Żywy las - Szul Iwona - ebook + audiobook + książka

Żywy las ebook i audiobook

Szul Iwona

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Młody mężczyzna budzi się w tytułowym Żywym Lesie pozbawiony pamięci. Spotyka tam czarownicę, która wyjaśnia mu, że nazywa się Leon, jest księciem wielkiego królestwa, a przede wszystkim Bohaterem wybranym przez tajemniczą, wieloosobową siłę stwórczą nazywaną Jaźniami, która rządzi Żywym Lasem. Jego zadaniem, wyznaczonym przez tę siłę jest zabicie Potwora. W tym celu otrzymuje magiczny miecz – Ljosarem.

Z początku Leon nie chce na to przystać, jednak wskutek manipulacji, ostatecznie godzi się spełnić swoją rolę. Walka z Potworem nie jest jednak jedyną, jaką musi stoczyć. Stawia więc czoło: smokowi, demonom, wilkołakom, a także samym Jaźniom, które co chwilę tracą wiarę w jego kompetencje jako Bohatera.

Utrzymana w konwencji baśni z pogranicza snu i jawy opowieść daje do myślenia i wywołuje skojarzenia z manipulacjami, których doświadczamy w życiu realnym.

Czy Leon będzie dość bohaterski, by sprostać wymaganiom Jaźni i swemu przeznaczeniu? Czy rozwikła zagadkę śmierci siostry? I czy na pewno pasuje do świata, w którym się znalazł?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 398

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 19 min

Lektor: Iwona Szul

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by W. L. Białe Pióro & Iwona Szul

Projekt okładki: Magdalena Muszyńska

Stylizacja i zdjęcie autorki: Karolina Malik

Skład i łamanie: WLBP

Redakcja: Monika Tańska, Agnieszka Kazała

Korekta: Aga Dubicka

Wydawnictwo Literackie Białe Pióro

www.wydawnictwobialepioro.pl

Wydanie: II, Warszawa 2023

Patroni:

Zaczytany Książkoholik – blog

Wzrokiem nastolatka – blog

Czyt-Nik – blog

ISBN: 978-83-66945-05-0

Część I

W Przestrzeni panował spokój, a to oznaczało dla Jaźni nudę, której nie cierpiały ponad wszystko. Postanowiły więc, że już czas, by coś zaczęło się dziać – czas zacząć kolejną historię.

Ale, żeby historia była ciekawa, trzeba do niej wezwać Bohaterai Potwora. Bohater musi być szlachetny, a Potwór straszny.

Zatem zaczynajmy.

Rozdział 1 Bohater i Potwór

Dawno, dawno temu żył sobie Bohater…

Młody mężczyzna obudził się w lesie.

Przez chwilę wydawało mu się, że słyszy czyjeś szepty, jakby ciche rozmowy aktorów zza kurtyny tuż przed rozpoczęciem przedstawienia. Wrażenie jednak szybko zniknęło razem z porównaniem do aktorów.

Nie wiedział, kim jest ani skąd się wziął w lesie. Nie bolała go głowa ani nie miał żadnej rany, a powinien mieć, skoro stracił pamięć. Tak mu się przynajmniej wydawało… Właściwie nie wiedział dlaczego. Był zdezorientowany i im bardziej próbował coś sobie przypomnieć, tym bardziej gubił się we własnych myślach. W końcu postanowił, że przestanie szukać we własnym umyśle, który najwyraźniej doznał uszczerbku, a zamiast tego skupi się na tym, co go otacza. Po pierwsze, był sam. Po drugie, miał na sobie białą koszulę, białe spodnie i skórzane buty – wszystko bardzo czyste jak na ubranie kogoś, kto leżał na trawie. Nie wiedział dlaczego, ale strój wydawał mu się jakby szlachecki. Może był jakimś arystokratą? Po trzecie, musiała być końcówka wiosny, gdyż temperatura wokół była idealna: nie za gorąca i nie za zimna. Otaczające go drzewa były smukłe i wysokie. Nie rosły pod nimi żadne krzaki, jedynie niska trawa. Między gałęziami przedzierały się lekko różowe pasma światła, nadając ten sam kolor otoczeniu, co oznaczało, że zaczynało zmierzchać… lub świtać, naprawdę trudno było to ustalić. Poza tym wokoło panował wręcz dziwny spokój. Nie słychać było ptactwa ani innych zwierząt; nawet szelestu liści poruszonych wiatrem.

– Jest tu kto?! – zawołał. Poczuł się dziwnie, usłyszawszy swój głos, gdyż uświadomił sobie, że nie wiedział, jak brzmi.

Odpowiedziała mu przygnębiająca cisza. Mężczyzna nie dostrzegł żadnej drogi ani ścieżki, która mogła go tu przyprowadzić, ani – co ważniejsze – która mogła go stąd wyprowadzić… Ale dokąd miałby się właściwie udać? Czy w ogóle istniało coś poza tym lasem? Nie wiedział, co robić, ale czuł,że od leżenia pod drzewem pamięć do niego nie wróci.

Bohater musi coś robić.

Odwrócił szybko głowę, bo znów mu się wydawało, że coś słyszy. W lesie jednak panowała ta sama niezmącona cisza. W uszach mężczyzny odbijało się tylko echo jego niespokojnego oddechu i kołaczącego w piersi serca.

Musisz się opanować – pomyślał.

Niełatwo było jednak zachować spokój w takiej sytuacji. Nie mając lepszego pomysłu, ruszył przed siebie w nadziei, że znajdzie wyjście i odpowiedzi na dręczące go pytania.

Wydawało mu się, że minęły godziny, odkąd wyruszył, a las nie zmienił się nic a nic, tak samo jak słońce, które wciąż pozostawało w tej samej, przejściowej pozycji. Drzewa wyglądały identycznie i mężczyzna cały czas miał wrażenie, że wraca w to samo miejsce. Nie pomogło nawet zostawianie śladów na ziemi. W końcu zniechęcony zatrzymał się i przyjrzał otoczeniu, by dojść do wniosku, że nic mu się nie zdawało: wszystkie drzewa naprawdę były takie same – rosły w takich samych odstępach od siebie, miały taki sam układ gałęzi, pnie o takiej samej wysokości i nawet liście miały identyczne.

Poczuł, że nogi się pod nim uginają.

Cóż to za przeklęte miejsce! – zaczął się zastanawiać, czy ktoś nie robi mu okrutnego żartu lub czy nie bierze udziału w jakimś eksperymencie… Ale skąd miałby znać takie słowa? Ta myśl też szybko uleciała mu z głowy.

Usiadł pod tym samym drzewem, pod którym się obudził lub pod jedną z identycznych jego kopii. Uzmysłowił sobie wówczas kolejną dziwną rzecz – mimo że tyle przeszedł, wcale nie był zmęczony ani głodny. A przynajmniej było tak do tej chwili, gdyż gdy tylko spoczął, ogarnęła go senność. Zamknął oczy jedynie na moment, a gdy je otworzył, była już noc. Gwiazdy migotały między gałęziami. Dopiero po chwili mężczyzna zorientował się, że to nie liście się poruszają – przecież nie było wiatru! To gwiazdy wirowały na niebie. Gdy im się przyglądał oniemiały, znów odniósł wrażenie, że słyszy czyjeś szepty. Tym razem zdawało mu się także, że dostrzegł kątem oka jakieś kształty przemykające pomiędzy drzewami – te jednak zniknęły, kiedy tylko spróbował skupić na nich wzrok. Ogarnęło go wówczas przejmujące aż do kości uczucie, że ktoś go obserwuje… całe mnóstwo niewidocznych oczu.

Dość! Bohater musi mieć wroga. Tu wkracza Potwór.

Tym razem był pewny, że coś usłyszał i nie były to ułudne szepty, lecz aż nadto rzeczywiste dźwięki czyichś ciężkich kroków. Poderwał się na równe nogi, by dostrzec w oddali postać w powłóczystych szatach idącą wprost na niego. Była nienaturalnie masywna, wysoka na ponad dwa i pół metra i poruszała się dziwnie, jakby chodziła z uniesionymi piętami jak kot albo pies. Teoretycznie mężczyzna powinien ucieszyć się, że nie jest już sam, ale zamiast tego ogarnęły go złe przeczucia. Przez półmrok panujący dookoła i kaptur, który osobnik miał na głowie, nie był w stanie dostrzec jego twarzy, jednak czuł, że jest w niej coś niepokojącego. Słabe światło tańczących gwiazd odbiło się od czegoś trzymanego przez nieznajomego, co swym kształtem przypominało miecz. Mężczyzna, posłuchawszy instynktu, rzucił się do ucieczki. Od razu zdał sobie sprawę, że zakapturzony rusza w pogoń. Biegł najszybciej jak umiał i niestety tym razem szybko dopadło go zmęczenie. Niemal czuł na karku chrapliwy oddech swojego prześladowcy.

