Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy zastanawialiście się kiedyś, jak by to było, gdybyśmy mogli pozbywać się niechcianych wspomnień? Wyrzucić z głowy wszystkie traumy, porażki i życiowe wpadki.
Jak wolny byłby wtedy nasz umysł?!
Złodziejkawspomnień jest właśnie próbą odpowiedzi na powyższe pytania. Ale nie jest to powieść psychologiczna. O nie! To przewrotna obyczajówka z wątkiem kryminalnym i szczyptą fantazji oraz ogromną dawką dobrego humoru, który z pewnością poprawi Wam samopoczucie.
Nie zabraknie w niej również historii miłosnej, bez której każda powieść wygląda przecież „blado”.
Obdarzona nietypowymi zdolnościami Matylda Ladro pomaga usunąć niechciane wspomnienia. W jej pracy towarzyszą i pomagają jej: podrywacz – Jerry Świstak oraz internetowa hakerka z zamiłowania – Zuza Swift. Ich rutynowy świat usług nietypowych zostaje zachwiany, gdy na horyzoncie pojawia się widmo morderstwa.
Czy świeżo upieczonym detektywom amatorom uda się zapobiec zbrodni? Jakie niespodzianki napotkają? I czy nitka tajemnicy nie zaprowadzi ich przypadkiem do kłębka zagadek?
Zanurzcie się w niesamowity świat złodziejki wspomnień i kota, który ją sobie wychował.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 406
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by W. L. Białe Pióro & Renata Wasilewska
Warszawa 2025
Okładka – zdjęcia i grafika: Renata Wasilewska
Projekt okładki: Renata Wasilewska, Agnieszka Kazała
Redakcja: Agnieszka Kazała
Korekta: Aga Dubicka
Skład i łamanie: WLBP
Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
www.wydawnictwobialepioro.pl
Wydanie: II, Warszawa 2025
ISBN: 978-83-67788-70-0
Moim Rodzicom,
którzy od zawsze byli moimi najwierniejszymi fanami.
Dziękuję, że nauczyliście mnie fruwać.
Zawsze fascynowały mnie wspomnienia i sny,
ponieważ są one całkowicie nasze.
Nikt inny nie ma takich samych wspomnień.
Nikt nie ma takich samych snów.
Lois Lowry
Czy zastanawialiście się kiedyś, jak by to było, gdybyśmy mogli pozbywać się niechcianych wspomnień? Wyrzucić z głowy wszystkie traumy, porażki i życiowe wpadki. Jak wolny byłby wtedy nasz umysł?
Złodziejka wspomnień jest właśnie próbą odpowiedzi na powyższe pytania. Ale nie jest to powieść psychologiczna. O nie! To przewrotna obyczajówka z wątkiem kryminalnym i szczyptą fantazji.
Nie zabraknie w niej również historii miłosnej, bez której każda powieść wygląda „blado”.
Jeśli Wam się spodoba, dajcie znać na fanpage’u moim lub Wydawnictwa Literackiego Białe Pióro.
Ta książka to mój wydawniczy debiut, więc ciągle się jeszcze uczę. Obiecuję, że Wasze wskazówki i wszystkie merytoryczne rady będą dla mnie drogowskazem przy pisaniu kolejnej powieści.
R.W.
Dziękuję moim Rodzicom, że nie trzymali mnie kurczowo w gnieździe, a pokazywali od dziecka, jak ogromny jest świat i jak wiele daje możliwości. Dzięki Wam nauczyłam się marzyć.
Dziękuję mojemu Mężowi, który cierpliwie znosił mój emocjonalny rollercoaster, towarzyszący każdemu twórczemu procesowi.
Dziękuję mojej cudownej Córce, która jest najlepszym, co mnie w życiu spotkało. Pamiętaj, że możesz przenosić góry!
Dziękuję mojej Siostrze Katarzynie za to, że wierzyła we mnie nawet wtedy, kiedy mnie ogarniało zwątpienie. Z tymi genami jest trochę inaczej niż mówisz… Podyskutujemy o tym jeszcze przy kawie. ;)
Mojej najlepszej Przyjaciółce Wandzie dziękuję za wszystkie uwagi, te pozytywne i te krytyczne. To cudowne, gdy ma się kogoś takiego jak Ona. Kogoś, na kogo zawsze można liczyć.
Składam również wyrazy wdzięczności mojemu Wydawcy oraz niesamowicie mądrej i zdolnej Pani Agnieszce Kazale. Dziękuję, że dała mi Pani szansę i jako pierwsza dostrzegła w moim pisaniu tę magiczną iskierkę, a potem rozniecała ją przy każdej naszej wspólnej rozmowie. Wydawnictwo Literackie Białe Pióro to cudowne miejsce, które wspiera takich „żółtodziobów” jak ja, by nie dali się pożreć w tym niełatwym świecie. Tworzą je ludzie z pasją. Miałam wiele szczęścia, że przygarnęli mnie pod swoje skrzydła.
Na koniec dziękuję wszystkim moim Czytelnikom. Czuję się zaszczycona tym, że spośród tak bogatej oferty sięgnęliście po moją debiutancką książkę. To dla Was ją tworzyłam i bez Was moje pisanie nie miałoby sensu. Mam nadzieję, że razem odbędziemy jeszcze niejedną podróż do świata wyobraźni.
Renata Wasilewska
Drodzy Czytelnicy, w powieści pojawia się około trzydziestu pięciu postaci (niektórzy twierdzą, że to dużo), w tym jeden kot, który sam w sobie także stanowi tajemnicę. Każda z nich to skarbnica ludzkiej osobowości. Dlatego na wstępie postanowiłam przybliżyć Wam kilka z nich.
Oto one:
Jerry Świstak – rezolutny podrywacz i bawidamek, który nie lubi widoku krwi.
Zuza Swift – internetowa hakerka amatorka o kolorowych włosach.
Pani King – wiekowa sąsiadka, której przeszkadza najdrobniejszy hałas, dokarmia dzikie koty, przeżyła trzech swoich mężów, a w kamienicy jest niczym szeryf.
Pan Sulivan – zwany „księciem z bajki”, ekscentryczny bogacz, mieszka w pałacu, ma wielkie serce do swojego psa chihuahua (Shreka), ale pracowników wyrzuca za najmniejsze błędy.
Set Back – młody chłopak, który po pijaku wręczył zaręczynowy pierścionek barmance, a ona przyjęła jego oświadczyny.
Julia Paar (przez dwa „a”) – kobieta po sześćdziesiątce, typ wielkiej damy, która – korzystając z internetowych portali randkowych – odnajduje miłość swojego życia i planuje wyjazd do ciepłych krajów.
Jan Seleck – znany powszechnie i lubiany przez wszystkie strony politycznego stołu dziennikarz, który ma jednak problemy nie tylko z alkoholem, ale i uczciwością.
Victor Contento – mężczyzna, który trafił najwyższą wygraną w totka, ale zgubił swój kupon. Cierpi na potężną alergię i kicha na samą myśl o kotach.
Kris – młody chłopak, dostawca pizzy, detektyw amator, który w kluczowym momencie okazuje się bardzo przydatny.
Mam nadzieję, że te i wiele innych postaci wzbudzą emocje. Myślę, że bardziej pozytywnej obyczajowo-sensacyjnej powieści nie znajdziecie! ;)
Autorka
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Dzień jak co dzień. Poranna kawa. Szybki przegląd internetu. Czego to ludzie nie nagrają, żeby zwrócić na siebie uwagę… Torebka, wygodne buty, płaszcz, na wypadek gdyby padało, okulary przeciwsłoneczne, bo może jednak będzie słońce. I koniecznie powerbank, gdy znowu – w najmniej oczekiwanym momencie – rozładuje się komórka. Jeszcze butelka niegazowanej wody i można biec do roboty.
Matylda sięgała już klamki u drzwi swojego niewielkiego lokum, mieszczącego się w starej dzielnicy miasta, gdy przypomniała sobie o kluczach. Należała do osób ufnych i otwartych na świat, ale nie aż tak, żeby zostawiać swoje cztery kąty niezamknięte. Okolica uchodziła za spokojną, w starych kamieniczkach rezydowali zwykle emeryci lub artyści. Mieszkanie należało kiedyś do jej matki, a jeszcze wcześniej do babki i prababki. Odziedziczyła je z całym dobrodziejstwem inwentarza: meblami pamiętającymi czasy epoki kamienia łupanego i starą elektryką, która płatała figle co najmniej raz w tygodniu. Jedno trzeba przyznać, lokum w kamienicy miało swój urok – wysokie sufity, wielkie okna i cudowną drewnianą klepkę, która skrzypiała pod nogami, gdy Matylda boso stąpała po niej w wieczornej ciszy. Miało jeszcze jedną niepodważalną zaletę – niski czynsz. Dla samotnej, pardon, samodzielnej kobiety było to nie do przecenienia. Trudno utrzymać siebie i mieszkanie z jednej niewielkiej pensyjki, która na dodatek nie zawsze wpływała na konto na czas.
