(Nie)bezpieczna znajomość - Piątek Katarzyna - ebook + audiobook + książka

(Nie)bezpieczna znajomość ebook i audiobook

Piątek Katarzyna

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Życie to podstępna suka. 

Mellody, niegdyś radosna i pełna marzeń dziewczyna, z dnia na dzień stała się własnym cieniem. Jej życiem rządzi depresja. W dodatku przewrotny los na jej drodze postawił Kierana – chłopaka pracującego dla jednego z najniebezpieczniejszych ludzi w kraju, który budzi strach nie tylko wśród rówieśników, ale też w całym miasteczku. 

Czy powiązany ze światkiem przestępczym Kieran, może stać się wybawieniem dla złamanej psychicznie dziewczyny? 

A może znajomość z chłopakiem okaże się bardziej niebezpieczna niż dręczące ją demony? 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 410

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 29 min

Lektor: Katarzyna Piatek

Oceny
4,4 (125 ocen)
77
31
12
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pacynkowapanna

Całkiem niezła

Ogólnie książka nie jest zła ale nie powinna być wydana jeszcze. Autorka powinna ja dopracować i dopiero wydać.
20
Ewakr1

Całkiem niezła

taka sobie, nic nowego
10
Faye16

Dobrze spędzony czas

Ok ale tak jak piszą wcześniej- czegoś brakuje. historia ma sens ale głębi i emocji mimo trudnego tematu - brak. Ale z braku laku ... nada się;)
00
ewitka66

Dobrze spędzony czas

Fajna historia polecam
00
Weronika8608

Z braku laku…

taka trochę infantylna, szału nie ma, średni styl pisania
00

Popularność




WYDAWNICTWO DLACZEMU

www.dlaczemu.pl

Dyrektor wydawniczy: Anna Nowicka-Bala

Redaktor prowadzący: Marta Burzyńska

Redakcja: Karolina Fronc

Korekta językowa: Barbara Wrona

Projekt okładki: Izabela Starosta

Konwersja do wydania elektronicznego: P.U. OPCJA

WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE

WARSZAWA 2022

Wydanie I

ISBN: 978-83-66-521-87-2

Rozdział 1

Zobaczysz, zakochasz się w tym miejscu, Mellody!

Dziewczyna wpatrywała się beznamiętnym wzrokiem w mijany za oknem krajobraz i dopiero po dłużej chwili zorientowała się, że matka coś do niej mówi. Zamrugała powoli, rozpraszając spowijającą ją mgiełkę i przeniosła spojrzenie na swoją rodzicielkę.

– Co?

– Powiedziałam, że zakochasz się w Ashland. To miasteczko ma niebywały urok. – Vivienne uśmiechnęła się szeroko do córki i kiwnęła głową w stronę okna. Właśnie mijali State Park. – Zawsze marzyłaś, by zamieszkać pośród gór. Pamiętasz?

Czy pamiętała?

Mellody wyjrzała raz jeszcze przez okno samochodu i spojrzała na majaczące w oddali góry. Już w wieku sześciu lat, po pierwszej rodzinnej wycieczce na malowniczą Alaskę, w której bezgranicznie się zakochała, obiecała sobie, że któregoś dnia zamieszka w górskiej krainie. To było jedno z jej największych życzeń. Więc tak, Mellody doskonale to pamiętała. Tak samo, jak rzeczy, o których wolałaby zapomnieć, wyrzucić je z głowy i udawać, że nigdy nie miały miejsca. Jednak już wiele miesięcy temu przekonała się, że nie było to możliwe.

Jeszcze przed rokiem snuła wiele marzeń i była zdeterminowana, by zrobić wszystko, żeby któregoś dnia się ziściły. Jednak wystarczył jeden wieczór, jeden człowiek, by ograbić ją nie tylko z pasji, ale i z tego, kim była. By radosną, pełną życia i planów dziewczynę zmienić w wyobcowaną i nierozumianą przez nikogo młodą kobietę, która nie czuła już nic poza samotnością, na którą tak naprawdę sama się skazywała. Dziewczynę, którą z każdym przemijającym dniem coraz bardziej i bardziej pochłaniała bezdenna pustka.

Życie to podstępna suka, pomyślała.

