Zła miłość - Marta Guzowska - ebook + książka

Zła miłość ebook

Marta Guzowska

4,2

Opis

Każda cnota w nadmiarze zmienia się w grzech…

Wschodząca gwiazda telewizji Sonia Marchlewska ginie w drodze do domu. Policja nie do końca jest przekonana, że był to tylko nieszczęśliwy wypadek. Firma ubezpieczeniowa bada okoliczności zdarzenia, a mąż ofiary, by oczyścić się z zarzutów, zleca prywatne dochodzenie,

Franka Kruk, wyszczekana i błyskotliwa prywatna detektywka, jest na życiowym zakręcie. Jako samotna matka bez stałej pracy po wielu latach wraca do Brwinowa – miasteczka, w którym się wychowała. Musi się zająć nastoletnią córką z problemami, zatroszczyć o chorego ojca i na nowo ułożyć sobie życie. Niespodziewanie dostaje bardzo dobrze płatne zlecenie, które może pomóc jej przerwać złą passę. Franka z zaskoczeniem odkrywa, że wypadek zdarzył się w tym samym miejscu, w którym rok wcześniej zginął jej mąż, a Sonia była uwikłana w relacje z ludźmi, którzy kochali ją aż na śmierć…

Marta Guzowska – autorka książek kryminalnych i archeolożka, która pracowała w Grecji, Izraelu i Troi.Jako pisarka zadebiutowała w 2012 r. powieścią Ofiara Polikseny, która zdobyła Nagrodę Wielkiego Kalibru. W roku 2018 została uhonorowana nagrodą Złotego Pocisku za powieść Reguła nr 1. Jest autorką 9 powieści dla dorosłych, serii detektywistycznej dla dzieci Detektywi z Tajemniczej 5, a także serialu audio Godzina duchów i przewodnika po Wiedniu, w którym mieszka od 12 lat z mężem, dwójką dzieci i psem. Zła miłośćto pierwsza część jej nowego tryptyku kryminalnego z prywatną detektywką Franką Kruk w roli głównej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 341

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (99 ocen)
42
37
17
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gransza

Nie polecam

Dawno temu zachwyciłam się "Ofiarą Polikseny", potem "Głową Niobe". Po Simonę Brenner w ogóle nie sięgnęłam, bo to nie jest mój typ bohatera. "Ślepy archeolog" dał mi trochę czytelniczej satysfakcji, ale nie na tyle, by zostać fanką książek Marty Guzowskiej. Po "Złą miłość" sięgnęlam z ciekawością: sympatia do prywatnych detektywów wyniesiona z lektur klasyki kryminału zadziałała. Niestety, znudziło mnie okropnie. Od początku było jasne, że mordercą może być tylko ta a nie inna postać, bo inaczej już tytuł nie miałby sensu. W dodatku bohaterka jest, niestety, głupia, płytka i przesadnie chyba zachwycona sobą i to jest trudne do zniesienia.
10
ewkaj

Całkiem niezła

Kryminał "nie powala", denerwująca prywatna detektyw .
10
elakoza

Nie oderwiesz się od lektury

Czekam na dalszy ciąg. Z niecierpliwością.👍
10
Miamorek

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, przeczytana jednym tchem!
00
Malwi68

Całkiem niezła

Marta Guzowska " Złą miłością " rozpoczęła tryptyk kryminalny " Trzy cnoty ". W roli głównej obsadziła czterdziestoletnią Frankę Kruk, prywatną detektyw. W chwili gdy ją poznajemy, wiemy, że niedawno zginął w wypadku samochodowym jej mąż, a ona, wraz z piętnatoletnią córką, przeniosła się do rodzinnego Brwinowa. Wprowadziła się do rodzinnego domu, aby zamieszkać ze schorowanym ojcem. Okres w którym rozgrywa się akcja jest bardzo nieprzyjazny, gdyż na świecie panuje pandemia, a lockdown uwięził wszystkich we własnych domach. Dla prywatnej detektyw, która dotychczas zarabiała śledząc niewiernych mężów, nie jest to łatwy okres. Dlatego, w chwili gdy dostaje zlecenie od firmy ubezpieczeniowej, aby wyjaśnić przyczyny śmierci Soni, znanej gwiazdy filmowej, podejmuje się zadania bez większego wachania. Niedługo po tym, zgłasza się do niej jej dawny chłopak, Łukasz, który jak się okazało był mężem aktorki. Chłopak jest podejrzany o sprawstwo wypadku. Prosi Frankę, aby ta znalazła dowody na ...
00

Popularność




Roz­dział 1

Tam­te­go wie­czo­ra So­nia Mar­chlew­ska była z wi­zy­tą u ko­le­ża­nek. Tak to sfor­mu­ło­wa­li na stro­nie in­ter­ne­to­wej bru­kow­ca, a ja za­częłam się za­sta­na­wiać, czy spe­cjal­nie za­trud­nia­ją lu­dzi, któ­rzy ukła­da­ją idio­tycz­ne zda­nia. I je­śli tak, ile ci lu­dzie za­ra­bia­ją, bo może po­win­nam się za­in­te­re­so­wać. To na pew­no po­tra­fi­ła­bym ro­bić.

