Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dziewczyna o skórze bladej jak pergamin zwana Zaklinaczką żyje pośród węży w ruinach starej świątyni. Komunikuje się z nimi poprzez taniec. Dla mieszkańców pobliskiej wioski jest niejako pomostem między nimi a siejącymi strach pełzającymi gadami. Jedni i drudzy czują przed nią respekt, ale też i szacunek, niejednokrotnie bowiem im pomogła.
Pewnego dnia na bezdroża przybywa posłaniec z wiadomością od władającego tą krainą cesarza, iż ma odszukać jego syna, rzekomo porwanego przez węża. Wyrusza więc w podróż, podczas której odkrywa, że to intryga i że dużo bardziej skomplikowana niż przypuszczała. W wyprawie towarzysza jej: ogromny pyton – Jednooka i cieniutki biały wężyk – Nitka.
Czy Zaklinaczka wypełni misję? Czy zmiennocieplni przyjaciele zdołają wesprzeć ją i ochronić, gdy zajdzie potrzeba. Czy okrutny cesarz otrzyma to, czego pragnie? Ile prawdy jest w legendzie o złotym wężu?
Kolejna powieść Iwony Szul, tym razem inspirowana kulturą Indii i Bliskiego Wschodu, przenosi Czytelnika z krainy bezdroży i szumiących traw do złotego pałacu, gdzie czai się zło bardziej jadowite od kobry.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 201
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by W. L. Białe Pióro & Iwona Szul
Warszawa XII 2025
Projekt okładki: Agnieszka Kazała
Ilustracje na okładkę i we wnętrzu: Iwona Szul
Skład i łamanie: WLBP
Redakcja: Agnieszka Kazała
Korekta: Izabela Durasiewicz
Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
www.wydawnictwobialepioro.pl
Wydanie: II, Warszawa 2025
ISBN: 978-83-67788-65-6
Blask pełnego księżyca zalewał srebrzystą poświatą Bezdroża, po których z trudem, niby zagubiona figurka na pustej planszy, brnęła mała postać – kobieta niosąca na rękach zawiniątko ze śpiącym niemowlęciem. Jej śladami cierpliwie podążała śmierć.
Wędrująca widziała w oddali ostatnie światełko migoczące w jakiejś chacie, ale nawet gdyby miała dość siły, nie odważyłaby się zbliżyć do siedzib ludzkich. To właśnie ludzie wypędzili ją z domu i skazali na tułaczkę. Teraz obawiała się ich bardziej niż węży, które choć niewidoczne w wysokiej trawie, przyglądały się jej uważnie, ale nie śmiały zaatakować, wyczuwając podniosłość tej chwili.
Dostrzegła w pobliżu ciemny kształt wyrastający z ziemi. Wyglądał jak kopiec lub pagórek, jednak blask księżyca wydzierał z niego elementy, które zdradzały, że nie było to dzieło natury, a rąk ludzkich – świątynia. Stara i opuszczona popadła w ruinę, ale stanowiła dobre – i jedyne – schronienie dla strudzonej wędrowczyni.
Prostokątne wrota wsparte kanciastymi filarami otwierały się przed nią, ziejąc mrokiem i chłodem. Gdy przestąpiła ich próg, poczuła przejmującą obecność ukrytych w ruinach wielu istot o zimnych oczach i zimnych ciałach. To był ich dom i ich świątynia, podobnie jak ich były trawiaste Bezdroża, na których człowiek boi się postąpić bosą stopą. Słyszała ich syczenie, ale wbrew ludzkiemu instynktowi i wpojonej bojaźni nie przestraszyła się. Bliskość końca, którą odczuwa coraz wyraźniej, uspokajała ją i jakby zobojętniła.
Tylko dziecko w jej ramionach jeszcze ją obchodziło. Spojrzała na nie i serce mocniej w niej zabiło, a nogi ugięły się, tak że osunęła się na kamienną podłogę. Żal jej było zostawiać tę istotę odrzuconą przez własny gatunek, ale coś – może instynkt, może wyczuwalna wokoło spokojna obecność – podpowiadało jej, że będzie tu bezpieczna i że choć nie ma przy niej innego człowieka, nie zostanie sama.
Słońce ześlizgiwało się po stokach otaczających dolinę w powolnym, barwnym zmierzchu.
W wieczory takie jak ten pan Omar zwykł zasiadać do kolacji w swoim gabinecie, napawając się chwilą spokoju, jednocześnie odpędzając wspomnienia. Za dziecięcych lat o tej samej porze wracał z Bezdroży z niewielkim stadkiem kóz, które hodowała jego rodzina. Uciekł daleko od biedy tego regionu, tylko po to, żeby po latach wrócić, jednak już jako „pan Omar”, świeżo upieczony urzędnik – co prawda niższego szczebla, ale dla ciemnej lokalnej społeczności to wystarczyło, by traktowali go jak ważną personę.