Wiesz, czego potrzebuje Bohater? Miecza!

Tak! Tak! Dajmy mu go!

Co…? – błysnęło mu w myśli.

Nic.

Nagle las zniknął, a razem z nim grunt pod jego stopami. Z prędkością błyskawicy przemknęła mu przez głowę myśl, że wpadł do przepaści. Zamiast tego jednak runął w dół niskich kamiennych schodów prowadzących na niewielki, stary plac. Gdyby miał czas, zacząłby się zastanawiać, skąd się tu wziął. Zdążył dostrzec znajdujący się na środku pomnik rycerza z mieczem, chyba prawdziwym, bo odbijał światło gwiazd podobnie jak ten trzymany przez napastnika, który właśnie skoczył za nim. Rzucił się w stronę rzeźby, ale nieznajomy zdążył złapać go za ramię. Cisnął nim o kamienną posadzkę z taką siłą, że powietrze uciekło mężczyźnie z płuc. Potem uniósł go za kark na wysokość swoich oczu. Wtedy Bohater dostrzegł twarz napastnika, która bynajmniej nie była obliczem człowieka. Miał on żółte ślepia osadzone głęboko w czaszce, duże, zakrzywione rogi, ostre zęby wystające z szerokiej paszczy i szarą skórę pokrytą rogowatymi naroślami i bliznami. Jego czarną, połyskującą jak jaszczurza łuska szatę zdobiły trofea z kości i czaszek nieznanych stworzeń.

Mężczyzna był pewien, że Potwór zaraz go udusi, ale dostrzegł, że ten dobywa swojej broni – miecza o długim, szerokim i nieregularnym ostrzu o czarno-czerwonej barwie.

Nie mógł w to uwierzyć. Miał zginąć zabity przez jakiegoś Potwora, nie wiedząc czemu i nie wiedząc nawet, kim jest? Ogarnęło go poczucie nierealności – zbyt silne nawet jak na sytuację, w której się znalazł.

Nie, to zdecydowanie nie to!

Ze strachu na chwilę go zamroczyło. Niespodziewanie z ciemności wystrzelił promień białego światła, który ugodził Potwora. Mężczyzna został oślepiony. Usłyszał tylko ryk i poczuł, że jego ciało uderza o kamienne płyty. Uświadomiwszy sobie, że stwór go puścił, natychmiast zaczął się czołgać w stronę pomnika z mieczem. Gdy światło osłabło, trzymał już w dłoniach rękojeść broni, choć nie pamiętał, jak jej dobył. Sam pomnik zaś zniknął. Potwór okazał się jednak szybszy. Ostatnim, co mężczyzna zobaczył, był rubinowo-czarny blask szerokiej klingi nad swoją piersią…

To może zaczniemy jeszcze raz?

Młody mężczyzna obudził się w lesie.

Dopiero po chwili zorientował się, że już tu był… w tym miejscu czy w tym czasie? Obejrzał swoją klatkę piersiową, ale nie dostrzegł najmniejszej rany po ostrzu, które powinno było przebić mu ciało na wylot; nie miał też żadnych siniaków, a jego ubranie było nieskazitelnie białe. Mimo że wciąż nie wiedział, kim jest ani gdzie się znajduje, odetchnął z ulgą, gotów uwierzyć, że był to tylko sen. Wtedy jednak zobaczył leżący obok miecz, który wyrwał z rąk kamiennego rycerza. Od razu wydał mu się dziwny. Przede wszystkim dlatego, że rękojeść wysadzono czerwonymi klejnotami, co zdaniem mężczyzny było niepraktyczne, podobnie jak ozdabianie klingi niezrozumiałymi znakami. Samo ostrze miało białą, lekko połyskującą barwę. Zważywszy na okoliczności, pomyślał, że może ma to jakiś pokrętny sens, którego on po prostu nie pojmuje. Tak czy inaczej uznał, że jeśli Potwór, który go napadł, również był prawdziwy, dobrze będzie mieć przy sobie jakąś broń. Miecz okazał się też bardzo lekki, ale potrafił ciąć pień drzewa lepiej niż przeciętna klinga. A przynajmniej tak się mężczyźnie wydawało, bo nie pamiętał, żeby kiedykolwiek takową dzierżył. W pierwszej chwili pomyślał, że użyje go, by oznaczać drogę, lecz przypomniał sobie, jaki efekt dała ta strategia ostatnim razem.

Nagle usłyszał coś nad głową i poderwał się na nogi, odruchowo sięgając po miecz. Spodziewał się szaroskórego potwora, tymczasem na gałęzi siedział najzwyklejszy w świecie kruk. Mężczyzna wybuchnął śmiechem i padł na trawę, upuszczając broń. Zaśmiewał się tak przez długą chwilę, podczas gdy ptak przyglądał mu się czarnymi, wypukłymi oczami.

– Dobra. – powiedział po części do siebie, po części do zwierzęcia człowiek. – To chyba jakiś znak, co?

Uznał obecność ptaka za dobrą monetę i gdy ten poderwał się do lotu, poszedł za nim. Wyglądało na to, że rzeczywiście kruk ma go gdzieś doprowadzić, gdyż leciał powoli, co jakiś czas odwracając się i zerkając za siebie.

Rozdział 2 Mistrz z Figowego Domu

Im dalej mężczyzna szedł za ptasim przewodnikiem, tym bardziej zmieniało się otoczenie. Między monotonnymi drzewami pojawiła się ścieżka, która po kilkudziesięciu metrach przeistoczyła się w drogę wyłożoną białymi, kamiennymi płytami. Od razu skojarzyła mu się z placem, na którym zdobył miecz. Pomyślał, że musieli je zrobić ci sami ludzie… albo te same dziwne istoty. Był jednak zbyt szczęśliwy, by się nad tym zastanawiać. Ani nad tym, dokąd właściwie zmierza. Droga oznaczała bowiem, że gdzieś kończył się ten przeklęty las. Miecz, chociaż lekki, okazał się niewygodny do trzymania – kamienie szlachetne wbijały się w dłoń, dlatego mężczyzna przywiązał go sobie do pasa. Mimo że coś mu podpowiadało, że nie spotka teraz Potwora, starał się pozostawać czujny. I znów, co jakiś czas zdawało mu się, że słyszy czyjś głos. Za każdym odwracał się, lecz nikogo nie dostrzegał; tylko cienie drzew miały jakby inny kształt niż same drzewa… Złożył to na karb tego, że najpewniej wariuje. Sam pomysł, żeby podążać za krukiem zakrawał na szaleństwo, ale mężczyzna tłumaczył sobie, że skoro stracił pamięć, skąd miałby to wiedzieć? O reszcie dziwnych rzeczy nie chciał sobie przypominać, mimo to obraz żółtych ślepi i ostrza godzącego w jego pierś wciąż do niego wracał. Sięgnął ręką do serca, które powinno zostać wtedy przebite, i nabrał pewności, że jeszcze kiedyś spotka Potwora, który próbował go zabić.

Krakanie kruka wyrwało go z ponurych myśli. Gdy podniósł wzrok, dostrzegł unoszące się nad lasem… jezioro. Wyglądało tak, jakby ktoś uniósł wielką miskę z wodą, a potem ją upuścił, zostawiając w powietrzu jej zawartość w niezmienionym kształcie. Mężczyzna był tak zszokowany tym widokiem, że nawet nie pomyślał, iż coś tak dużego powinien był już zobaczyć dużo wcześniej. Ptak zaczął nerwowo dziobać go w rękę, by odwrócić jego uwagę od niecodziennego zjawiska i wskazać kolejną rzecz, która mu umknęła – schody prowadzące wprost do nieba.

– Schody? Naprawdę? Nie mogli sobie zamontować… – No właśnie miał na końcu języka co, ale zupełnie zapomniał.

Wzruszył więc tylko ramionami i wszedł na stopnie, a te zaczęły sunąć w górę. Od razu doznał wrażenia, że to zjawisko nie jest mu obce, ale znów miał zupełną pustkę w głowie. Zobaczył, że jego ptasi towarzysz zniknął, jednak to akurat było dla niego najmniej dziwne. Obserwował, jak las pod nim zmienia się w jednostajny, zielony gąszcz, trochę zbyt regularny, ale to też nie wydało mu się warte rozważań. Niemniej widok robił wrażenie. Las ciągnął się po horyzont ze wszystkich stron. Im był wyżej, tym lepiej dostrzegał też latającą, wodną bryłę, która rzucała na chaszcze poniżej granatowy cień. Kapało z niej jak z deszczowej chmury. Promienie nieruchomego słońca przebijały ją częściowo, nadając jej wygląd olbrzymiego szafiru. Przez chwilę wydawało mu się nawet, że dostrzegł w toni jakieś wodne stwory.