Uśmiech spełzł z twarzy Vivienne, kiedy jej dziecinka w żaden sposób nie zareagowała.

– Wiem, że jesteś w ostatniej klasie, a szkoła zaczęła się już miesiąc temu, ale jestem pewna, że to nie będzie żadnym problemem i szybko wszystko nadrobisz, a zmiana otoczenia na pewno dobrze ci zrobi. – Vivienne wpatrywała się w Mellody z nadzieją błyszczącą w jej niebieskich tęczówkach i czekała. Pragnęła ujrzeć w oczach córki choćby najmniejszy przebłysk ekscytacji. Cokolwiek. Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, Vivienne przymknęła na sekundę powieki, odwróciła się w fotelu pasażera i zgarbiła się pokonana. – Pomyślałam, że być może dzięki temu odzyskam córkę – wymamrotała cichutko do siebie, ale Mellody i tak ją usłyszała.

Dziewczyna poczuła, jak ściska się jej serce.

Nie chciała ranić ani zasmucać matki. Każdego cholernego dnia starała się wykrzesać z siebie uśmiech i zachowywać się w miarę normalnie, ale nieważne, jak bardzo się starała, na jej nieszczęście nie była dobrą aktorką. Bo choć początkowo Mellody wydawało się, że udało jej się zwieść rodziców i brata, prawda okazała się zgoła inna. Od razu zauważyli w niej zmianę i zaczęli nakłaniać do rozmowy.

Bezskutecznie.

Mellody nie chciała rozmawiać o tym, co się wydarzyło. Nie chciała skazywać swoich bliskich na to cierpienie i niemoc, które niosła za sobą prawda.

Powiedzieć, że ich stosunki się pogorszyły, to jakby nie powiedzieć nic, gdyż na ten moment ich relacje praktycznie nie istniały. I Mellody doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że była to tylko i wyłącznie jej wina.

Dziewczyna westchnęła ciężko.

– To niemożliwe, mamo. Nie możemy cofnąć czasu i zmienić przeszłości. Przepraszam, ale twoja córka już nie wróci.

Mellody usłyszała, jak jej matka gwałtownie wciąga powietrze i dopiero wtedy uświadomiła sobie, że powiedziała to na głos.

Zerknęła szybko na ojca, który, mimo iż zaciskał dłonie na kierownicy tak mocno, że aż pobielały mu knykcie, to jednak się nie odezwał. Mellody pomyślała, że on też już się poddał. I dobrze. Mama powinna zrobić to samo. Nic ani nikt nie było w stanie jej pomóc. Powinna już o tym wiedzieć.

Mellody spędziła liczne godziny na kanapach kilku terapeutów i psychologów, ale na nic się to zdało. Nie chciała z nikim rozmawiać o tym, co się wydarzyło, nawet gdyby mogła.

Wróciła spojrzeniem za okno, przyglądając się zalesionym terenom i majaczącym w oddali górom. Mama miała rację – to było to, o czym marzyła. W tej chwili powinna podskakiwać z ekscytacji i radości, ale Mellody nie wiedziała już nawet, co to znaczy. Nie wiedziała już, czym jest radość. Nie potrafiła się z niczego cieszyć. Nawet muzyka, którą kiedyś tak bardzo kochała, przestała sprawiać jej przyjemność. Wiedziała też, że przeprowadzka do nowego miasta niczego nie zmieni. Dlatego też, gdy tylko rodzice poinformowali ją o swoim pomyśle, zaczęła oponować. Nie chciała, by się dla niej poświęcali. Gdyż wbrew temu, co twierdzili, było to z ich strony poświęcenie. Mellody nie uwierzyła w ich przekonywania, jakoby ojciec sam został przeniesiony do filii kancelarii w Ashland. Był jednym z najlepszych prawników w Kilgore & Felton i nie było mowy, by szefostwo wysłało go do tak małej mieściny z własnej inicjatywy. Dziewczyna miała całkowitą pewność, że on sam poprosił o tę zmianę i zrobił to tylko przez wzgląd na nią. Tak jak matka, żywił nadzieję, że przeprowadzka pomoże mu odzyskać córkę, której miejsce zajął szary cień człowieka.