Gdzie te klucze? W popłochu przerzucała stertę ubrań na krześle. Pamiętała, że wczoraj wrzuciła je w pośpiechu do kieszeni spodni, gdy wróciła z zakupów, niosąc zgrzewkę wody i milion dupereli, które w danym momencie wydawały jej się absolutnie niezbędne. Kieszenie jednak były puste. Jak zwykle ucieknie jej metro i cały misternie ułożony plan dnia diabli wezmą. Matylda nie należała do osób grzeszących punktualnością, co w pracy z klientami nie było dobrze postrzegane. Nie posiadała samochodu ani prawa jazdy, więc skazana była na komunikację miejską. Miało to niewątpliwe zalety. Znała rozkład jazdy niemal wszystkich linii metra, autobusów, trolejbusów i tramwajów. Potrafiła z pamięci przywołać również numery telefonów do kilku prywatnych przewoźników i korporacji taksówkowych. Teraz jednak jej ciśnienie rosło. Na blacie w kuchni, w stercie paragonów, gazetek reklamowych i nieopłaconych rachunków także zguby nie odnalazła. Z głębokim westchnieniem spojrzała na zegarek, a potem na spodnie, które miała na sobie poprzedniego dnia, a które teraz leżały niezłożone na krześle w pokoju. Chwyciła je w dłoń i przytknęła na moment dżinsowy materiał do czoła. Przed oczami przebiegł jej obraz minionego popołudnia, a ściślej moment powrotu do domu z centrum handlowego. Jak migawki przyspieszonego filmu przetwarzała te chwile. Widziała: siebie otwierającą drzwi, torbę z jabłkami rozsypującą się na progu, swoje akrobatyczne figury, gdy próbowała pozbierać owoce, nie wypuszczając z rąk pozostałych zakupów, trzask drzwi, które zamknęła nogą. Wszystko jasne! Matylda odrzuciła spodnie z powrotem na krzesło i złapała za klamkę. Otworzyła prędko drzwi. Klucz tkwił na zewnątrz w zamku, dokładnie w tym samym miejscu, w którym go wczoraj zostawiła.
Jednak kamienica, w której mieszka, należy do bezpiecznych – zweryfikowała szybko swoją ocenę, przy okazji karcąc się za lekkomyślność. Zamknęła drzwi na dwa zamki i zbiegła po schodach, tupiąc przy tym niemiłosiernie. Przebiegając obok drzwi mieszkania pani King, pomyślała tylko, że znowu biedna staruszka będzie skarżyć się na egoizm i nieobliczalność młodego pokolenia, które zakłóca jej w sposób złośliwy i bezmyślny poranną medytację. Jak błyskawica przemknęła jej przez głowę dotkliwa myśl, że starość się panu Bogu nie udała. Trzasnęła drewnianymi drzwiami do sieni. Pokonała kolejne schodki i znalazła się na zewnątrz.
Ruch o tej porze dnia należał do największych. Na ulicach królowały wszędobylskie korki, a nerwowo używający klaksonów i własnych strun głosowych kierowcy szarpali sobie wzajemnie nerwy. Na chodniku ścisk. Każdy się gdzieś spieszył, za czymś gonił. Matylda włączyła się do tego porannego biegu z wyjątkową gracją. Wymijała przechodniów, jak automat wypowiadając na lewo i prawo: przepraszam, przepraszam, przepraszam! To była prawdziwa rywalizacja. Dotarcie do schodów, które prowadziły do stacji metra, stanowiło już połowę sukcesu. Teraz jeszcze krótka przebieżka po peronie. Wagony właśnie wjeżdżały na stację z charakterystycznym świstem. Drzwi się otworzyły. Z wnętrza pojazdu wysypał się tłum tylko po to, by zrobić miejsce kolejnym podróżnym. Krwioobieg komunikacji miejskiej, choć maksymalnie przepełniony, działał bez zarzutów. Matylda wskoczyła do środka wagonu i zajęła swoje ulubione stojące miejsce – na tyle blisko drzwi, by można się bez problemu wydostać na zewnątrz, i na tyle daleko, żeby nie stać się workiem treningowym dla kolejnych wsiadających i wysiadających. Miły kobiecy głos oznajmił z głośników przewidywany czas jazdy do kolejnej stacji. Pociąg ruszył. Matylda rozejrzała się, prześlizgując wzrokiem po współpasażerach. Zawsze znalazł się w przedziale jakiś dziwak, którego dyskretnie obserwowała, zabijając tym samym nudę w czasie podróży. Dziś padło na niewysokiego ciemnoskórego nastolatka, który z wyjątkowym zaangażowaniem podrygiwał w rytm sobie tylko znanej melodii. Słyszał ją w wielkich jak dwie patelnie słuchawkach. Pasażerowie uchylali się przed dziwacznymi wyrzutami rąk i nóg, które w jego mniemaniu uchodziły za jakiś nowoczesny układ taneczny, a dla stojących zbyt blisko oznaczały nagłe kuksańce lub ciosy. W pewnym momencie, oprócz scenicznego ruchu, zaczął się również wyrażać akustycznie. Spontaniczne, niezrozumiałe jęki i stękania raz po raz wydobywały się z jego ust.
Utalentowaną mamy teraz młodzież – pomyślała sarkastycznie Matylda i zaraz ją to przeraziło. Brzmiała jak własna matka. Nie była przecież stara. Jeszcze nie! Nie miała nawet trzydziestu lat, a czuła się na osiemnaście. W głowie często słyszała słowa babci Stefanii: „Słuchaj, Matyldziu… Ja to się wewnętrznie czuję, jakbym miała ciągle dwadzieścia lat. Tylko to ciało jakoś mi się zestarzało”. W tym momencie zawibrował telefon w kieszeni jej płaszcza. Wyjęła aparat i spojrzała na ekran. Zuza Swift usiłowała się połączyć już po raz trzeci. Musiało się coś ważnego wydarzyć w biurze, bo przecież wiedziała doskonale, że Matylda nie odbiera telefonów w drodze do pracy. Irytowali ją ludzie rozmawiający głośno o swoich osobistych sprawach w komunikacji miejskiej. Nie chciała wysłuchiwać bolączek matek dwulatków, robiących ciągle w pieluchę, ani fantazjowania podstarzałych tatuśków na temat lasek, które udało im się „wyrwać” w klubie. Nie wyobrażała sobie również sytuacji, że ktoś mógłby w podobny sposób zbierać informacje na temat jej życia – nieistotne: służbowego czy prywatnego. Pewne sprawy należało zatrzymać dla siebie i swoich najbliższych.
Wystukała szybko jedną ręką pytanie: Stało się coś?.
Niemal natychmiast dostała krótką odpowiedź: Klientka!.
Zrób jej kawę. Zaraz będę – odpisała i schowała smartfon do kieszeni. Klientka musiała być albo bardzo bogata i sławna, albo wyjątkowo natarczywa, bo Zuza doskonale radziła sobie w kontaktach interpersonalnych, mimo nerdowej natury. Nie miała też pewnie pod ręką Świstaka, który w takich sytuacjach okazywał się niezastąpiony. Potrafił oczarować każdą, nawet najbardziej zimną i zdystansowaną niewiastę, niezależnie od wieku, zasobności portfela czy wyglądu. Jerry Świstak był urodzonym kobieciarzem, a z podrywania mógłby nawet zrobić profesurę, gdyby tylko istniał takowy kierunek.
Kolejne trzy stacje Matylda jechała więc z duszą na ramieniu. Niewiedza pomału, ale wyjątkowo konsekwentnie zjadała ją od środka. Gdy pociąg dotarł do centrum, rzuciła się do drzwi i niczym pocisk wystrzelony z lufy pistoletu wydostała się na górny poziom stacji. W tej części miasta ruch był jeszcze większy. Ludzie jak mróweczki dreptali we wszystkich kierunkach, nieraz łamiąc obowiązujące zasady ruchu. Matylda przyspieszyła kroku. Jeszcze pięć minut i dotrze na miejsce.