W ka­żdym ra­zie So­nia Mar­chlew­ska wy­bra­ła się do Brwi­no­wa na spo­tka­nie z daw­ny­mi przy­ja­ció­łka­mi z li­ceum. Wszyst­kie cho­dzi­ły do jed­nej kla­sy i – co pod­kre­ślił bru­ko­wiec – nie wi­dzia­ły się od ma­tu­ry.

Już samo to wy­da­ło mi się dziw­ne. Kto nor­mal­ny spo­ty­ka się z ko­le­żan­ka­mi po dzie­si­ęciu la­tach prze­rwy? Po co? Żeby po­rów­nać zmarszcz­ki? To ra­czej nie był pro­blem Soni Mar­chlew­skiej – jej chi­rurg pla­stycz­ny na pew­no za­dbał, żeby nie mia­ła żad­nych. Pró­bo­wa­łam so­bie wy­obra­zić cel tego spo­tka­nia i ja­koś nie po­tra­fi­łam.

Nie żeby mnie to ob­cho­dzi­ło. Po pro­stu za­bi­ja­łam czas. Chcia­łam do­cze­kać do pó­łno­cy, żeby móc się po­ło­żyć do łó­żka i tam też za­bi­jać czas li­cze­niem ba­ra­nów i prze­wra­ca­niem się na dru­gi bok. Od kie­dy nie było Mar­ci­na, sy­pia­łam źle i już się na­wet do tego przy­zwy­cza­iłam.

Nie­wy­klu­czo­ne, że So­nia Mar­chlew­ska chcia­ła wku­rzyć byłe przy­ja­ció­łki tym, co osi­ągnęła w ży­ciu, a było tego ca­łkiem spo­ro. Ko­ja­rzy­łam jej na­zwi­sko wy­łącz­nie dla­te­go, że tak jak ja spędzi­ła dzie­ci­ństwo w Brwi­no­wie i cho­dzi­ła tu do szko­ły – te­le­wi­zor włącza­my tyl­ko wte­dy, kie­dy oj­ciec scho­dzi z góry, a on ogląda głów­nie me­cze. Resz­ta kra­ju na pew­no do­sko­na­le wie­dzia­ła, kim jest So­nia Mar­chlew­ska. Bru­ko­wiec po­da­wał szcze­gó­ły: je­den se­rial, dru­gi se­rial, trze­ci se­rial, bo ten pierw­szy spa­dł z an­te­ny, dwie ko­me­die ro­man­tycz­ne. Kie­dy wy­spe­cja­li­zo­wa­ła się już w roli naj­lep­szej przy­ja­ció­łki głów­nej he­ro­iny, przy­sze­dł czwar­ty se­rial, tym ra­zem kry­mi­nał z am­bi­cja­mi, i So­nia Mar­chlew­ska do­sta­ła głów­ną rolę. Je­śli nie tym za­mie­rza­ła wku­rzyć daw­ne ko­le­żan­ki, naj­pew­niej ksi­ęgo­we, pra­cow­ni­ce w pry­wat­nych fir­mach i być może na­uczy­ciel­ki, to ja nie wiem ni­cze­go o lu­dziach. A lu­bię my­śleć, że jed­nak coś tam wiem.

Wie­dzia­łam na przy­kład, dla­cze­go na spo­tka­nie wy­bra­ły tam­ten dzień. Na­stęp­ne­go za­mknęli wszyst­kie ka­wiar­nie, bary i wszyst­kie knaj­py – wci­ąż nie wia­do­mo, na jak dłu­go i czy otwo­rzą przed świ­ęta­mi. Nie­któ­rych pew­nie w ogó­le już nie otwo­rzą, bo pad­ną. Je­śli So­nia Mar­chlew­ska i jej ko­le­żan­ki z li­ceum mia­ły się spo­tkać, nie mo­gły cze­kać.

Na­dal jed­nak nie ro­zu­mia­łam, dla­cze­go nie umó­wi­ły się wcze­śniej. Na przy­kład w le­cie, kie­dy mo­żna było za­jąć sto­lik w ogród­ku...