Jednak tego wieczoru nie dane mu było podziwiać z oddali nędzy, z której niegdyś się wyzwolił, a którą teraz zarządzał. Jego daleki kuzyn, wieśniak – taki jak reszta mieszkańców wioski – wciągnął go w swoje problemy, a przez wzgląd na więzy krwi pan Omar nie mógł odmówić.
W domu mężczyzny zalęgły się bowiem węże. Kryły się pod podłogą i w ścianach. Wyłaziły w nocy i były nieuchwytne jak cienie, tak że strach było poruszać się po chacie. Gospodarz najbardziej martwił się o swoje dzieci. Pan Omar doradził mu zastawienie nowoczesnych pułapek, które specjalnie sprowadził z miasta. Tamten zareagował z rezerwą, jakby rzecz dotyczyła popełnienia jakiegoś świętokradztwa, ale w końcu strach o rodzinę zwyciężył. Ku jego rozpaczy pułapki jednak nie zadziałały tak jak powinny, a zdawało się, że tylko jeszcze bardziej zdenerwowały gady. Zdesperowany wieśniak postanowił sięgnąć po ostatnią deskę ratunku, a pan Omar, czując się niejako w obowiązku sprawy przypilnować, wybrał się z nim.
W ten sposób pan Omar, jego kuzyn i brat znaleźli się na skraju wioski, bardzo blisko miejsca, gdzie ścieżka urywa się niby koniuszek wężowego ogona. Zostawili za sobą drewniane domy wieśniaków i, idąc pod górę, wkroczyli w osiedle Dalitów. Składało się na nie kilka glinianych chat rozrzuconych bez ładu w dużych odległościach od siebie, jak wyrastające na skórze brzydkie krosty. Ich mieszkańcy nie stanowili części wspólnoty. Byli urodzonymi wyrzutkami żyjącymi na skraju społeczeństwa. Nikomu nie robili krzywdy i też nikt nie interesował się ich losem; z roku na rok robiło się ich coraz mniej, aż w końcu zostało tylko kilka rodzin.
Mrocznym, czujnym spojrzeniem obserwowali przybyszy z wioski, jakby byli duchami mogącymi jedynie przyglądać się żywym. Pan Omar pomyślał, że być może tak właśnie jest, zważywszy, ile chat zostało opuszczonych. Spodziewał się, że kuzyn prowadzi go do jednej z nich, być może chcąc prosić o pomoc któregoś z wyrzutków. Ich zwyczaje stanowiły tajemnicę, może więc znali jakiś sekretny sposób na pozbycie się węży?
Ale nie. Pochód szedł dalej, minął ostatnią zapadniętą i zarośniętą grudę porzuconej lepianki, aż podróżnym ukazała się nieregularna bryła niby wielkiej skały. Po plecach pana Omara przeszedł dreszcz, a jego koń – jako jedyny z mężczyzn posiadał wierzchowca – zarżał cicho, wyczuwając czyjąś obecność. Wszyscy oni ją wyczuli. Wieśniacy szli dalej, a urzędnik z ociąganiem ruszył za nimi.
Zatrzymali się u prostokątnych wrót prowadzących w głąb starej budowli. Choć była w ruinie, dostrzegli pozostałości ornamentów zdobiących ściany – wiły się i przeplatały w skomplikowanych wzorach. Węże. Promienie zachodzącego słońca wdzierające się płytko do wnętrza budowli odbijały się na łuskach ukrywających się weń stworzeń, sprawiając, że błyszczały jak rosa.
Wieśniak, u którego zalęgły się gady wyszedł na przód i skłonił się niezgrabnie. Przełknął nerwowo ślinę i przemówił:
– Zaklinaczko, Córo Węży, w moim domu, wbrew mej woli zamieszkali twoi bracia! Boję się o siebie i swoją rodzinę! Proszę, przepędź ich!
Pan Omar wyraziłby swoje zniesmaczenie tymi bzdurami, gdyby nie to, że język stanął mu kołkiem w gardle. Wieśniak dał znać swojemu bratu, który niósł klatkę z kurką, by podszedł bliżej. Wziął od niego ptaka i postawił w progu.
– W zamian daję ci tę ofiarę, żebyście, ty i twoi bracia, mogli się najeść.