Nie mieli jednak pojęcia, że ich dziecka już nie było i że nigdy nie wróci. Nie mieli pojęcia, że ich mała córeczka umarła i nic, ani nikt nie był w stanie wskrzesić jej do życia. Nic, ani nikt nie mógł cofnąć czasu i uchronić jej przed tym, co się wydarzyło tamtego strasznego dnia. Nic, ani nikt nie mógł jej obronić przed nim. I choć zdarzały się momenty, w których pragnęła wyznać bliskim prawdę, wyznać powód, przez który stała się tym, kim była teraz, bała się. Bała się tego, co ta informacja z nimi zrobi. Dlatego milczała.

Coraz bardziej pogrążając się we własnej beznadziei, wsadziła palec pod gumkę na nadgarstku, którą dostała od jednej z terapeutek i strzeliła.

Pstryk.

Nie pomogło.

Pstryk. Pstryk.

Samochód wjechał na niewielki podjazd i oczom Mellody ukazał się niewielki jednorodzinny dwupiętrowy dom. Dziewczyna wysiadła z samochodu w ślad za rodzicami i stanęła u boku matki.

– No i? – Vivienne spojrzała na Mellody. – Jak ci się podoba? Jest sporo mniejszy od naszego domu w Waszyngtonie, ale jest dużo bardziej przytulny i… – urwała, powstrzymując potok słów wylewający się z jej ust. Denerwowała się. Vivienne nie była pewna, czy dom spodoba się jej córce, choć z całego serca pragnęła, by tak właśnie się stało.

Mellody wykrzesała z siebie cień uśmiechu, złapała matkę za dłoń i lekko ją ścisnęła.

– Jest piękny, mamo – powiedziała uspokajająco. I nie kłamała. Bo choć faktycznie w porównaniu do ich poprzedniego domu ten był niewielki, Mellody uważała, że ten biały budynek z bladoniebieskimi okiennicami, szarą dachówką i drewnianym gankiem miał w sobie niebywały urok. – Brakuje tylko białego płotka – stwierdziła, rzucając matce wymowne spojrzenie. Doskonale pamiętała, jak za dzieciaka opowiadała mamie, że jak już będzie tak stara jak ona, zamieszka wraz z mężem w małym domku z białym płotkiem.

Vivienne zaśmiała się dźwięcznie, przypominając sobie tę samą rozmowę, którą odbyły przed laty i odwróciła się do męża, który właśnie wyciągał z bagażnika podręczną torbę. Wszystkie ich rzeczy zostały dostarczone na miejsce już kilka dni wcześniej przez firmę przeprowadzkową, więc teraz nie mieli ze sobą wiele bagaży, jedynie te niezbędne podczas długiej podróży.

– Słyszałeś, James?

– Słyszałem i myślę, że to akurat da się załatwić. – James dołączył do obu pań i gestem zaprosił je do domu. – To co? Może wejdziemy do środka i się rozejrzymy? Wiem, że widziałyście już dom na zdjęciach, ale wierzcie mi, na żywo wygląda o wiele bardziej niesamowicie!

Mellody przeskoczyła spojrzeniem po pełnych nadziei twarzach rodziców i westchnęła cichutko. Jedyne, na co miała w tej chwili ochotę, to pójść do siebie i zaszyć się w swoim pokoju. Nie chciała jednak sprawiać im zawodu, dlatego też zmusiła się do uśmiechu i ruszyła wraz z rodzicami do budynku. Tata się nie mylił. Gdy tylko przekroczyła próg swojego nowego domu i znalazła się w niewielkim holu, Mellody musiała przyznać ojcu rację. Nadesłane przez agenta nieruchomości zdjęcia w najmniejszym stopniu nie oddawały piękna tego miejsca. Na lewo znajdował się salonik, którego ściany i sufit były wyłożone jasnymi drewnianymi panelami z bali, natomiast podłoga nieco ciemniejszym polerowanym dębem.

Na środku pomieszczenia stała staromodna kanapa w kształcie nerki i sporych rozmiarów owalny stół z grubego, ciemnego dębowego drewna. Przy przeciwległej od wejścia do salonu ścianie został wmontowany kominek z łupanego piaskowca, nad nim wisiał telewizor. Wielkie, wychodzące na podwórze na tyłach okno z drzwiami tarasowymi, dawało zapierający dech w piersiach widok na skąpane we mgle szczyty gór.

