Złamana laleczka 2 - Piątek Katarzyna - ebook

Złamana laleczka 2 ebook

Piątek Katarzyna

4,0

Opis

Wydawało się, że życie Arii powoli wraca na właściwe tory, jednak ktoś, o kim do tej pory sądziła, iż jest tylko wytworem jej wyobraźni, postanowił upomnieć się o spłatę długu.

Aria po raz kolejny trafia do tajemniczej organizacji. Jednak gdy tym razem budzi się w zimnej, betonowej celi, nie czuje tego samego obezwładniającego strachu, który paraliżował ją, kiedy trafiła tam za pierwszym razem. Nawet jeśli podskórnie czuła, iż to, co wcześniej wydarzyło się w tych murach, było tylko wstępem do koszmaru, który miał nadejść… Teraz było inaczej.

Nie była już tą niewinną dziewczynką. Cavarial i jego ludzie chcieli uczynić z niej uległą, bezmyślną laleczkę, a tymczasem zupełnie nieświadomie stworzyli równego sobie potwora.

Aria jest zdeterminowana, by przeciwstawić się swoim oprawcom i walczyć z nimi, jednak im więcej tajemnic wychodzi na jaw, tym bardziej atakują ją wątpliwości, a jej opór zaczyna słabnąć.

Kto tak naprawdę pociąga za sznurki w organizacji?

Co wspólnego ma z nią mężczyzna, który obiecał ją chronić?

Aria nie wie już, komu może ufać.

A co najważniejsze, czy może ufać Cole’owi…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 241

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (15 ocen)
8
1
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MartaGaj93

Nie oderwiesz się od lektury

Warto.. polecam, z tym, że osoby wrażliwe mogą się wzdrygnąć 😊
00
marta2801m

Całkiem niezła

Myślałam, że bardziej mroczna. A tutaj mamy trochę taką przesłodzoną histoię.
00
Madzik083

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
FascynacjaKsiazkami

Nie oderwiesz się od lektury

❤️‍🩹Książka świetnie przedstawia wolę walki,chęć pomocy bliskiej pomocy,odkrywaniu prawdy,spotkania po latach i chwilach,które pomagają wierzyć w lepszą przyszłość. Polecam
00
ZuziaNikola

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




Złamana laleczka 2

ISBN: 978-83-970422-1-6

© Katarzyna Piątek 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone

Redakcja i korekta: Dominika Kamyszek | @opiekunka_slowa

Projekt okładki: Kamila Polańska

Skład i łamanie: Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek

Książka za­wiera sceny prze­mocy oraz nad­użyć, które mogą wzbu­dzać nie­po­kój. Po­wieść prze­zna­czona jest tylko dla do­ro­słych czy­tel­ni­ków i czy­tel­ni­czek.

Ci­cho, ci­cho, dzieci.

To nie de­mony, nie dia­bły…

Go­rzej.

To lu­dzie.

An­drzej Sap­kow­ski

Roz­dział 1

Aria

– To nie może być prawda! – wrza­snę­łam.

Krzyk roz­pa­czy roz­dzie­rał mi gar­dło, łzy za­ma­zy­wały wzrok. Moim cia­łem wstrzą­sał dreszcz. Sie­dzia­łam na zim­nej pod­ło­dze, ple­cami oparta o ma­sywne drew­niane drzwi od­dzie­la­jące mnie od mo­jej wol­no­ści. Jesz­cze moc­niej ob­ję­łam rę­koma nogi, przy­ci­ska­jąc je do klatki pier­sio­wej. Opar­łam czoło o ko­lana i za­ci­snę­łam po­wieki. Nie chcia­łam przy­jąć do wia­do­mo­ści faktu, że po raz ko­lejny zna­la­złam się w tym prze­klę­tym, za­po­mnia­nym przez Boga miej­scu.

Prze­cież się stąd wy­do­sta­łam, do kurwy nę­dzy!

Ja­kim więc cu­dem ten kosz­mar roz­gry­wał się na nowo?!

Unio­słam z ko­lan głowę i omio­tłam wzro­kiem aż na­zbyt do­brze znane mi po­miesz­cze­nie. Te same be­to­nowe ściany, które ota­czały mnie przez wiele ty­go­dni, w tym mo­men­cie zda­wały się przy­bli­żać co­raz bar­dziej, gro­żąc, że w końcu mnie zgniotą. Ściany, na któ­rych te­raz wid­niały ślady za­dra­pań, jakby ktoś bez­u­stan­nie prze­jeż­dżał po nich pa­znok­ciami. Ślady, które sta­no­wiły do­wód na to, że po mo­jej ucieczce była tu prze­trzy­my­wana ja­kaś inna dziew­czyna.

Nie­winna du­szyczka, która za­jęła moje miej­sce.

Co się znią stało? – py­ta­nie prze­le­ciało mi przez głowę, jed­nak szybko je od sie­bie od­pę­dzi­łam. Roz­my­śla­nie o niej w tej chwili w ni­czym mi nie po­może.

Zmru­ży­łam oczy, unio­słam wzrok na po­pę­kany su­fit. Goła ża­rówka bu­jała się w tę i we w tę, a są­czące się z niej ni­kłe świa­tło zda­wało się drwić ze mnie.

Spoj­rza­łam na znaj­du­jący się pod jedną ze ścian ma­te­rac i aż się wzdry­gnę­łam. Odór, jaki się z niego wy­do­by­wał, mó­wił mi, że nie zo­stał on wy­mie­niony czy cho­ciażby wy­czysz­czony od mo­jego ostat­niego po­bytu tu­taj. Cho­lera wie, co w so­bie krył.

Za­czerp­nę­łam głę­boki, drżący od­dech i to był cho­lerny błąd. Smród, który za­ata­ko­wał moje noz­drza, był nie do znie­sie­nia. Zro­biło mi się nie­do­brze. W porę udało mi się dźwi­gnąć na ko­lana, za­nim żółć po­de­szła mi do gar­dła. Zwy­mio­to­wa­łam na pod­łogę, a tor­sje mę­czyły mnie jesz­cze długo po tym, jak po­zby­łam się ca­łej za­war­to­ści żo­łądka. Klap­nę­łam z po­wro­tem na ty­łek, otar­łam usta wierz­chem dłoni. Wcze­śniej­szy szok, wy­wo­łany świa­do­mo­ścią tego, iż mój kosz­mar wła­śnie roz­po­czyna się na nowo, i strach przed tym, co mnie czeka, znik­nęły.

Je­dyne, co te­raz czu­łam, to zmę­cze­nie.

I uczu­cie bez­na­dziei.

Chcia­ła­bym po­ło­żyć się i za­snąć, by choć na krótką chwilę od­ciąć się od tego miej­sca i tego, co ozna­czał dla mnie po­byt tu­taj. Mój wzrok po raz ko­lejny po­wę­dro­wał do brud­nego, po­żół­kłego ma­te­raca. Nie było cho­ler­nej mowy, że­bym po­ło­żyła się na tym śmier­dzą­cym sie­dli­sku bak­te­rii.

Wi­taj zpo­wro­tem wdomu, la­leczko. To krót­kie, ale jakże tre­ściwe zda­nie wy­po­wie­dziane przez męż­czy­znę ze szpi­tala od­biło się echem w mo­jej gło­wie.

Wi­taj wdomu…

Po­czu­łam, jak doj­mu­jący chłód prze­ta­cza się przez moje trze­wia. Ścier­pła mi skóra.