Biuro jej firmy mieściło się na tyłach wielkiego wieżowca. Nie była to wymarzona lokalizacja, ale pozwalała na szybkie dotarcie z dowolnego miejsca miasta w czasie nie dłuższym niż godzina. Oszklony, dwudziestopiętrowy budynek w kształcie odwróconej litery „c”, stał najdłuższym bokiem wzdłuż ulicy. Pośrodku znajdowały się nowoczesne arkady, którymi można było dostać się na drugą stronę gmachu. To tam stał, już nie tak efektowny i nowoczesny, piętrowy dom. Niewielki, z czerwonej cegły, wpisany w rejestr zabytków, tkwił sobie w tej dżungli miejskiej jak wyrzut sumienia. Tworzył wyjątkowy dysonans z otaczającymi go z każdej strony szklanymi biurowcami. Znajdowały się w nim cztery lokale firmowe. Na piętrze mieściło się biuro jakiejś firmy ubezpieczeniowej oraz kancelaria notarialna. Na parterze lewe drzwi prowadziły do kwiaciarni, prawe natomiast do firmy Matyldy. Bliskie sąsiedztwo sklepu z kwieciem sprawiało, że budynek upiększały niemal na całej długości kosze kwiatów, wiązanki, bukiety czy wianki. Mijając arkady i wchodząc na wewnętrzne podwórko, można było odnieść wrażenie, iż trafia się do innego świata. Świata, w którym przyroda i spokój przeciwstawiają się wszechobecnym: pośpiechowi i nowoczesności. Pannie Ladro bardzo odpowiadał taki klimat. Miała romantyczną naturę, czytywała Jane Austin i głęboko wierzyła w przeznaczenie, a przede wszystkim w to, że gdzieś tam, na końcu świata, żyje jej druga połówka, która to niestety nie ma jeszcze pojęcia, że Matylda tu, w wielkim mieście, usycha z tęsknoty za nią.
Stanęła przed częściowo przeszklonymi drzwiami. Szyld nad nimi oznajmiał: „Matylda Ladro – kasacje wspomnień”. Tak. Była „złodziejką wspomnień”, jak potocznie nazywano ludzi obdarzonych podobnymi do jej umiejętnościami. Od trzech lat prowadziła własną firmę, w której na zlecenie klienta mogła odczytać lub skasować dowolne wspomnienie. Odwiedzali ją więc ludzie, którzy przeżyli zawód miłosny, nie mogli pogodzić się ze stratą kogoś lub czegoś albo ponieśli jakąś spektakularną porażkę. Najwięcej zleceń otrzymywała od zdesperowanych żon lub mężów podejrzewających o zdradę swoich współmałżonków.
– Dzień dobry. Cześć! – oznajmiła, przekraczając próg swojego biura. Siedząca przy biurku Zuza wstała natychmiast z miejsca. Podbiegła do Matyldy i niemal zerwała z niej płaszcz.
– Nareszcie jesteś. Prawie ocipiałam, zajmując ją kurtuazyjnymi rozmówkami. Wiesz przecież, że się do tego nie nadaję. Sztuczna inteligencja jest moją przyjaciółką, a jedyny język, w którym się dogaduję, to język programowania – trajkotała, kręcąc się wokół panny Ladro jak mucha owocówka, która, choć niewielkich rozmiarów, jest po prostu wszędzie. Zuza także była malutka. Miała nie więcej niż sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu. Nosiła włosy przycięte do brody i z asymetryczną grzywką, których kolor był trudny do określenia, ponieważ zależnie od nastroju, fantazji i zasobności portfela przechodziły koloryzację kilkanaście razy w roku. W związku z tym na głowie Zuzy znajdowała się teraz mieszanina różnokolorowych pasemek.
– Już idę. Nie panikuj – uspokajała Matylda, nalewając kawy do jedynego czystego kubka. – Kto to? Zaproponowałaś jej coś do picia?
Pomieszczenie do spotkań z klientami znajdowało się na końcu biura i pełniło jednocześnie funkcję sali szumnie zwanej konferencyjną, tylko dlatego, że było największe. Oprócz niej w wynajmowanej części budynku należącej do firmy „Matylda Ladro – kasacje wspomnień” mieścił się widoczny już od wejścia pokój wspólny, gdzie ustawiono trzy biurka, oddzielony niewielką ścianką od kącika socjalnego z kuchenką mikrofalową i czajnikiem. Kolejne drzwi prowadziły do archiwum, następne do toalety.
– Jasne. Wodę z limonką sobie zażyczyła. Czy ty widziałaś, żebyśmy kiedykolwiek mieli w biurze limonki? – Panna Swift wyrzucała z siebie słowa z prędkością światła. Matylda cierpliwie słuchała, popijając wolno kawę. – Ale one tak mają, wszystkie te paniusie. Wielkopańskie maniery… – ściszyła głos pod wpływem karcącego wzroku swojej szefowej i najlepszej przyjaciółki. – Nie potrafią zrozumieć ludu pracującego. Z innego świata są, damulki. Ta też. Aktoreczka ze spalonego teatru…
Matylda pomyślała, że jednak miała rację: trudna interesantka, brak wspólnego języka, możliwość porozumienia zaprzepaszczona żądaniem limonki.
– Gdzie Jerry? – zapytała, choć odpowiedź była jej dobrze znana.
– A jak myślisz? Świstak siedzi i zawija je w te papierki… – zażartowała panna Swift, naśladując jedną z telewizyjnych reklam. – Tylko w reklamie to siedzi, a naszego znowu gdzieś wywiało. Poznał w drodze do pracy jakąś atrakcyjną brunetkę. Dzwonił, że musi odprowadzić ją do domu. Po prostu pies na baby… Casanova od siedmiu boleści.
– Dobra, idę… – Matylda poprawiła przed lustrem krótki żakiet. Podciągnęła gumkę na jasnych włosach. Nosiła koński ogon, wysoko go upinając. Miała piękną, subtelną twarz, więc mogła sobie pozwolić na jej całkowite odsłanianie. Zuza z kolei, choć równie niebrzydka, kryła swoje oczy za bujną grzywą i okularami z czerwonymi oprawkami. – Zdrada czy kompromitacja? – zapytała jeszcze w biegu. Najczęstsze przypadki, z którymi przychodzili klienci, dotyczyły właśnie zawodów miłosnych lub wstydliwych sytuacji, o których pragnęli jak najszybciej zapomnieć.
– Zdrada – rzuciła krótko Zuza i wróciła do swojego biurka, gdzie znajdowały się trzy włączone jednocześnie komputery. Chwilę później pochłonęła ją praca, a szefowa weszła do sali konferencyjnej na spotkanie w cztery oczy z wielbicielką limonek.
– Dzień dobry. Matylda Ladro – przywitała się od progu, podchodząc do siedzącej tyłem petentki. Szczupła, platynowa blondyna, trochę w stylu Marilyn Monroe, nie wstając z fotela, odwróciła się w jej stronę i podała swoją dłoń. Gdy jej wymalowane krwistoczerwoną szminką usta rozchyliły się w szerokim, chociaż smutnym uśmiechu, panna Ladro rozpoznała klientkę. Mary Drake była dość popularną aktorką, głównie drugoplanowych ról, występującą często w rodzimych sitcomach. – Co panią do mnie sprowadza? – zapytała Matylda, siadając naprzeciw. Kobieta spuściła wzrok w teatralnym geście, westchnęła i zaczęła mówić dźwięcznym głosem, który dziewczyna kojarzyła z bajek dla dzieci. Mary Drake zajmowała się bowiem także dubbingiem.
– Panno Ladro, zostałam porzucona – zaczęła. – Jestem osobą wysoko wrażliwą i nie potrafię sobie poradzić z tą stratą. Mój psychoterapeuta doradził mi wizytę u pani, ponieważ nie mogę ani jeść, ani spać, ani pracować… Schudłam już trzy kilo – dodała z przejęciem.
Matylda mogła sobie wyobrazić, że stracone kilogramy nie stanowią dla „popsychologa” tak wielkiego problemu, jak zanik u aktorki chęci do pracy, który oznaczał brak przypływu gotówki, a to mogło już być poważnym zgrzytem w ich terapeutycznej współpracy.
– Rozumiem. Chciałaby pani zapomnieć o swoim byłym – przeszła do sedna sprawy. Nie miała dziś czasu ani ochoty wysłuchiwać historii związku od momentu poznania do tragicznego finału. Zwykle tak właśnie przebiegały tego typu rozmowy.
Aktorka pokiwała głową.
– Właśnie tak, panno Ladro. Chcę wymazać z pamięci tego drania.
– Wie pani na jakiej zasadzie działa moja umiejętność? – zapytała Matylda i, nie czekając na odpowiedź, ciągnęła: – Mogę zajrzeć do pani wspomnień lub je usunąć. Wspomnienie może dotyczyć dowolnego okresu w pani życiu. Oczywiście do wspomnień dawnych, wyblakłych znacznie trudniej dotrzeć. Czasem nie udaje się to w ogóle. Aby usunąć wskazane przez panią wspomnienie, potrzebuję lokalizatora mentalnego. To rodzaj talizmanu, przedmiotu, który łączy emocjonalnie panią i tego pana, o którym chce pani zapomnieć. Czy przyniosła pani ze sobą coś takiego?