Gdy dojechał na samą górę, spodziewał się brzdęknięcia, ale to nie nastąpiło. Wyszedł na drewniany pomost. Jego oczom ukazała się tafla błękitnego jeziora o brzegach okolonych białą pianą i otoczonego zewsząd przez różowo-błękitne niebo i puszyste chmury. Na środku wody dostrzegł kolejną osobliwość – wielkie drzewo z oknami. Zamiast zastanawiać się, jak coś takiego jest w ogóle możliwe, zaczął rozmyślać, kto i po co wydumał sobie takie lokum? Właściciel nie mógł nim raczej nikomu zaimponować, skoro wszędzie był tylko las…

– Mistrz już czeka. – oznajmił słodki, dziewczęcy głos.

Mężczyzna aż podskoczył z wrażenia. Natychmiast skarcił się w duchu za swoją lękliwość, jednak kiedy zobaczył osobę, do której należał głos, serce na chwilę w nim zamarło. Odruchowo zacisnął powieki, a gdy je otworzył stała przed nim piękna dziewczyna o alabastrowej cerze, długich, splecionych w warkocz, atramentowych włosach. Jej oczy w kształcie migdałów lśniły fioletem, a obcisła, czerwona sukienka podkreślała jej idealną figurę. Niby całkiem zwyczajna, mimo wyidealizowanej aparycji, jeśli nie liczyć szpiczastych uszu i niecodziennego koloru oczu.

– Czy coś się stało? – spytała, odsłaniając w uśmiechu błyszczące zęby, których biel mogłaby bez problemu kogoś oślepić.

– Nic… – Właściwie to stało się wiele rzeczy, ale nie chciał z nią o nich rozmawiać; tym bardziej, że wciąż miał pod powiekami to, co wydawało mu się, że przed chwilą zobaczył.

– Zapraszam, Mistrz…

– Już czeka, słyszałem.

Szpiczastoucha zaprosiła go na pokład małej łódki w kształcie ryby; chyba miała to być jakaś egzotyczna ryba, ale jemu przypominała flądrę, co skłoniło go do rozważań, czy kiedykolwiek widział flądrę? Nie przypominał sobie, więc skąd to skojarzenie?

Cały czas zerkał na dziewczynę, ta jednak była wciąż równie niestosownie śliczna i uśmiechnięta. Nic nie wskazywało na to, że…

Tylko mi się przywidziało… – starał się sobie wmówić.

Gdy dopłynęli do brzegu niewielkiej wyspy, na której rosło drzewo-dom, przywitała go następna, identyczna dziewczyna o nienagannej sylwetce i szpiczastych uszach. Jedyne, co ją różniło, to fryzura – włosy miała ściągnięte w kucyk.

– Witamy w Figowym Domu, rezydencji naszego szanownego Mistrza, który już czeka na pana na górze – powiedziała jednym tchem, pomagając mu zejść z pokładu. – Zaprowadzę pana do niego.

Nie mając za bardzo innego wyjścia, ruszył za nią w głąb pnia. Jeszcze tylko się odwrócił; nie był wcale zaskoczony, zobaczywszy, że łódki i dziewczyny z warkoczem już tam nie ma.

Figowy Dom był większy niż się wydawał z zewnątrz i mężczyzna był pod wrażeniem kunsztu, z jakim rezydencja została wbudowana w drzewo, pozostawiając je nadal żywym i zielonym. Szpiczastoucha poprowadziła go po wąskich, krętych stopniach na najwyższe piętro.

– Mistrz czeka w środku – oznajmiła, wskazując drzwi na końcu krótkiego korytarza, po czym ruszyła w dół schodów.

Mężczyzna wiedział, że nie ma co prosić, by zaczekała, bo pewnie i tak już zniknęła.

Czemu musi tutaj robić wszystko tak jak mu mówią?! – Coraz mniej go to dziwiło, a coraz bardziej irytowało. Miał nadzieję, że cały ten „Mistrz” będzie umiał wszystko wyjaśnić. Jednocześnie, choć spędził w tym świecie tak niewiele czasu, zdążył się przekonać, że nic w nim nie jest normalne, i domyślał się, że zdobycie odpowiedzi też nie przyjdzie mu łatwo. Postanowił jednak, że nie odpuści i nie da się zwieść jakimś gierkom. Zdeterminowany ruszył w kierunku drzwi i otworzył je zamaszyście. Na środku pomieszczenia stał wielki fotel obłożony skórami zwierząt przywodzący na myśl trony wodzów barbarzyńskich ludów. Siedziała w nim kobieta. Mężczyzna poświęcił dłuższą chwilę, aby się jej dokładnie przyjrzeć: od stóp do głów.

Wyglądała jak starsza wersja szpiczastouchych dziewczyn, ale w jak najbardziej dobrym tego słowa znaczeniu. Miała długie nogi, obfity biust i pełne usta pociągnięte ciemną szminką. Jej smukłe dłonie były zakończone ciemnoczerwonymi, ostrymi paznokciami. Długie aż do ziemi, czarne włosy zostały misternie splecione w wiele warkoczy. Nosiła krótką, czarną sukienkę z dużym dekoltem, buty na niebotycznie wysokich obcasach i mnóstwo złotej biżuterii. Błyszczące, fioletowe i okolone cieniem oczy wbijały się w niego przenikliwym spojrzeniem.

Mężczyzna, odzyskawszy nieco jasność umysłu, zaczął się zastanawiać, czy nie wszedł aby do niewłaściwego pokoju. Widząc jego zakłopotanie, kobieta uśmiechnęła się, odsłaniając białe zęby. Wstała z tronu i podeszła do niego kocim krokiem, wypełniając pokój dźwiękiem stukających obcasów.

– Czekałam na ciebie – powiedziała.

– Tak? – Mężczyzna czuł na sobie jej przeszywające spojrzenie. Przyglądała mu się równie uważnie, co on jej.

– Moje służące powinny ci o tym powiedzieć.

– Ty jesteś… Mistrzem?

– Owszem. Nazywam się Imin. Mówią na mnie Mistrz z Figowego Domu.

– Po co mnie tu przyprowadziłaś? Wiesz, kim jestem? Co tutaj robię? Co to za dziwny las? I czemu jakiś Potwór chce mnie zabić?! I…

– Za dużo pytań! – Imin odwróciła się zamaszyście, unosząc w powietrze długie włosy. Znów usiadła na tronie i mężczyzna na chwilę zapomniał, co miał do powiedzenia.

– Po kolei. Co chcesz wiedzieć? – spytała, sięgając po stojącą za fotelem fajkę wodną.

– Wszystko.

Imin uniosła jaskółczą brew.

– To bardzo dużo.

– Nie mam ochoty na gierki! Chcę wiedzieć, kim jestem i skąd się tu wziąłem!

– Dobrze. – Imin zaciągnęła się, po czym wypuściła z ust chmurę bladoróżowego dymu. – Nazywasz się Leon Pantaleonowicz Nemeos. Zadowolony?

– Może być… A właściwie skąd to wiesz?

– Cierpliwości. Do wszystkiego dojdziemy. Jesteś głodny?

– W zasadzie to… – nie był, dopóki o tym nie wspomniała.

Jakby słysząc jego myśli, do pokoju weszła jedna ze służących, niosąc tacę świeżych, pachnących ciastek i kubki z parującą herbatą. Imin zaprosiła Leona, by usiadł na pufie obok niej.

– Las pod nami, jak zdążyłeś zauważyć, nie jest zwykłym lasem. Nazywa się An’Tu i jest w pewien sposób żywy. Jest to miejsce i osoba w jednym. Czasem wzywa do siebie istoty, gdy potrzebuje pomocy z zewnątrz lub gdy ktoś potrzebuje jego pomocy.

– To rzeczywiście mi pomógł, nie ma co – mruknął Leon z ironią.

– Pomógł ci – odparła Imin z naciskiem. – Zaprowadził cię do tego miecza. – Wskazała broń, o której Leon zdążył już zapomnieć. – Ochronił cię też przed Potworem i przyprowadził do mnie.

– Po co? Co ja mam z tym wszystkim wspólnego? I po co mi ten miecz?

– Przyprowadził cię do mnie, ponieważ niewielu umie odczytywać jego wolę, a już nikt tak dobrze jak ja – przerwała mu kobieta z nutą irytacji w głosie. – An’Tu uratował cię już wcześniej, choć tego nie pamiętasz.

