opuścił w samolocie podwozie? Kto pozbawił życia tak wiele osób? Zarówno władze lotniska, jak i przedstawiciele prawa pracujący nad sprawą nie podają żadnych szczegółów, a cała sytuacja wydaje się żywcem wzięta z najmroczniejszych horrorów…

Nie czekając do końca relacji, Jonah Smith usiadł na pryczy. Nie wierzył własnym uszom.

„Aurora”… Śmierć…

Tylko on, jak nikt inny w tym więzieniu, wiedział, co to oznacza. Z prędkością światła poderwał się na równe nogi, podszedł do krat celi i zawołał:

– KLAWISZ!

Zębatka spojrzał w jego stronę. Po raz pierwszy miał okazję zobaczyć w pełnej okazałości człowieka, o którym tyle słyszał. Po raz pierwszy miał okazję zobaczyć w jego oczach przerażenie.

66 dusz

Wydanie pierwsze, ISBN: 978-83-8083-578-8

 

© Mateusz Wieczorek i Wydawnictwo Novae Res 2017

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczytjakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazuwymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

 

REDAKCJA: Paulina Zyszczak

KOREKTA: Katarzyna Czapiewska

OKŁADKA: Seweryn Swacha

KONWERSJA DO EPUB/MOBI: InkPad.pl

 

WYDAWNICTWO NOVAE RES

al. Zwycięstwa 96/98, 81-451 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

 

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

 

Wydawnictwo Novae Res jest partnerem

Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.