– Niesamowita panorama, prawda? – Vivienne stanęła za córką i położyła jej dłoń na ramieniu.

– Tak, to prawda. – westchnęła. Nie mogła uwierzyć, że każdego dnia będzie mogła podziwiać tę piękną scenerię.

Mellody zamyśliła się na chwilę. To był teraz jej dom, jej miasto. Nie znała tu nikogo, a – co ważniejsze – nikt w Ashland nie znał jej. W przyszłym tygodniu miała zacząć szkołę i skłamałaby, gdyby powiedziała, że się tego nie obawiała. Mellody będzie tą nową i wiedziała, że ludzie będą zwracać na nią uwagę. Oczyma wyobraźni już widziała te wszystkie dziwne szepty i spojrzenia posyłane w jej stronę. Chcąc nie chcąc, będzie zwracała na siebie uwagę innych, jeśli nie przez wyobcowane zachowanie, to swoim ubiorem. Bo kto by nie zwrócił uwagi na dziewczynę ubraną w długie dżinsy i bluzę z długim rękawem przy temperaturach powyżej dwudziestu stopni Celsjusza?

Nie ulegało wątpliwości, że nie znajdzie tu sobie przyjaciół, ani nawet zwykłych znajomych, ale też nie zamierzała ich szukać. Chciała jedynie prześlizgnąć się przez ten ostatni rok szkoły, a potem… No właśnie, a co potem? Niestety nie znała odpowiedzi na to pytanie.

Mellody poczuła czyjąś dłoń na ramieniu i wzdrygnęła się wyrwana ze swoich myśli. Obejrzała się przez ramię i ujrzała zatroskaną twarz matki.

– Wszystko w porządku, skarbie?

Nie odpowiedziała, pokiwała tylko głową i dała poprowadzić się rodzicom do kolejnego pomieszczenia, którym, jak się okazało, była kuchnia. Tak jak w salonie i holu, jej ściany były wyłożone drewnianymi panelami, a wyspa kuchenna była zrobiona z tego samego co kominek, jasnego łupanego piaskowca. Pozostała część mebli została wykonana z szarego drewna. Pomieszczenie było też wyposażone w sprzęt AGD najlepszej jakości.

Mellody podskoczyła na pisk matki.

– Czy wy to widzicie?! Chyba nigdy stąd nie wyjdę!

– Też mi się tak wydaje – Mellody spojrzała wymownie na ojca, który w odpowiedzi mrugnął do niej z uśmiechem.

Dziewczyna przyglądała się przez chwilę krzątającej się po kuchni rozradowanej matce, aż w końcu doszła do wniosku, że ma już dość zwiedzania. Odwróciła się do ojca.

– Jestem padnięta. Który pokój jest mój?

– Nie chcesz zobaczyć reszty domu?

– Może później. Teraz chciałabym się wykąpać i trochę odpocząć.

James przyjrzał się córce i po krótkiej chwili skinął głową.

– Rozumiem. To była długa podróż. Na górze, pierwszy pokój po lewej. Twoje rzeczy już tam na ciebie czekają. – Uśmiechnął się z przymusem i potarł ją ręką po ramieniu. James nie był głupi. Dobrze znał swoją córkę. Wiedział, że chce po prostu od nich uciec, by nie musieć przed nimi udawać.

Mellody odwzajemniła się równie sztucznym uśmiechem i czmychnęła z kuchni. Dziewczyna wspięła się po drewnianych schodach i ruszyła do pokoju. Wszedłszy do środka, cichutko zamknęła za sobą drzwi i rozejrzała się po pomieszczeniu. Pokój był jeszcze stosunkowo pusty, nie licząc sporych rozmiarów łóżka i szafek nocnych po obu jego stronach, białego biurka usytuowanego tuż przy oknie wychodzącym na podwórze i rzędu dużych pustych regałów, ustawionych wzdłuż jednej ze ścian, czekających na to, by zająć je książkami, które Mellody nagromadziła na przestrzeni kilku ostatnich lat. Znajdowało się tu także dwoje drzwi, z których jedne prowadziły do niewielkiej garderoby, a drugie do łazienki.