– A to… to coś? – wykonał ruch, jakby chciał dotknąć niewidzialnych rogów.

– Nie coś, a raczej ktoś. Istota, która chciała cię zabić, to Potwór imieniem Rahgan i nie pochodzi z naszego świata.

– A… ja pochodzę?

– Tak, ale nie z tych stron. Wracając do tematu, Rahgan przybył tu po potężną, magiczną broń. Przybył po Myrkastur, czyli Mroczne Ostrze.

– Kto wymyślił taką nazwę? – prychnął Leon.

Imin posłała mu karcące spojrzenie.

– Zapewne jego twórca.

Zaciągnęła się dymem z fajki, po czym wypuściła z ust chmurę o słodkomdlącym zapachu, który uniósł się między nimi i zaczął formować się w kształt przypominający dwugłowego człowieka.

– Legenda głosi, że był to Bóg o Dwóch Twarzach lub Ten, który łączy Światło i Ciemność, Harmonię i Chaos, Czas i Przestrzeń i Parę Innych Rzeczy. – Postać z dymu uniosła jedną rękę, na której błysnęło białe światło, a potem drugą, którą spowił mrok. – Obie jego osobowości chciały wykuć broń zdolną wyeliminować domenę drugiej, ale nie wyeliminować jej samej. Kuły więc dwa miecze w tym samym czasie – jedna jedną, druga drugą ręką…

Obok wizerunku wspomnianego boga pojawiły się dwa kowadła, które przy każdym uderzeniu rozrzucały wokół czerwone iskry.

– Niby jak? To niemożliwe!

– Nie przerywaj mi! – Imin i dwugłowy kształt spojrzeli na niego z niezadowoleniem. – Najpierw powstał Myrkastur. Mroczne Ostrze wykuto ze skały obsydianu, dlatego nazywane jest też Obsydianowym Mieczem. – Na jej słowa wizerunek boga wydobył z kłębów dymu czarną, błyszczącą bryłę, która przeistoczyła się w Miecz. – Jednak został wykuty w pośpiechu i jego moc jest trudna do kontrolowania. Druga osobowość – bardziej cierpliwa i ostrożna – nim skończyła, udała się po pomoc do An…

– Chwila! Jeśli miała to samo ciało, to jak mogła iść gdzieś bez wiedzy tej drugiej?

– Po pierwsze, to był bóg, po drugie, skąd pomysł, że druga twarz nie wiedziała? Przecież byli tą samą osobą.

– I ta zła osobowość pozwoliła tej dobrej dokończyć broń zdolną ją zabić?

– Po trzecie, nie chciała jej zabić! Musiałaby zabić wtedy samą siebie!

– Ale i tak, jedna połowa taka, druga taka…

– Nie wiem, może skakała na jednej nodze! – Imin westchnęła z irytacją. – Mniejsza o to. To tylko legenda. Jedyne, co jest pewne, to to, że An’Tu pomógł w stworzeniu Ljosara, Jasnego Ostrza wykutego z magicznego alabastru, stąd też nosi miano Alabastrowego Miecza.

Drugą ręką postać w przyśpieszonym tempie wydobyła białą skałę, która również zmieniła się w Miecz, a następnie schowała go między uformowane z dymu drzewa.

– Las sprawował nad nim pieczę po tym, jak oba Ostrza trafiły do naszego świata. – Powiedziawszy to, machnęła ręką, rozwiewając scenę z dymu. – Tylko przy pomocy jednego Boskiego Miecza można zniszczyć drugi i tylko zabijając jego właściciela, można uwolnić pełnię jego mocy. Do tej pory Mroczne Ostrze pozostawało w ukryciu, aż nie odnalazł go Rahgan.

– Niech zgadnę, to jest ten „dobry” miecz. – Leon wskazał własne Ostrze. Imin przytaknęła. Mężczyzna miał poczucie, że słyszał już gdzieś tę historię, ale oczywiście nie wiedział gdzie.

– Dobra, a co ze mną?

– Tylko jedna osoba wybrana przez An’Tu może dzierżyć Ljosara i tą osobą okazałeś się ty. Zanim zapytasz czemu, odpowiem, że ten Las bywa kapryśny. W każdym razie Rahgan dowiedział się o tym, wkradł się do twojego pałacu i próbował cię zabić. Zapewne w czasie walki doznałeś obrażeń, przez które straciłeś pamięć. An’Tu uratował cię w ostatnim momencie.

– Chwila! Z jakiego pałacu?!

– Nie wspominałam? Jesteś księciem.

– Aha. O czymś jeszcze powinienem wiedzieć?

– Na przykład o tym, gdzie jest twoje królestwo.

Leonowi nie chciało się w to wszystko wierzyć. Mimo że stracił pamięć, wyjaśnienia Imin wydawały mu się zbyt wydumane. Ale przecież właśnie pił herbatę i jadł ciastka w domu zbudowanym w drzewie rosnącym na środku latającego jeziora. Na razie słowa Mistrzyni były jego jedynym tropem w zdążaniudo wyjaśnienia całej tej dziwnej sytuacji.

– Jutro postaram się, żebyś wszystko sobie przypomniał – powiedziała, dostrzegając jego wątpliwości.

– Jak? I czemu dopiero jutro?

Imin wstała i ruszyła w stronę drzwi balkonowych, zachęcając go, by poszedł za nią.

– Po pierwsze dlatego, że dziś dużo się już nasłuchałeś i musisz mieć czas, by to sobie przyswoić, a po drugie, ponieważ zbliża się Noc.

Poprowadziła go na taras, skąd mieli idealny widok na niebo i jezioro. Chmury poruszały się leniwie, a słońce wciąż zawieszone było w tym samym miejscu. Stali tak chwilę w milczeniu, patrząc przed siebie. Leon chciał zapytać, na co właściwie czekają, ale Imin dała mu znak ręką, by milczał, i wskazała w dal. Jeszcze przez chwilę nie wiedział, o co jej chodzi, aż nagle zauważył, że horyzont się podnosi. Nie! To coś ogromnego zaczęło wyłaniać się zza widnokręgu. Olbrzymi na całe niebo, granatowy kształt sunął po firmamencie, powoli przysłaniając słońce.

Pod nim unosiły się świecące kule gwiazd.

– Co to jest…? – spytał oniemiały z wrażenia.

– To jest Noc.

Kształt okazał się gigantyczną latającą płaszczką, a to, co Leon wziął za księżyc w pełni – jej szeroko otwartym okiem, gwiazdy natomiast – świecącymi rybami krążącymi pod jej brzuchem.

***

Leon przyglądał się sobie w lustrze i musiał przyznać, że widok mu się podobał. Nie pamiętał, jak wygląda, a o swoim ciele wiedział tylko tyle, na ile mógł sam siebie obejrzeć. Był dobrze zbudowany i opalony, teraz zobaczył również, że ma gęste, ciemne włosy, wyraźnie zarysowaną szczękę, pociągłą twarz, nieco orli nos i niebieskie oczy. Słowem – był przystojny.

Wyglądał tak jak powinien wyglądać Bohater.

Zauważył też, że ma bliznę po oparzeniu rozciągającą się od szyi po lewy obojczyk. Oczywiście nie miał pojęcia, skąd się wzięła. Coś mu przypominała… o jakimś wydarzeniu. Przez ułamek sekundy zobaczył płomienie i… I znów nie mógł sobie nic przypomnieć. Postanowił, że jutro zapyta o to Imin, choć miał wątpliwości, czy udzieli mu sensownej odpowiedzi. Cała jej historia wydawała mu się nie kleić i im bardziej ją analizował, tym więcej miał pytań. Skąd Rahgan dowiedział się, że tylko on może dzierżyć Miecz? Jak trafił do An’Tu? I czemu w ogóle to Leon miałby być jakimś wybrańcem Lasu?! Coś mu bardzo nie pasowało, tylko jeszcze nie wiedział co.

Wielka Płaszczka przysłoniła już całe niebo i noc trwała w najlepsze. Światło świec rozjaśniło część pokoju gościnnego, w którym miał spać, reszta Figowego Domu pogrążona była w ciemności. Leon szykował się właśnie do snu, gdy usłyszał, jak skrzypnęły drzwi do izby, i poczuł na plecach czyjś oddech. Natychmiast się odwrócił. Przez moment wydawało mu się, że widzi w szparze dwa białe punkciki podobne do oczu kota, które jednak szybko zniknęły w ciemności. Wyjrzał na korytarz, ale niczego nie zauważył; zdążył jedynie usłyszeć świst przeciągu.

To miejsce wpędza mnie w szaleństwo – pomyślał i zamknął drzwi na klucz i zgasiwszy świece, położył się do łóżka. Czuł jednak, że gdyby ktoś naprawdę chciał wejść, zamek by go nie powstrzymał.