Przez chwilę nic się nie działo. Wiatr błąkający się wśród wysokich traw mieszał się z dźwiękami syczenia dobywającymi się z jaskini. Po drugiej stronie wrót zamajaczyła blada postać podobna do ducha mgły. Trzej mężczyźni zamarli. Postać wyciągnęła poza mrok panujący w czeluściach budowli białą, smukłą rękę, po której z szybkością błyskawicy przemknął wąż. W jednej chwili schwyciła klatkę i wciągnęła ofiarę do środka.
– Wyprowadzę mych braci z twego domu… – Usłyszeli jeszcze odpowiedź, wypowiedzianą szeptem, podobną raczej do oddechu podziemi niż ludzkiego głosu.
Potem przyszło im czekać. Słońce zaszło za horyzont, błysnęły ostatnie, różowe zorze i okolica zaczęła pogrążać się w ciemności. Powietrze stawało się coraz chłodniejsze.
Wzrastający księżyc wpłynął powoli na niebo. Pan Omar zapalił łojową lampkę. Tylko on nie wpatrywał się wciąż w wejście do budowli. Już miał zaproponować, żeby odeszli, gdy postać powróciła. Wyszła z jaskini i, ukazawszy się w blasku ognia, nabrała cielesności, przestając jawić się jedynie mglistym mirażem. Była to dziewczyna – na oko dwudziestoletnia, dosyć niska i szczupła, o białej, niemal przezroczystej skórze, białych włosach sięgających do pasa i czerwonych oczach. Nosiła czarną, postrzępioną spódnicę do kostek, a na ramionach chustę z tego samego materiału. Pan Omar stwierdził z zaskoczeniem, że dotknęła ją ta dziwna choroba, która, pojawiwszy się u noworodków, czyni z nich w oczach społeczeństwa małe dziwolągi, przez co często umierają porzucone.
Zaklinaczka, choć okazała się osobą z krwi i kości, nie straciła na tajemniczości, jaką wokół siebie roztaczała. Wręcz przeciwnie. Trudno było bowiem uwierzyć, że człowiek może być zdolny do tego, co ona. Twarz miała niewzruszoną, ruchy tak płynne, że niemal niezauważalne. Światła lampki i księżyca igrały na jej skórze, raz sprawiając, że błyszczała jak łuski, to znów czyniąc ją matową jak wosk. Kroczyła zupełnie boso wśród traw, a małe węże żyjące na Bezdrożach prześlizgiwały się po jej stopach, jak szczenięta chcące zwrócić na siebie jej uwagę.
Gdy szli w stronę wioski przyłączyło się do nich dwóch Dalitów. Jeden niósł bęben, drugi flet. Szli w milczeniu na ogonie pochodu, jakby i ich zaproszono, i nikt nie śmiał ich odprawiać.
Przed drzwiami czekała już na nich zatroskana żona wieśniaka, a z nią jego dzieci i wielu innych krewnych z całej wioski. Przyjęli pojawienie się Zaklinaczki oraz dwóch Dalitów z milczącą akceptacją. Tamci również się nie odezwali. Nikt nie potrzebował słów. Tej nocy wieśniacy potrzebowali usług tych osobliwych ludzi, a oni przyszli im ich użyczyć, wedle niepisanych praw.
Nie był to pierwszy raz, gdy Zaklinaczka schodziła do wioski, ale pan Omar nigdy dotąd nie stał się tego świadkiem. Kiedy opuszczał rodzinne strony ona była zaledwie dzieckiem żyjącym na skraju osiedla wyrzutków. Teraz, znalazłszy się znów wśród ludzi, między dobrze sobie znanymi domami, wrażenie niesamowitości jakie wywarły na nim Bezdroża zaczynało go opuszczać i znów zwątpił w moce Zaklinaczki.
– Nie wchodźcie do środka – poinstruowała cicho mieszkańców domu. Jej głos wciąż brzmiał dziwnie, jakby z trudem posługiwała się ludzką mową. Zrzuciła z pleców chustę, odsłaniając białe ramiona i brzuch, następnie weszła do domu, drzwi pozostawiając otwarte.
Dalici prześlizgnęli się przez zebranych wokoło mieszkańców, by usadowić się w progu z instrumentami. Wszyscy, którzy przyszli tej nocy ustawili się w stosownej odległości od obcych, wyczekując, co się będzie działo.
Zaklinaczka stanęła na środku pogrążonej w półmroku głównej izby. Uderzyła dwa razy bosą stopą o podłogę. Jeden z Dalitów dmuchnął we flet, wydobywając z niego wysokie, przeciągłe syknięcie, które zaczęło giąć się i falować w takt melodii. Wnet dołączyły do niego uderzenia w bęben urozmaicające piskliwe brzmienia niskimi, głębokimi dźwiękami.