Kim, u dia­bła, był ten fa­cet?!

Jego po­do­bień­stwo do Cole’a było zdu­mie­wa­jące. Im dłu­żej nad tym roz­my­śla­łam, tym bar­dziej utwier­dza­łam się w prze­ko­na­niu, że był to nie kto inny jak jego nie­sławny oj­ciec.

Ma­xime Ben­nett.

Męż­czy­zna, przez któ­rego Cole był zmu­szony opu­ścić Bal­ti­more i swoją ro­dzinę. Po­rzu­cić swoje dawne ży­cie.

I mnie.

Siłą rze­czy w mo­jej gło­wie za­częły ro­dzić się nie­pro­szone py­ta­nia.

Czy Cole wie­dział o po­wią­za­niach ojca z or­ga­ni­za­cją Ca­va­riala? I, co waż­niej­sze, czy on sam mógł mieć z nią co­kol­wiek wspól­nego?

Po­trzą­snę­łam szybko głową.

Nie, to nie­moż­liwe!

Na­wet nie chcia­łam do­pusz­czać do sie­bie ta­kiej opcji. Cole nie mógłby mnie tak okła­mać. Poza tym, po­mi­ja­jąc fakt, iż nie­na­wi­dził swo­jego ojca, to tylko dzięki po­mocy Ja­viera udało mu się do mnie do­trzeć i wy­rwać z tego miej­sca, ry­zy­ku­jąc przy tym ży­ciem nie tylko swoim, ale także swo­ich przy­ja­ciół. Za­pewne zdą­żył już wró­cić do szpi­tala i od­kryć, że znik­nę­łam. By­łam bar­dziej niż pewna, że Cole po­ru­szy niebo i zie­mię, by mnie od­na­leźć. Py­ta­nie tylko, czy i tym ra­zem bę­dzie miał dość szczę­ścia, by to zro­bić? Jak by nie było, w tej po­krę­co­nej grze po­ja­wił się nowy gracz.

I był nim jego wła­sny oj­ciec.

Opie­ra­jąc się rę­koma o drzwi, pod­nio­słam się i na drżą­cych no­gach po­czła­pa­łam do prze­ciw­le­głej ściany z dala od ma­te­raca. Nie było siły, która zmu­si­łaby mnie do spa­nia na tym obrzy­dli­stwie. Po­ło­ży­łam się na zim­nym be­to­nie. Pod­su­nę­łam zło­żone dło­nie pod po­li­czek i za­mknę­łam oczy. Spró­bo­wa­łam oczy­ścić umysł z my­śli, li­cząc na to, że zmo­rzy mnie sen i tym sa­mym ode­tnę się od tego kosz­maru. Nie chcia­łam już dłu­żej roz­my­ślać o tym, gdzie się znaj­duję ani tym bar­dziej co to dla mnie ozna­cza.

Pod­skór­nie wie­dzia­łam, że wszystko, co wy­da­rzyło się w tych mu­rach po­przed­nim ra­zem, było je­dy­nie wstę­pem do tego, co miało do­piero na­dejść.

Roz­dział 2

Cole

Mi­ja­jąc re­cep­cję, Cole prze­rzu­cił so­bie torbę przez ra­mię i ru­szył do sali Arii. Chciał jak naj­szyb­ciej za­brać ją do domu. Nie zno­sił at­mos­fery szpi­tala, ale jesz­cze bar­dziej świa­do­mo­ści, że znaj­duje się w nim jego ko­bieta. Choć mi­nęło tro­chę czasu i ży­ciu Arii nie za­gra­żało już żadne nie­bez­pie­czeń­stwo, nie po­tra­fił po­zbyć się uczu­cia stra­chu, które to­wa­rzy­szyło mu od chwili wy­strzału. Wi­dok krwi roz­le­wa­ją­cej się po jej ko­szuli i prze­ra­że­nie, które uj­rzał w jej oczach, gdy do­tarło do niej, że zo­stała po­strze­lona, prze­śla­do­wały go do dziś. Cole go­dzi­nami ana­li­zo­wał prze­bieg tam­tych wy­da­rzeń, za­sta­na­wiał się, czy gdyby za­cho­wał się wtedy ina­czej, mógłby w ja­kiś spo­sób temu wszyst­kiemu za­po­biec. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że dał ciała. Po­wi­nien był być bar­dziej spo­strze­gaw­czy, nie­ustę­pliwy.

Gdy Aria wró­ciła z Bal­ti­more, nie była sobą. Coś ewi­dent­nie ją drę­czyło. Wi­dział to, a mimo to nic z tym nie zro­bił. Za­miast po­roz­ma­wiać z nią, wy­py­tać o to, co się stało, po­zwo­lił, by wła­dzę nad nim prze­jęło po­żą­da­nie, co w koń­co­wym roz­ra­chunku nie­omal kosz­to­wało ją ży­cie.

Cole otwo­rzył drzwi i wszedł do sali pew­nym kro­kiem. Szpi­talne łóżko, w któ­rym po­zo­sta­wił Arię, było te­raz pu­ste.

Zmarsz­czył brwi. Od­sta­wił torbę na pod­łogę, ro­zej­rzał się po nie­wiel­kim po­miesz­cze­niu, ale ni­g­dzie jej nie było. Prze­szedł przez salę i zaj­rzał do ła­zienki, lecz ta rów­nież oka­zała się pu­sta.

Ogar­nęło go złe prze­czu­cie.

Cole wy­le­ciał jak bu­rza z sali i wpadł na pie­lę­gniarkę. Star­sza ko­bieta o kru­czo­czar­nych, przy­pró­szo­nych si­wi­zną wło­sach i pu­co­ło­wa­tych po­licz­kach pi­snęła za­sko­czona, pró­bu­jąc utrzy­mać rów­no­wagę. Cole chwy­cił ją bły­ska­wicz­nie za ra­mię, ra­tu­jąc przed upad­kiem.

– Jezu prze­naj­święt­szy! – sap­nęła, pa­trząc na niego wiel­kimi z prze­stra­chu oczami.

– Prze­pra­szam – wy­mam­ro­tał. Pu­ścił ją, po czym cof­nął się o krok.

– Wszystko w po­rządku, pa­nie Ben­nett?

– Szu­kam Arii. Gdzie ona jest? Ma jesz­cze ja­kieś ba­da­nia? – Py­ta­nia wręcz się z niego wy­le­wały.

Ko­bieta zmarsz­czyła brwi i wy­chy­liła się, by spoj­rzeć mu przez ra­mię do sali.

– Po­winna być u sie­bie. Wła­śnie nio­słam dla niej wy­pis. – Jakby dla po­twier­dze­nia swo­ich słów unio­sła rękę, w któ­rej trzy­mała do­ku­ment.

– Nie ma jej tam – po­wie­dział. Jego nie­po­kój tylko się wzmógł.

– Może jest w ła­zience? – pod­su­nęła.

– Spraw­dza­łem. Tam też jej nie ma. – Cole zbli­żył się do pie­lę­gniarki, czym zmu­sił ją do tego, by się cof­nęła. Za­czy­nał tra­cić cier­pli­wość. – Gdzie jest Aria?!

– Przy­kro mi, pa­nie Ben­nett. Nie mam po­ję­cia, gdzie mo­gła pójść. – Spoj­rzała na niego nie­pew­nie. – Pro­szę iść ze mną do re­cep­cji, może tam ją wi­dzieli.