No, nie­wa­żne. So­nia Mar­chlew­ska zo­ba­czy­ła się z nimi w ka­wiar­ni w Brwi­no­wie. Cie­ka­we, cze­mu nie za­pro­si­ła ich do żad­ne­go mod­ne­go lo­ka­lu w sto­li­cy, tyl­ko wró­ci­ła na sta­re śmie­ci albo, pa­trząc na to z in­nej stro­ny, we­szła na ich te­ry­to­rium. Cho­ciaż bru­ko­wiec o tym nie pi­sał, wie­dzia­łam, do­kąd po­szły. W tej dziu­rze jest tyl­ko jed­no miej­sce, gdzie mo­żna się na­pić przy­zwo­itej kawy w kul­tu­ral­nych wa­run­kach.

Świad­ko­wie (to zna­czy wszy­scy, któ­rzy się tam wy­bra­li ostat­nie­go wie­czo­ra przed lock­dow­nem) twier­dzi­li, że nie­źle się ba­wi­ły. Spo­tka­niu to­wa­rzy­szy­ły wy­bu­chy śmie­chu. Tak, zde­cy­do­wa­nie mają w tym bru­kow­cu ko­goś od kon­stru­owa­nia sztam­po­wych zdań, może na­wet cały ze­spół.

Po tych wy­bu­chach śmie­chu oka­za­ło się, że ka­wiar­nię w Brwi­no­wie za­my­ka­ją o dwu­dzie­stej. Pa­nie były na to naj­wy­ra­źniej przy­go­to­wa­ne, bo kwa­drans przed za­dzwo­ni­ły do lo­ka­lu w Pod­ko­wie Le­śnej, otwar­te­go nor­mal­nie do dwu­dzie­stej dru­giej, ale w ostat­ni wie­czór przed lock­dow­nem do pó­łno­cy. Dzien­ni­karz z bru­kow­ca do­ta­rł na­wet do pra­cow­ni­ka tej dru­giej ka­wiar­ni, stu­den­ta za­trud­nio­ne­go na śmie­ciów­ce lub na jed­ną ty­si­ęcz­ną eta­tu, któ­ry nie wie, co ma ze sobą zro­bić, od kie­dy za­mknęli uczel­nie. Dzi­ęki temu do­wie­dzia­łam się, że So­nia Mar­chlew­ska i jej ko­le­żan­ki pod­je­cha­ły pod ka­wiar­nię jed­nym sa­mo­cho­dem, jed­nak od­je­cha­ły już osob­no. Po za­mkni­ęciu lo­ka­lu gwiaz­da nie od­wio­zła ich do domu, ska­zu­jąc je na tak­sów­kę lub – co bar­dziej praw­do­po­dob­ne, bo trud­no zna­le­źć tak­sów­kę w tam­tej oko­li­cy – na za­su­wa­nie na pie­cho­tę. Wsia­dła w swo­je trzy­drzwio­we audi ko­lo­ru go­łębi me­ta­lic (bru­kow­ce nie oszczędzą czło­wie­ko­wi żad­nych szcze­gó­łów) i ru­szy­ła w stro­nę War­sza­wy.

Mi­ędzy Pod­ko­wą Le­śną a Prusz­ko­wem przy dro­dze wła­ści­wie ni­cze­go nie ma oprócz tego, co nor­mal­nie mo­żna wy­pa­trzyć przy war­szaw­skiej wy­lo­tów­ce: dużo re­klam, kil­ka skle­pów, pa­ła­cyk, któ­ry jest ko­pią ja­kie­goś pa­ła­cy­ku z Ła­zie­nek (choć nie na tyle cie­ka­wą, żeby spraw­dzić to w Go­ogle’u). Był kie­dyś su­per­mar­ket, ale za­mknęli, za to otwo­rzy­li sklep dla zwie­rząt. Ku­pu­ję tam żar­cie dla Loli, bo bli­sko i za­wsze jest miej­sce na par­kin­gu. W He­le­nów­ku stoi fa­bry­ka L’Ore­ala, ka­wa­łek da­lej fir­ma ogrod­ni­cza. Poza tym pola, krza­ki, drze­wa i jesz­cze je­den czy dwa skle­py z hy­drau­licz­ny­mi złącz­ka­mi, ba­se­na­mi ogro­do­wy­mi i sil­ni­ka­mi do ło­dzi mo­to­ro­wych, czy­li rze­cza­mi, któ­rych nie ku­pu­je ża­den nor­mal­ny czło­wiek. Oraz wi­ęcej pól, krza­ków i drzew.