– Tak. Pani współpracownik przez telefon, kiedy się umawiałam na wizytę, uprzedził mnie. Aaa… tak na marginesie… Jest dzisiaj może pan Świstak? – Rozejrzała się po pomieszczeniu, choć doskonale wiedziała, że oprócz niej i Matyldy nikogo więcej w nim nie ma. – Bardzo miły, wręcz czarujący człowiek… A jak pięknie mówił…
Matylda wzniosła oczy do nieba, a ściślej do sufitu pokrytego styropianowymi panelami. Dostrzegła na nim pajęczynę, szybko wróciła więc wzrokiem do klientki.
– Jerry Świstak jest jeszcze w terenie – odpowiedziała. Skąd ten chłopak czerpie energię do podrywania tych wszystkich bab. Przecież obecna tu Mary Drake mogłaby być jego matką. A jednak i ona uległa jego czarowi. – Jaki lokalizator wspomnień pani przyniosła?
Aktorka chwilę szperała w torebce, w końcu wygrzebała z niej drobny przedmiot. Wysunęła dłoń do Matyldy. Leżał na niej ozdobny, grawerowany zegarek na łańcuszku. Ten oryginalny drobiazg nie wyglądał na zbyt drogi. Chyba ukochany pani Drake nie miał zasobnego portfela. Matylda wzięła do ręki wisior, spojrzała na klientkę, której pierś falowała niczym nadmorskie fale. Ta siedziała wyprostowana jak struna i co chwilę wzdychała głośno.
– Domyślam się, że to prezent od pani mężczyzny…
– Mojego BYŁEGO mężczyzny – podkreśliła aktorka.
– Potrzebuję jeszcze jednej informacji. – Panna Ladro starała się być profesjonalistką, nie wchodzić w emocjonalne relacje z petentami, mówić rzeczowo i konkretnie. – Proszę, krótko opowiedzieć o państwa pierwszym spotkaniu. Jak się poznaliście?
Chociaż Matylda zawsze zaznaczała, że oczekuje krótkiej relacji, wszyscy próbowali opowiadać jej historię swojego życia, która zdawała się nie mieć końca. Tym razem nie było inaczej. Pani Drake rozwodziła się długo i namiętnie nad swoją ostatnią rolą filmową. Wspomniała niemal wszystkich twórców serialu, dorzucając od czasu do czasu pikantne anegdoty z ich życia. Byłby to, swoją drogą, niezły materiał na artykuł do jakiegoś plotkarskiego czasopisma. Matyldę obowiązywał jednak kodeks etyki i tajemnica służbowa. Wysłuchała więc cierpliwie całej opowieści, by na koniec dowiedzieć się, że pani Mary Drake poznała swojego byłego partnera na jednym ze spotkań z fanami. Matylda miała nadzieję, że taka informacja wystarczy. Uciszyła aktorkę ruchem ręki, zaznaczając, że potrzebuje teraz spokoju i skupienia. Zamknęła w dłoni zegarek, który otrzymała, potem oczy, by się wyciszyć. Następnie przyłożyła medalion do swojego czoła. Po trzech sekundach poczuła, że uchwyciła właściwe wspomnienie. To była ta chwila, gdy nie mogła go stracić i ze wszystkich sił skupiła się na konkretnym wydarzeniu. Oczyma duszy ujrzała spotkanie w holu jakiegoś hotelu i fanów trzymających w dłoniach różnorodne gadżety, od koszulek, poprzez plakaty czy kubeczki z podobizną swoich idoli. Wśród nich był rudowłosy, wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Trzymał w dłoni ten sam medalion, który teraz wykorzystywała. Podświadomość Matyldy oznaczyła już mężczyznę czerwoną aurą. To był ten moment, kiedy mogła przechwycić wspomnienie. Zrobiła to szybko i bezboleśnie.
Klient nigdy nie ma świadomości, że Matylda „grzebie” w jego wspomnieniach jak w swoich własnych. Może się po nich dowolnie poruszać, ale stara się nie dotykać strefy intymnej i nie wykraczać poza obszar, do którego otrzymała uprawnienia. Ludzi takich jak ona nazywano złodziejami wspomnień. Nikt dokładnie nie wiedział, skąd wzięły się ich zdolności. Po prostu tacy się urodzili. Na całym globie istniało dziesięć czy dwanaście osób z podobnymi, jakie miała Matylda, umiejętnościami.
– Już po wszystkim – oznajmiła panna Ladro, uśmiechając się do aktorki. Czerwone usta niepewnie odpowiedziały na uśmiech. – Opłatę za usługę ureguluje pani u koleżanki.
Mary Drake wstała z krzesła i ruszyła ku drzwiom, nic nie mówiąc. Kiedy znalazła się w głównym pomieszczeniu, gdzie stały trzy biurka i ławeczka służąca za poczekalnię, odezwała się w końcu.
– Opłatę? Za co?
Matyldę zamurowało. Spojrzała na Zuzę, ale w jej oczach zamiast wsparcia zobaczyła tylko panikę.
– Usunęłam przecież pani wspomnienie – wyjaśniła panna Ladro, siląc się na spokojny, rzeczowy ton.
– Jeśli tak by było… musiałaby pani mieć umowę podpisaną przeze mnie, prawda? – Złośliwy uśmieszek pojawił się na ustach klientki, kiedy mówiła te słowa. – O ile mi wiadomo, kasacja wspomnień bez zgody właściciela jest nielegalna…
– Tak – przyznała coraz bardziej zdziwiona Matylda. Spojrzała w kierunku Zuzy, która uniosła głowę znad komputera i przygryzła dolną wargę. – Zuza, pokaż pani umowę i rachunek.
– Ale… – Zuza zrobiła się nagle blada na twarzy, a jej źrenice rozszerzyły się jak tarcza księżyca w pełni. – Pani nie… Zapomniałam… I nie dałam umowy do podpisania. Przez całe to zamieszanie. Myślałam, że ty to zrobisz. Dzwoniłam do ciebie. Potem do mnie zadzwonił Świstak. On mnie zawsze zagada… Wiesz, jak potrafi czarować.
Panna Swift rozkręcała się, pani Drake stała ze zwycięskim grymasem, mrugając długimi rzęsami, a Matyldzie ciśnienie rosło z każdą sekundą. Uświadomiła sobie, że nie tylko nie otrzyma zapłaty za wykonaną usługę, ale w świetle prawa może zostać oskarżona o prawdziwą kradzież. Stracić prawo do wykonywania zawodu, a nawet trafić za kratki. Postawa aktorki nie wróżyła nic dobrego. W tym momencie do biura wpadł Jerry. Cały w skowronkach już od progu uśmiechał się szelmowsko w stronę swoich współpracownic. Nie potrzebował wielu słów, by zorientować się w sytuacji. Klientka nie podpisała umowy, nie ma zgody na kasację wspomnienia, ale nie ma też dowodu, że coś się stało. Trzeba tylko oczarować panią Drake, by w swoim szantażu nie posunęła się dalej, by nie złożyła oficjalnej skargi. W końcu jest kobietą, a Jerry dobrze wie, jak postępować z damami. Pieniędzy za usługę nie dostaną, to pewne, ale należało teraz odwrócić uwagę petentki, zamieszać jej w głowie tak, aby zapomniała o całej sprawie. Wtedy i ich licencji nic nie będzie zagrażać. Od mieszania w głowie niewiastom Świstak był specjalistą. Szybko więc okręcił sobie aktorkę wokół palca.
– Mary… – zaczął niskim, seksownym głosem, obejmując panią Drake w pasie. – Już jestem. Przepraszam, że musiałaś na mnie czekać. Zatrzymały mnie ważne sprawy służbowe. – Mówiąc to, obejmował ją coraz ściślej i nie przestawał prowadzić w stronę wyjścia. Zauroczonym wzrokiem patrzył głęboko w jej oczy. – Od teraz jestem tylko dla ciebie. Cały twój! – Cmoknął aktorkę w policzek i pogładził jej platynowe włosy. – Idziemy do ciebie, a może wolisz do mnie?
– Jedźmy do mnie. – Pani Drake rozpływała się pod wpływem jego słów. Nie tylko z uśmiechem na krwistoczerwonych ustach dała się wyprowadzić z biura, ale także zapakować bez słowa sprzeciwu do taksówki. Świstak oczywiście nie byłby sobą, gdyby odpuścił okazję do wspólnego popołudnia, a może nawet i nocy z gwiazdą seriali telewizyjnych. Z pewnością Mary Drake także na długo zapamięta czas z nim spędzony.