Ciało Zaklinaczki zaczęło się wyginać. Stała się sprężysta jak wstęga na wietrze. Jej ruchy były miękkie, przemyślane, dokładne, raz szybkie jak uderzenia miecza, raz przeciągłe jak gesty kaligrafa przy pracy. Tułów giął się niezależnie od nóg i rąk, jakby każde tańczyło osobno, jednocześnie stanowiąc idealnie zgraną całość. Mięśnie poruszały się pod jej białą skórą, jak węże, tajemniczo i zmysłowo zarazem. Zaklinaczka wpadła w trans. Białe włosy wirowały wokół jej głowy, spódnica wokół nóg, stopy co rusz uderzały o podłogę, parę razy przyklękła na kolano albo obracała się w koło, ani na moment nie tracąc równowagi.
Zdawało się, że muzyka nie ma już jednego źródła, tylko płynie wprost z nieba. Widzowie byli tak przejęci, że nie zauważyli, gdy wyszły węże. Ich pojawienie się stanowiło rzecz tak naturalną, jak wzejście księżyca wraz z nadejściem nocy. Nie sposób było ich policzyć, raz wydawało się, że jest tylko jeden – ciemnozielony, raz, że trzy, innym znów, że pięć. Wirowały w tańcu razem z Zaklinaczką, wokół niej i na niej. Wyciągała do nich ręce, a one wpełzały jej na ramiona, by w idealnej harmonii z jej ruchami i muzyką wygrywaną przez Dalitów spełzać po jej nogach na ziemię. I tak w kółko. Gady rozmywały się w jej kończynach, włosach, spódnicy jakby stawali się jednością, jakby jedno wynikało z drugiego.
Aż nagle zabrzmiało donośniejsze niż poprzednie uderzenie w bęben i Zaklinaczka gwałtownie zatrzymała się. Tylko jej spódnica i włosy jeszcze się poruszyły wzburzone ostatnim ruchem tańca.
Mieszkańcy wioski stojący w całkowym bezruchu i milczeniu wpatrywali się w dziewczynę. Choć muzyka ucichła, a taniec się skończył, w uszach jeszcze pogrzmiewała im melodia, a obraz przed oczami falował. Nawet pan Omar nie śmiał drgnąć, zapominając o wszelkich wątpliwościach, jakie miał wobec tej dziewczyny. Zaklinaczka wstała z przyklęku, trzymając na ramionach metrowej długości ciemnozielonego węża. Wokół jej nóg wiły się jeszcze trzy mniejsze. Oddychała szybko z wysiłku, a na jej skórze perlił się pot, jednak twarz miała nieprzeniknioną. Bez słowa opuściła dom, a gady podążyły za nią. Zatrzymała się tylko przy gospodarzu. Chciał jej serdecznie podziękować, ale nim znalazł odpowiednie słowa, ona odezwała się pierwsza:
– Ten wąż jest ranny, gdyż wpadł w zastawioną przez ciebie pułapkę.
Mężczyzna poruszył się wstrząśnięty nagłym dreszczem lęku. Był pewny, że zaraz spadnie na niego kara, że wąż w ramionach dziewczyny skoczy mu do gardła albo trzaśnie go piorun z nieba.
Ale nic się nie stało. Zaklinaczka, zwana Córą Węży, wraz ze swymi łuskowatymi braćmi oraz dwójką Dalitów oddalili się.
Księżyc oświetlał jej drogę. Nie potrzebowała więcej, bardzo dobrze widziała w ciemności. Gdy tylko wkroczyli w osiedle wyrzutków, dwóch towarzyszących jej w wiosce Dalitów bez słowa wróciło do swoich domów. Opuścili ją jak cienie rozproszone przez blask lampy. Połoz w jej rękach nie ruszał się, tylko od czasu do czasu wysuwał rozdwojony język, by posmakować powietrza; mniejsze węże pełzły koło jej nóg.
Wróciła do ruin świątyni. W środku czekali jej przyjaciele – węże. Z zainteresowaniem przyglądały się nowym gadom, które sprowadziła do ich domu, a te odwzajemniały ich ciekawość, mieszając ją z obawą. Zaklinaczka sprawnie poruszała się po korytarzach i pomieszczeniach, omijając kamienie z zawalonych częściowo ścian. Znała je wszystkie na pamięć. Ani razu nie obawiała się też, że nadepnie na któregoś z węży zwiniętych w ciemności. Czuła i słyszała ich ruchy, gdy szorowały łuskowatymi brzuchami po podłożu, a one wyczuwały jej ciepło i zapach.