Ski­nął krótko głową i udał się za nią do izby przy­jęć. Nie­stety, tam rów­nież nikt nie był w sta­nie mu po­wie­dzieć, gdzie jest jego ko­bieta.

Jak to, kurwa, moż­liwe?

Kręci się tu tyle lu­dzi i nikt jej nie wi­dział?

Miał ochotę w coś przy­wa­lić.

Uniósł głowę i po­tarł sztywny kark. Jego spoj­rze­nie wy­lą­do­wało na za­mon­to­wa­nej w rogu ka­me­rze.

– Ma­cie tu mo­ni­to­ring? – Po­pa­trzył po re­cep­cjo­ni­stach, któ­rzy ob­ser­wo­wali go czuj­nym wzro­kiem.

Je­den z nich, młody chło­pak o śnia­dej ce­rze i ciem­nych, prze­ni­kli­wych oczach, po­tak­nął.

– Ostat­nimi czasy mie­li­śmy tu kilka nie­mi­łych in­cy­den­tów, dla­tego też dla bez­pie­czeń­stwa per­so­nelu i przede wszyst­kim pa­cjen­tów dy­rek­cja szpi­tala po­sta­no­wiła za­ło­żyć ka­mery i zwięk­szyć ochronę.

– Chcę przej­rzeć za­pisy z ka­mer – od­parł sta­now­czo Cole. Je­śli miał się do­wie­dzieć, co się stało z Arią, był to je­dyny spo­sób.

– Nie wiem, czy to bę­dzie…

– Za­pro­wa­dzę pana do po­koju ochrony – prze­rwał ko­le­dze star­szy męż­czy­zna. Wy­szedł zza lady re­cep­cji i ski­nął na Cole’a. – Pro­szę za mną.

Cole po­szedł za nim bez słowa i już po chwili zna­leźli się przed drzwiami biura ochrony. We­szli do środka.

– Pa­no­wie, za­gi­nęła jedna z na­szych pa­cjen­tek. – Męż­czy­zna zwró­cił się do dwóch sta­cjo­nu­ją­cych tam straż­ni­ków. Wska­zał na to­wa­rzy­sza. – Pan Ben­nett chciałby przej­rzeć za­pisy z ka­mer.

Cole wy­mi­nął star­szego męż­czy­znę i ode­zwał się bez­po­śred­nio do ochro­nia­rzy:

– Mu­szę zo­ba­czyć na­gra­nia sprzed około pół­to­rej go­dziny. Wtedy wi­dzia­łem ją po raz ostatni.

– Ja­sne, nie ma sprawy – od­parł je­den z nich. – Ży­czy pan so­bie w pierw­szej ko­lej­no­ści zo­ba­czyć na­gra­nie z wej­ścia do szpi­tala czy z re­cep­cji?

– Z wej­ścia. Mu­siała opu­ścić bu­dy­nek. Nie ma in­nej moż­li­wo­ści.

Za­częli na­tych­miast dzia­łać. Cole sta­nął za ich fo­te­lami, by móc ob­ser­wo­wać to, co dzieje się na mo­ni­to­rze. Na po­czątku nic nie zwró­ciło jego uwagi. Obcy lu­dzie wcho­dzili i wy­cho­dzili ze szpi­tala. Nie­któ­rzy ze swo­imi ro­dzi­nami, inni w po­je­dynkę. Już za­czął tra­cić na­dzieję, kiedy ją uj­rzał.

– To ona! – wy­chry­piał.

Pa­no­wie z ochrony po­więk­szyli ob­raz. Na mo­ni­to­rze wi­dać było męż­czy­znę wy­pro­wa­dza­ją­cego Arię na wózku in­wa­lidz­kim. Na­wet po­mimo kiep­skiej ja­ko­ści ob­razu nie mógł nie za­uwa­żyć, że dziew­czyna jest nie­przy­tomna. Była ubrana w swoją szpi­talną ko­szulę i miała na­rzu­cony na sie­bie je­dy­nie szla­frok. Jej głowa opa­dała na bark, a ręce le­żały bez­wład­nie po bo­kach jej ud.

Wzdłuż krę­go­słupa Cole’a prze­szedł ark­tyczny chłód.

Co, do chuja?

Kim, u dia­bła, był ten fa­cet?!

– Mo­że­cie zro­bić zbli­że­nie na tego go­ścia i wy­ostrzyć ob­raz? – za­py­tał.

– Zo­ba­czymy, co da się zro­bić. – Je­den z ochro­nia­rzy za­czął su­nąć pal­cami po kla­wia­tu­rze i już po chwili uka­zała im się twarz po­ry­wa­cza.

Pod Cole’em nie­mal ugięły się nogi. Nie mógł uwie­rzyć wła­snym oczom. Na­wet po­mimo ziar­ni­stego ob­razu i czapki z dasz­kiem, pod którą skry­wał się męż­czy­zna, Cole nie miał naj­mniej­szego pro­blemu z roz­po­zna­niem go.

To jego oj­ciec.

– Mamy za­wia­do­mić po­li­cję? – za­py­tał re­cep­cjo­ni­sta, ­pa­trząc na niego z nie­po­ko­jem.

Cole za­mru­gał kilka razy, po czym od­wró­cił się do swo­jego roz­mówcy.

– Nie ma ta­kiej po­trzeby. Naj­wy­raź­niej mój oj­ciec po­sta­no­wił ode­brać Arię ze szpi­tala. – Za­śmiał się sztucz­nie. – Szkoda tylko, że nikt mnie o tym wcze­śniej nie uprze­dził. – Wy­cią­gnął do niego rękę. – Prze­pra­szam bar­dzo, że nie­po­trzeb­nie was fa­ty­go­wa­łem.

Męż­czy­zna ujął jego dłoń i lekko nią po­trzą­snął. Jego cien­kie wargi roz­cią­gnęły się w po­błaż­li­wym uśmie­chu, przez co po­głę­biły się zmarszczki wo­kół oczu.

– Pro­szę nas za nic nie prze­pra­szać. Nie za­stał pan żony w sali, mało tego, znik­nęła ze szpi­tala. To oczy­wi­ste, że się pan zmar­twił.

Cole po­dzię­ko­wał wszyst­kim za po­moc i nie­malże wy­biegł z biura i z bu­dynku. Bie­giem po­ko­nał drogę na par­king, wła­do­wał się do auta i ru­szył z pi­skiem opon, za­mie­rza­jąc nie­zwłocz­nie udać się do domu ojca. Do­sko­nale wie­dział, gdzie mieszka, choć ni­gdy go nie od­wie­dził. Nie­na­wi­dził tego czło­wieka ca­łym sobą i nie chciał mieć z nim nic wspól­nego. ­Ile­kroć spoj­rzał w lu­stro i uj­rzał w nim swoją twarz, miał ochotę roz­wa­lić je w drobny mak. Za każ­dym pie­przo­nym ra­zem wi­dział w swoim od­bi­ciu ojca i na­wet po­mimo upływu lat nie po­tra­fił tego zdzier­żyć.

Ma­xime za­brał mu do­słow­nie wszystko.

Jego stare ży­cie.

To, kim był.

Uko­chane mia­sto.

Ro­dzinę.

A te­raz Arię.

Prze­jeż­dża­jąc na czer­wo­nym świe­tle, się­gnął do kie­szeni dżin­sów i wy­cią­gnął te­le­fon. Wy­brał nu­mer ojca, jed­nak, jak można się było tego spo­dzie­wać, był on nie­osią­galny. Cole z wście­kło­ścią rzu­cił ko­mórkę na sie­dze­nie pa­sa­żera i wdep­nął gaz. Po kilku mi­nu­tach do­tarł na obrzeża mia­sta.

