19 stopni - Millie Bobby Brown - ebook + audiobook

19 stopni ebook

Millie Bobby Brown

4,0
37,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 390

Data ważności licencji: 9/7/2028

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
joasianieduza

Dobrze spędzony czas

19 schodów. Tu wszystko się zaczęło i tu wszystko się skończyło. W zaledwie kilka minut, życie jednej z londyńskich dzielnic zmieniło się diametralnie. Millie Bobby Brown przenosi nas do tamtego czasu, do tamtych wydarzeń i opowiada nam historię rodziny, zmagającej się z wojenną rzeczywistością. Codziennie życie z jednej strony było naznaczone ciągłym lękiem, cierpieniem i walką o przetrwanie, a z drugiej - przepełnienie nadzieją, radością płynąca z najdrobniejszych rzeczy i miłością, którą jest w stanie przetrwać wszystko. *** Katastrofa na stacji metra Bethnal Green przez wiele lat była owiana tajemnicą. Wiele rodzin cierpiało w milczeniu, nie wiedząc co tak naprawdę spowodowało śmierć ich bliskich. W tym rodzina Morrisów, której nazwisko widnieje na pomniku "Stairway to Heaven", upamiętniającym wydarzenia z tamtej marcowej nocy. "19 stopni" to książka przedstawiająca tą historię z perspektywy młodej dziewczyny, wchodzącej w dorosłość w trudnych czasach 2. wojny światowej.
00



Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuNi­ne­teen Steps
Pro­jekt okładki PLOY SI­RI­PANT
Fo­to­gra­fie na okładce © Getty Ima­ges; © Shut­ter­stock; © Uni­ver­sal Art Ar­chive/Alamy Stock Photo
Au­thor pho­to­graph byCHAR­LIE BROWN
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuPA­TRYK MŁY­NEK
Re­dak­cjaJO­LANTA KU­CHAR­SKA
Ko­rektaBO­GU­SŁAWA OTFI­NOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Co­py­ri­ght © PCMA Ma­na­ge­ment and Pro­duc­tions 2023 With thanks to Ka­th­leen McGurl Mil­lie Bobby Brown as­serts the mo­ral ri­ght to be iden­ti­fied as the au­thor of this work. A ca­ta­lo­gue re­cord for this book is ava­ila­ble from the Bri­tish Li­brary. Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXIII (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6636-4
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ti­me­4ya@pu­bli­cat.pl

Pa­mięci tych, któ­rzy stra­cili ży­cie w tej tra­ge­dii,i pa­mięci ich bli­skich,oraz babci Ruth, która opo­wie­działa mi tę hi­sto­rię

PRO­LOG

Ma­rzec 1993

Po raz pierw­szy od za­koń­cze­nia wojny po nie­mal pięć­dzie­się­ciu la­tach Nel­lie wró­ciła do Be­th­nal Green, gdzie miesz­kała w mło­do­ści. Wy­sia­dła z me­tra i ro­zej­rzała się w po­szu­ki­wa­niu zna­ków wska­zu­ją­cych wyj­ście. Zdu­miało ją, że wszystko wy­gląda zu­peł­nie ina­czej, niż to za­pa­mię­tała. Sta­cja nie była wtedy ukoń­czona, a tory nie zo­stały uło­żone, kiedy prze­kształ­cono ją na czas wojny w pu­bliczny schron prze­ciw­lot­ni­czy. Te­raz lu­dzie mi­jali Nel­lie w po­śpie­chu, pod­czas gdy ona stała, ści­ska­jąc w rę­kach wa­lizkę, i pró­bo­wała przy­po­mnieć so­bie po­trójne łóżka pię­trowe cią­gnące się wzdłuż tu­neli, kiedy była tu ostat­nim ra­zem. Ile wlo­ką­cych się w nie­skoń­czo­ność, nie­spo­koj­nych nocy spę­dziła tu wraz z ro­dziną w cza­sie ope­ra­cji Blitz? Zbyt wiele. A póź­niej na­stały ko­lejne wo­jenne noce, pod­czas któ­rych mu­sieli chro­nić się przed czę­stymi na­lo­tami.

Po­ciąg, z któ­rego wy­sia­dła, ru­szył, stu­ka­jąc ko­łami po szy­nach. Na­brał pręd­ko­ści i zo­sta­wił Nel­lie na pe­ro­nie w oto­cze­niu wspo­mnień.