Ten stu­dent z knaj­py w Pod­ko­wie Le­śnej po­wie­dział dzien­ni­ka­rzo­wi z bru­kow­ca, że ko­bie­ty za­mó­wi­ły tyl­ko po kie­lisz­ku pro­sec­co. Tym trud­no się upić. Poza tym piły je­sien­ną mie­szan­kę her­bat (spe­cjal­no­ść lo­ka­lu), a jed­na z nich (stu­dent nie pa­mi­ętał któ­ra – na pew­no nie So­nia) cap­puc­ci­no. Wszyst­kie ja­dły cia­sta; So­nia tort bez­owy z owo­ca­mi.

Pod­nio­słam wzrok znad ekra­nu i spędzi­łam chwi­lę na roz­wa­ża­niach, jak to jest, że nie­któ­rzy mogą jeść, co chcą, i nie tyją. Bo o Soni dało się po­wie­dzieć wie­le: na przy­kład to, że była głu­pią gwiaz­decz­ką z par­ciem na ekran i wodą so­do­wą za­miast mó­zgu, ale fi­gu­rę mia­ła nie­na­gan­ną.

Otu­li­łam się moc­niej swe­trem. Ogrze­wa­nie kosz­tu­je, więc nie włącza­łam naj­dłu­żej, jak się dało. W rogu ekra­nu mi­ga­ła re­kla­ma pącz­ków. Prze­łk­nęłam śli­nę i skon­cen­tro­wa­łam się na ar­ty­ku­le.

Wy­ni­ka­ło z nie­go, że So­nia wy­pi­ła tyl­ko kie­li­szek sła­be­go al­ko­ho­lu, do tego roz­cie­ńczo­ny her­ba­tą, na pod­kład z cia­sta. Tak, znam prze­pi­sy, jed­nak chy­ba jesz­cze nie było ta­kie­go przy­pad­ku, żeby ktoś stra­cił pa­no­wa­nie nad sa­mo­cho­dem po jed­nym pro­sec­co.

A So­nia Mar­chlew­ska, nie­ca­ły ki­lo­metr po tym, jak skręci­ła w stro­nę War­sza­wy i mi­nęła już szrot sa­mo­cho­do­wy, ale jesz­cze przed przed­szko­lem i sta­cją ben­zy­no­wą, wpa­ko­wa­ła się na drze­wo.

Roz­dział 2

Brwi­nów to obiek­tyw­nie bar­dzo przy­jem­ne mia­stecz­ko. Nie tak szy­kow­ne jak Pod­ko­wa Le­śna albo Mi­la­nó­wek, ale też nie tak nie­ludz­ko dro­gie. Nie przy­po­mi­na ani sza­re­go, za­bu­do­wa­ne­go blo­ka­mi Prusz­ko­wa z ma­fij­ną prze­szło­ścią, ani ni­ja­kie­go Pia­sto­wa. Dużo tu sta­rych do­mów i – co o wie­le wa­żniej­sze – sta­rych drzew, na któ­re, przy­naj­mniej na ra­zie, urząd mia­sta nie rzu­ca się z piłą. Pra­wie wszy­scy mają ogro­dy, a osie­dle blo­ków nie­da­le­ko sta­cji, któ­re li­czy wi­ęcej lat niż ja, zdąży­ło do­ro­bić się wła­sne­go sta­ro­drze­wia i ca­łko­wi­cie wto­pić się w oko­li­cę. Nowe blo­ko­wi­sko po­ło­żo­ne jest z ko­lei na tyle da­le­ko, że nikt nie musi go oglądać na co dzień, za to bli­sko ga­le­rii han­dlo­wej. No, ale jak ktoś cho­dzi tam na za­ku­py, sam jest so­bie wi­nien.

Sta­re bu­dyn­ki, nie tyl­ko te sprzed woj­ny, ale też z lat sie­dem­dzie­si­ątych, są pod­nisz­czo­ne w spo­sób przy­jem­ny dla oka, jak wy­god­ne kap­cie, któ­rych nie chce się wy­mie­nić na nowe. Co gor­sze frag­men­ty za­sło­ni­ęte są przez krza­ki, tak samo jak wi­ęk­szo­ść za­cho­wa­nych sze­ścia­nów ma­zo­wiec­kich, za­rdze­wia­łe bra­my i za­nie­dba­ne po­dwór­ka. Od cza­su do cza­su zda­rza się, że ktoś ku­pu­je jed­ną z przed­wo­jen­nych wil­li i pi­ęk­nie ją od­na­wia, pod­czas gdy resz­ta, jesz­cze pi­ęk­niej­sza, po­wo­li ob­ra­ca się w ru­inę. Kie­dy cho­dzi­łam do szko­ły, plot­ki gło­si­ły, że w jed­nej czai się eks­hi­bi­cjo­ni­sta.