Wje­chał na po­se­sję Ben­netta bez naj­mniej­szych prze­szkód. Za­par­ko­wał przed wartą mi­liony willą, wy­siadł z auta i ro­zej­rzał się wo­kół. Ni­g­dzie nie było wi­dać lu­dzi ojca. Żad­nych ochro­nia­rzy, któ­rzy zwy­kle strze­gli go dwa­dzie­ścia cztery go­dziny na dobę. Wo­kół pa­no­wała ci­sza jak ma­kiem za­siał.

Nie spodo­bało mu się to.

Coś tu śmier­działo.

Cole okrą­żył sa­mo­chód, wszedł po scho­dach i za­czął jak opę­tany ude­rzać pię­ścią w ma­sywne drzwi. Oczy­wi­ście nie był na tyle głupi, by są­dzić, że oj­ciec przy­wie­zie Arię do swo­jego domu, nie­mniej na pewno ktoś tu mu­siał być. Ktoś, z kogo mógłby wy­du­sić ja­kieś in­for­ma­cje.

Nie wie­dział, ile czasu już tak stał, na­pa­rza­jąc w te cho­lerne drzwi, ale w końcu usły­szał za nimi czy­jeś kroki. Po nie­mi­ło­sier­nie dłu­gich se­kun­dach uchy­liły się i wyj­rzała zza nich młoda dziew­czyna.

– Tak, słu­cham? – ode­zwała się ci­chut­kim gło­sem.

Cole nie mógł nic na to po­ra­dzić, ale na jej wi­dok przed oczami po­ja­wił mu się ob­raz Arii, kiedy za­bie­rał ją od Ca­va­riala. Sto­jąca przed nim dziew­czyna była rów­nie zre­zy­gno­wana, wy­chu­dzona i zmę­czona ży­ciem, jak wtedy Aria. Miała za­snute mgłą oczy, a pod nimi cie­nie, jakby już od bar­dzo dawna nie za­znała spo­koj­nego snu.

– Czego pan chce? – ode­zwała się po­now­nie, kiedy jej nie od­po­wie­dział.

Cole po­trzą­snął głową, chcąc po­zbyć się z niej nie­chcia­nych my­śli, i uśmiech­nął się do dziew­czyny.

– Na­zy­wam się Cole Ben­nett. Szu­kam mo­jego ojca. Jest w domu?

Dziew­czyna, o ile było to moż­liwe, skur­czyła się w so­bie jesz­cze bar­dziej. Cole bez pro­blemu mógł po­czuć jej strach, był tak na­ma­calny.

– Przy­kro mi, ale nie ma go tu­taj. Mu­siał pil­nie wy­je­chać.

Cole na ki­lo­metr wy­czuł jej kłam­stwo, jed­nakże po­sta­no­wił za­grać w jej grę.

– Do­prawdy? – za­py­tał za­wie­dziony, na co po­tak­nęła nie­śmiało. – A mó­wił ci może, do­kąd wy­jeż­dża?

Dziew­czyna spu­ściła głowę i po­trzą­snęła nią.

– Pan Ben­nett nie mówi, do­kąd ani na ile wy­jeż­dża. Nie mam po­ję­cia, gdzie jest. Rzadko tu bywa.

Cole wie­dział, że łże jak pies, ale nie mógł zmu­sić jej, by po­wie­działa prawdę. Nic, co by zro­bił, nie prze­ła­ma­łoby stra­chu przed kon­se­kwen­cjami, ja­kie to biedne dziew­czę po­nio­słoby z ręki jego ojca za udzie­le­nie mu ja­kich­kol­wiek in­for­ma­cji. Zre­zy­gno­wany od­wró­cił się, by odejść, ale przy­sta­nął jesz­cze na stop­niu, gdy do głowy wpadł mu pe­wien po­mysł. Spoj­rzał przez ra­mię na dziew­czynę.

– Znasz może Vin­centa Ca­va­riala?

Jej oczy roz­sze­rzyły się, a drob­nym cia­łem szarp­nął dreszcz.

– N-nie, p-pro­szę pana – wy­ją­kała.

Ko­lejne kłam­stwo.

Męż­czy­zna zmełł w ustach so­czy­ste prze­kleń­stwo i zbiegł po scho­dach. Spo­dzie­wał się usły­szeć od niej taką od­po­wiedź, ale w rze­czy­wi­sto­ści to jej re­ak­cja na na­zwi­sko Vin­centa tak na­prawdę go in­te­re­so­wała. To wła­śnie ona po­wie­działa mu to, co chciał wie­dzieć.

Dziew­czyna go znała.

Moż­liwe było na­wet, a ra­czej bar­dziej niż pewne, że jego oj­ciec wy­ku­pił ją od niego. Może Arię rów­nież.

– Chory skur­wiel! – wark­nął, za­trza­sku­jąc za sobą drzwi sa­mo­chodu.

Sfru­stro­wany i pe­łen nie­po­koju po bez­owoc­nej roz­mo­wie z nie­zna­jomą wy­ru­szył w po­dróż do domu. Mu­siał zwo­łać chło­pa­ków i wspól­nymi si­łami ob­my­ślić plan dzia­ła­nia, by od­na­leźć Arię.

Mu­siała wró­cić do domu cała i zdrowa.

A jego oj­ciec?

Po­wi­nien za­cząć mo­dlić się do Boga o szybką śmierć.

Bo gdy już go do­rwie…

Wów­czas ten su­kin­syn za­płaci im za wszystko.

Za każdą je­baną krzywdę.

Roz­dział 3

Aria

Le­ża­łam na boku na zim­nym be­to­nie i li­czy­łam za­dra­pa­nia na ścia­nie. Była ich cała masa. Jakby ktoś w de­spe­rac­kiej pró­bie pró­bo­wał wy­dra­pać so­bie w niej wrota do wol­no­ści. Wła­śnie by­łam przy dwie­ście czter­dzie­stym dru­gim wy­żło­bie­niu, kiedy drzwi do celi otwo­rzyły się ze skrzyp­nię­ciem. Prze­krę­ci­łam głowę, by zo­ba­czyć, któż to za­szczy­cił mnie swoją obec­no­ścią. Nie wie­dzia­łam czemu, ale nie było to dla mnie żad­nym za­sko­cze­niem, kiedy uj­rza­łam Bli­znę z tacą w rę­kach. Na ten wi­dok nie­mal prze­wró­ci­łam oczami. Spoj­rza­łam w jego śmie­jące się oczy i z ocią­ga­niem pod­nio­słam się do po­zy­cji sie­dzą­cej. Opar­łam się ple­cami o ścianę, ani na chwilę nie od­wra­ca­jąc wzroku od tego typa. O dziwo już mnie nie prze­ra­żał. Tak na­prawdę mia­łam na niego to­tal­nie wy­wa­lone. Po­ka­zał mi wcze­śniej, do czego jest zdolny, więc nie mógł mnie już ni­czym za­sko­czyć. Mało tego, prze­trwa­łam wszystko, co za­ser­wo­wał mi ostat­nim ra­zem, i te­raz nie miało być ina­czej. Każda jedna par­szywa rzecz, jaką mi wy­rzą­dził, za­miast mnie znisz­czyć, tylko mnie umoc­niła. Tyle że on nie miał o tym pie­przo­nego po­ję­cia.