Za­uwa­żyła, że ru­chome schody zo­stały wy­mie­nione. Po­dest z drew­nia­nych li­ste­wek za­stą­piła lśniąca stal. Wcią­gnęła za sobą na sto­pień wa­lizkę na kół­kach. U wy­lotu scho­dów usa­do­wił się uliczny ar­ty­sta i śpie­wał Bridge Over Tro­ubled Wa­ter. Mu­zyka przy­pły­nęła do niej nie­siona echem. Ja­dąc scho­dami do góry, Nel­lie nu­ciła ci­cho, wspo­mi­na­jąc, jak w cza­sie wojny śpie­wała tu dla zna­jo­mych i ro­dziny. Do­tarła do po­ziomu kas bi­le­to­wych i po­my­ślała o dro­gim Bil­lym i do­łecz­kach w jego po­licz­kach, które po­ja­wiały się, kiedy się do niej uśmie­chał. Czę­sto za­trzy­my­wała się w tym miej­scu na krótką po­ga­wędkę, za­pew­nia­jąc człon­ków ro­dziny, że za­raz ich do­goni, pod­czas gdy oni kie­ro­wali się pro­sto do łó­żek.

Po przej­ściu przez bramki bi­le­towe skrę­ciła au­to­ma­tycz­nie w lewo. W tam­tym okre­sie nie­do­koń­czona sta­cja miała tylko jedno wej­ście. Te­raz po pra­wej wid­niało dru­gie, ale Nel­lie oba­wiała się, że gdyby z niego sko­rzy­stała, na po­zio­mie ulicy stra­ci­łaby orien­ta­cję. Oko­lica wy­glą­dała zna­jomo, a jed­nak się zmie­niła. Ściany były ob­wie­szone pla­ka­tami re­kla­mo­wymi, a w miej­scu kan­tyny stały au­to­maty z na­po­jami i prze­ką­skami. Serce za­częło jej moc­niej bić, gdy po­ko­nała pierw­sze sie­dem stopni pro­wa­dzą­cych na pół­pię­tro, a na­stęp­nie skrę­ciła w lewo i za­częła się piąć po dzie­więt­na­stu scho­dach. Dzie­więt­na­stu. Te­raz były znacz­nie le­piej oświe­tlone. Po­środku znaj­do­wała się po­ręcz, któ­rej kie­dyś bra­ko­wało, ale to wciąż były te same schody skła­da­jące się z dzie­więt­na­stu stopni. W dro­dze na górę za­lała ją fala wspo­mnień se­tek razy, kiedy ko­rzy­stała z tych scho­dów, aż oczy za­szły jej łzami, a żo­łą­dek ści­snął się bo­le­śnie.

Mu­siała wyjść ze sta­cji, zna­leźć drogę do domu Bar­bary, przy­wi­tać się z dawną przy­ja­ciółką i wy­pić fi­li­żankę her­baty. Babs na­pi­sała do niej kilka mie­sięcy wcze­śniej, na­ma­wia­jąc, aby roz­wa­żyła przy­jazd na pięć­dzie­siątą rocz­nicę uro­czy­sto­ści ża­łob­nej. Po­mysł wy­da­wał się do­bry, ale te­raz, kiedy zna­la­zła się tu­taj po wielu la­tach, wszystko do niej wró­ciło.

Grupa mło­dych lu­dzi, jak się do­my­ślała stu­den­tów, za­częła na­gle zbie­gać w jej kie­runku po scho­dach. Prze­su­nęła się w prawo i przy­lgnęła do ściany. Od­dech jej się rwał, dy­szała ciężko, a serce wa­liło jak mło­tem. Wie­działa, że nie spo­wo­do­wał tego wy­si­łek zwią­zany ze wspi­naczką po scho­dach, lecz to, co wy­da­rzyło się tu­taj przed pół wie­kiem. Tam­tej nocy, która na za­wsze zmie­niła jej ży­cie. Ści­ska­jąc w jed­nej ręce wa­lizkę, a drugą przy­kła­da­jąc do piersi, ku­liła się prze­ra­żona pod ścianą, sta­ra­jąc się ja­koś nad sobą za­pa­no­wać, z tru­dem ła­piąc od­dech.

– Nie spad­nij, nie spad­nij – szep­nęła do sie­bie.

CZĘŚĆ PIERW­SZA

JE­SIEŃ–ZIMA 1942

ROZDZIAŁ 1

Była sło­neczna wrze­śniowa so­bota. Zda­wało się, że jest peł­nia lata. Nel­lie miała za sobą ciężki ty­dzień w ra­tu­szu, gdzie pra­co­wała jako asy­stentka pani bur­mistrz. Dziś za­tę­sk­niła za odro­biną nor­mal­no­ści, za sma­kiem ży­cia sprzed wojny. Sprzed na­lo­tów, re­gla­men­ta­cji żyw­no­ści i nie­koń­czą­cych się po­nu­rych do­nie­sień, które po­da­wali w ra­dio. Po­sta­no­wiła za­brać swoją młod­szą sio­strę Flo na pik­nik do parku. Było go­rąco. To był ten ro­dzaj upału, pod­czas któ­rego tę­skni się za ochło­dze­niem i spa­da­ją­cymi z drzew li­śćmi, ale po­tem czło­wiek gani sa­mego sie­bie, że pra­gnie po­że­gnać się z ładną po­godą.