As­falt na uli­cach jest po­ła­ta­ny, jed­nak tu też do­ta­rła cy­wi­li­za­cja i w wie­lu miej­scach po­ło­ży­li pro­gi zwal­nia­jące. Kost­ka Bau­ma, któ­rą mia­sto upa­rło się wy­kła­dać nowe chod­ni­ki, nie wy­gląda zbyt pi­ęk­nie, ale i tak wia­do­mo, że z cza­sem po­ro­śnie bru­dem i tra­wą, wta­pia­jąc się w kra­jo­braz.

Obiek­tyw­nie więc mia­stecz­ko jest bar­dzo przy­jem­ne, a do tego ko­rzyst­nie po­ło­żo­ne. Od kil­ku­na­stu lat, gdy już wy­re­mon­to­wa­li prze­lo­tów­ki, do cen­trum War­sza­wy za dnia je­dzie się nie­ca­łą go­dzi­nę, a nocą zda­rza się i pół go­dzi­ny. Jest też sta­cja ko­le­jo­wa. Po­ci­ągi, co praw­da, kur­su­ją nie za często, jed­nak jaz­da do cen­trum trwa trzy­dzie­ści mi­nut, a z po­bli­skiej Pod­ko­wy je­ździ wu­kad­ka – dłu­żej, ale za to częściej i ta­niej.

Pew­nie dla­te­go w ostat­nich la­tach do Brwi­no­wa ści­ągnęło tyle osób. Na szczęście nie aż tak dużo, jak do oko­licz­nych siół, bo Żó­łwin czy Nada­rzyn wci­ąż prze­ży­wa­ją eks­plo­zję no­wych osie­dli, do­mów i fi­lii Żab­ki. U nas to wszyst­ko trzy­ma­ło się ja­koś w ry­zach. Mia­stecz­ko ła­god­nie prze­szło przez trans­for­ma­cję ustro­jo­wą w la­tach dzie­wi­ęćdzie­si­ątych i przez ko­lej­ne kry­zy­sy na po­cząt­ku no­we­go wie­ku. Wpraw­dzie już nie ka­żdy na­po­tka­ny miesz­ka­niec mówi „dzień do­bry” mo­je­mu ojcu, jak wte­dy, gdy jako dziec­ko cho­dzi­łam z nim za rękę, ale co trze­ci już tak, a Żab­ki mamy tyl­ko dwie.

Mia­stecz­ko z du­szą. Żad­ne ano­ni­mo­we nowe osie­dle. Za­wsze było jak za­cza­ro­wa­ne. Sta­no­wi­ło za­mkni­ęty krąg, w któ­rym nie może się wy­da­rzyć nic złe­go, a w ka­żdym ra­zie nic na­praw­dę złe­go. Miej­sce, gdzie dzie­ci ci­ągle je­żdżą ro­we­ra­mi po uli­cach, lu­dzie na­dal mają oko na sąsied­nie domy i wpa­da­ją do sie­bie na kie­li­cha, a po za­ku­py cho­dzi się na pie­cho­tę. Jak w pie­przo­nym ame­ry­ka­ńskim fil­mie.

Nie­na­wi­dzę go.

Nie­na­wi­dzi­łam tego mia­stecz­ka już w dzie­ci­ństwie, kie­dy śmi­ga­łam na wrot­kach po nie­rów­nym as­fal­cie i wra­ca­łam sama ze szko­ły, bo nikt nie przy­pro­wa­dza i nie od­pro­wa­dza dzie­ci, któ­rym nie może się przy­tra­fić nic złe­go. Nie­na­wi­dzi­łam, kie­dy ba­wi­łam się w pia­sko­wych le­jach po woj­nie, w któ­rych – jak gło­si­ła le­gen­da miej­ska – ci­ągle kry­ły się nie­wy­bu­chy. Nie­na­wi­dzi­łam tych krążących hi­sto­rii: ko­le­ga mo­je­go ko­le­gi (ni­g­dy mój ko­le­ga!) wrzu­cił gra­nat do ogni­ska i urwa­ło mu pa­lec/dłoń/całą rękę. Nie­na­wi­dzi­łam mó­wić na uli­cy „dzień do­bry” ro­dzi­com mo­ich ko­le­ża­nek, prze­wi­dy­wal­nym jak ru­chy pla­net, któ­rych ka­żde­go dnia mo­żna było spo­tkać o tej sa­mej go­dzi­nie w tym sa­mym miej­scu, i „niech będzie po­chwa­lo­ny” sio­strom za­kon­nym z miej­sco­we­go od­dzia­łu Ca­ri­ta­su.