Mellody zrzuciła ze stóp buty i weszła do łazienki, gdzie pozbyła się z siebie reszty ubrań. Po tej długiej podróży, jedyne, czego pragnęła, to długi, kojący prysznic, jednakże, zanim do niego dotarła, przystanęła gwałtownie, kiedy w zawieszonym nad marmurową umywalką lustrze dostrzegła swoje odbicie. Mellody nie pamiętała już, kiedy po raz ostatni widziała swoją twarz. Wystrzegała się patrzenia na siebie, gdyż widok tego, kim się stała, był dla niej nie do zniesienia. Nie potrafiła na siebie patrzeć. W poprzednim domu w nagłym ataku furii rozbiła zwierciadło, tłumacząc się później rodzicom, że poślizgnęła się na mokrej posadzce i jakimś sposobem niechcący je zbiła. Wiedziała jednak, że tym razem by to nie przeszło. Nie była nawet pewna, czy wówczas w ogóle jej uwierzyli.

Podeszła do lustra na drżących nogach i wstrzymawszy oddech, po raz pierwszy od dawna przyjrzała się swojemu odbiciu. Ta wychudzona i wymizerniała dziewczyna patrząca teraz na nią ze ściany była dla niej zupełnie obca. W ogóle nie przypominała tej osoby, którą Mellody pamiętała. Jej niegdyś smukłe ciało teraz szpeciły niewielkie blizny rozsiane po brzuchu oraz rękach. Blizny, które sama sobie zadała.

Mellody pochyliła się, podpierając się rękoma o umywalkę, i popatrzyła w pozbawione życia oczy dziewczyny, wpatrującej się w nią z tafli. Oczy, które niegdyś lśniły szczęściem, w których można było dojrzeć pragnienie przygód, marzenia, a z których teraz ziała jedynie pustka. Na ten widok jej drobne dłonie zacisnęły się w pięści tak mocno, że mogła poczuć, jak króciutkie paznokcie niemal rozcinają jej skórę.

Chciałaby zapłakać nad losem tej nieznajomej dziewczyny, ale już nawet tego nie potrafiła. Jej oprawca odebrał jej nawet łzy. Czasami, w te najgorsze dni, choć na zewnątrz świeciło słońce, ją spowijała ciemność tak gęsta, że nawet najmniejszy promyk słońca nie był w stanie się przez nią przebić. Zdarzały się chwile, gdy czuła, jak w jej oczach wzbierają łzy, ale i wtedy żadna z nich nigdy nie wydostała się na zewnątrz. Mellody nigdy nie była beksą, a zamiast zamartwiać się bzdurami, wolała cieszyć się tym, co miała, i czerpać z życia pełnymi garściami. Jednak wystarczył jeden wieczór, by wszystko zmienić. Wieczór, podczas którego nie tylko została odebrana jej niewinność, ale także została odarta z tego, kim była. A to wszystko przez osobę, której ufała. Człowieka, któremu ufała cała jej rodzina. To właśnie tego wieczoru Mellody płakała po raz ostatni. Sama w ciemnym pokoju, nienależącym nawet do niej, wypłakała całe morze łez, po którym nadeszło odrętwienie, które odtąd codziennie jej towarzyszyło.

Wbrew temu, w co wierzyli jej rodzice, wiedziała, że zmiana otoczenia w niczym jej nie pomoże. Że niczego nie zmieni.

Mellody potrząsnęła głową i oderwała oczy od nieznajomej, po czym zgarbiona weszła pod prysznic. Odkręciła wodę, oparła się czołem o wykafelkowaną ścianę i zamknąwszy oczy, pozwoliła, by ciepłe strużki zmyły z niej wszystkie złe wspomnienia i ponure myśli, a przede wszystkim obraz dziewczyny z lustra.

W końcu woda zrobiła się zimna i Mellody była zmuszona wyjść spod prysznica. Szybko osuszyła ciało ręcznikiem i uciekła z łazienki. Podeszła do jednej z walizek i wyciągnęła z niej pierwsze lepsze dresy, które zaraz na siebie włożyła. Zawahała się na moment i zerknęła na drzwi. Wiedziała, że powinna zejść na dół do rodziców, porozmawiać z nimi i zapewnić ich, że wszystko jest dobrze, nawet jeśli byłoby to wierutne kłamstwo.