Weszła do największej i najlepiej zachowanej z świątynnych sal, która znajdowała się pod ziemią. Po drugiej stronie pomieszczenia kilka wyślizganych stopni prowadziło jeszcze niżej, ku brzegowi podziemnej rzeki. Jej posępny szum i chłodne tchnienie wypełniały powietrze.
Dziewczyna po omacku sięgnęła po świeczkę. Choć często potrafiła obyć się bez światła, teraz go potrzebowała. W rozdygotanym blasku ukazało się wnętrze świątyni – pochylone kamienne ściany i sufit zwieszający się nad spękaną podłogą jak niebo tuż przed burzą. Wszystko ozdobione w motyw węża. Gady były zresztą obecne nie tylko na wytartych ornamentach. Żywe, małe i duże wypełzły z kryjówek, których pełno było w całej świątyni i zbliżyły się do Zaklinaczki zwabione jej ciepłem. Zazwyczaj pozwalała im pełzać po sobie i głaskała je po płaskich łebkach, jednak teraz nie miała dla nich czasu. W świetle świeczki przyjrzała się krwawym śladom znaczącym ciało zielonego połoza przyniesionego z domu wieśniaka. Rany na szczęście nie były poważne. Gad był mądry i udało mu się uciec z pułapki, nim ta zacisnęła się na nim na dobre. Zaklinaczka sięgnęła po słoik z maścią i posmarowała mu rany. Sama zrobiła miksturę, podobnie jak inne substancje, które trzymała w jaskini – od kremów po lekarstwa i odtrutki na jady. Nie robiła ich dla siebie. Oprócz wypędzania węży, ludzie z wioski lub osiedla Dalitów czasem prosili ją o pomoc, gdy ktoś został ukąszony. W zamian dawali jej różne materiały i jedzenie. Poza tym wszystko dla siebie i węży zdobywa sama.
Ścieżki ludzi i węży w tych stronach przecinały się bardzo często i niewielu ostało się takich, którzy umieli załagodzić konflikty, jakie wtedy powstawały. Kiedyś było ich więcej.
Zaklinaczka skończyła smarować połoza i westchnęła przejęta jakimś nagłym przeczuciem, że zbliża się ku nim coś wielkiego i doniosłego. Wrażenie szybko minęło, pozostawiając po sobie jedynie ulotny oddech losu.
Potem Zaklinaczka zajęła się kurą, którą dostała w darze od wieśniaka. Węże nie śmiały jej ruszyć pod nieobecność dziewczyny, choć wiele z nich bez kłopotu przecisnęłoby się między prętami klatki. Dziewczyna wykonała nad kurą gest oznaczający jednocześnie podziękowanie i przeprosiny za ofiarę, którą złoży wbrew swej woli. Następnie szybkim
ruchem wyjęła ptaka z klatki i przetrąciła mu kark. Przy pomocy noża rozkroiła mu brzuch i pierś. Świeża posoka popłynęła po jej nadgarstkach i skapywała na podłogę i spódnicę. Węże przyglądały się jej z niecierpliwością, tak jak uprzednio czekając na swoją kolej. Zaklinaczka wycięła z ciała ptaka najpierw serce, następnie wątrobę, potem inne narządy i rozdała je tym spośród podopiecznych, którzy mieli problem z samodzielnym zdobywaniem pożywienia. Resztę mięsa zostawiła sobie. Żaden z węży nie próbował wepchnąć się w kolejce przed pozostałe ani wyrwać porcji z jej ręki, ani z pyska innemu wężowi.
Tymczasem pan Omar zasiadł wreszcie do spóźnionej kolacji w swoim gabinecie. Nie mógł jednak niczego przełknąć. Spoglądał przez okno na wioskę pogrążoną w zasłużonym, spokojnym śnie po kolejnym ciężkim dniu pracy. Jego kuzyn z rodziną zapewne pierwszy raz od dawna położyli się do łóżek bez lęku.
On – po tym, co zobaczył – wątpił, czy byłby w stanie spokojnie zasnąć tej nocy. Wspomnienie Zaklinaczki i jej tańca wywoływało u niego dreszcz strachu i podniecenia. Jednak to, jak zareagowały na nią węże, jak poddawały się jej woli, najbardziej zaprzątało jego myśli.
Normalnie zabrałby się za pisanie raportu następnego dnia, będąc wypoczętym, jednak słowa same układały mu się w głowie, która następnie kierowała dłonie w stronę pióra i kałamarza. Postanowił więc, że zrobi to teraz, póki obraz tych wydarzeń był świeży i wyrazisty w jego pamięci.