Będzie miał o czym potem opowiadać – pomyślała Matylda. Był bawidamkiem i lekkoduchem, ale zawsze mogła na niego liczyć. Nieraz wyciągał je z opresji. Westchnęła z głębi piersi, gdy taksówka zniknęła już za zakrętem. Tak Jerry w jednej chwili rozpoczął i zakończył swój dzień w pracy, ale nie mogła się na niego gniewać. Spojrzała na Zuzę i westchnęła raz jeszcze. Ta znowu zagryzła usta i niemal bezgłośnie powiedziała:
– Przepraszam…
ROZDZIAŁ DRUGI
W sali konferencyjnej siedział nieduży człowieczek ubrany w źle skrojony garnitur w kolorze popielatego brązu. Skulony spoczywał na fotelu od dobrych dziesięciu minut. Poprawiał raz po raz okulary w cienkich, metalowych oprawkach, które uporczywie zsuwały mu się z nosa. A jeśli nawet trwały dzielnie na swoim miejscu, to i tak ich właściciel nerwowym ruchem dotykał oprawki, wpychając je jeszcze głębiej. Na łysiejącej głowie pojawiły się już kropelki potu. Mężczyzna, o dumnie brzmiącym nazwisku Bond, stresował się okrutnie. Każda część jego ciała zdradzała nerwowość. Matylda w pomieszczeniu obok drukowała umowę i inne dokumenty niezbędne do przeprowadzenia kasacji wspomnień. Tym razem Zuza czuwała nad każdym papierkiem, jakby od jego istnienia zależało życie wszystkich mieszkańców planety.
Bob Bond był agentem ubezpieczeniowym w największej na rynku firmie z tej branży. Pracował w niej od dwudziestu lat, nigdy nie dopuszczając się najmniejszego choćby niedociągnięcia. Był perfekcjonistą i służbistą w najwyższym stopniu, jaki sobie można wyobrazić – ołówki na jego biurku były wszystkie zawsze idealnie zatemperowane i ustawione szpicem do góry, a dokumenty posegregowane, ułożone pod kątem prostym w misternych stertach. Nawet pieczątki lśniły czystością, nie skalała ich kropla tuszu w miejscu do tego nieprzeznaczonym. Z blatu biurka Boba można było jeść wręcz bezpośrednio, bez użycia talerza. Bond miał w sobie coś z autystyka – lubił porządek, powtarzalność, pewnego rodzaju rytuały, które towarzyszyły mu w codziennej pracy. Przychodził piętnaście minut przed godziną jej rozpoczęcia. Dokładnie tyle potrzebował na przygotowanie siebie i biurka do wizyty pierwszego petenta. W kontaktach z klientami był kulturalny, choć bardzo zdystansowany. Zawsze odpowiadał rzeczowo, dysponował rzetelną wiedzą i pokładami cierpliwości. Tak przynajmniej było do pamiętnej środy dwudziestego trzeciego lipca, kiedy to klientka o numerze polisy 55482658XD2028 zjawiła się przy jego stanowisku w bluzce z dekoltem do pępka. Bob nie mógł skupić się na niczym innym. Widział przed sobą obraz wylewających się z ubrania kobiecych piersi w rozmiarze G. Kiedy sięgał po druk numer 69, kobieta westchnęła. Piersi uniosły się w rytm jej oddechu i opadły kusząco na blat biurka. Bondowi zrobiło się gorąco. Poluzował krawat. Rozpiął jeden guzik idealnie wyprasowanej białej koszuli. Przełknął ślinę.
– Proszę o podanie rozmiaru miseczki – wydukał w stronę klientki. Szeroko otwarte oczy niewiasty otrzeźwiły go na chwilę. Poczerwieniał na twarzy i poprawił się: – Proszę podać numer polisy.
Kiedy kobieta udzielała niezbędnych informacji, wzrok Boba błądził pomiędzy ekranem komputera a ostatnim guziczkiem jej bluzki napiętej do granic możliwości. Równie napięty był tylko on sam i pewna część jego ciała. Z trudem przełykał ślinę i wypowiadał słowa. Zaczynało mu brakować tlenu. W pewnym momencie guzik wysunął się z naciągniętej dziurki i oczom Boba ukazały się piersi petentki w całej swojej jędrnej okazałości. Bond jęknął, opadł na oparcie krzesła, potem zsunął się na podłogę pod biurko. Zemdlał. Kiedy się ocknął, wybrzuszenie na jego spodniach widziała nie tylko kobieta, ale także jego szef, który od początku przyglądał się poczynaniom Boba z wielką uwagą. Następnego dnia Bob Bond udał się na zwolnienie lekarskie i bał się pokazać w firmie. Kiedy opowiedział całą historię Matyldzie, purpurowiejąc przy tym wielokrotnie jak dojrzewający pomidor, dziewczyna z trudem powstrzymywała śmiech. Sytuacja jednak wymagała od niej profesjonalnego, odpowiedzialnego zachowania. Nie mogła stracić zaufania klienta. Nie stać było jej i firmy na kolejną porażkę finansową.
– Rozumiem, że chciałby pan usunąć to przykre wspomnienie z… biustem? – upewniła się, podsuwając Bondowi dokumenty do podpisania. – W takim razie proszę podpisać umowę i zgodę na moje działania. – Bob Bond bez słowa podpisał druki. Jego ruchy stały się mniej nerwowe, kiedy to zrobił. – Zdaje pan sobie sprawę, że nie mogę usunąć wspomnień pana zwierzchnika bez jego zgody? On nadal będzie pamiętał całe zdarzenie.
– Niestety – mruknął pod nosem mężczyzna. – Ale jeśli ja nie będę pamiętał, to mi pozwoli wrócić do pracy i spojrzeć w twarz szefowi. W tej chwili nie mogę nawet patrzeć w twarz sobie w lustrze.
Matylda rozumiała, o czym mówił. Bob wyglądał na człowieka, który nakręcał sam siebie, przerabiał sprawę wciąż od nowa, nie zaznając tym samym spokoju. Tak trudny charakter mógłby go nawet doprowadzić do obłędu.
– W takim razie zaczynamy. Poproszę o jakiś przedmiot, związany ze zdarzeniem, które mam wymazać z pańskiej pamięci – powiedziała rzeczowym tonem.
– Czy to boli? – zapytał Bond, przełykając głośno ślinę.
– Ani trochę. Nic pan nie poczuje – uspokajała panna Ladro, odbierając od niego niewielki okrągły drobiazg, który do tej pory cały czas trzymał zaciśnięty w lewej pięści. Dziewczyna spojrzała na swoją otwartą dłoń. Znajdował się na niej teraz niewielkich rozmiarów różowy guziczek.
– Czy dobrze się domyślam? – zapytała z niedowierzaniem w głosie. Pan Bond z wypiekami na twarzy spuścił wstydliwie głowę i wyznał niemal szeptem.
– Tak, to ten guzik. Zabrałem go na pamiątkę.
Matylda pomyślała, że nie chce wiedzieć nic więcej i że po całym zabiegu z pewnością dokładnie umyje czoło i rękę. Bywają gorsze fetysze – dodała w myślach. W końcu jej praca wiązała się z kontaktami z ludźmi – najbardziej nieobliczalnym i zaskakującym gatunkiem żyjącym na Ziemi. Nie musiała Boba Bonda prosić o ciszę i skupienie, ponieważ ten był tak zdenerwowany, że odkąd wzięła od niego guzik, nawet nie drgnął na fotelu. Siedział nadal skulony w jednej pozycji i prawie nie oddychał.
– Nie może pan zemdleć, bo to przerwie nasze połączenie – uprzedziła tak na wszelki wypadek, widząc rosnącą bladość na twarzy klienta. Pokiwał ze zrozumieniem głową. Matylda przyłożyła guzik do swojego czoła i nawiązała połączenie ze wspomnieniami Boba. Ujrzała duże biuro, kilka biurek stojących w rzędzie. Miejsce pracy Bonda znajdowało się na końcu pomieszczenia, w rogu, za wielką, rozłożystą sztuczną palmą, z dala od spojrzeń pozostałych pracowników, ale tuż przy przeszklonej ściance gabinetu szefa. Naprzeciwko siebie Matylda zobaczyła teraz cycatą kobietę w obcisłej, różowej bluzeczce, pod którą odznaczały się zbyt mocno odstające sutki. Panna Ladro spojrzała na lewo i ujrzała stojącego w drzwiach gabinetu dyrektora. Domyśliła się, że to on, po postawie ciała i zdegustowanej minie, jaka tkwiła na jego twarzy. Po kilku sekundach złapała ostateczny kontakt. Wtedy to postać kobiety obdarzonej biustem w rozmiarze G oświetliła czerwona poświata. Matylda rozpoczęła proces. Przechwyciła sprawnie całe wspomnienie związane z krępującą sytuacją i usunęła je tym samym z zakątków pamięci znerwicowanego agenta ubezpieczeniowego. Oddała guzik Bobowi i uśmiechnęła się. – Już po wszystkim. Udało się – skomentowała swoje działania. Złodzieje wspomnień czerpali swoją siłę z grabionych doświadczeń innych. Mogło się to na pozór wydawać nieetyczne, ale po głębszym namyśle każdy przyznawał, że była to obopólna korzyść, na którą w końcu obie strony godziły się dobrowolnie.