Ucie­kłam, kie­dy tyl­ko mo­głam. Na stu­diach trak­to­wa­łam dom ro­dzi­ców jak sy­pial­nię i za­zdro­ści­łam wszyst­kim, któ­rym przy­słu­gi­wa­ło miej­sce w za­py­zia­łym aka­de­mi­ku na Kicu. A po­tem zła­pa­łam pierw­szą pra­cę i po­zna­łam Mar­ci­na miesz­ka­jące­go w ka­wa­ler­ce. Do Brwi­no­wa wpa­da­li­śmy cza­sem w week­en­dy, częściej, kie­dy uro­dzi­ła się Mi­śka, a jesz­cze częściej po śmier­ci mat­ki. Ni­g­dy jed­nak nie my­śle­li­śmy o prze­pro­wadz­ce. Prze­ciw­nie, wzi­ęli­śmy hor­ren­dal­ny kre­dyt i ku­pi­li­śmy miesz­ka­nie w War­sza­wie. Wszy­scy zna­jo­mi, któ­rzy ra­zem z nami przy­je­żdża­li cza­sem do Brwi­no­wa na gril­la, za­chwy­ca­li się świe­żym po­wie­trzem i zie­le­nią, jed­nak ja ni­g­dy nie prze­sta­łam ko­chać ano­ni­mo­wych ulic i smro­dli­we­go po­wie­trza sto­li­cy, ucho­dzącej za naj­brzyd­sze mia­sto w Pol­sce.

I było tak pi­ęk­nie, do­pó­ki wszyst­kie­go nie tra­fił szlag. Mar­cin za­ra­biał dużo i do­sta­wał prze­lew co mie­si­ąc. Bez nie­go nie by­łam w sta­nie spła­cać kre­dy­tu. Sprze­da­łam miesz­ka­nie i z pod­ku­lo­nym ogo­nem wró­ci­łam do ojca.

Czy to nie jest upo­ka­rza­jące, kie­dy czter­dzie­sto­lat­ka zno­wu musi miesz­kać w swo­im po­ko­ju z dzie­ci­ństwa?

Roz­dział 3

W War­sza­wie naj­bar­dziej ko­cha­łam ano­ni­mo­wo­ść. Oczy­wi­ście, gdy ku­pi­li­śmy miesz­ka­nie, trwa­ło to za­le­d­wie kil­ka ty­go­dni, za­nim prze­sta­łam być ano­ni­mo­wa dla kio­skar­ki, fa­ce­ta z bud­ki z wa­rzy­wa­mi i na­wet – tak mi się przy­naj­mniej wy­da­wa­ło – sprze­daw­czyń w su­per­mar­ke­cie, ale wie­dzie­li o mnie tyl­ko tyle, że mam przy­stoj­ne­go męża, we­so­łą (za­nim zo­sta­ła po­nu­rą na­sto­lat­ką) cór­kę i lu­bię doj­rza­łe po­mi­do­ry.

W Brwi­no­wie naj­bar­dziej nie­na­wi­dzę tego, że wszy­scy wszyst­ko o mnie wie­dzą. Jak mam na imię i na na­zwi­sko po mężu, kim jest mój oj­ciec i na któ­rej kwa­te­rze na cmen­ta­rzu leży mat­ka. Jak na­zy­wa się moja cór­ka, któ­rą, kie­dy była mała, ubie­ra­łam za cien­ko (w ka­żdym ra­zie zda­niem miej­sco­wych ma­tron). Jak miał na imię mój mąż, któ­ry był bar­dzo przy­stoj­ny i któ­ry mnie po­zo­sta­wił „nie­utu­lo­ną w żalu”. Że wró­ci­łam do ojca, bo nie mam kasy. Że je­stem pry­wat­ną de­tek­tyw­ką i „Sama pani wie, dro­ga pani, że z tego nie da się utrzy­mać ro­dzi­ny”...

Co gor­sza, ja też wiem wszyst­ko o in­nych. Je­den sąsiad co wie­czór o 00.02 z do­kład­no­ścią co do mi­nu­ty (przy­si­ęgam, spraw­dza­łam!) wy­cho­dzi przed dom na pa­pie­ro­sa – bez względu na porę roku w szla­fro­ku i kap­ciach. Pali i gada przez te­le­fon. Gdy­bym wy­ka­za­ła mi­ni­mum za­in­te­re­so­wa­nia, z ła­two­ścią mo­gła­bym się do­wie­dzieć, czy ma ko­chan­kę. Inny sąsiad pięć mi­nut po pó­łno­cy (o tej po­rze nie ma kor­ków, więc też z do­kład­no­ścią co do pół mi­nu­ty) pod­je­żdża sa­mo­cho­dem pod dom i ze zgrzy­tem otwie­ra bra­mę. Wiem na­wet, że za trzy mi­nu­ty za­dzwo­ni sprze­daw­ca pie­przo­nej fo­to­wol­ta­iki, któ­ry chy­ba wzi­ął tę fu­chę po go­dzi­nach, bo za­wsze dzwo­ni o pó­łno­cy – co wie­czór, mimo mo­ich pró­śb, gró­źb i za­pew­nień, że na­wet gdy­bym mia­ła za co (a nie mam), to nic u nie­go nie ku­pię. Zresz­tą, może nie­po­trzeb­nie się de­ner­wu­ję – może to tyl­ko bot.