Bli­zna wpa­try­wał się we mnie przez kilka dłu­gich se­kund. Nie by­łam pewna, na co cze­kał ani czego się spo­dzie­wał.

Że za­cznę krzy­czeć? Pła­kać?

W końcu, nie do­cze­kaw­szy się ode mnie żad­nej re­ak­cji, pod­szedł do ma­te­raca i po­sta­wił na nim tacę z je­dze­niem.

– Długo nie na­cie­szy­łaś się wol­no­ścią, co, mu­ñe­qu­ita1? – ode­zwał się zwró­cony do mnie ple­cami. Ewi­dent­nie ze mnie szy­dził.

– Jak wi­dać – wark­nę­łam.

Bli­zna od­wró­cił się, za­sko­czony moim to­nem. Uśmiech­nę­łam się do niego sze­roko.

– Wiesz, po­przed­nim ra­zem by­łaś pod osłonką, jed­nak te­raz… – Pod­szedł do mnie wol­nym kro­kiem i spoj­rzał na mnie z góry. – Te­raz wszystko się zmie­niło.

– Do­prawdy? – Ro­zej­rza­łam się po celi, po czym wró­ci­łam wzro­kiem do jego pa­skud­nej gęby. Nie mia­łam po­ję­cia, skąd bie­rze się we mnie ta od­waga. – Jak dla mnie nic się tu nie zmie­niło. No, może poza tym, że ma­te­rac cuch­nie te­raz po sto­kroć bar­dziej, niż kiedy od­wie­dzi­łam was przed pa­roma mie­sią­cami, a ściany mo­jego – roz­ło­ży­łam ręce na boki – po­koju zo­stały przy­ozdo­bione ja­ki­miś dziw­nymi fre­skami.

Bli­zna od­rzu­cił głowę do tyłu i ro­ze­śmiał się. Naj­wy­raź­niej mój sar­kazm i drwina go ba­wiły. Cóż, pie­przyć go.

– Ro­zu­miem, że masz na my­śli te wszyst­kie za­dra­pa­nia.

– Ow­szem! Masz cho­lerną ra­cję – za­drwi­łam. – Na­prawdę, je­stem pełna po­dziwu. Kto by po­my­ślał, że taki z cie­bie by­strzak. Po­waż­nie. W ży­ciu bym się tego po to­bie nie spo­dzie­wała. Kiedy po raz pierw­szy wsze­dłeś do mo­jej celi, po­my­śla­łam, że je­steś ty­po­wym tę­pym osił­kiem bez krę­go­słupa mo­ral­nego, a tu ta­kie za­sko­cze­nie! – Wie­dzia­łam, że prze­gi­nam, ale mia­łam to głę­boko w po­wa­ża­niu.

Bli­zna przy­kuc­nął, by się ze mną zrów­nać. I na­wet je­śli jego głos był spo­kojny, wi­dzia­łam, że w środku aż się go­tuje. Był wście­kły.

– Za to ja wi­dzę, że stward­nia­łaś. I choć ciężko mi to przy­znać, ja rów­nież je­stem pod wra­że­niem. – Zła­pał pa­smo mo­ich wło­sów i okrę­cił je so­bie wo­kół palca. Zwal­czy­łam w so­bie chęć, by od­trą­cić jego rękę. – Jed­nak na nic ci się to nie zda. Jak już wcze­śniej wspo­mnia­łem, nie je­steś już pod ochronką Ma­xime’a. I je­śli wy­da­wało ci się, że to, co za­ser­wo­wa­li­śmy ci ostat­nim ra­zem, było pie­kłem, to już nie­długo na wła­snej skó­rze od­czu­jesz, w jak wiel­kim by­łaś błę­dzie. Do­piero się prze­ko­nasz, czym na­prawdę jest to miej­sce. – Przy­bli­żył twarz do mo­jej, a ką­cik jego ust uniósł się w le­d­wie za­uwa­żal­nym uśmieszku. – A gdy to się już sta­nie, za­czniesz mo­dlić się o śmierć. I sta­nie się to szyb­ciej, niż my­ślisz.

Kiedy mó­wił mi te wszyst­kie rze­czy, na­wet nie mru­gnę­łam, nie by­łam pewna, czy w ogóle od­dy­cham. Co ta­kiego mo­gli mi jesz­cze zro­bić, czego nie zro­bili ostat­nim ra­zem? Nie mia­łam po­ję­cia. Pewne jed­nak było to, że nie za­mie­rzam pod­dać się stra­chowi. Nie wie­dzia­łam, jaki mam wy­raz twa­rzy, ale naj­wy­raź­niej usa­tys­fak­cjo­no­wał Bli­znę.

Szcze­rząc zęby w uśmie­chu, pod­niósł się na nogi, pod­szedł do ma­te­raca i zgar­nął z niego tacę, by po­ło­żyć ją przede mną na pod­ło­dze.

– Jedz, za­raz do cie­bie wrócę.

I tak też zro­bił. Le­d­wie zdą­ży­łam prze­łknąć ostatni kęs ja­kie­goś placka, kiedy po­ja­wił się z po­wro­tem. Po­sta­wił przede mną wia­dro z wodą, gąbkę, nie­wielki ręcz­nik oraz su­kienkę wraz ze szpil­kami i czer­wo­nymi ko­ron­ko­wymi strin­gami.

Oparł się o drzwi, krzy­żu­jąc swoje po­tężne ra­miona na piersi. Ski­nął głową na wia­dro.

– Umyj się i prze­bierz. Masz spo­tka­nie z sze­fem.

Gdy zo­ba­czy­łam jego py­szał­ko­watą minę, do­tarło do mnie z całą oczy­wi­sto­ścią, iż tylko czeka, aż mu się prze­ciw­sta­wię i okażę nie­po­słu­szeń­stwo, da­jąc mu tym sa­mym pole do po­pisu. Nie mia­łam naj­mniej­szego za­miaru spra­wiać mu tej sa­tys­fak­cji.

Po­grze­baw­szy za­wsty­dze­nie głę­boko w cze­lu­ściach swo­jego umy­słu, pod­nio­słam się z pod­łogi. Zrzu­ci­łam z sie­bie szpi­talną ko­szulę i zo­sta­łam je­dy­nie w majt­kach. Chłód owiał moją nagą skórę, przez co stward­niały mi sutki. Po­chy­li­łam się, by się­gnąć gąbkę, i za­nu­rzy­łam ją w let­niej wo­dzie. Za­czę­łam się myć, kom­plet­nie igno­ru­jąc tego fra­jera i sta­ran­nie omi­ja­jąc opa­tru­nek na brzu­chu. Przy­da­łoby się go zmie­nić, ale na to ra­czej nie mo­głam li­czyć. Kiedy skoń­czy­łam, od­rzu­ci­łam gąbkę na bok. Po chwili na­my­słu za­nu­rzy­łam we wia­drze głowę, by cho­ciaż tro­chę opłu­kać włosy. Wy­ci­snę­łam z nich nad­miar wody, od­rzu­ci­łam je na plecy i spoj­rza­łam wy­zy­wa­jąco na przy­pa­tru­ją­cego mi się zwy­rod­nialca.

– Jesz­cze cipka – ode­zwał się ochry­płym gło­sem, czym zmu­sił mnie, bym spoj­rzała mu w oczy, w któ­rych tliło się po­żą­da­nie. Ze­brało mi się na wy­mioty. – Nie każ mi po­wta­rzać, mu­ñe­qu­ita.