Gdy się obudził, było jeszcze ciemno. Wyraźnie usłyszał szepty, jednak nie otworzył oczu ani się nie poruszył.

On się nie nadaje. Pozbądźmy się go.

Nadaje się. Zostawimy go.

Zobaczymy.

Zobaczymy.

Potrzebna mu tragedia.

Bohater potrzebuje tragedii.

Uniósł nieco powieki i zobaczył stojące wokół niego szare postacie. Serce zabiło mu szybciej. Gdy szeroko otworzył oczy, okazało się jednak, że były to tylko smugi dymu ze świec, które zgasił kilka godzin temu. Ostrożnie wstał z łóżka i najciszej jak umiał wyszedł na korytarz. Nie wiedział, co go podkusiło – po prostu chciał wiedzieć, kogo słyszał. W ten sposób zdał sobie sprawę, że cechuje go upór. Zarówno ten dom, jak i jego mieszkańcy skrywali tajemnice, a on miał tych tajemnic już serdecznie dość i gotów był wydrzeć je im gołymi rękami. Poza tym pomyślał sobie, że nie może się zdarzyć nic gorszego niż to, co spotkało go w czasie nocnych spacerów po An’Tu.

Sam sobie grabisz! – podpowiadała mu intuicja. – Zamknij się! – odpowiedział jej w myślach.

Przez okna w korytarzu wpadał do środka blask gwiezdnych ryb, który niestety nie zapewniał dobrej widoczności. Leon oparł się o ścianę, żeby nie stracić orientacji. Wydawało mu się, że dotykał jej wcześniej i była chropowata; teraz stała się dziwnie gładka, jakby w ciemności utraciła swoją fakturę. Nie tylko ona zresztą – podłoga również straciła nierówności, poza tym przestała skrzypieć, a powietrze nie pachniało już drewnem i kurzem. Nie to jednak było najdziwniejsze.

Oczywiście… – olśniło go, układ pokoi się zmienił. Korytarze prowadziły w odwrotnych kierunkach niż wcześniej, a drzwi znajdowały się w innych miejscach, niż zapamiętał, i w dodatku wszystkie były zamknięte. Leon czuł się, jakby utknął we śnie. Postanowił, że zawróci, ale zamiast do pokoju gościnnego trafił na schody. Zaczął w myślach przeklinać, bo coś powstrzymywało go przed odezwaniem się na głos. Odwrócił się i znów zobaczył parę błyszczących, białych kul unoszących się w powietrzu na wysokości oczu. Tym razem nie zniknęły; zamiast tego sunęły w jego stronę, a im bliżej były, tym Leon wyraźniej widział wyłaniającą się z ciemności bladą twarz pokrytą plamami opadowymi. Jej rysy wykrzywiał grymas, czy to bólu, czy wściekłości, a może dziwaczny uśmiech. Czarne włosy wirowały wokół głowy jak macki, a spomiędzy nich wystawały szpiczaste uszy. Mężczyzna sięgnął po Miecz, ale okazało się, że zapomniał go ze sobą zabrać. Tym razem przeklął na głos. Ruszył pędem w górę schodów, ale te zaczęły same sunąć w dół – wprost w wyciągnięte, długie ręce białego upiora.

– Mistrz już czeka.– Leon obudził się zlany potem. W pierwszej chwili pomyślał, że spał do wieczora, po czym przypomniał sobie, jak działała tu doba. Za oknem na niebie zobaczył długi granatowoczarny cień, to ogon Nocy, co oznaczało, że było jeszcze wcześnie. – Mistrz już czeka – powtórzyła szpiczastoucha dziewczyna. – Podano śniadanie.

Poprowadziła Leona do jadalni położonej na najniższym piętrze Figowego Domu. Tego dnia mężczyzna czuł się w jej obecności jeszcze bardziej nieswojo, pomimo to nie mógł doczekać się spotkania z Imin. Miał do niej mnóstwo pytań.

Gdy wszedł do jadalni, przy okrągłym, dębowym stole zastawionym owocami i chlebem nie zastał pięknej kobiety, której się spodziewał, a nieznajomego mężczyznę. Jegomość był szczupły i umięśniony, ubrany w czarne szaty odsłaniające fragment jego idealnie wyrzeźbionej klatki piersiowej. Miał bladą skórę, czarne włosy sięgające poniżej ramion, starannie przystrzyżoną, kozią bródkę i przenikliwe, fioletowe oczy. Od razu wydał się Leonowi znajomy.

– A pan to kto?

– Nie poznajesz? – Mężczyzna posłał mu tajemniczy uśmiech, odsłaniając dwa rzędy lśniących jak diamenty zębów. – To ja. Wczoraj gawędziliśmy sobie na tarasie. Gapiłeś się na mnie jak wygłodniały wilk na owce.

Dopiero po chwili Leon zrozumiał, o co mu chodzi.

– Ale… Przecież ty byłaś kobietą?!

– Ach, przestań! Zachowujesz się, jakby to była najdziwniejsza rzecz, jaką widziałeś!

– To ty w końcu jesteś…?

– To zależy od dnia. Raz jestem mężczyzną, raz kobietą, a czasem nawet sam nie wiem – odparł tak zwyczajnym tonem, jakby mówił o odbiorze poczty, choć prawdopodobnie to byłoby bardziej niezwykłe w Figowym Domu niż zaistniała sytuacja.

– Od zawsze tak masz?

– Odkąd pamiętam.

– Czy to oznacza, że ktoś inny też mógłby…

Imin roześmiał się melodyjnym, niskim głosem.

– Nie masz się czym martwić.

Śniadanie przebiegło w ciszy. Leon cały czas zerkał na Imina, zastanawiając się, czy to naprawdę ta sama osoba, którą spotkał poprzedniego dnia. I dostrzegł na jego szpiczastym uchu identyczne kolczyki, jakie widział wczoraj. Poczuł się bardzo niezręcznie, przypomniawszy sobie, co jeszcze wczoraj o nim… o niej, myślał.

Po jedzeniu mężczyźni udali się na najwyższe piętro, gdzie Mistrz obiecał przywrócić swemu gościowi pamięć.

– Uwarzenie tego zajęło mi trochę czasu, ale powinno zadziałać – oznajmił z dumą Imin, wyjmując z drewnianej gablotki fiolkę fluorescencyjnego, fioletowego płynu, którą wcisnął Leonowi w ręce. W jego ruchach było coś takiego, że mimo męskiego ciała wciąż wydawał się dziwnie kobiecy, co tylko pogłębiało zakłopotanie Leona.

– Mam to wypić?

– Tak, jeśli chcesz się otruć – odrzekł Mistrz spokojnie. – A jeśli chcesz odzyskać pamięć, tak jak się umawialiśmy, po prostu to odkorkuj.

Leon tak zrobił i z fiolki wysączył się fioletowy dym o mdlącym zapachu, który wypełnił pomieszczenie po sufit jak gęsta mgła, a następnie zaczął zmieniać kolory i nabrał kształtów, przeistaczając się w obraz.

Najpierw ukazał im się wielki, biały pałac z krużgankami, alkierzami i portykami o bogato zdobionych, złoconych frontonach. Przed budynkiem rozciągał się idealnie wypielęgnowany ogród.

– To jest twój pałac, w sercu królestwa Tearmen. Przypominasz coś sobie? – odezwał się Imin.

Rzeczywiście, ten widok zaczął przywoływać wspomnienia. Leon przypomniał sobie pałacowe korytarze, witraże w oknach barwiące światło na różne kolory, strażników w lśniących zbrojach. Chyba naprawdę znał ten pałac.

Obraz ukazywany przez dym zmienił się i teraz przedstawiał królewską rodzinę: mężczyznę w średnim wieku w koronie na głowie, nieco młodszą od niego dostojną kobietę, również z koroną, dwóch młodych mężczyzn – w jednym Leon rozpoznał siebie – oraz jasnowłosą dziewczynkę o delikatnej urodzie, na której widok zrobiło mu się smutno.

– To twoi rodzice, Pantaleon i Dorotea, twój starszy brat Teodor i siostra Emilia… – rozbrzmiał głos Mistrza.

Wszystko zaczęło do Leona wracać: jak to bił się z bratem, gdy byli mali, jak walczyli na drewniane miecze, jak to ojciec zabierał ich na polowania, gdy podrośli. A także jak po raz pierwszy zobaczyli Emilię, gdy była jeszcze niemowlęciem, oraz wtedy, gdy widzieli ją po raz ostatni. Łzy napłynęły mu do oczu.