Wiele legend krążyło wokół Zaklinaczki mieszkającej w starej świątyni. Niektórzy mówili, że potrafi zmieniać się w węża, inni, że jest pół wężem, pół człowiekiem zrodzonym z człowieka i gada, a jeszcze inni, że sama jest kochanicą węży.
Tylko nieliczni spośród Dalitów wiedzieli skąd się wzięła.
Pewnego dnia kilku z nich zbliżyło się do świątyni i ujrzało leżącą w progu kobietę. Połowa jej zastygłej twarzy była trupioblada, drugą przysłaniał wieczny cień jaskini. Było dla niej za późno na jakąkolwiek pomoc. Mogli tylko odprawić jej skromny pogrzeb i pochować w bezimiennym grobie, nikt bowiem nie wiedział jak się nazywała ani w jakich bogów wierzyła.
Wtedy jeszcze nikt nie miał świadomości, że w świątyni jest jeszcze jeden człowiek. Jak w starych legendach, węże zaopiekowały się osieroconym niemowlęciem i wkrótce na Bezdrożach zaczęła pojawiać się mała, biała dziewczynka, której niezmiennie towarzyszyły gady.
Kiedyś jakaś rodzina zechciała ją przygarnąć, żeby wychować jak przystało na ludzkie dziecko i zabrała do swojego domu. Z początku dziewczynka jedynie syczała i pełzała jak wąż, nie umiejąc stanąć na nogach – po prawdzie poruszała się w ten sposób sprawniej niż jej raczkujący rówieśnicy. Nauczyła się chodzić i posługiwać ludzką mową, choć słowa brzmiały w jej ustach dziwnie i obco.
Cały czas też czuła zew wzywający ją na Bezdroża, aż w końcu, którejś nocy wymknęła się z domu przybranych rodziców. Mieszkańcy osiedla zrozumieli wówczas, że to dziecko nie należy do nich, tylko do węży.
Minął miesiąc, odkąd Zaklinaczka wypędziła węże z domu wieśniaka. Księżyc co noc pęczniał na niebie, by w końcu przybrać swoje pełne kształty i zalśnić najmocniejszym blaskiem. Nim cień znów przysłonił mu bok, rozpoczynając kolejny cykl, jego srebrne światło dziwnie przygasło. Coś się zmieniło, co być może zauważyła tylko Zaklinaczka. Wraz z nadejściem nowiu, księżyc zniknął, a gdy jego cienki jak włos sierp ukazał się następnej nocy, dziewczyna była pewna, że jest z nim coś nie tak; przypominał jej węża, który nie może uwolnić się z własnej skóry. Była pewna, że to omen zwiastujący coś niedobrego.
Wkrótce, wydarzyła się rzecz równie zaskakująca, tym razem doskonale widoczna dla wszystkich wokół. W przeddzień Nocy Ognisk do wioski przyjechali obcy. Nie byli to jacyś zagubieni kupcy czy pielgrzymi szukający spokoju w zaściankowych regionach. Trzy konne wozy pod eskortą tuzina zbrojnych zdradzały, że byli to nie byle jacy podróżni z nie byle jaką sprawą. Nikt jednak w wiosce nie umiał odgadnąć, kim dokładnie byli ani po co przybyli. Miejscowi przyglądali im się z mieszanką podziwu i lęku.
Jadący na przedzie mężczyzna nieprzeciętnej urody obserwował wszystko czujnym, chłodnym spojrzeniem, a na ustach igrał mu kpiący uśmiech. Nie był wojownikiem, choć u jego pasa zwieszała się krótka szabla w ozdobnej pochwie. Był przywódcą tej kompanii, powiernikiem ważnej misji wysłanym przez najmożniejszych tego świata do jakiejś zatęchłej dziury. Nie pozwolił jednak, by niedogodności, jakich przez to doświadczył, odbiły się na jego wyglądzie, czy w zachowaniu. Każdy jego gest i każde spojrzenie miał opanowane do perfekcji przez lata podsycanych ambicją działań, które ostatecznie doprowadziły go do tytułu wielkiego pana.
Dotarłszy do celu, wielki pan Saraj udał się do jedynej osoby, która w jakimkolwiek, chociaż najmniejszym, stopniu była odpowiednia, by z nim rozmawiać – do miejscowego urzędnika, pana Omara.
Pan Omar oczywiście nie był przygotowany do przyjęcia takiego dostojnika i po prawdzie, nigdy by nie był, choćby szykował się na to spotkanie cały rok. Uwadze wielkiego pana Saraja nie umknęły: nerwowość gospodarza, jego plebejski akcent i cała zaściankowość, jaka biła zarówno od niego, jak i od jego gabinetu; to, że starał się ją ukryć czyniła ją tylko jaskrawszą. Nie skomentował tego jednak ani słowem. Od razu przeszedł do rzeczy, nie chcąc tracić czasu na czcze uprzejmości.