Znam roz­kład ży­cia tego mia­stecz­ka rów­nie do­brze, jak ono zna mój.

Naj­bar­dziej jed­nak nie­na­wi­dzę du­chów prze­szło­ści. Przy­bie­ra­ją po­stać lu­dzi, któ­rych kie­dyś zna­łam, z któ­ry­mi cho­dzi­łam do kla­sy w pod­sta­wów­ce albo w li­ceum, a ta­kże ich bra­ci, sióstr i ro­dzi­ców. Tyl­ko za­miast miesz­kać w mo­jej pa­mi­ęci, wy­le­ga­ją na uli­ce. Moje ko­le­żan­ki i ko­le­dzy wy­gląda­ją te­raz do­kład­nie tak, jak kie­dyś ich ro­dzi­ce, a ich ro­dzi­ce wy­gląda­ją jak wła­sne cie­nie. Naj­gor­sza jest świa­do­mo­ść, jak ja mu­szę wy­glądać w ich oczach.

– Fran­ka? – spy­ta­ła mnie raz ja­kaś baba.

We­szłam aku­rat do punk­tu te­le­fo­nii ko­mór­ko­wej, bo kar­ta mi nie dzia­ła­ła. Usta­wi­łam się grzecz­nie w trzy­oso­bo­wej ko­lej­ce, a ona za­szła mnie od tyłu. Cho­ćby za­le­ża­ło od tego moje ży­cie, nie po­zna­ła­bym jej. Była wy­ższa ode mnie i ma­syw­na jak ru­ski czo­łg. Nie gru­ba, tyl­ko wiel­ka.

– To ja, Do­ro­ta.

Do­ro­ta, Do­ro­ta... W ata­ku pa­ni­ki szpe­ra­łam w pa­mi­ęci.

– Sio­stra Bo­że­ny z two­jej kla­sy. Przy­cho­dzi­łaś się ba­wić z na­szy­mi ko­ta­mi, pa­mi­ętasz?

Otwo­rzy­ła mi się klap­ka w mó­zgu. Koty. Bo­że­na i jej młod­sza sio­stra miesz­ka­ły dwie uli­ce od nas. Ich sąsiad­ka ho­do­wa­ła kury i często cho­dzi­łam do niej po świe­że jaj­ka. Raz przy­sze­dł po mnie oj­ciec, bo nie wra­ca­łam do domu przez dwie go­dzi­ny. Dzi­siaj ro­dzi­ce pew­nie spa­ni­ko­wa­li­by już po pi­ęt­na­stu mi­nu­tach. Coś o tym wiem.

– Nic a nic się nie zmie­ni­łaś. Wy­glądasz zu­pe­łnie jak wte­dy, mó­wię ci.

Prze­łk­nęłam śli­nę, bo nie by­łam w sta­nie od­wza­jem­nić kom­ple­men­tu. Ci­ągle no­si­łam ten sam roz­miar dżin­sów co na stu­diach i cho­ciaż przy­by­ło mi zmarsz­czek i nie­chęt­nie po­ka­zy­wa­łam na pla­ży brzuch po ce­sar­ce, nie było naj­go­rzej. Przy­szło mi do gło­wy, że gdy­bym zo­sta­ła w tym cho­ler­nym mia­stecz­ku, wy­gląda­ła­bym te­raz jak Do­ro­ta: kil­ka roz­mia­rów wi­ęk­sza niż kie­dyś i wy­ra­źnie bez na­dziei na po­pra­wę sy­tu­acji.

– Po­dob­no spro­wa­dzi­łaś się do nas z po­wro­tem?

A nie mó­wi­łam? Wszy­scy. Wszyst­ko. Wie­dzą.

Po­ki­wa­łam gło­wą.

– No i su­per. Za­wsze uwa­ża­łam, że to musi być okrop­ne miesz­kać w War­sza­wie.

– Nie było tak źle – od­pa­rłam.

Za­mil­kła na krót­ką, bło­go­sła­wio­ną chwi­lę, a po­tem po­wie­dzia­ła:

– Wiesz, bar­dzo mi przy­kro z po­wo­du two­je­go męża.