Obraz znów się zmienił. Światło zgasło, a w jego miejsce pojawił się cień. Błysnęła para żółtych ślepi. Pokój wypełnił krótki, przejmujący krzyk przerażonej dziewczyny.

– Dość!

Leon wepchnął korek z powrotem do fiolki. Mgła zaczęła opadać, odsłaniając tron Mistrza i resztę pomieszczenia. Leon wbił wzrok w dywan, starając się opanować oddech. Myśli przelatywały mu przez głowę, a w sercu kłębiły się sprzeczne emocje. Potem pojawiła się wściekłość. Zacisnął pięści tak mocno, że zbielały mu palce. Jego wzrok powędrował do Miecza przytroczonego do pasa.

– To jeszcze nie koniec. – Usłyszał głos Imina. – Nie wszystkie twoje wspomnienia wróciły. Z czasem będziesz sobie przypominał coraz więcej, aż fiolka stanie się pusta.

Leon tylko skinął głową.

– Co zamierzasz teraz zrobić?

– Wrócę do domu, zbiorę siły, obmyślę plan i…

– I?

– Zabiję Potwora!

– Rahgan ma Boskie Ostrze, a z nim jest prawie niepokonany.

– To tak samo jak ja!

– Czy jesteś pewny, że chcesz użyć Ljosara? – spytał z powagą Mistrz, patrząc mu prosto w oczy. – Jeśli tak, będzie to oznaczało, że zgadzasz się być jego Bohaterem.

Leon spojrzał na Miecz, który wydał mu się przez moment świadomy, tak samo jak Las w dole.

– Zgadzam się – wycedził.

Na twarzy Imina zamajaczył tajemniczy uśmiech, który umknął Leonowi.

– Mój sługa cię zaprowadzi.

Lepiej?

Tak powinno być.

Niech mniej pyta, więcej działa.

Taki powinien być Bohater.

Bohater potrzebuje tragedii.

Przez okno wleciał duży, czarny ptak i usiadł na ramieniu Imina.

– My się już chyba znamy – zauważył Leon. – To ten sam kruk, który doprowadził mnie tutaj?

– Tak, z tym że to wrona – odparł Mistrz. – Do niedawna, owszem, czarownicy używali kruków, ale miał miejsce pewien incydent… Chcesz posłuchać tej historii?

– Nie mam czasu!

– Tak myślałem. Moje służące przygotowały ci wikt na podróż. An’Tu nie ma problemu, żeby przywoływać do siebie ludzi, a nawet żeby we własnym obrębie przenosić ich w czasie, natomiast często zapomina ich później odstawić z powrotem.–Leonowi dreszcz przeszedł po plecach na myśl o ludziach uwięzionych na wieczność w Żywym Lesie. – Wrona wyprowadzi cię z An’Tu.

– Jeszcze jedna rzecz. Powinienem zadać to pytanie na samym początku. Czemu właściwie mi pomagasz?

– Ponieważ An’Tu ma wobec ciebie plany. Ja spełniam tylko jego wolę.

– Jakie to plany?

– Dowiesz się.

Leon tak bardzo skoncentrował się na tym, co pokazał mu Mistrz, że zapomniał o swojej bliźnie, o którą również miał zamiar zapytać. Z nadmiaru emocji uleciały mu też z pamięci jego wcześniejsze wątpliwości.

Rozdział 3 Droga przez Żywy Las – przejażdżka na rybie i wizyta u smoka

Leon opuścił Figowy Dom z plecakiem pełnym prowiantu, w tym płaskich ryb – fląder, jednego z wielu gatunków żyjących w latającym jeziorze. Oprócz tego dostał od Mistrza fiolkę z jego „wspomnieniami”, pochwę do Ljosara oraz coś, co Imin nazwał „Niezbędnikiem magicznego podróżnika”. Na oko przedmiot wyglądał jak zwykły scyzoryk, ale zamiast noża czy otwieracza wysuwały się z niego takie rzeczy, jak zasuszona jaszczurcza głowa. – Nie jaszczurki, tylko salamandry! To wodoodporna zapalniczka – tłumaczył Imin – język magicznej traszki. Jej ślina leczy i dezynfekuje rany. – Również rozkładane lusterko do magicznych połączeń i mnóstwo innych kuriozów, których właściwości czarownik spisał w notesie. Ten również był magiczny i miał otwierać się od razu na stronie z opisem wybranego przedmiotu.

Wrona prowadziła Leona drogą z białych płyt w głąb An’Tu. Cisza panująca w Lesie zdawała się pochłaniać dźwięki jego kroków, co doskwierało mu coraz bardziej.

– Zapewne nie powiesz mi, czy daleko jeszcze? – odezwał się, aby przerwać milczenie.

– Nie – odpowiedziała wrona męskim głosem.

– Tak sądziłem. W ogóle, to od kiedy umiesz mówić?

– Zdaje się, że od teraz, skoro cię to obchodzi.

– Rozumiem, oczywiście. – Leon był już zmęczony dziwieniem się wszystkim osobliwościom tego świata. – Masz jakieś imię?

– Nie przypominam sobie. Mistrz nie zwykł nadawać imion swoim sługom.

Widocznie według niego imiona nie są im potrzebne – pomyślał ponuro Leon.

Tymczasem Rahgan szukał śladów swojej ofiary. Nie śpieszył się. W swoich stronach nie miałby problemu ze znalezieniem małej istoty, lecz ten świat rządził się swoimi prawami. Tutaj wszelkie ślady życia potrafiły nagle wyparować. Rahgan przyzwyczaił się już do tego i przestało go to frustrować. Wiedział, że jego ofiara nie ukryje się przed nim na długo. Nieważne, jak bardzo by próbowała, on i tak ją znajdzie. Ich losy były splecione i istniał tylko jeden sposób, by przerwać ten węzeł – rozciąć go razem z ciałem człowieka. Co prawda, on też posiadł Boski Miecz, ale Potwór był pewien, że i tak nie będzie stanowił dla niego wyzwania. Rahgan pochodził z rasy wojowników i łowców, miał zdolności, które czyniły go nie do pokonania dla kogoś tak słabego jak człowiek. O ile nie będzie mu pomagała ta sama przeklęta siła, która uratowała mu życie poprzednim razem.

Rana na twarzy już się zagoiła, ale tak jak Rahgan przewidywał, została mu po niej blizna. Z czasem uznał, że to nawet dobrze – walka lepiej zapadnie mu w pamięć. Postanowił nawet nieco się zabawić i dać fory przeciwnikowi, żeby uczynić polowanie ciekawszym.

Tym razem się nie zawiódł. Tropy były wyraźne i doprowadziły go wprost do ofiary. Zobaczył małą istotę na wielkiej, bezdrzewnej połaci usianej lustrami stawów rozdzielonych siecią wąskich dróżek. Prowadziła burzliwą dyskusję z towarzyszącym jej czarnym ptakiem i ani jedno, ani drugie w ogóle nie zauważyło Rahgana. Mógłby teraz bez problemu zabić człowieka, rzucając w niego jednym ze swoich zatrutych noży, które ukrywał w rękawie, ale nie zrobił tego – musiał zabić go Mieczem.

– Jak to nie wiesz, który to?! – krzyknął Leon.

– Nie jestem krukiem! – odparła równie zdenerwowana wrona.

– A co to ma do rzeczy?!

– Kruki wszystko wiedziały, ale zaczęły narzekać, że za mało im płacą, wycwaniły się i założyły związki zawodowe. Czarownicy nie zgadzali się na ich warunki, więc znalazły sobie nowego pracodawcę.

– No to cudownie! I co ja mam teraz zrobić?!

– Nie wyżywaj się na mnie! Jestem nowy w tej branży!

– Wyobraź sobie, że mnie to nic nie… – nie dokończył, gdyż w tym samym momencie Ljosar sam się wysunął z pochwy i sparował klingę, która niechybnie dźgnęłaby mężczyznę w bok. Potem wsunął się w ręce zszokowanego Leona i na tym jego samowola się skończyła.

Rahgan pojawił się koło mężczyzny dosłownie znikąd i zamachnął się wielkim Ostrzem. Leon zablokował atak, ale uderzenie było tak silne, że ból przeszył mu ramiona. Mimo to skutecznie uniknął kolejnego ciosu, jakby Jasne Ostrze pomagało mu w walce. Raz udało mu się trafić Potwora w rękę, ale Ostrze nie przebiło jego czarnej szaty, jakby była ze stali.

Rahgan, mając przewagę, cały czas zmuszał Leona do obrony, co szybko wyczerpało siły człowieka, zwłaszcza że nie był przygotowany do pojedynku. Nagle mężczyzna potknął się i jak długi runął na ziemię. Zobaczył uniesiony nad swoją głową Miecz wroga i zrobił jedyną rzecz, jaką mógł, by uniknąć śmiertelnego ciosu – wturlał się do najbliższego stawu. Ledwo zanurzył się w chłodnej, czystej wodzie, a już znalazł się na powierzchni.