Za­ci­ska­jąc do bólu zęby, wsa­dzi­łam palce za gumkę maj­tek, zsu­nę­łam je z tyłka, a kiedy opa­dły mi do ko­stek, wy­szłam z nich, za­ha­czy­łam je na jed­nej sto­pie i kop­nia­kiem po­sła­łam w jego kie­runku.

Bli­zna zła­pał je w lo­cie, przy­tknął do nosa i za­cią­gnął się moim za­pa­chem.

– Je­steś od­ra­ża­jący – wy­tknę­łam, krzy­wiąc się z obrzy­dze­niem.

– Je­stem fa­ce­tem. – Wzru­szył ra­mio­nami. – A te­raz do­kończ my­cie, nie mamy czasu.

Po raz ko­lejny się­gnę­łam po gąbkę i ku ucie­sze tego so­cjo­paty czym prę­dzej umy­łam swoją ko­bie­cość. Igno­ru­jąc go, zgar­nę­łam ręcz­nik, osu­szy­łam ciało i wło­ży­łam na sie­bie czer­woną su­kienkę, a stopy wsu­nę­łam w szpilki. Kiecka miała głę­boki de­kolt się­ga­jący mi aż do pępka, wy­le­wały się z niego cycki i jakby tego było mało, le­d­wie za­kry­wała mi ty­łek.

Wy­glą­da­łam jak dziwka.

Bli­zna się­gnął do kie­szeni i po chwili wy­cią­gnął w moją stronę gumkę do wło­sów. Par­sk­nę­łam na jej wi­dok. Po­waż­nie?

– Zwiąż włosy – roz­ka­zał.

Wzię­łam ją od niego bez słowa pro­te­stu i upię­łam kok.

– Tak le­piej. – Zła­pał mnie za ra­mię, otwo­rzył drzwi i wy­pro­wa­dził z celi.

Tak jak nie­gdyś, Bli­zna pro­wa­dził mnie ciem­nymi, upior­nymi ko­ry­ta­rzami. Mia­łam wra­że­nie, jak­bym cof­nęła się w cza­sie. Z tą róż­nicą, że tym ra­zem mia­łam pew­ność, iż nie za­pro­wa­dzi mnie na arenę. Jak sam po­wie­dział, mia­łam spo­tkać się z sze­fem. Py­ta­nie tylko, kim ów szef jest… Mia­łam prze­czu­cie, że wbrew temu, co za­wsze są­dzi­łam, nie jest nim Ca­va­rial, ale Ma­xime Ben­nett. Czu­łam, że być może już za chwilę po­znam praw­dziwy po­wód, dla któ­rego się tu zna­la­złam.

Szłam po­słusz­nie za Bli­zną, kiedy w okra­to­wa­nym oknie w jed­nych z wielu drzwi doj­rza­łam ja­kąś dziew­czynę. Na­sze spoj­rze­nia spo­tkały się na za­le­d­wie uła­mek se­kundy, a pustka, jaką zo­ba­czy­łam w jej oczach, wy­ssała ze mnie całe po­wie­trze. Zwy­rol po­cią­gnął mnie za róg i po­pro­wa­dził ko­lej­nym ko­ry­ta­rzem, aż sta­nę­li­śmy przed dwu­skrzy­dło­wymi drzwiami.

Spoj­rzał na mnie jesz­cze przez ra­mię, nim otwo­rzył drzwi i wpro­wa­dził mnie do środka. Nie by­łam pewna, czego się spo­dzie­wa­łam, ale było ja­sne, że nie tego, co po prze­kro­cze­niu progu uka­zało się moim oczom! Wiel­kie, prze­stronne po­miesz­cze­nie wy­stro­jem przy­po­mi­nało klub. Czer­wone ściany, przy­ciem­nione świa­tła, liczne szklane sto­liki ze skó­rza­nymi ciem­nymi so­fami roz­siane po ca­łej sali, a na sa­mym jej prze­dzie usy­tu­owana była scena z…

O mój Boże!

Z pie­przoną rurą do tańca oraz huś­tawką pod­wie­szoną na ha­kach przy­twier­dzo­nych do su­fitu!

Przy jed­nym ze sto­li­ków tuż pod sceną za­uwa­ży­łam męż­czy­znę ze szpi­tala w to­wa­rzy­stwie Ca­va­riala oraz jego syna.

Na wi­dok Ja­viera po­czu­łam ogromną ulgę. Ucie­szy­łam się, wi­dząc go ca­łego i zdro­wego. Tylko dzięki niemu Cole’owi udało się wy­rwać mnie z tego miej­sca. Oba­wia­łam się, że mo­gli przy­ła­pać go na zdra­dzie. Na­wet nie chcia­łam my­śleć, co wów­czas by się z nim stało. Mia­łam stu­pro­cen­tową pew­ność, że fakt, iż jest sy­nem Vin­centa, w ni­czym by mu nie po­mógł. To byli lu­dzie bez za­sad, po­zba­wieni krę­go­słupa mo­ral­nego, któ­rzy dla wła­snych ce­lów go­towi byli po­świę­cić na­wet swoją ro­dzinę.

Pod­czas gdy Bli­zna pro­wa­dził mnie w stronę ich sto­lika, ja upo­rczy­wie wpa­try­wa­łam się w tył głowy Ja­viera. Bła­ga­łam go w my­ślach, by choć raz na mnie spoj­rzał, lecz on na­wet nie drgnął.

– Sze­fie. – Bli­zna ski­nął głową fa­ce­towi ze szpi­tala, po czym pu­ścił moje ra­mię i znik­nął z sali, zo­sta­wia­jąc mnie z trzema męż­czy­znami.

Moje przy­pusz­cze­nia się po­twier­dziły. To nie Ca­va­rial był wła­ści­cie­lem tej or­ga­ni­za­cji, ale star­sza ko­pia Cole’a. Ten pierw­szy był je­dy­nie jego pion­kiem.

Męż­czy­zna wstał i ge­stem wska­zał miej­sce mię­dzy nim a Vin­cen­tem.

– Usiądź, moje dziecko.

– Nie na­zy­waj mnie tak! – wark­nę­łam ze zło­ścią, za­miast wy­ko­nać po­le­ce­nie. – Nie je­stem twoim pie­przo­nym dziec­kiem!

Cze­ka­łam na wy­buch gniewu z jego strony, ale ku mo­jemu za­sko­cze­niu za­cho­wał spo­kój, zu­peł­nie nie­zra­żony moim ostrym to­nem.

– Co tak nie­grzecz­nie? – spy­tał. – Czyżby ro­dzice nie na­uczyli cię sza­cunku do in­nych? Ach, no tak! – za­śmiał się, po czym, nie od­ry­wa­jąc wzroku od mo­ich oczu, na­chy­lił się do mnie z pod­łym uśmie­chem. – Prze­cież oni nie żyją!

Po­czu­łam się, jak­bym do­stała w twarz. Ale czego mo­głam spo­dzie­wać się od osoby jego po­kroju? Skoro do­wo­dził tym miej­scem, nie mógł mieć w so­bie na­wet krztyny współ­czu­cia czy taktu.

Męż­czy­zna prze­su­nął się na bok, by zro­bić mi przej­ście. Po jego we­so­ło­ści nie po­zo­stał naj­mniej­szy ślad.

– Sia­daj na du­pie. Za­raz za­cznie się show.