– Dziękuję, choć nie jestem pewien, za co. Ale czuję się jakoś tak lżej na duszy – odparł Bob, zadziwiając Matyldę wyjątkowym jak na niego potokiem słów. Bob podniósł się z fotela, spojrzał na zegar wiszący na ścianie za plecami złodziejki wspomnień i oznajmił, idąc w kierunku drzwi: – Najwyższy czas wrócić do pracy. Jestem już spóźniony. A nigdy mi się to nie zdarza.
Ukłonił się potem trochę po staroświecku i opuścił biuro. Zupełnie inny człowiek – pomyślała panna Ladro. Na prośbę Zuzy opłatę za usługę uiścił z góry. Gdy za panem Bobem Bondem zamknęły się drzwi, Świstak usiadł na swoim biurku i skomentował niedawną wizytę:
– Niezły z niego agent. – A potem, naśladując głos filmowego amanta, dodał: - Nazywam się Bond, Bob Bond, agent… ubezpieczeniowy. Moją tajną bronią są niespodziewane wzwody i nagłe omdlenia.
– Idiota! – Zuza rzuciła w Jerry’ego taśmą klejącą. Chłopak w ostatniej chwili uchylił się i krążek uderzył o ścianę.
– Jesteście jak dzieci – zauważyła Matylda. Ona również usiadła na blacie biurka obok Jerry’ego. – Jak tam nasze konto?
Pytanie skierowane było do Zuzy. Panna Swift nie tylko była doskonałym informatykiem i hakerem, ale także „główną księgową” w firmie, skrupulatnie czuwającą nad każdym wpływem i… odpływem gotówki. Odpływów było zdecydowanie więcej. To ona pilnowała wszystkich cyferek, terminów opłat i przelewów. Była w tym naprawdę dobra.
– Powiem tak… – zaczęła, patrząc uważnie na przemian w oczy Matyldy i Świstaka. – Nie ma tragedii, ale mogło być lepiej. Na czynsz już mamy. Jeszcze kilka zleceń i powinno wystarczyć na nasze pensje w tym miesiącu. Mogłyby się trafić ze dwie traumy… – Zauważyła bez ogródek.
Cennik usuwania i zaglądania do wspomnień klientów był bardzo zróżnicowany. Najwyższą cenę miały przeżycia traumatyczne, czyli śmierć bliskich, czy różnego rodzaju wypadki. One też wiązały się z największym emocjonalnym wysiłkiem złodziejki wspomnień. Bywało, że zostawały nieco dłużej w jej pamięci. Psychika ludzi obdarzonych tą nadprzyrodzoną mocą była jednak tak skonstruowana, że oddzielała własne przeżycia od tych „zrabowanych”. Złodzieje wspomnień odczucia klientów odbierali jak film i jak historię z małego lub dużego ekranu. I tak o nich pamiętali. Dzięki temu umysł i emocje Matyldy nie doznawały uszczerbków w wyniku wykonywanej pracy. Dziewczynę najbardziej bawiły porażki ludzi, choć dla klientów niezbyt przyjemne, dla niej samej często oznaczały zabawne, dowcipne sytuacje. Jakby ktoś opowiadał jej żarty czy anegdoty. Dominujące jednak były zlecenia dotyczące sercowych rozterek, nieszczęśliwych, nieodwzajemnionych miłostek czy nietrafionych, wakacyjnych romansów. Energię poświęconą na podejrzenie lub zniszczenie wspomnienia odzyskiwała jak w procesie recyklingu: przerabiając uzyskane przeżycie na nową dawkę siły emocjonalnej.
– Kto dzisiaj zostaje w biurze? – zapytała. Zbliżała się pora lunchu. Zwykle jadali w pobliskim barze. Mieli tam dobre, niedrogie jedzenie, które serwowano na ogromnych półmiskach. Rzadko jednak wychodzili we trójkę. Nie chcieli zostawiać firmy zamkniętej, na wypadek gdyby niespodziewanie pojawił się jakiś zleceniodawca, chociaż zwykle wszyscy klienci umawiali się wcześniej telefonicznie.
– Ja zostanę. I tak przeszedłem na dietę – oznajmił Jerry, zaskakując tymi słowami swoje koleżanki.
– Na jaką znowu? – zdziwiła się Zuza. Czuła przez skórę, że Świstak wykręca im jakiś nowy numer. – Seks z rana, w południe i na wieczór to nie dieta.
Jerry spojrzał na pannę Swift z politowaniem, nalał sobie wody mineralnej do szklanki i oznajmił:
– Jestem na diecie roślinnej… – Matylda i Zuza wymieniły spojrzenia. – Chmiel, żyto, tytoń i konopie. – Oznajmił, biorąc wielki łyk płynu z trzymanej w ręku szklanki i obserwując przez przezroczyste dno naczynia reakcję dziewczyn, jaką wywołały jego słowa.
Złodziejka wspomnień zaśmiała się, Zuza również, chociaż równie szybko popukała się palcem po głowie.
– Idziemy! – Pociągnęła za rękaw Matyldę, po czym sięgnęła z wieszaka swoje sztuczne futerko w kolorze zielonym i torebkę w szkocką kratę.
Jerry podał Matyldzie jej niebieski płaszcz i z niewinną miną dodał:
– Może uda ci się ją zgubić po drodze. Wygląda jak trawnik.
Panna Ladro nie skomentowała, Zuza wprost przeciwnie:
– Wiesz, dlaczego mężczyźni są jak kosiarki do trawy? – Podeszła blisko Świstaka. Siedział już na krześle, więc przewyższała go mimo niewielkiego wzrostu. Spojrzała na niego z góry i dodała: – Trudno je uruchomić, emitują nieprzyjemne zapachy i co chwila nawalają.
Jerry zachichotał pod nosem. On i panna Swift dokuczali sobie bezustannie. Matylda czuła, że w ten sposób ukrywali swoje prawdziwe emocje. Między nimi istniała chemia, ale ani Zuza, ani Jerry za nic w świecie nie przyznaliby się do tego. Obserwując ich słowne naparzanki, przypomniała sobie mema, którego widziała rano w necie:
– Między wami rzeczywiście jest chemia – oznajmiła. Oboje spojrzeli na nią z wyrzutem. Zuza założyła ręce na piersi, gotowa w każdej chwili do obrony. – Same kwasy, żadnych zasad… – powiedziała, pokiwała głową i jako pierwsza opuściła biuro. Panna Swift podreptała za nią, na odchodne pokazując Świstakowi język.
– Seksowny – mruknął, siadając za biurkiem.
Kiedy już dziewczyny dotarły do baru, Zuza zauważyła:
– Nie wiem, jak mu się udało dożyć dwudziestu pięciu lat. – Matylda domyśliła się, że tematem komentarza jej przyjaciółki jest nadal Jerry. – Z jego charakterem i poczuciem humoru musiał mieć wiele szczęścia, że jeszcze nikt go nie udusił do tej pory. Sama mam ochotę to zrobić co najmniej dwa razy w ciągu dnia.
Kelner podał im spaghetti na wielkich, owalnych półmiskach i dwie miseczki z surówką. Matylda sięgnęła po widelec i zastrzegła żartobliwie:
– Żadnej przemocy w pracy. Nie będę potem kasować waszych traum. – Zaczęła jeść. Dopiero teraz poczuła, jak bardzo była głodna. Przeszukiwanie wspomnień klientów wzmagało apetyt.
– Nie wzięłyśmy nic do picia… – zauważyła panna Swift, nakręcając na widelec potężną porcję makaronu. Matylda wstała od stolika, wyjęła z torebki portfel.
– Zaraz dokupię. Co chcesz? – spytała.
– Sok pomarańczowy.