Rozpostarło się nad nim błękitno-różowe niebo pozbawione najmniejszej chmurki, a słońce zdawało się jakby większe. Po horyzont ciągnęła się szara równina wzbogacona gdzieniegdzie niewielkimi pagórkami. Zaskoczony Leon wyszedł na brzeg, a tuż za nim ze stawu wyleciała zupełnie sucha wrona.

– Gdzie my jesteśmy? – spytał. Powietrze było chłodne i rzadkie, przez co w pierwszej chwili zakręciło mu się w głowie.

– A skąd mam wiedzieć? Oka… Oczy Przestrzeni mogą prowadzić niemal wszędzie!

Obaj zauważyli, że równina faluje: horyzont powoli podnosi się, jakby wypiętrzały się na nim góry, po czym znów opada.

– No nie – westchnęła wrona.

Zanim mężczyzna zdążył spytać „Co?”, ze stawu wyskoczył Rahgan.

Leon, czując, że brakuje mu sił na dalszą walkę, rzucił się do ucieczki. Tym razem jednak nie słyszał, by Potwór ruszył za nim w pogoń. Odwrócił więc głowę, zerkając przez ramię tylko po to, żeby zobaczyć, że jego prześladowcy już tam nie ma. Za to był dokładnie przed nim. Nie zdążywszy wyhamować, Leon wpadł prosto na pierś Potwora i odbiwszy się, przewrócił na plecy. Ledwo uniknął kolejnego ciosu, który miał przyszpilić go do ziemi. Ostrze wbiło się w śliskie, szare podłoże, z którego trysnął niczym z gejzeru czerwony płyn. Po równinie przetoczył się ogłuszający jęk. Ziemia zatrzęsła się gwałtownie, przewracając również Rahgana. Wtedy Leon zrozumiał, gdzie są i czemu tak to wstrząsnęło wroną; sam ledwo mógł uwierzyć. Nie czekając, aż Potwór wstanie, popędził w stronę horyzontu, który jak się okazało, był dużo bliżej, niż mogłoby się wydawać.

Leon podbiegł na skraj Nocy. Roztaczał się stąd oszałamiający widok – chmury wyglądające jak górskie masywy ciągnęły się po horyzont; gdzieniegdzie prześwitywały między nimi drzewa niekończącego się Żywego Lasu malutkie jak wykałaczki, w oddali oświetlone jeszcze przez słońce, a poniżej okryte już całunem cienia Wielkiej Płaszczki. Dostrzegł też wyraźnie gwiezdne ryby – przypominały sumy wielkości statków o brzuchach wypełnionych białym i złotym blaskiem. Krajobraz zapierał dech w piersiach. Nie tylko on zresztą, gdyż na tej wysokości było bardzo mało tlenu. Leon jednak nie miał czasu na to, by zachwycać się widokiem, bo Potwór znowu był tuż za nim – nie biegł, po prostu znikał i pojawiał się gdzie indziej. Mężczyzna miał wielką nadzieję, że ta dziwna moc ma ograniczenia, a jeszcze większą, że jego wariacki plan się powiedzie. Raghan znów uniósł klingę, a Leon zacisnął powieki, czekając na cios, po czym zsunął się z krawędzi Nocy. Zdążył usłyszeć krzyk przerażonej wrony:

– Mistrz mnie zabije!

Całe jego ciało przeszył paraliżujący ból, gdy uderzył w lecącą poniżej gwiezdną rybę. Ona w przeciwieństwie do niego nie była zadowolona z faktu, że spadł jej na grzbiet, i wydała z siebie pełen oburzenia pisk. Nie próbowała go jednak zrzucić i płynęła dalej w ławicy krewniaków. Była tak jasna, że Leon przez dłuższą chwilę nic nie widział, jednak w tamtym momencie mało go to obchodziło. Rozłożył się na niej wygodnie i pozwolił, żeby niosła go po niebie. Była ciepła jak piec, co w połączeniu z jego zmęczeniem sprawiło, że zrobił się senny. Zamknął oczy. Światło przedzierało się przez powieki, więc zakrył twarz łokciem. Leżał tak chyba z pół godziny, gdy przez łagodny szum rybich płetw przedarł się wysoki, irytujący krzyk.

– Żyjesz! – uradowała się wrona. Leon uniósł powieki i dostrzegł, że czarna postać zbliża się do niego, z całych sił machając skrzydłami. Miał cichą nadzieję, że nie doleci, jednakże jej się udało. Padła koło niego i westchnęła wyczerpana, a na jej dziobie namalował się szeroki uśmiech. – Może jednak mnie nie zabije. Rany! Ale tu jest przyjemnie.

– Mam tylko nadzieję, że ten stwór nie potrafi latać, bo pięknie byś go do mnie doprowadził. – Ledwo to powiedział, usłyszał charakterystyczny szelest. – Po co ja się w ogóle odzywam?

Płaty czarnej, powłóczystej szaty Rahgana uformowały na jego plecach wielkie skrzydła niczym u nietoperza, upodabniając go do latającego demona. Leciał wprost na nich. Widząc go, Leon złapał wąsy gwiezdnej ryby i potrząsnął nimi jak lejcami. Zwierzę zapiszczało i popłynęło szybciej.

– Ty tchórzu! Powinieneś z nim walczyć! – usłyszał oskarżycielski głos wrony.

– Na latającym sumie setki kilometrów nad ziemią?! Świetny pomysł! Sam z nim walcz!

Kierowanie oślepiająco jasną gwiezdną rybą, w dodatku w ławicy innych i ze skrzydlatym Potworem na karku, nie należało do najprostszych czynności.

Przynajmniej nie znika… – zauważył Leon. Przypuszczał, że Rahgan nie używa swojej mocy z obawy przed wpadnięciem na rybią gwiazdę lub że po prostu nie umie tego robić w locie.

Udało im się zbliżyć do poziomu chmur. Były gęste i Leon miał nadzieję, że zdołają się w nich ukryć, a potem zejść na ląd. Odwrócił się, by sprawdzić, czy Potwór jest blisko, i zobaczył, że dystans między nimi rośnie. Odetchnął z ulgą, choć trochę za wcześnie, gdyż Rahgan pochwycił inną gwiezdną rybę za ogon i cisnął nią w ich stronę. Leon zdążył złapać płetwy, nim się z nimi zderzyła. Jego ryba runęła, koziołkując w powietrzu. Uszy Leona wypełnił świst powietrza i wrzask wrony. Zobaczył, jak przelatują przez tumany gęstych chmur, a potem z zawrotną prędkością zbliżają do ziemi. Ryba wymachiwała płetwami, starając się odzyskać kontrolę lotu. W połowie drogi wpadła na coś przypominającego pierzasty obłok, co trochę spowolniło upadek. Na kilka metrów przed uderzeniem udało jej się gwałtownie wyhamować, ale szarpnięcie było tak mocne, że zrzuciło Leona. Kolejny upadek sprawił, że pojawiły mu się mroczki przed oczami. Zobaczył, jak gwiezdna ryba rusza w górę na swoje miejsce na nieboskłonie.

– Przeżyliśmy! Nie wierzę! – piszczała wrona.

– A ty czego się tak bałaś? Przecież umiesz latać! – wycedził przez zaciśnięte z bólu zęby.

– Ano tak, racja – przyznała skonsternowana wrona.

Leon z trudem podniósł się na nogi. Tym razem znaleźli się w jałowej, skalistej dolinie. Powietrze było pełne cuchnących siarką oparów, które ograniczały pole widzenia i przysłaniały niebo. Wszechogarniającą ciemność rozświetlała jedynie rozgrzana do czerwoności lawa tryskająca z wulkanów majaczących na horyzoncie. Mężczyzna nawet nie zastanawiał się, jak to możliwe, że się tu znaleźli, skoro z góry widział tylko Las.

Krajobraz nie był do końca wyzuty z życia – wokoło latały stada dużych, czarnych ptaków, większych i ciemniejszych niż wrona. Ptaki natychmiast zaczęły gromadzić się wokół przybyszów.

– To jacyś twoi znajomi albo krewni? – zapytał Leon cicho.

– Dalecy. To kruki – wykrztusiła jego towarzyszka.

Około setka kruków w jednej chwili rzuciła się na Leona i wronę. Nie próbowały ich dziobać, tylko złapały w szpony i uniosły nad ziemię.

– O co im chodzi?! – krzyknął mężczyzna, próbując odgonić się od ptaków. Był jednak na to zbyt obolały.