– Przybyłem tu w sprawie ostatniego raportu, który napisał pan, w środkowe dni pory suchej. – Jego głos był gładki i chłodny jak jedwab, z którego zrobione były jego szaty.
– Raport? – zdziwił się pan Omar. Za wszelką cenę starał przypomnieć sobie, co się takiego się wydarzyło, co mogłoby zwrócić uwagę samej elity kraju. Przeszywające spojrzenie jasnych oczu jego gościa nie dodawało mu animuszu.
– Pisał pan w nim, zdaje się, relację z nocy, w której pewna dziewczyna wypędziła węże z domu jakiegoś wieśniaka – sprecyzował młody dostojnik z ledwie wyczuwalną nutą zniecierpliwienia.
– A tak! Miejscowi nazywają ją Zaklinaczką Węży. Ale nie rozumiem… to przez nią pan fatygował się aż tutaj?
– Zaiste – odparł tamten krótko, dając do zrozumienia, że szczegóły jego misji nie powinny być przedmiotem rozważań niskiej rangi urzędnika. – Zaprowadź mnie do niej, natychmiast.
Po południu pan Omar znów wdrapywał się po zboczu wzniesienia, na którym stała stara świątynia. Tym razem towarzyszył mu dostojnik i jego dwóch zakutych w zbroje ochroniarzy. Wszyscy milczeli. Cała trójka przybyszów roztaczała wokół siebie aurę niedostępności i obcości, jakby, nie wiadomo dlaczego, zstąpili z jakichś lepszych, wyższych światów do tej przyziemnej, prostej krainy.
Pan Omar miał okazję oglądać takich ludzi, gdy był w mieście – patrzących na wszystko z góry wyniosłych arystokratów, przy których zwykły człowiek czuje się mały. Pod tym względem nic się nie zmieniło. Od chwili, gdy tylko ujrzał wielkiego pana Saraja, pan Omar zapałał do niego głęboką zazdrością i niechęcią, jaką tylko prawdziwy plebejusz ukrywający się pod maską ważności może odczuwać wobec tych, którym urodzenie przydało pozornej szlachetności. Tak naprawdę obaj, darząc się taką samą pogardą, byli jednakowo puści w środku i zakompleksieni.
Gdy ich oczom ukazała się świątynia ponuro odcinająca się na tle błękitnego nieba, wielki pan Saraj kazał zatrzymać konie.
– Dalej pójdę sam – oznajmił swoim wojownikom i panu Omarowi.
Wydawało się niemal nieprawdopodobne, by ten wysokiej rangi dostojnik tak po prostu zsiadł z konia i poszedł po Bezdrożach, jakby jego stopy obute w najwyższej jakości skórę w ogóle nie mogły stanąć na trawie jak stopy zwykłego wieśniaka.
Ale tak oto się stało i wielki pan Saraj udał się pod sam próg świątyni.
Jeśli bijący od niej chłód i nieruchome spojrzenia węży ukrytych w mroku zrobiły na nim wrażenie, nie dał tego po sobie poznać. Odchrząknął i odezwał się:
– Jestem Wielki Pan Saraj! Służę Jego Cesarskiej Mości! Przychodzę z posłaniem do tej, którą zwą Zaklinaczką Węży! – Zamilkł, oczekując odpowiedzi.
Po dłuższej chwili w progu pojawiła się biała postać. Twarz dziewczyny nie zdradzała ani lęku, ani podziwu ani nawet zainteresowania. Była nieprzenikniona jak twarz węża.
– Czego chce ode mnie twój pan? – spytała cicho.
– Nasz pan wysłał mnie z misją, bym przekazał ci jego wolę – odparł spokojnie dostojnik, akcentując wyraźnie pierwsze słowo. Nie zamierzał dać się poganiać jakiejś wiejskiej czarownicy. – Jego Cesarska Mość chce, byś przybyła do pałacu i użyczyła swoich… zdolności wypędzania węży.
Zaklinaczka przechyliła lekko głowę na bok, jakby chciała się lepiej przyjrzeć swojemu rozmówcy.
– A czemuż to cesarz zwraca się do mnie o pomoc?
– To już nie powinno cię interesować.
– W takim razie… odmawiam. – Odwróciła się, by odejść, lecz zatrzymały ją słowa Saraja.
– Cesarz nie prosi o pomoc. On rozkazuje ci stawić się w pałacu.
Zaklinaczka zatrzymała się i obejrzała się przez ramię. Większość jej twarzy przysłaniał mrok, tylko oczy błyszczały wyzwaniem.