Panna Ladro kiwnęła głową i ruszyła w stronę baru, gdzie kilkanaście minut wcześniej składały zamówienie. Po drodze, przeciskając się między stolikami, strąciła niechcący wiszącą na oparciu krzesła torebkę jakiejś rudowłosej kobiety. Podniosła ją szybko z podłogi z zamiarem oddania właścicielce. Ale jakiś impuls podpowiedział jej, by odczytała wspomnienie z nią związane. Kobieta emanowała bardzo silnymi emocjami. Niemal automatycznie przyłożyła na chwilę torebkę do swojej skroni. Zrobiła to tak szybko i sprawnie, że nikt z obserwujących ją nie stwierdziłby tego faktu. Podejrzała fragment życia nieznajomej kobiety, który sam pchał się do umysłu złodziejki wspomnień, jakby się prosił o interwencję.
– Przepraszam… – Matylda odwiesiła niewielką kopertówkę na miejsce i wróciła do swojego stolika, zapominając o celu swojej wędrówki do baru.
– Gdzie sok? – zapytała Zuza. Spojrzała na przyjaciółkę i już wiedziała, że coś się stało. – Dobra, siedź. Ja przyniosę.
Zerwała się z krzesła i jak torpeda dopadła baru. Poganiała obsługującego mężczyznę, gdy ten jej zdaniem zbyt wolno rozlewał sok do szklanek. Potem szybko wróciła na miejsce. Zamyślona Matylda grzebała widelcem w talerzu.
– Co się stało? – Zuza zniżyła głos, by nikt nie usłyszał ich wymiany zdań.
– Podejrzałam jej wspomnienie… – szepnęła złodziejka.
– Kogo?
– Tej rudej przy tamtym stoliku.
Zuza dyskretnie odwróciła głowę. Przy ścianie siedziała milcząca para. Mężczyzna – wysoki, lekko łysiejący – jadł, skupiając wzrok w talerzu. Jego rudowłosa towarzyszka przeciwnie – rozglądała się bezmyślnie po całej sali.
Gdy jej wzrok skrzyżował się ze spojrzeniem panny Swift, ta szybko odwróciła głowę i zapytała:
– Co widziałaś?
– Ona chce zabić jego – oznajmiła Matylda. Oczy panny Swift powiększyły swój rozmiar, usta otworzyły się ze zdziwienia.
– Ta ruda chce zabić tego faceta, z którym teraz je lunch? – uściśliła. Przyjaciółka twierdząco kiwnęła głową.
– Ale dlaczego?
– Nie mam pojęcia – wyznała, wzruszając ramionami. Sięgnęła po swoją szklankę z sokiem. Wzięła łyk i dodała: – W torebce ma strzykawkę z jakimś zabójczym środkiem. Chce to zrobić w rocznicę ich ślubu.
– Jak romantycznie! – powiedziała sarkastycznie panna Swift. – A kiedy mają rocznicę ślubu? Dzisiaj?
– A skąd mam to wiedzieć? Tylko tyle udało mi się podejrzeć, co powiedziałam. – Sytuacja robiła się trudna. Matylda nie wiedziała, jak powinna się zachować. Użyła swojej umiejętności bez zgody właściciela wspomnień. Zdobyła więc wiedzę w sposób nielegalny, łamiąc obowiązujące prawo i zasady moralne, którym starała się być wierna. Z drugiej jednak strony informacje, które zdobyła, były ważne i niebezpieczne. Jeśli pozostawi je dla siebie, nie robiąc z nich żadnego użytku, również złamie prawo i przyczyni się do śmierci człowieka. Czy z taką świadomością byłaby w stanie dalej żyć? Z pewnością nie. – Co powinnam zrobić z tą wiedzą? – zapytała Zuzę, jednocześnie kątem oka obserwując stolik przy ścianie. Ruda kobieta i jej mąż wstali już z krzeseł, założyli kurtki i zmierzali w stronę wyjścia. – Zaraz wyjdą…
– Myślę… – syknęła Zuza.
– Myśl szybciej, bo zaraz ich stracę z oczu.
– Gdybyś w końcu zrobiła prawo jazdy i kupiła jakieś służbowe auto, mogłybyśmy za nimi ruszyć w pościg! – Panna Swift przy każdej nadarzającej się okazji wypominała Matyldzie brak samochodu. Uważała, że nowoczesna, samodzielna kobieta nie może żyć, podporządkowując swoje plany rozkładowi jazdy komunikacji miejskiej.
– Przypominam ci, że nie jesteśmy firmą detektywistyczną… – mruknęła przez zęby Matylda.
Para, którą obserwowała, właśnie wsiadła do auta i odjechała. Zaparkowali zbyt daleko, by odczytać numery rejestracyjne ich pojazdu. Zuza chwilę siedziała w milczeniu, udając urażoną. W końcu nie wytrzymała i, jak to miała w zwyczaju, z jej ust wylał się niepohamowany potok słów:
– Moim zdaniem… Jeśli chcesz znać moje zdanie, bo przecież sama wiesz najlepiej, w końcu to ty jesteś tu szefową, a ja zwykłym, szeregowym pracownikiem – trajkotała, unosząc brwi ponad czerwone oprawki okularów. – Jeśli jednak masz chęć mnie wysłuchać… Uważam, że powinnyśmy ustalić, kim jest ta kobieta. Dotrzeć do jej męża i go ostrzec. Ale w pierwszej kolejności dowiedzieć się, kiedy wypada ich rocznica ślubu, bo w końcu nie wiemy, czy zabójstwo nastąpi jutro, za tydzień czy za miesiąc. Tak czy siak powinnyśmy się spieszyć! Ale, jak sama zauważyłaś, nie jesteśmy firmą detektywistyczną… – dodała na koniec sarkastycznie.
Panna Ladro w duchu przyznała przyjaciółce rację. Jak jednak odnaleźć kogoś całkiem obcego w tak wielkim mieście?
Zuza, jakby potrafiła czytać w myślach, bo nagle dodała, nie odrywając wzroku od twarzy przyjaciółki:
– Spróbuj sobie przypomnieć jeszcze raz to wspomnienie. Co widziałaś? Znaczenie może mieć każdy szczegół.
Złodziejka przymknęła na moment powieki i powróciła do chwili, w której zrzuciła na podłogę torebkę rudowłosej. Przez jej głowę jeszcze raz przemknął obraz kobiety, szykującej się do wyjścia. Rudowłosa otworzyła torebkę, wrzuciła do niej strzykawkę i jakąś buteleczkę z przeźroczystym płynem. Matylda skupiła się teraz na etykiecie przyklejonej do szklanego pojemniczka z lekarstwem.
– Pankuron… – odczytała na głos i dodała w stronę Zuzy: – Napis na leku. Tylko tyle widzę.
– Spróbuj jeszcze raz – poprosiła panna Swift. Wiedziała równie dobrze jak Matylda, że pamięć bywa ulotna i czasem ponowne zerkanie do wspomnień potrafi przynieść nowe rezultaty. Ladro znowu zamknęła oczy i szeptem komentowała, co widzi:
– Rudowłosa stoi w przedpokoju jakiegoś domu… bierze swoją torebkę, wkłada do niej strzykawkę i…
– Skąd bierze tę torebkę? – przerwała panna Swift. Czuła się jak hipnotyzer, który prowadzi zahipnotyzowaną osobę przez jej traumatyczne wspomnienia.
– Z wieszaka…
– Czy widziałaś, co wisiało na tym wieszaku oprócz torebki?
Matylda zamyśliła się i po paru sekundach zauważyła:
– Te dwie kurtki, w których tutaj byli… parasol… szalik… i fartuch. Biały fartuch. Poczekaj… – Sama zrozumiała, jak ważny to był trop. – Na fartuchu jest przypięty identyfikator. Szpital świętego… Łu… Resztę napisu zasłania rękaw. Pewnie chodzi o Łukasza. – Otworzyła oczy i z zadowoleniem spojrzała na Zuzę. – Któreś z nich musi pracować w Szpitalu świętego Łukasza.
– Pewnie ona – zawyrokowała panna Swift. – Stąd miała ten lek w torebce. Jak on się nazywał?... – Wyjęła telefon, gotowa wpisać nazwę leku do internetowej wyszukiwarki.
– Pankuron…
Zuza siedziała chwilę w milczeniu wpatrzona w ekranik smartfona. Wystukiwała coś na nim kilkukrotnie. Jej mina zdradzała, że poszukiwania nie przebiegają dokładnie tak, jak oczekiwała.
– Musi chodzić o pankuronium, bromek pankuronium. Lek zwiotczający mięśnie – oznajmiła i, czytając dalej, raz po raz spoglądała w stronę przyjaciółki. – „Lek stosowany podczas znieczulenia ogólnego w celu ułatwienia intubacji”.
– Coś jak pavulon – skomentowała Matylda, przypominając sobie głośny w całej Europie proceder zabijania pacjentów przez załogi karetek pogotowia i sprzedawania informacji o zgonach zakładom pogrzebowym. – Przedawkowanie powstrzymuje akcję serca i oznacza pewną śmierć.