Wkrótce na­dejdą je­sienne chłody, po­wta­rzała so­bie Nel­lie, a wraz z nimi ciemne zi­mowe dni, kiedy bę­dzie wra­cała z pracy po zmierz­chu, po­ty­ka­jąc się na każ­dym kroku z po­wodu za­ciem­nie­nia.

– Po­spieszmy się, Flo, to zo­sta­nie nam wię­cej czasu na pik­nik – po­wie­działa, cią­gnąc sio­strę za rękę.

Szły zna­jo­mymi uli­cami Be­th­nal Green, gdzie miesz­kała od uro­dze­nia, mi­ja­jąc rząd skrom­nych wy­staw skle­po­wych. Uży­wana odzież, kró­lik i ba­ra­nina u rzeź­nika (ależ dawno nie ja­dła wo­ło­winy!), ko­lejka – na­dal – w wa­rzyw­niaku po jabłka z sa­dów z hrab­stwa Kent. Przy jed­nym ze skrzy­żo­wań sa­mot­nie stała ściana zbom­bar­do­wa­nego domu. W oknie wciąż po­wie­wała ża­ło­śnie fi­ranka. Nel­lie od­wró­ciła wzrok od znisz­czo­nych przez po­ci­ski miejsc, pu­stych sko­rup za­miesz­ka­nych kie­dyś przez lu­dzi, do­mów ta­kich jak jej wła­sny. Nie chciała ze­psuć so­bie na­stroju ta­kimi my­ślami.

– Kiedy go od­bu­dują? Kiedy lu­dzie wrócą do swo­jego domu? – za­py­tała Flo, pa­trząc na ru­iny.

– Po­dej­rze­wam, że po za­koń­cze­niu wojny – wes­tchnęła Nel­lie, po­pra­wia­jąc ko­szyk na ręce. „Ale lu­dzie, któ­rzy tu miesz­kali, ra­czej już tu nie wrócą”, po­my­ślała. „Naj­praw­do­po­dob­niej zgi­nęli, kiedy po­cisk tra­fił w ich bu­dy­nek”.

– A je­śli wojna ni­gdy się nie skoń­czy?

Ostat­nio w pra­sie wi­działa na­główki o na­lo­tach RAF-u[1] na Mo­na­chium i na samą myśl o tym serce pod­cho­dziło Nel­lie do gar­dła. Po każ­dym uda­nym bom­bar­do­wa­niu nie­miec­kiego mia­sta można się było spo­dzie­wać od­wetu w po­staci na­lotu, co ozna­czało, że lon­dyń­ski East End znów znaj­dzie się w sta­nie za­gro­że­nia.

Jej młod­sza sio­stra, za­le­d­wie sied­mio­let­nia, w za­sa­dzie nie pa­mię­tała cza­sów sprzed wojny, nie za­po­wia­dało się też na to, aby miała się ona wkrótce skoń­czyć. Wojna w rów­nym stop­niu znisz­czyła dzie­ciń­stwo Flo i odarła Nel­lie z ży­cia na­sto­latki, kiedy to po­winna bez­tro­sko się ba­wić. Co prawda te­raz nie było tak źle jak na po­czątku, kiedy cel sta­no­wiły por­towe doki i ma­ga­zyny, czy póź­niej w cza­sie ope­ra­cji Blitz, kiedy Hi­tler wy­sy­łał bom­bowce na te­reny za­bu­do­wane, usi­łu­jąc zła­mać du­cha bry­tyj­skiego na­rodu. Nie udało mu się. Wciąż tu byli, wciąż wal­czyli i nie za­mie­rzali się pod­dać, jak oznaj­mił pre­mier tuż po wy­bu­chu wojny. Ni­gdy się nie pod­damy. Nel­lie wy­su­nęła bun­tow­ni­czo brodę, przy­po­mi­na­jąc so­bie prze­mowę pana Chur­chilla.

– Obie­cuję, że kie­dyś się skoń­czy. Zo­bacz, już pra­wie je­ste­śmy! – Nel­lie uśmiech­nęła się, chcąc roz­we­se­lić sio­strę, gdy prze­cho­dziły przez most nad Re­gent’s Ca­nal i wkra­czały do parku Wik­to­rii obok po­sąż­ków dwóch psów strze­gą­cych wej­ścia. Flo jak za­wsze po­gła­skała mi­jane zwie­rzaki.