Westchnęła ciężko. Nie mogła się teraz na to zdobyć. Nie miała już sił udawać.

Wzięła z podłogi podręczną torbę, podeszła do łóżka i usiadła na nim. Wyciągnęła z torby fiolkę z lekami na sen. Wysypała jedną pigułkę na dłoń, resztę schowała do szafki nocnej, a następnie połknęła tabletkę, nawet jej nie popijając. Wsunęła się pod kołdrę, wtuliła twarz w poduszkę i zamknęła oczy, czekając, aż Morfeusz weźmie ją w swoje objęcia i jednocześnie modląc się o to, by chociaż we śnie nie nawiedziły ją żadne koszmary.

Rozdział 2

Reszta tygodnia zleciała szybko i od poniedziałku Mellody miała zacząć szkołę. I pomimo tego, że najchętniej zaszyłaby się na cały weekend w swoim pokoju, nie chcąc sprawiać matce jeszcze większego zawodu, zgodziła się pojechać z nią na zakupy.

Boże, jak ona to kiedyś uwielbiała! Wraz z przyjaciółkami potrafiły całymi godzinami szwendać się po galeriach handlowych, gdzie przymierzały dziesiątki rzeczy. Stara Mellody kochała żywe kolory i nie miało dla niej znaczenia, czy jaskrawa kwiecista kiecka pasowała do białego kardigana w czerwone grochy. Kochała eksperymentować z ubraniami. Wszyscy o tym wiedzieli. I choć zdarzało się, że ludzie, nie tylko ci obcy, ale i znajomi, patrzyli na nią dziwnie, koniec końców przyzwyczajali się do jej stylu i przestawało to robić na nich wrażenie. Natomiast ta nowa Mellody nie wyobrażała sobie, by w ogóle mogła włożyć na siebie jakąkolwiek sukienkę czy nawet zwykły top i szorty. Teraz jej szafę zawalały jedynie luźne dżinsy i ciemne bluzy z długimi rękawami, za którymi ukrywała ślady swojego popieprzenia.

Tak, właśnie. Popieprzenia.

Mellody była w pełni świadoma, że z jej głową było coś nie tak. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że to, co sobie robiła, było złe i bardziej niż popieprzone, jednak nijak ją to obchodziło. Czasami samookaleczenie się było dla niej jedynym ratunkiem. Bo choć starała się radzić sobie na inne sposoby, niekiedy nawiedzające ją wspomnienia i emocje, były tak przytłaczające, że tylko fizyczny ból był w stanie je wyprzeć. To właśnie wtedy zaszywała się w łazience i sięgała po żyletkę. Mellody świetnie pamiętała dzień, kiedy po raz pierwszy zdecydowała się na ten desperacki krok. Miało to miejsce niedługo po tamtym feralnym wieczorze.

* * *

Był już późny wieczór. Po dwóch godzinach spędzonych na jednostronnej rozmowie z panią Bennett, Mellody wyszła z kliniki i obracając na nadgarstku gumkę podarowaną jej przez poprzednią terapeutkę, przeszła przez parking i wsiadła do samochodu. Pani Georgia była już trzecią jej terapeutką, ale i ona nie potrafiła przebić się przez mur, który dziewczyna wybudowała wokół siebie. To była ich piąta sesja i w niczym nie różniła się od tych poprzednich. Pani Bennett nie ustawała w wysiłkach, by nakłonić ją do rozmowy, jednak dziewczyna cały czas uparcie milczała. I tak za każdym cholernym razem. Mell nie widziała sensu w terapii, ale chodziła na nią przez wzgląd na rodziców. Miała wrażenie, że dzięki temu są spokojniejsi.

Mellody włączyła się do ruchu. Zamierzała zaszyć się w swoim pokoju i nie wychodzić z niego aż do rana. Wjechała na podjazd, zgasiła silnik, ale nie wysiadła od razu. Siedziała w aucie przez kilka długich minut, przygotowując się na przesłuchanie. Rodzice zawsze chcieli wiedzieć, jak przebiegła terapia, a ona zawsze im kłamała. Wiedziała, że i tym razem nie będzie inaczej.