Po­cią­gnął mnie za rękę i po­pchnął na sofę obok Ca­va­riala. Sam za­jął miej­sce po mo­jej dru­giej stro­nie. Chwilę póź­niej świa­tła przy­ga­sły, a re­flek­tory oświe­tliły scenę. Z gło­śni­ków po­pły­nęła zmy­słowa me­lo­dia i na scenę wkro­czyła dziew­czyna. Była taka młoda i drobna. Jej rude włosy oka­lały śniadą twa­rzyczkę i spły­wały fa­lami na plecy i ra­miona. Jej twarz, choć tak dzie­cięca, była jak po­zba­wiona ja­kie­go­kol­wiek wy­razu ma­ska, a duże zie­lone oczy były upior­nie pu­ste. Bez ży­cia. Na­wet nie chcia­łam wie­dzieć, przez co mu­siała przejść, że do­pro­wa­dziło ją to do ta­kiego stanu.

Dziew­czyna, ubrana w prze­świ­tu­jącą czer­woną ha­leczkę, po­de­szła do drążka i za­częła wić się na nim przy akom­pa­nia­men­cie lu­bież­nych obelg Ca­va­riala.

Zer­k­nę­łam na sie­dzą­cego po mo­jej le­wej stro­nie męż­czy­znę ze szpi­tala. Wpa­try­wał się w dziew­czynę z chorą żą­dzą. Nie ro­zu­mia­łam, jak ko­go­kol­wiek mógł pod­nie­cać wi­dok pół­na­giej, znie­wo­lo­nej ma­ło­laty. Mi­mo­wol­nie za­czę­łam się za­sta­na­wiać, czy zmu­sza­jąc mnie do oglą­da­nia tego „wi­do­wi­ska”, nie chcieli przy­pad­kiem po­ka­zać mi tego, co mnie czeka. Na samą myśl o tym, że mia­ła­bym urzą­dzać przed tymi zwy­rod­nial­cami strip­tiz, ro­biło mi się nie­do­brze. Za­pra­gnę­łam stam­tąd uciec.

Spoj­rza­łam z po­wro­tem na scenę, dziew­czyna zdą­żyła już po­zbyć się z sie­bie ubra­nia i wła­śnie mo­ściła się na huś­tawce. Wtedy też do­strze­głam ja­kiś ruch tuż za nią. Do­łą­czył do niej męż­czy­zna. Szybko rzu­ci­łam okiem na Ja­viera, ale ten w dal­szym ciągu upar­cie wpa­try­wał się w trzy­maną przez sie­bie szklankę z trun­kiem, zu­peł­nie jakby za­wie­rała od­po­wie­dzi na wszyst­kie pro­blemy tego świata.

W chwili gdy męż­czy­zna zbli­żył się do dziew­czyny, wy­łą­czy­łam się. Nie za­mie­rza­łam przy­glą­dać się temu, co­kol­wiek za­mie­rzał z nią ro­bić. Cały czas trzy­ma­łam głowę pro­sto, ale wzrok mia­łam utkwiony w pod­ło­dze. Nie chcia­łam, by siłą zmu­sili mnie do oglą­da­nia roz­gry­wa­ją­cej się przed nami sceny. W pew­nym mo­men­cie Ca­va­rial chwy­cił mnie za dłoń i po­ło­żył ją so­bie na wy­brzu­sze­niu w swo­ich spodniach. W pierw­szym od­ru­chu wzdry­gnę­łam się, jed­nak już po chwili roz­pa­lił się we mnie gniew. Nie mia­łam cho­ler­nego po­ję­cia, co we mnie wstą­piło, ale za­miast wy­rwać rękę z jego uści­sku, za­ci­snę­łam palce na jego fiu­cie.

Ca­va­rial jęk­nął z roz­ko­szy, ale ja nie za­mie­rza­łam na tym po­prze­stać. Za­ci­ska­łam palce na jego ku­ta­sie co­raz moc­niej i moc­niej, jak­bym chciała go zmiaż­dżyć. W pew­nym mo­men­cie, gdy ból stał się nie do znie­sie­nia, Ca­va­rial wrza­snął i ze­rwał się na równe nogi.

– Ty pier­do­lona suko! – ryk­nął.

Jedną ręką trzy­mał się za kro­cze, a drugą ude­rzył mnie w twarz. Cios był tak mocny, że na krótką chwilę po­ciem­niało mi w oczach. Kiedy pierw­szy szok wy­wo­łany tym nie­spo­dzie­wa­nym ude­rze­niem mi­nął, prze­su­nę­łam ję­zy­kiem po ką­ciku ust i na jego czubku po­czu­łam me­ta­liczny smak krwi.

Uśmiech­nę­łam się do niego.

– Wy­bacz. Są­dzi­łam, że lu­bisz na ostro i bru­tal­nie. – Za­trze­po­ta­łam rzę­sami. – Nie spo­dzie­wa­łam się, że czło­wiek two­jego po­kroju może być taką cipą.

– Ty mała pier­do­lona suko! – Ca­va­rial za­go­to­wał się z wście­kło­ści. – Już ja cię, kurwa, na­uczę…

Za­mach­nął się na mnie, ale prze­rwał mu ostry głos mo­jego po­ry­wa­cza:

– Dość tego! Wy­star­czy!

Od­wró­ci­łam się do niego do­kład­nie w chwili, gdy pod­niósł się z sofy, by sta­nąć twa­rzą w twarz z Vin­cen­tem.

– Wy­pier­da­lać stąd! – Spoj­rzał na scenę. – Wszy­scy!

Nikt się na­wet nie ode­zwał, nikt się mu nie prze­ciw­sta­wił. Całe na­sze to­wa­rzy­stwo ze­brało się w sali w try­miga i zo­sta­li­śmy sami. Ma­xime się­gnął po bu­telkę whi­skey, na­peł­nił bursz­ty­no­wym pły­nem dwie szklanki, po czym jedną z nich po­dał mnie. Wzię­łam ją od niego, bo dla­czego by nie? Ist­niało wiel­kie praw­do­po­do­bień­stwo, że już ni­gdy nie będę miała oka­zji wziąć do ust al­ko­holu. Poza tym być może wy­pity al­ko­hol tro­chę mnie znie­czuli.

Męż­czy­zna usiadł obok mnie i nie spusz­cza­jąc ze mnie wzroku, po­cią­gnął długi łyk.

– Po­wiedz mi, sło­neczko, wiesz, kim je­stem?

– Je­steś oj­cem Cole’a. – By­łam tego nie­mal w stu pro­cen­tach pewna.

– Masz ra­cję, ale nie o to py­ta­łem.

– Och – za­drwi­łam. – Masz na my­śli to, że je­steś hersz­tem tej bandy zje­bów?

Ma­xime spoj­rzał na mnie za­sko­czony spod unie­sio­nych brwi.

– Tak, zga­dza się. To miej­sce na­leży do mnie.

– Dla­czego ja? – wy­rwało mi się. Tak na­prawdę do­sko­nale zna­łam po­wód, dla­czego zna­la­złam się w jego ła­pach. Za­śmia­łam się bez hu­moru. – No tak, twój młod­szy sy­na­lek.

– Liam? – za­py­tał. – On nie miał z tym nic wspól­nego.

Na jego słowa oczy o mało nie wy­szły mi z or­bit!

– Co? Ale jak to? – pi­snę­łam za­sko­czona. Ten go­ściu bre­dził. – Prze­cież on…

– On był tylko pion­kiem, Aria. Nie tra­fi­łaś tu w ra­mach spłaty długu. A przy­naj­mniej nie jego.