Obec­nie park Wik­to­rii zo­stał w znacz­nej czę­ści za­anek­to­wany przez woj­sko – umiesz­czono w nim działa prze­ciw­lot­ni­cze i obóz dla jeń­ców wo­jen­nych na jed­nym z jego krań­ców – więc nie po­zo­stało za dużo miejsc, w któ­rych można by po­czuć praw­dziwą wol­ność. Mimo to ist­niał wciąż skra­wek parku otwarty dla zwy­kłych miesz­kań­ców oraz liczne po­mniej­sze zie­leńce i ogrody wci­śnięte mię­dzy ulice za­bu­do­wane wik­to­riań­skimi sze­re­gów­kami. Część tych zie­lo­nych te­re­nów zo­stała prze­ko­pana pod uprawę wa­rzyw, ale inne wciąż umoż­li­wiały dzie­ciom za­bawę. Za­wsze gdzieś roz­gry­wano mecz piłki noż­nej, pod­czas któ­rego chłopcy za­zna­czali bramki swo­imi kurt­kami.

Ka­wa­łek da­lej prze­szły przez mo­stek pro­wa­dzący na wy­sepkę po­środku stawu.

– Pa­mię­tam czasy, kiedy dzie­ciom nie wolno było przy­cho­dzić na wy­spę – po­wie­działa Nel­lie. – Mo­gli tam prze­by­wać tylko do­ro­śli.

– I nie przy­cho­dzi­łaś, do­póki nie sta­łaś się do­ro­sła? – za­py­tała Flo z roz­sze­rzo­nymi ze zdu­mie­nia oczami.

Nel­lie się uśmiech­nęła.

– Przy­cho­dzi­łam. Ra­zem z Babs i Bil­lym. Jedno z nas za­ga­dy­wało do­zorcę, a po­zo­stali pę­dzili na wy­spę. Nim do­zorca nas za­uwa­żył, zdą­ży­li­śmy już obiec całą, więc po­zo­sta­wało mu tylko nas prze­go­nić, ale po­nie­waż bie­ga­li­śmy szyb­ciej od niego, nie miał szans nas zła­pać.

Flo się ro­ze­śmiała i Nel­lie też za­chi­cho­tała. To były do­bre czasy, sprzed wojny, kiedy cho­dziła jesz­cze do szkoły, a Flo była nie­mow­lę­ciem. Nel­lie, jej naj­lep­sza przy­ja­ciółka Bar­bara i Billy, brat Bar­bary, byli w tam­tym okre­sie nie­roz­łączni. Cała trójka miała mniej wię­cej tyle samo lat: Billy star­szy od Nel­lie o rok, a Babs o rok młod­sza. Do­ra­stali ra­zem. Nel­lie miała te­raz osiem­na­ście lat i wła­ści­wie można by ją uznać za do­ro­słą. Pra­co­wała w ra­tu­szu i miała ważne za­da­nia do wy­ko­na­nia, ale cza­sami ża­ło­wała, że na­dal nie jest dziec­kiem i nie może ba­wić się z Bil­lym i Babs w cho­wa­nego w parku.

Jak na za­wo­ła­nie za­uwa­żyła zna­jomą po­stać zmie­rza­jącą w ich kie­runku.

– Tak mi się wy­da­wało, że to ty, Nel­lie Mor­ris! Urzą­dza­cie so­bie pik­nik?! – za­wo­łał Billy z sze­ro­kim uśmie­chem, wska­zu­jąc na kosz na zgię­ciu jej łok­cia.

– Tak, po­sta­no­wi­ły­śmy wy­ko­rzy­stać piękną po­godę, a Flo uwiel­bia pik­niki.

– Za­łożę się, że uwiel­bia też ła­skotki – po­wie­dział Billy i pod­biegł do Flo, która za­częła ucie­kać z pi­skiem.

Nel­lie pa­trzyła na nich z uśmie­chem. Trak­to­wały go jak star­szego brata i bar­dzo go lu­biły. W ta­kich chwi­lach można było nie­mal za­po­mnieć, że to­czy się wojna, i dzięki ta­kim mo­men­tom Nel­lie uda­wało się ja­koś wy­trzy­mać.

Po okrą­że­niu wy­spy oboje wró­cili, Billy z tru­dem ła­pał od­dech.

– Zro­biła się dla mnie za szybka – wy­dy­szał chra­pli­wie.

– Uwa­żaj, Billy, na astmę.

Po­ki­wał głową i wy­cią­gnął pa­pie­rosa, któ­rego za­wsze no­sił przy so­bie. Wy­star­czyło za­cią­gnąć się parę razy, żeby za­warte w nim le­kar­stwo prze­do­stało się głę­boko do płuc, ha­mu­jąc świ­sty.

– Wiem. Nic mi nie bę­dzie. – Za­pa­lił pa­pie­rosa i za­cią­gnął się mocno. – No i już. Po wszyst­kim. Co tam ma­cie do je­dze­nia? – Ski­nął na trzy­many przez Nel­lie pik­ni­kowy ko­szyk, który przy­go­to­wała dla nich jej matka Em.