Odetchnęła głęboko, wysiadła z auta i weszła do domu jak na skazanie. W salonie w towarzystwie brata i rodziców zastała Iana, swojego kata. Dziewczyna stanęła jak wryta w wejściu do pomieszczenia, niezdolna do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Nie spodziewała się go tu zobaczyć. Od tamtego zdarzenia nie widziała go ani razu. Przestał do nich przychodzić i nie pojawiał się nawet na siłowni, w której sobie dorabiała. Mellody odnosiła wrażenie, że Ian jej unikał, za co zresztą każdego dnia dziękowała Bogu. Niestety, nawet jeśli faktycznie tak było, wyglądało na to, że zmienił zdanie.

Swego czasu tak bardzo mu ufała, traktowała go jak brata, a on zdradził ją, wykorzystując w najokropniejszy, a zarazem najobrzydliwszy możliwy sposób. Widok chłopaka rozwalonego na kanapie w jej salonie, zachowującego się, jak gdyby nic się nie stało, przywołał wszystkie te okropności, których dopuścił się względem niej. Wszystkie niechciane uczucia, które starała się zakopać głęboko w sobie, zaczynały ją teraz dusić, pragnąc wydostać się na zewnątrz.

– Skarbie, wszystko w porządku?

Mellody wzdrygnęła się i spojrzała wprost w zatroskane oczy matki. Dziewczyna tak bardzo odpłynęła, że nawet nie zauważyła, kiedy ta do niej podeszła.

– Tak, nic mi nie jest, mamo. Jestem po prostu zmęczona – odparła słabym, drżącym głosem. Poczuła, jak krew zaczyna szumieć jej w uszach, a serce obijać się dziko o żebra. Nie mogła oddychać. Miała wrażenie, jakby jej płuca z każdą mijającą sekundą kurczyły się coraz bardziej i bardziej. Musiała stamtąd uciec.

– Rozumiem. – Vivienne uśmiechnęła się ciepło do dziewczyny, nieświadoma horroru, jaki w tej chwili przeżywała jej córka.

– Dołącz do nas, sis. Zobacz, któż to zaszczycił nas w końcu swoją obecnością! – Mellody ujrzała kątem oka, jak brat sprzedaje kuksańca swojemu przyjacielowi, ale nie odważyła się do nich odwrócić.

Spojrzała przepraszająco na matkę.

– Przykro mi, ale chyba pójdę się położyć. Czy to będzie w porządku?

Vivienne otworzyła już usta, by odpowiedzieć córce, ale ktoś ją ubiegł.

– Poważnie? Nie widzieliśmy się tyle czasu, a ty tak po prostu chcesz sobie pójść? – Ian podszedł do nich i Mellody nie miała innego wyjścia, jak tylko na niego spojrzeć. Zanim dziewczyna mogła się zorientować w tym, co się dzieje, Ian porwał ją w objęcia i szepnął jej do ucha tak cicho, by nikt inny poza nią go nie usłyszał. – Tęskniłem za tobą, wiesz? – Mellody czuła, jak z każdym kolejnym wypowiedzianym przez niego zdaniem mur kruszy się coraz bardziej. – Brakuje mi dotyku twojego gładkiego ciała. – Ian owinął sobie wokół palców pasmo jej włosów i lekko za nie pociągnął. – Zapachu twojej…

Mellody miała dość! Nie chciała już więcej tego słuchać. Wyrwała się Ianowi i odsunęła się od niego, zanim miał szansę dokończyć to, co chciał powiedzieć. Przeskoczyła dzikim wzrokiem między rodzicami. Pragnęła błagać ich, żeby go stamtąd wywalili. Żeby sprawili, by zniknął z jej życia. Pragnęła opowiedzieć im, co ten chłopak zrobił ich małej córeczce!

Oczywiście nie zrobiła żadnej z tych rzeczy. Zamiast tego przeprosiła całe towarzystwo i na dygoczących nogach uciekła do swojego pokoju.

Zatrzasnęła za sobą drzwi i oparła się o nie całym ciałem, desperacko walcząc o oddech. Wsadziła palec pod gumkę na nadgarstku i strzeliła raz, potem drugi i trzeci, licząc na to, że ten niewielki bodziec ostudzi jej nerwy i stłumi kotłujący się w niej nadmiar niechcianych emocji. Że przegoni te wszystkie przytłaczające ją w tej chwili uczucia. Ból, smutek, żal, wstyd, lęk i nienawiść. Czuła to wszystko naraz.