– Wtargnąłeś na teren Smoczej Doliny i za to zostaniesz osądzony przez naszego pana! – wykrakał jeden z kruków gardłowym głosem.

Stado uniosło Leona na wysokość, z której upadek mógłby bardzo źle się dla niego skończyć, toteż przestał się wyrywać. Zresztą był nawet trochę szczęśliwy, bo oddalał się od Rahgana, a nie wyobrażał sobie nikogo gorszego niż ten Potwór. Zobaczył kątem oka, jak wrona drży w szponach niosącego ją większego kuzyna.

– Wspominałeś, że kto jest nowym pracodawcą kruków? – dopytywał.

– Na-na-nazwa t-t-tej doliny nie wzięła się znikąd.

Leonowi zrzedła mina. Kruki odstawiły ich pod zbocze kamiennej góry, która zaczęła się obracać. Nie była to bowiem góra, a gigantyczny, pokryty łuskami w kształcie płytek, czarny smok o jaszczurzym, pełnym zakrzywionych zębów pysku, czerwonych oczach z pionowymi źrenicami i z parą błoniastych skrzydeł.

– A kogóż mi tu przyniosłyście? – Po dolinie poniósł się jego tubalny głos.

Kruk, który wcześniej oskarżył Leona o wtargnięcie, najwyraźniej jakiś ich dowódca, pośpieszył z wyjaśnieniami:

– To, panie, jest człowiek, który…

– Widzę przecież, że człowiek, ty kretynie! – Smok zniżył pysk, by lepiej przyjrzeć się Leonowi. – Kim jesteś, człowiecze? Czego tu szukasz?

– Jestem Leon. Wylądowałem tu właściwie przez przypadek – wykrztusił.

– Jak się tu znalazłeś?

– Przyleciałem. Przyleciałem na gwiezdnej rybie.

Smok chwilę milczał, po czym wybuchnął ogłuszającym śmiechem.

– A więc to ty jesteś odpowiedzialny za ten upadek gwiazdy, który dostrzegłem chwilę temu!

– Zdaje się, że tak. Ale to był przypadek. Ja nawet nie wiem, co to za miejsce.

– To są moje włości! Jam jest Drasha, Wielki Władca Smoków!

– Ach! Nie wiedziałem, że one żyją.

– Już nie. Oczywiście z wyjątkiem mnie, jestem ostatni.

– To… bardzo mi przykro.

Wielki jaszczur znowu się roześmiał.

– A myślisz, że kto je wybił? Władcą Smoków zostaje się poprzez zabicie konkurentów. Ja na wszelki wypadek pozbyłem się wszystkich!

Leon poczuł, jak lodowata gula, która wyrosła mu w gardle, robi się coraz większa.

– No cóż, więc jesteś panie, bardzo… eee… przewidujący, ale ja nie jestem smokiem, więc może mnie puścisz?

– Zaraz! Ty pachniesz jakoś znajomo. – Drasha zbliżył łeb i wciągnął powietrze przez nozdrza wielkości jaskiń, niemal wsysając mężczyznę do środka. – Pachniesz jak on!– Smok ryknął wściekle, wprawiając ziemię w drżenie. – On cię tu przysłał?! Jesteś jego szpiegiem?!

– Nie wiem, o kogo chodzi! Naprawdę!

– O kogo chodzi?! Ja ci pokażę, o kogo chodzi! – Drasha rozpostarł skrzydła. Jedno z nich było wyraźnie uszkodzone, jakby ktoś wyrwał z niego sporą część. W miejscu ubytku znajdowało się metalowe rusztowanie, niewidoczne dotąd z powodu siedzących na nim kruków. – O tego Potwora, który przybył tu, aby zabrać mi skrzydło! Przez niego nie mogę teraz latać bez pomocy tych małych durni! – Leon wiedział, kogo ma na myśli Władca Smoków, i od razu zrozumiał też, co stało się z wyrwanym kawałkiem smoczej skóry.

– Wiem, o kim mówisz. On jest też moim wrogiem, chce mnie zabić.

– Jego wrogiem to jestem JA. Ty jesteś co najwyżej jego ofiarą. Ale to się nawet dobrze składa. Posłużysz za przynętę. Gdy przybędzie cię zabić, wpadnie w moją pułapkę. – Smok zaśmiał się gardłowo. – Wy będziecie go wypatrywać. Nie ważcie się mnie rozczarować, durne zwierzęta! – rozkazał krukom. – Hmm, ale ciebie chyba nie muszę oszczędzać. Potwór nie będzie zadowolony, gdy zobaczy, że go uprzedziłem. A potem zginie! Idealnie! Wiedz jednak, człowiecze, że jestem łaskawy. Zanim cię zabiję, podaruję ci możliwość wypowiedzenia ostatniego życzenia. No, więc masz jakąś ostatnią wolę? Tylko nie proś, żebym cię puścił albo żebym się odwrócił, czy zamknął oczy. To nie zadziała! No, więc? Nie masz?

– Mam! – krzyknął Leon, nim smok pochwycił go w zęby.

Drasha wyglądał na zawiedzionego.

– Cóż to więc?

– Właściwie to mam pytanie!

– Słucham.

– Jak… jak sprawiłeś, że te kruki, które przecież są inteligentnymi, dumnymi stworzeniami, które walczyły z uciskiem czarowników… – wszystkie zebrane ptaki spojrzały na niego, wymieniając ciche uwagi – zgodziły się pracować w tych beznadziejnych, uwłaczających warunkach, w dodatku będąc cały czas przez ciebie obrażane i poniżane?

Ptaki spojrzały wyczekująco na Drashę. Wydawało się, że Smok na chwilę stracił animusz.

– A co?! Po prostu nie dałem im wyboru! – powiedział hardo.

Wszystkie kruki zakrakały z oburzeniem.

– Jako lider Kruczego Związku Zawodowego, zgadzam się z tym człowiekiem! – krzyknął ptasi wódz. – Nie godzimy się dłużej pracować w tych warunkach!

– Chyba sobie żartujesz? – Jaszczur wyglądał, jakby nie wiedział, czy powinien się śmiać, czy wściec.

– Nie! Albo zgodzisz się negocjować, albo…

– Albo co?! – wściekł się Drash.

– Albo strajk!

Kruki jednym głosem zawołały: „Strajk! Strajk!”. Zewsząd przylatywało ich jeszcze więcej, zwabionych buntowniczymi okrzykami. Stały się tak donośne, że zagłuszyły nawet groźby coraz bardziej rozeźlonego smoka. Co odważniejsze zaczęły go nawet dziobać, a że były szybkie, udawało im się unikać jego kłów i pazurów.

Gdy coraz więcej kruków zaczęło atakować swego nieuczciwego pana, Leon, wykorzystując zamieszanie, postanowił się ulotnić.

– Powinieneś go teraz zabić! – oburzyła się wrona. – W końcu to smok, a ty jesteś księciem! I masz Miecz!

– Co ty masz z tą walką i zabijaniem?! Jak chcesz, to sam go zabij, ja stąd znikam!

Wrona poddała się i poleciała za nim. Gdy oddalili się na tyle, że przestali słyszeć grzmiącego z wściekłości smoka, mężczyzna przypomniał sobie, że wciąż nie wiedzą, jak wydostać się z Doliny. Zaczepił jednego z kruków lecącego w kierunku miejsca rewolty.

– Przepraszam! Miałbyś chwilę?

– Strajk! Stra… Tak, słucham.

– Szukamy drogi, by się stąd wydostać – oświadczył bez ogródek Leon.

– Prosto stąd na wschód, potem schodami w dół i traficie do Oczu Przestrzeni – wyjaśnił ptak.

– Bardzo dziękujemy.

– Nie ma za co. Strajk! Strajk!

– Tak, tak strajk – odparł zdawkowo mężczyzna, a ptak poszybował dalej. – Ale którędy jest na wschód? Przecież słońce stoi tu w miejscu!

– Sprawdź w Niezbędniku! – podsunęła rozwiązanie wrona.

Leon zdążył już zapomnieć o dziwnym prezencie od Imina. Chwilę przeszukiwał kieszenie z obawą, że go zgubił. Na szczęście był. Wciąż jednak nie wiedzieli, czego użyć.

– Sprawdź w notesie!

Ku ich uldze notes również był na swoim miejscu. Problem polegał na tym, że było zbyt ciemno, by cokolwiek w nim przeczytać. Leon przypomniał sobie o magicznej zapalniczce – jednej z nielicznych rzeczy w Niezbędniku, o której wiedział, jak jej użyć. Dzięki światłu płomyka wydobywającego się z zasuszonego łebka salamandry wreszcie udało mu się coś zobaczyć.