– Ka­napki, kru­che cia­steczka, le­mo­niadę cy­try­nową. Wy­star­cza­jąco dużo dla trójki, je­śli masz ochotę do nas do­łą­czyć. – Prawdę mó­wiąc, wcale nie było wy­star­cza­jąco, ale czuła, że wy­pada za­pro­po­no­wać.

Billy po­krę­cił głową.

– Brzmi pysz­nie, ale nie mogę. Mam póź­niej zmianę. Nikt nie wstrzyma na­lo­tów ze względu na pik­nik. – Za­sa­lu­to­wał dla zgrywy, po­tar­gał włosy Flo i od­szedł.

Mi­nął dwie ko­biety w śred­nim wieku, jedna trzy­mała pu­dla na smy­czy. Obej­rzały się za nim i po­krę­ciły z dez­apro­batą gło­wami. Pies za­szcze­kał. Na­wet nie sta­rały się go uci­szyć. Bez wąt­pie­nia uznały Billy’ego za ob­dżek­tora[2], bo nie wło­żył mun­duru. Nie miały po­ję­cia, że był człon­kiem cy­wil­nej obrony prze­ciw­lot­ni­czej. Nie zda­wały so­bie sprawy, jak ciężko pra­co­wał, ile do­dat­ko­wych zmian brał, ile nocy spę­dził, do­glą­da­jąc lu­dzi w schro­nie na sta­cji me­tra, mimo że prze­by­wa­nie pod zie­mią i od­dy­cha­nie wil­got­nym po­wie­trzem nie słu­żyło jego płu­com.

Każdy z nich coś z sie­bie da­wał w tych wo­jen­nych cza­sach. Jej oj­ciec Char­lie był ma­ga­zy­nie­rem w lon­dyń­skich do­kach i kilka razy w ty­go­dniu miał dy­żury w gru­pie, która spraw­dzała, czy gdzieś w mie­ście nie wy­buchł po­żar. Babs pra­co­wała w fa­bryce szy­ją­cej mun­dury woj­skowe.

– Nel­lieee! Kiedy zjemy ka­napki? Okruszki zo­sta­wię dla ka­czek. Wi­dzisz je, o tam? Są też ka­czątka!

– Na­prawdę? Chodźmy je zo­ba­czyć! – Nel­lie po­zwo­liła sio­strze za­cią­gnąć się na brzeg. Rze­czy­wi­ście mię­dzy trzci­nami dało się do­strzec ka­czą ro­dzinę. Pi­sklęta były ma­leń­kie i pu­chate i Nel­lie z tru­dem utrzy­mała Flo na su­chym lą­dzie, po­zwa­la­jąc jej ob­ser­wo­wać ma­lu­chy, ale ich nie do­ty­kać.

Po dru­giej stro­nie parku, na te­re­nie ogro­dzo­nym, stały ogromne działa prze­ciw­lot­ni­cze zwane ack-ack. Skie­ro­wane w niebo, go­towe do ak­cji z chwilą roz­po­czę­cia ko­lej­nego na­lotu. A tuż obok to­czyło się ży­cie jak co dzień.

*

Wła­śnie się zbie­rały, kiedy za­brzmiał dźwięk sy­reny prze­ciw­lot­ni­czej.

– Za dnia? Na­prawdę? – po­wie­działa za­sko­czona Nel­lie. Za­częło jej wa­lić serce. Wła­do­wała rze­czy do ko­sza pik­ni­ko­wego i chwy­ciła Flo za rękę. – Rusz się, bie­gniemy!

– Nel­lieee! Do­kąd mamy ucie­kać? Nie chcę, żeby spa­dła na mnie bomba! – wrza­snęła prze­ra­żona Flo.

Znaj­do­wały się dość da­leko od sta­cji me­tra, gdzie ich ro­dzina zwy­kle chro­niła się przed na­lo­tami, a jed­no­cze­śnie zbyt bli­sko ar­ty­le­rii prze­ciw­lot­ni­czej, którą bom­bowce nie­miec­kie z ła­two­ścią mo­gły obrać za cel. Wy­obra­ziła so­bie po­cisk spa­da­jący pro­sto na ar­maty, tra­fia­jący w nie szrap­nel, który prze­le­ciał przez park. Mała Flo prze­wraca się, za­krwa­wiona, nie­ru­choma... Nie, nie mo­gła do tego do­pu­ścić. Musi ra­to­wać sio­strę.