Pragnęła przestać czuć!

Zaczęła strzelać gumką jak opętana, ale ten niewielki ból wcale nie rozpraszał tego psychicznego, jak twierdziła pani Sprout.

– To nie wystarczy! – Mellody załapała się za włosy i mocno za nie pociągnęła. Rozejrzała się po pokoju w poszukiwaniu jakiegoś ratunku, a jej wzrok padł na stojącą na biurku ramkę ze zdjęciem. Jak na autopilocie, nie zastanawiając się nad tym, co robi, szybkim krokiem podeszła do biurka. Złapała obrazek i pobiegła do łazienki. Zamknęła drzwi na klucz i zamachnąwszy się, cisnęła ramką o podłogę. Szkło rozbiło się na kilka małych kawałków. Mellody usiadła na podłodze i sięgnęła po jeden z nich.

Podczas jednej z sesji pani Bennett zauważyła na jej nadgarstku czerwoną gumkę recepturkę i zapytała, skąd ją ma. Mell przyznała wówczas, że dostała ją od innej terapeutki, która twierdziła, że lekkie pieczenie wywołane strzeleniem w ciało gumką mogło jej pomóc w odwróceniu uwagi od tego, co ją dręczyło czy też przytłaczało. Pani Bennett mocno się zbulwersowała. Przyznała, że ta z pozoru nieszkodliwa metoda była stosowana przez ludzi cierpiących na nerwicę natręctw i inne zaburzenia, w tym osoby nieradzące sobie ze stresem, frustracją czy nawet gniewem. Ale też sprawiała, że te osoby zamiast manifestować swoje uczucia na zewnątrz, tłumiły je w sobie, by z czasem zacząć kierować je na samych siebie. Terapeutka uważała, że ta metoda nie była żadnym rozwiązaniem. Był to rodzaj autoagresji, który mógł prowadzić do czegoś znacznie poważniejszego. Twierdziła, że z czasem tacy ludzie wpadają w spiralę autoagresji, z której nie są w stanie się wydostać.

Wtedy Mellody uważała, że pani Bennett przesadza. Teraz, patrząc na to, co zamierzała zrobić, musiała przyznać terapeutce rację. Strzelanie z gumki przestało jej wystarczać.

Podwinęła rękaw bluzki i przyłożyła odłamek szkła do nagiej skóry. Zaczerpnęła głęboko tchu, przymknęła na moment powieki, a przed oczami stanął jej szyderczy wyraz twarzy Iana. Mellody nie mogła uwierzyć, że dzieliło ją od niego zaledwie jedno piętro. Nie mogła uwierzyć, że miał czelność zjawić się w jej domu. Jednak najbardziej nie mogła dać wiary temu, co wyszło z jego obleśnych ust. I to kiedy znajdował się w jednym pomieszczeniu z jej rodzicami i bratem! Miała przeczucie, że od teraz Ian będzie stałym bywalcem w jej życiu, tak jak miało to miejsce jeszcze nie tak dawno temu, z tą jedną tylko różnicą, że teraz za żadne skarby nie chciała go w nim widzieć. Zamykając mocno powieki, ścisnęła odłamek w drżącej ręce i przeciągnęła nim po przedramieniu, rozcinając skórę. Ból, który eksplodował w jej ręce, był okropny, ale zarazem dziwnie kojący. Zarówno obraz Iana, jak i napięcie, jakie w niej wywołał, zaczęły powoli blednąć. Mellody oparła się plecami o ścianę łazienki, odchyliła głowę i skupiła się na piekącym bólu i cieknącej po jej ręce ciepłej, lepkiej cieczy. Wiedziała, że to było tylko na chwilę. Że prędzej czy później wszystko do niej wróci. Była też bardziej niż pewna, że kiedy w pełni dotrze do niej to, co zrobiła, pojawią się również wyrzuty sumienia. Niemniej jednak na tę chwilę było warto.

Mellody poczuła, jak władzę nad jej ciałem i umysłem przejmowało otępienie, które przywitała z otwartymi ramionami, jak dobrego przyjaciela.

Koniec wersji demonstracyjnej.