– Czy zmusisz mnie do tego siłą? Wejdziesz do świątyni, między węże, by mnie zabrać? Czy zrobią to twoi ludzie?
Zawtórował jej syk.
Wielki pan Saraj cofnął się o krok, gdy z traw wysunęły się syczące, wężowe głowy. Po raz pierwszy po jego twarzy przemknął cień niepokoju.
Przełknął ślinę i spróbował jeszcze raz, nadając swojemu głosowi spokojny ton:
– Cesarz jest gotowy odpowiednio zapłacić za twoją pomoc.
– Nie potrzeba mi jego skarbów.
– Jeśli odmówisz, cesarz się rozgniewa i odczujesz na własnej skórze jego niezadowolenie.
– Czy jesteś szybszy niż wąż? Zdołasz uciec, nim każę któremuś z moich braci cię ukąsić? A potem resztę tych, co z tobą przybyli. Kto wtedy dostarczy moją odmowę cesarzowi?
Saraj westchnął.
– Taka śmierć będzie i tak lepsza od tego, co zgotuje mi cesarz, jeśli wrócę bez ciebie. – Zaklinaczkę zaskoczyła jego nagła szczerość. Odwróciła się do niego. – Ale ciebie nie czeka w takim wypadku nic lepszego – zapewnił. – Po mnie przyjdą następni.
– Powiedz mi, po co cesarzowi moje usługi.
Mężczyzna zastanawiał się przez chwilę, ale w końcu oznajmił:
– I tak się dowiesz. Niespełna roczny syn cesarza został… porwany przez wielkiego węża. Straż szukała go wszędzie, poleciało setki głów, ale po dziecku słuch zaginął.
Zaklinaczka nie opowiedziała. Powiodła wzrokiem po swoich wężach, które odwzajemniły spojrzenie, czekając na jej gest. Jej twarz pozostawała niewzruszona, podobnie jak jej gadzich przyjaciół, lecz oczy stały się na moment ludzkie.
– Przybądź jutro o świcie – odpowiedziała tylko.
Wielki pan Saraj kiwnął głową. Już nie próbował jej zatrzymać, gdy znikała w głębi świątyni. Kąciki jego ust drgnęły w lekkim uśmiechu zadowolenia.
Ludzie wielkiego pana mieli jedną noc na odpoczynek i uzupełnienie zapasów przed drogą powrotną. To było niewiele, zważywszy na podróż, jaką odbyli, jednak wszyscy chcieli jak najszybciej wypełnić wolę cesarza. Nawet tak daleko od pałacu czuli na sobie jego spojrzenie, jakby mógł ich zgładzić za choćby chwilę zwłoki samą tylko myślą.
Tymczasem Zaklinaczka opuściła świątynię i wybrała się na Bezdroża. Najpierw udała się w miejsca, gdzie rosły nocne rośliny, z których wyrabiała lecznicze maści pomagające na rany po ukąszeniach. Potem poodnajdywała wśród traw gniazda gryzoni, z których wybrała część ślepych jeszcze nowonarodzonych młodych; karmiła nimi kilku swoich podopiecznych, którzy z różnych powodów nie mogli sami zdobywać pożywienia. Zawsze robiła to z umiarem, nie chcąc zaburzyć delikatnej równowagi natury, lecz tym razem wzięła na zapas, przewidując, że przez długi czas nie będzie mogła doglądać swoich węży.
Jej myśli wciąż zaprzątały słowa wielkiego pana Saraja. Spojrzała w stronę wioski, którą miała opuścić. Rozpoczęła się Noc Ognisk. Mieszkańcy rozstawili przed swymi domami małe ołtarzyki, na których palili w ofierze część swoich plonów. Niewielkie płomyki były współmierne lichym darom, które mogli złożyć. Mimo biedy, dziękowali bogu urodzaju i upraszali, by nie odbierał im swojej i tak nędznej łaski. W tę noc, ten mały skrawek doliny wyglądał, jak kałuża mętnie odbijająca gwiazdy. Zaklinaczka czuła łaskoczący zapach dymu. Powiodła wzrokiem za jego smugami, by zobaczyć, że niebo, choć bezchmurne, nie przyjmowało ich. Rozwiewały się wysoko nad dachami domów. Jej uwagę znów przykuł księżyc. Połowa jego twarzy zdawała się niezdrowo blada.
Wróciła na chwilę do świątyni. Usiadła w progu i ustawiła przed sobą płaski kamień, na którym ułożyła zrzuconą skórę jednego ze swoich największych węży. Przy pomocy hubki wskrzesiła iskry. Sucha wylinka zajęła się od głowy.