W po­bliżu wej­ścia do parku znaj­do­wał się schron pu­bliczny, który mi­jały w dro­dze na pik­nik. To była jedna z kon­struk­cji z bla­chy fa­li­stej wko­pa­nej w zie­mię, ale bę­dzie mu­siała wy­star­czyć. Wszystko było lep­sze, niż dać się zła­pać na otwar­tej prze­strzeni. Kiedy Nel­lie bie­gła, trzy­ma­jąc Flo mocno za rękę, nad ich gło­wami prze­le­ciały bom­bowce na tyle ni­sko, że mo­gła roz­po­znać sym­bol Luft­waffe na skrzy­dłach. Sil­niki ry­czały i wyły, wy­da­jąc z sie­bie wy­raź­nie inne od­głosy od pro­du­ko­wa­nych przez sa­mo­loty RAF-u, które czę­sto prze­la­ty­wały w for­ma­cjach bo­jo­wych, aby bom­bar­do­wać mia­sta III Rze­szy. Flo sta­nęła i za­darła głowę. Moż­liwe, że po raz pierw­szy zo­ba­czyła wroga, jak uświa­do­miła so­bie Nel­lie. Do na­lo­tów do­cho­dziło zwy­kle nocą. Bała się, że prze­la­tu­jące nad nimi sa­mo­loty w każ­dym mo­men­cie mogą otwo­rzyć ogień z ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych, o bom­bach na ich po­kła­dzie na­wet nie wspo­mi­na­jąc.

– Mu­simy ucie­kać, Flo! – po­na­gliła, mo­dląc się w du­chu, aby udało jej się ochro­nić sio­strzyczkę. Do­bie­gły do schronu. Nel­lie, dy­sząc gło­śno, we­pchnęła tam naj­pierw Flo. W środku przy­tu­liła mocno sio­strę, opie­ra­jąc po­li­czek na jej mięk­kich krę­co­nych wło­sach. Dzięki Bogu są bez­pieczne.

– Uff, było bli­sko, pro­szę pani – ode­zwał się sie­dzący w schro­nie chło­piec, przy­trzy­mu­jąc ma­łego pie­ska i sta­ra­jąc się zła­pać od­dech.

– Wiem. Nie ro­zu­miem, dla­czego tak późno nas ostrze­gli. Le­d­wie zdą­ży­ły­śmy się scho­wać.

– Na­lot za dnia. Nasi chłopcy wy­pa­trują ich chyba tylko w nocy.

Nel­lie nie są­dziła, że to prawda. Po­sa­dziła so­bie Flo na ko­la­nach z na­dzieją, że ro­dzice i ich brat Geo­rge też zdą­żyli się ukryć. Po­dob­nie jak wszy­scy miesz­kańcy East Endu, mieli dużą wprawę w kwe­stii po­stę­po­wa­nia pod­czas na­lo­tów. Ale bez względu na to, jak czę­sto do nich do­cho­dziło, za­wsze ją prze­ra­żały – myśl, że wła­śnie ta bomba mo­gła no­sić jej imię, że to mo­gły być ostat­nie chwile jej ży­cia. Spró­bo­wała ode­tchnąć głę­boko, by uspo­koić nerwy, zde­ter­mi­no­wana, aby nie pła­kać i nie po­ka­zać Flo, jak bar­dzo jest prze­ra­żona.

Działa prze­ciw­lot­ni­cze ode­zwały się znacz­nie gło­śniej niż zwy­kle, bo prze­cież znaj­do­wały się bar­dzo bli­sko, ale po­cie­szała ją myśl, że mia­sto się broni. Mały schron mógł po­mie­ścić le­d­wie garstkę lu­dzi. W środku znaj­do­wała się tylko drew­niana de­ska do sie­dze­nia i pod­łoga z ubi­tej ziemi, da­leko mu do roz­bu­do­wa­nej sta­cji me­tra, do któ­rej przy­wy­kli. Tam mieli pię­trowe łóżka, to­a­lety, kuch­nię ser­wu­jącą cie­płe po­siłki, a na­wet roz­rywkę w po­staci ma­łego te­atru.

– Do­brze, że nie mu­simy tu przy­cho­dzić pod­czas każ­dego na­lotu, co, Flo? – po­wie­działa, za­pla­ta­jąc moc­niej ręce wo­kół sio­stry.

Flo po­ki­wała głową i wtu­liła się w nią jesz­cze bar­dziej. To było prze­ra­ża­jące prze­ży­cie sie­dzieć w tym ma­łym schro­nie i jed­no­cze­śnie sły­szeć prze­la­tu­jące nad gło­wami sa­mo­loty, huk dział prze­ciw­lot­ni­czych i od czasu do czasu, gdzieś w od­dali, wy­bu­chy bomb. W pod­zie­miach me­tra od­głosy wojny były bar­dziej przy­tłu­mione i ła­twiej­sze do znie­sie­nia. Poza tym dziew­częta prze­by­wały tam ra­zem z Em, Char­liem i Geo­rge’em, a cała od­po­wie­dzial­ność za Flo nie spo­czy­wała wy­łącz­nie na Nel­lie. Pró­bu­jąc za­cho­wać po­zorny spo­kój, za­mru­gała, aby od­pę­dzić łzy.