– Stawiam miskę ryżu, że kobieta pracuje jako pielęgniarka lub lekarka w Szpitalu świętego Łukasza. Zgarnęła stamtąd panku…coś tam-coś tam i chce nim załatwić męża. Pozostaje nam tylko ustalić, kiedy ma rocznicę ślubu – podsumowała internetowe śledztwo Zuza i dopiła sok pomarańczowy.
– A to już zadanie dla Świstaka – dorzuciła Matylda. Obie doskonale wiedziały, że tylko on jeden potrafił poradzić sobie z każdą kobietą: owinąć wokół palca i uzyskać wszystko, co tylko chce. – Jedzmy już, bo całkiem ostygnie to spaghetti.
– Już jest zimne – oceniła przyjaciółka. – Ale nadal bardzo smaczne.
– Mamy dziś jeszcze kogoś w planach? – zapytała panna Ladro, gdy kończyły już posiłek.
– Na dzisiaj nikt więcej nie jest zapisany, ale pamiętasz, że jutro rano masz wizytę u księcia z bajki? – przypomniała Zuza z sarkastycznym uśmieszkiem na twarzy.
Matylda bez słowa pokiwała tylko głową.
ROZDZIAŁ TRZECI
Książę z bajki nie był oczywiście prawdziwym księciem. Nie był nawet hrabią. Nie posiadał żadnego tytułu. Posiadał za to nieoszacowany dokładnie, ogromny majątek. Mieszkał w pałacu, który odnowił i dostosował do swoich potrzeb. W jego garażu stało kilka najdroższych modeli samochodów. Latał prywatnym odrzutowcem, jeśli już w ogóle wychodził z domu. Nie lubił zatłoczonych miejsc. Kochał za to swój zameczek z wszystkimi wygodami, które sobie w nim zapewnił. A stać go było na wiele.
Matylda nie wiedziała, czym się zajmował, i chyba nawet nie chciała tego wiedzieć. Pan Sulivan wyglądem również nie przypominał księcia z bajki – był niewysokim, pulchnym staruszkiem z nisko osadzonym brzuchem, miał krótkie nóżki i dużą głowę. Jego włosy przypominały fryz Alberta Einsteina, a nieduże szare oczy świeciły zawsze rubasznym blaskiem, który sprawiał, że każdy, kto się z nim stykał, natychmiast wpadał w dobry humor.
Książę z bajki, jak go potocznie określali, należał do stałych klientów „Matylda Ladro – kasacje wspomnień”. Zuza nazywała go klientem strategicznym, bo rzeczywiście środki, jakie przeznaczał na usługi złodziejki wspomnień, stanowiły znaczny procent dochodów firmy. Pan Sulivan z wyjątkową systematycznością korzystał z jej pomocy. Należał do grona ludzi bardzo wrażliwych, żeby nie powiedzieć przewrażliwionych. Krzywe spojrzenie wspólnika, przykre słowo służącego czy drobne niepowodzenie urastały do rangi życiowej tragedii, o której chciał natychmiast zapomnieć. Może właśnie dlatego cieszył się tak doskonałym nastrojem, który udzielał się wszystkim dookoła. Tak, pan Sulivan, jak przystało na księcia, miał całą armię służących: guwernera, odźwiernego, kierowcę, sztab ochroniarzy i kucharzy, prywatnego krawca, stylistę, fryzjera i masażystę. Wszyscy odwiedzali go w królewskiej rezydencji, ponieważ pan Sulivan prawie nie wychodził z domu. Dlatego również usługi Matyldy wiązały się z wyprawą do zamku.
Pod siedzibę firmy punktualnie o ósmej podjechała pokaźnych rozmiarów limuzyna, którą pan Sulivan przysłał po Matyldę i Jerry’ego. Panna Ladro kątem oka dostrzegła, że w wysokim biurowcu, stojącym vis-à-vis ich niewielkiego budynku, kilka zaciekawionych głów pojawiło się nagle w oknach. Kierowca otworzył drzwi auta. Świstak przepuścił szefową przodem, potem sam wskoczył do środka. Przegroda między kierowcą a pasażerami była dźwiękoszczelna, więc mogli podczas drogi swobodnie rozmawiać.
– O co chodzi z tą pielęgniarką czy lekarką? Zuza coś mi wspominała przez telefon wczoraj, ale… szczerze mówiąc, byłem bardzo zajęty i nie mogłem się skupić – zaczął Jerry.
Matylda wolała nie pytać, jakież to zajęcie absorbowało go tak bardzo, że nie mógł wysłuchać kilku zdań.
– Musisz dotrzeć do tej kobiety najbliżej, jak się da. – Te słowa Świstak skomentował wymownym uniesieniem brwi i kącików ust. – Nie mam na myśli seksu. – Matylda sprowadziła go na ziemię. – Interesuje nas wszystko na jej temat – podkreśliła. – Ale najbardziej i najszybciej potrzebujemy informacji, kiedy zamierza zabić swojego męża. A uściślając, kiedy przypada jej rocznica ślubu.
Jerry nie wydawał się zaskoczony słowami swojej szefowej. Pracował z dwiema dziewczynami, toteż przywykł już do zaskakujących zwrotów akcji w ich codziennej prozie życia.
– Jeśli ustalimy jej imię i nazwisko, może Zuza, tymi swoimi magicznymi paluszkami, wyszuka w necie akt małżeństwa… – zauważył roztropnie.
– To bardzo prawdopodobne, ale i tak musimy się do niej zbliżyć, żeby mieć ją cały czas na oku – odparła Matylda. – Nie wiemy dokładnie, jak się sprawy mają. Mamy za mało informacji.
– Kiedy zmieniliśmy profil firmy? – zażartował Jerry. – Nie wiedziałem, że teraz jesteśmy biurem detektywistycznym. Czy dostanę podwyżkę?
Matylda spojrzała na niego wzrokiem, który niejednego odarłby z wszelkiej nadziei i pewności siebie. Świstak tylko uśmiechnął się zalotnie w odpowiedzi. Złodziejka wspomnień również się uśmiechnęła. Sztuczki Jerry’ego znała wszystkie na pamięć i była jedną z tych kobiet, które uodporniły się na ich działanie.
– Po wizycie u księcia z bajki pojedziemy od razu do Szpitala świętego Łukasza – oznajmiła stanowczo. – Spróbuję ci pokazać tę kobietę, żebyś w ogóle wiedział, kogo masz obserwować.
– A jest chociaż na czym oko zawiesić? – Jerry uniósł brwi wysoko, czekając na odpowiedź.
– Jest mężatką – rzuciła krótko Matylda.
– Za chwilę może być wdową… – odparł rezolutnie chłopak, szczerząc zęby. Panna Ladro pokiwała tylko z niedowierzaniem głową. Wyjrzała przez okno i dodała:
– O, już dojeżdżamy.
I rzeczywiście zza zakrętu wyłonił się stojący nieco na wzniesieniu pałac – długi, trzypiętrowy, z dwiema asymetrycznymi wieżyczkami po bokach: jedną okrągłą, zakończoną czymś na kształt tarasu widokowego, drugą kanciastą z licznymi oknami na trzech poziomach i spiczastym daszkiem. Do budynku wchodziło się po szerokich, zadaszonych schodach, na których stały cztery pokaźnych rozmiarów kolumny. Obok nich znajdowały się dwie figury, które kształtem przypominały lwy. Długie, wąskie okna wpuszczały do środka niewiele światła, ale było ich na tyle dużo, że pomieszczenia nie tonęły w mroku. Dom otaczał zadbany park z kolumnowymi drzewami, przyciętymi w symetryczne kule, które stały wzdłuż wjazdu w szeregu niczym żołnierze. Za pałacem ciągnęła się jeszcze niezła połać ziemi z niewielkim zagajnikiem przy końcu.
Limuzyna zajechała pod główne wejście, mijając kutą i misternie ozdobioną złotem bramę wjazdową. Auto zatrzymało się, kierowca wysiadł, otworzył drzwi samochodu i Matylda z Jerrym wydostali się na zewnątrz. Przez kolejne drzwi wpuścił ich odźwierny, ubrany w elegancką koszulę, garniturową kamizelkę i spodnie w kolorze grafitowym.
– Jak u Carringtonów1 – skomentował Świstak, rozglądając się po bogato urządzonym wnętrzu.
Pan Sulivan na widok Matyldy i Jerry’ego wstał z fotela, który stylistyką przypominał tron królewski, a znając możliwości finansowe gospodarza oraz jego fantazję, mógł nim być autentycznie.
– Witam, panno Matyldo! – Uściskał obiema dłońmi rękę złodziejki wspomnień.