Prze­łknę­łam ciężko ślinę. Prze­szył mnie dreszcz.

– A niby, kurwa, czy­jego?

Ma­xime zi­gno­ro­wał mój ton. W jego oczach po­ja­wił się dziwny błysk.

– Opo­wiedz mi o swo­ich ro­dzi­cach. Co pa­mię­tasz?

– A co oni mają z tym wszyst­kim wspól­nego? Zgi­nęli w wy­padku, kiedy by­łam ma­łym dziec­kiem!

Nie po­do­bało mi się, do­kąd zmie­rza na­sza roz­mowa.

– Hmm. Cie­kawe… – wy­mru­czał, wolną ręką dra­piąc się po bro­dzie. – Wi­dzisz, swego czasu twoi ko­chani ro­dzice za­cią­gnęli u mnie duży dług, któ­rego po­mimo upo­mnień nie spła­cili, choć mieli ku temu spo­sob­ność. Kiedy się o tym do­wie­dzia­łem, za­pro­po­no­wa­łem im pewną umowę, którą nie­stety od­rzu­cili. A jakby tego było mało, za­częli spra­wiać pro­blemy. Pro­po­nu­jąc im owo roz­wią­za­nie, mu­sia­łem zdra­dzić im, czym się pa­ram, a oni po­sta­no­wili wy­ko­rzy­stać te in­for­ma­cje prze­ciwko mnie. Oczy­wi­ście nie mo­głem po­zwo­lić, by ktoś nie­wta­jem­ni­czony do­wie­dział się o pro­wa­dzo­nym przeze mnie pro­ce­de­rze, więc… – Z roz­my­słem za­wie­sił głos.

Słu­cha­łam go uważ­nie, a z każ­dym ko­lej­nym wy­po­wie­dzia­nym przez niego zda­niem ogar­niał mnie co­raz więk­szy strach, a pod nim wzbie­rała złość. W tam­tym mo­men­cie uświa­do­mi­łam so­bie, że kosz­mary, które drę­czyły mnie od dziecka, nie były tylko wy­two­rem mo­jej wy­obraźni, ale w pew­nym sen­sie wspo­mnie­niem, które mój młody umysł wy­parł ze świa­do­mo­ści.

Huk wy­strzału.

Ciała matki i ojca.

Ka­łuża krwi.

Ja sie­dząca pod ścianą, prze­ży­wa­jąca kosz­mar.

Męż­czy­zna w kap­tu­rze.

Jego słowa.

– Mała, słodka Ari – ode­zwał się ni­skim gło­sem nie­zna­jomy. – Te­raz mu­szę znik­nąć, ale obie­cuję ci, ma­leńka, że na­dej­dzie dzień, kiedy na­sze ścieżki znowu się skrzy­żują.

– Ty chory skur­wielu! Za­bi­łeś ich! To ty upo­zo­ro­wa­łeś ten pie­przony wy­pa­dek! – wrza­snę­łam, gdy bru­talna prawda ude­rzyła we mnie z siłą roz­pę­dzo­nej cię­ża­rówki.

Rzu­ci­łam się na niego, w tam­tej chwili pra­gnę­łam je­dy­nie jego śmierci. Nie­na­wi­dzi­łam go całą sobą!

Ma­xime z ła­two­ścią mnie obez­wład­nił. Rzu­cił mnie na sofę, a sam wstał. Spoj­rzał na mnie z góry.

– Tak to się koń­czy, kiedy za­ciąga się u mnie po­życzki i ich nie spłaca. I nie­stety, ale tak to już jest, że długi ro­dzi­ców prze­cho­dzą na ich dzieci.

Wal­cząc o od­dech, ob­ser­wo­wa­łam, jak wy­ciąga z kie­szeni te­le­fon i pod­nosi go do ucha.

– Skoń­czy­li­śmy – rzu­cił do słu­chawki i do­słow­nie se­kundę póź­niej drzwi się otwo­rzyły. Wszedł Bli­zna. – Emi­lio, od­pro­wadź Arię do jej po­koju.

– Po­koju? – prych­nę­łam. – Mo­żesz śmiało na­zy­wać rze­czy po imie­niu, Ma­xime. – Wy­po­wie­dziaw­szy jego imię, splu­nę­łam na pod­łogę. Był od­ra­ża­ją­cym śmie­ciem, który pew­nego dnia zgi­nie z mo­ich rąk. Nie mia­łam jesz­cze po­ję­cia, jak tego do­ko­nam, ale prę­dzej czy póź­niej za­biję Ma­xime’a Ben­netta. Spra­wię, że bę­dzie cier­piał. Za mo­ich ro­dzi­ców.

Za każdą dziew­czynę, którą po­rwał.

Za każde ist­nie­nie, które odarł z ży­cia.

Za­płaci mi za wszystko.

– Za­bierz ją stąd! – wark­nął przez za­ci­śnięte zęby.

Wku­rzy­łam go. I bar­dzo do­brze.

Uśmiech­nę­łam się do niego słodko, kiedy Bli­zna zła­pał mnie za ra­mię i pod­niósł na nogi. Po­zwo­li­łam mu od­pro­wa­dzić się do mo­jego „po­koju”. Nie to, że­bym miała ja­kiś wy­bór.

– Nie masz za grosz in­stynktu sa­mo­za­cho­waw­czego, co nie? – ode­zwał się, gdy by­li­śmy już w celi.

Usia­dłam pod ścianą i wzru­szy­łam tylko ra­mio­nami. Nie za­mie­rza­łam wda­wać się z nim w po­ga­wędki.

Bli­zna zer­kał to na mnie, to na ma­te­rac.

– Za­mie­rzasz cały czas spać na pod­ło­dze?

– Nie żeby cię to ob­cho­dziło, ale tak. Ten ma­te­rac za bar­dzo je­bie. Nie po­łożę się na nim.

Bli­zna stał przez chwilę w drzwiach, nie spusz­cza­jąc ze mnie wzroku, po czym wy­szedł. Wró­cił po kilku mi­nu­tach z ja­kąś gi­gan­tyczną gąbką. Rzu­cił ją na pod­łogę.

– Mo­żesz spać na tym. Z za­pa­le­niem płuc do ni­czego nam się nie przy­dasz.

– Za­wsze mo­żesz przy­wią­zać mnie do ma­te­raca. Do­my­ślam się, że lu­bi­cie ta­kie za­bawy. – Mój głos wręcz ocie­kał ja­dem, ale na nim nie zro­biło to naj­mniej­szego wra­że­nia. A szkoda.

– Uwierz, że po­my­śla­łem o tym, tyle że nie bar­dzo mam jak to zro­bić. – Ru­szył do wyj­ścia, ale za­nim za­mknął za sobą drzwi, zer­k­nął jesz­cze na mnie przez ra­mię. – Je­stem ku­rew­sko cie­kaw, co też Ma­xime dla cie­bie przy­go­to­wał. – Z tymi sło­wami znik­nął, a ja zo­sta­łam sama.

Prze­su­nę­łam gąbkę pod ścianę i uło­ży­łam się na niej. Była cał­kiem wy­godna. Z wes­tchnie­niem po­ło­ży­łam się na ple­cach i wpa­trzy­łam w po­pę­kany su­fit.

– Ja też – szep­nę­łam. – Ja też.

1mu­ñe­qu­ita (hiszp.) – la­leczka