Kiedy ha­łas sa­mo­lo­tów i ar­mat wresz­cie przy­cichł, za­brzmiała sy­rena od­wo­łu­jąca alarm. Nel­lie wy­pro­wa­dziła Flo ze schronu i ru­szyły w drogę po­wrotną do domu, wśród uno­szą­cego się w po­wie­trzu pyłu i nowo po­wsta­łych gru­zów. Kiedy skrę­ciły w Mor­peth Street z rzę­dami wik­to­riań­skich sze­re­gó­wek z czer­wo­nej ce­gły, Geo­rge otwo­rzył z im­pe­tem drzwi do ich domu. Tuż za nim stał oj­ciec.

– By­łem na dwo­rze – wy­sa­pał Geo­rge – kiedy nad­le­ciały te bom­bowce. Ale były ni­sko!

– My też je wi­dzia­ły­śmy ze schronu. – Nel­lie wzdry­gnęła się na wspo­mnie­nie tego, jak pi­ko­wały bar­dzo bli­sko ziemi.

– Wi­dzia­łem białka ich oczu! – cią­gnął Geo­rge. – Pi­lot na przo­dzie miał ja­sne włosy, jak Flo. Mu­sia­łem scho­wać się w krza­kach, żeby mnie nie za­strze­lił!

Char­lie po­słał mu wście­kłe spoj­rze­nie.

– A co ro­bi­łeś na ulicy? Za­wsze ci po­wta­rzam, że z chwilą, w któ­rej roz­lega się sy­rena prze­ciw­lot­ni­cza, masz pę­dzić do schronu.

– Tak zro­bi­łem, tato, ale... – za­czął Geo­rge.

– Nie wolno ci za bar­dzo od­da­lać się od me­tra, ro­zu­miesz? Mu­sisz mieć moż­li­wość iść pro­sto na sta­cję. – Char­lie po­gro­ził sy­nowi pal­cem.

– Nel­lie i Flo były w parku, ki­lo­me­try od me­tra!

– Pół ki­lo­me­tra, ty głupku. – Nel­lie spoj­rzała na brata z po­gardą.

– Przy­naj­mniej do­tarły do schronu. – Char­lie prze­cze­sał ręką włosy. Chyba wstrzą­snęła nim myśl, że jego dzieci zna­la­zły się w nie­bez­pie­czeń­stwie, w środku dnia, w sło­neczną wrze­śniową so­botę. Nel­lie też po­czuła zimny dreszcz. Gdyby pod­czas ich wy­cieczki co­kol­wiek stało się Flo, ni­gdy by so­bie tego nie wy­ba­czyła.

Przy­tu­liła się do taty, a po­tem uca­ło­wała mamę, która za­go­niła ich do domu.

– Wszystko w po­rządku. Je­ste­śmy bez­pieczni. Na­loty znów przy­bie­rają na sile, prawda? Przy­naj­mniej nie tak bar­dzo jak pod­czas blitzu. – W ty­siąc dzie­więć­set czter­dzie­stym i czter­dzie­stym pierw­szym nie­mal co noc do­cho­dziło do na­lo­tów bom­bo­wych, prak­tycz­nie za­miesz­kali wtedy w schro­nie na sta­cji me­tra. Nel­lie nie chciała na­wet my­śleć, że sy­tu­acja po­now­nie mo­głaby się aż tak za­ostrzyć.

– To prawda – przy­znał Char­lie. – Dia­belna wojna, co? Czło­wiek się przy­zwy­czaja i my­śli, że ja­koś so­bie ra­dzi, a wtedy po­ja­wia się coś no­wego, tak jak te­raz. Na­lot w sło­neczne po­po­łu­dnie. Nie do po­my­śle­nia.

Nel­lie chciała od­po­wie­dzieć, kiedy roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi.

– To na pewno Ruth i John – rzu­ciła Em, spie­sząc do wej­ścia.

Ale na progu stał je­dy­nie John z czar­nym char­tem na smy­czy.

– Prze­pra­szam, Em, Char­lie – ode­zwał się. – Ru­thie nie czuje się dziś na tyle do­brze, żeby przyjść na pod­wie­czo­rek. Ten dzienny na­lot ją roz­stroił.

Cio­cia i wu­jek przy­cho­dzili w każde so­bot­nie po­po­łu­dnie na pod­wie­czo­rek, od­kąd Nel­lie się­gała pa­mię­cią. To była tra­dy­cja ro­dzinna. Cia­steczka, gra w karty i dużo śmie­chu czy trwała wojna, czy nie.

Ruth była sio­strą Char­liego, Nel­lie łą­czyły z wu­jo­stwem bli­skie sto­sunki. Nel­lie i Babs za­wsze do nich ucie­kały, kiedy miały na pieńku z wła­snymi ro­dzi­cami. Wów­czas Ruth czę­sto­wała je bisz­kop­tami i mó­wiła, że mogą u niej za­miesz­kać i nie wra­cać do sie­bie. Co prawda koło pod­wie­czorka dziew­czynki za­czy­nały już tę­sk­nić za do­mem i swo­imi ma­mami. Em i pani Wa­ters wie­działy, gdzie są ich córki, bo Ruth za­wsze in­for­mo­wała je o tym za po­śred­nic­twem syna są­sia­dów.

– Uca­łuj ją ode mnie – po­wie­dział Char­lie.

Nel­lie wie­działa, że tata nie­po­koił się zdro­wiem sio­stry. A po­nie­waż był czło­wie­kiem przy­zwy­cza­jo­nym do tego, że po­trafi wszystko na­pra­wić i za­ra­dzić kło­po­tom, bar­dzo prze­ży­wał to, że nie może w ża­den spo­sób ule­czyć gruź­licy, na którą cho­ro­wała sio­stra, a która za­ostrzyła się na sku­tek nocy spę­dzo­nych w za­wil­głym schro­nie prze­ciw­lot­ni­czym.

Od czasu wy­bu­chu wojny ich ro­dziny jesz­cze bar­dziej się ze sobą zżyły, wspie­rały się wza­jem­nie, więc Nel­lie trudno było się po­go­dzić z my­ślą, że Ru­thie nie przy­szła.

Spoj­rzała na psa, który ob­wą­chi­wał jej rękę.

– Nowy chart? A gdzie Oscar?

John się ro­ze­śmiał.

– To jest Oscar. Nie po­zna­jesz go?

Nel­lie zmarsz­czyła brwi. Pies wuja Oscar był mo­rę­go­wa­tym char­tem. Ten na­to­miast miał czarną sierść, ale li­zał ją po ręce, jakby ją znał.

– Znów pró­bu­jesz za­sto­so­wać tę sztuczkę? – za­py­tał Char­lie ze śmie­chem.

– Tak. Wcze­śniej się udało, te­raz też po­winno.

– Jaką sztuczkę, wujku? – do­py­ty­wała się Nel­lie.

John przy­su­nął się bli­żej.

– Oscar jest pew­nia­kiem. Po­sta­no­wi­łem prze­far­bo­wać go na czarno, za­pi­sać na inny wy­ścig pod in­nym imie­niem, ni­komu nie­zna­nym. Po­sta­wię na niego mimo ma­łych szans na zwy­cię­stwo. Je­śli wy­gra, za­in­ka­su­jemy pie­nią­dze i za­da­nie wy­ko­nane. – John pu­ścił oko do Nel­lie. – Nie ma zna­cze­nia, czy jest wojna, trzeba wy­ko­rzy­stać każdą oka­zję na za­ro­bek.

– Gdzie star­tuje i pod ja­kim imie­niem? – za­py­tał Char­lie. – Ob­sta­wię go. Może wy­gram parę gro­szy.

– Wal­tham­stow, dziś o ósmej wie­czo­rem. Po­grąż buk­ma­che­rów, Char­lie. Star­tuje pod imie­niem Władca Ciem­no­ści.

Nel­lie się ro­ze­śmiała.

– Bar­dzo dra­ma­tycz­nie! W ta­kim ra­zie po­wo­dze­nia dla Oscara i uści­ski dla cioci Ruth. Przy­kro nam, że się nie zo­ba­czymy.

Em wró­ciła z kru­chymi cia­stecz­kami za­wi­nię­tymi w pa­pier.

– Pro­szę. Na pod­wie­czo­rek dla Ruth. Trzy­maj psa z da­leka.

– Dzięki, Em. Na pewno bę­dzie wdzięczna za cia­steczka. Och, pro­siła, żeby ci to prze­ka­zać. Sami nie po­trze­bu­jemy, mamy wy­star­cza­jąco. – Wrę­czył Nel­lie kilka kar­tek żyw­no­ścio­wych.

– Dzię­kuję, wujku – po­wie­działa z uśmie­chem.

– Trzeba się dzie­lić tym, co się ma, prawda? Chodź, pie­sku. – John po­cią­gnął za smycz, a Char­lie i Nel­lie po­ma­chali mu na po­że­gna­nie.

Za­wsze tak było – ro­dzina i przy­ja­ciele dzie­lili się tym, co mieli, sta­rali się pod­cho­dzić do ży­cia z opty­mi­zmem, do­ce­niać drobne ge­sty uprzej­mo­ści. Pew­nego dnia wszystko w końcu się zmieni i ży­cie wróci do przed­wo­jen­nej normy, kiedy to nie mieli wiele, ale za­wsze tyle, by wy­star­czyło dla wszyst­kich.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Royal Air Force – Kró­lew­skie Siły Po­wietrzne (wszyst­kie przy­pisy po­cho­dzą od tłu­maczki).
[2] Ob­dżek­tor – osoba od­ma­wia­jąca od­by­cia służby woj­sko­wej z przy­czyn na­tury mo­ral­nej.