Na to już nie zna­la­złam od­po­wie­dzi.

Po­sta­ły­śmy tak se­kun­dę czy dwie. Za­sta­na­wia­łam się, ile ich musi upły­nąć, że­bym mo­gła już po­wie­dzieć, że się spie­szę, i wy­jść z ko­lej­ki. Z dwoj­ga złe­go wo­la­łam mieć te­le­fon, któ­ry wy­łączał się w środ­ku ka­żdej roz­mo­wy.

– Słu­chaj, cze­go ty wła­ści­wie po­trze­bu­jesz? Za­ła­twię ci bez ko­lej­ki. – Po­kle­pa­ła się po pla­kiet­ce z na­zwą fir­my te­le­ko­mu­ni­ka­cyj­nej na ob­fi­tej pier­si. Na iden­ty­fi­ka­to­rze było też na­pi­sa­ne: „kie­row­nik punk­tu usłu­go­we­go”. – Za­wsze dba­my o klien­ta, nie?

Pu­ści­ła do mnie oko.

– Nie chcę ci za­wra­cać gło­wy.

– No coś ty! Mów, dziew­czy­no, mów!

Mo­głam się od­wró­cić i uciec albo po­wie­dzieć. Wy­bra­łam to dru­gie. Do­ro­ta po­grze­ba­ła w szu­fla­dzie na za­ple­czu, wy­mie­ni­ła mi kar­tę, prze­re­je­stro­wa­ła nu­mer te­le­fo­nu i chcia­ła jesz­cze dać na raty nowy apa­rat, ale uda­ło mi się ją po­wstrzy­mać.

– A wiesz, że my­śmy tu o to­bie roz­ma­wia­ły nie da­lej niż wczo­raj? Z Ma­rio­lą.

Cho­le­ra, te­raz ja­kaś Ma­rio­la!

– Po­wie­dzia­ła, że po­dob­no je­steś pry­wat­ną de­tek­tyw­ką. Roz­wo­dy i ta­kie tam?

– Nie tyl­ko. – Na­praw­dę nie mia­łam siły jej tego tłu­ma­czyć.

– A wiesz, że ona tu pra­cu­je? W punk­cie fir­my ubez­pie­cze­nio­wej. Cho­dź, wpad­nie­my do niej. Na pew­no się ucie­szy.

– Mu­szę wró­cić do domu, zro­bić obiad... – pró­bo­wa­łam się bro­nić, ale sła­bo mi szło.

– No cho­dź, tyl­ko na chwi­lę. Po co wra­cać na sta­re śmie­ci, jak się nie spo­ty­ka sta­rych zna­jo­mych? Ale mi się po­wie­dzia­ło, nie?

I po­ci­ągnęła mnie za ło­kieć.

Tak wy­gląda­ło moje ży­cie. Co chwi­la ktoś mnie roz­po­zna­wał, cie­szył się na mój wi­dok, skła­dał kon­do­len­cje, py­tał o ojca, o dzie­ci, kie­dy się umó­wi­my na wód­kę.

Za­sta­na­wia­łam się, czy nie no­sić tej pan­de­micz­nej ma­secz­ki dzień i noc. Wszy­scy to ole­wa­li, jed­nak ist­nia­ła szan­sa – mała, ale za­wsze – że w ma­secz­ce nikt mnie nie roz­po­zna.

Zo­sta­wi­łam Ma­rio­li (któ­rej też bym nie roz­po­zna­ła, na­wet gdy­by ktoś mi przy­sta­wił pi­sto­let do gło­wy) swo­ją wi­zy­tów­kę. Nie że­bym na coś li­czy­ła – naj­wy­ra­źniej w tym mia­stecz­ku wszy­scy sami roz­wi­ązu­ją swo­je pro­ble­my, ale kil­ka dni pó­źniej za­dzwo­ni­ła do mnie wie­czo­rem. Aku­rat ro­bi­łam to, co za­wsze: na zmia­nę prze­gląda­łam in­ter­net i wpa­try­wa­łam się w ciem­no­ść za oknem.

– Nie prze­szka­dzam? Masz te­raz chwi­lę?

Już chcia­łam po­wie­dzieć, że nie­ste­ty nie mam ani jed­nej wol­nej se­kun­dy, ale ugry­złam się w język.

– Fran­ka, bie­rzesz cza­sem zle­ce­nia od firm ubez­pie­cze­nio­wych?

Na­praw­dę nie mia­łam kasy. By­łam go­to­wa po­wie­dzieć, że ro­bię pra­ce na­wet dla firm wo­do­ci­ągo­wych.

– Za­le­ży ja­kie.

– Ale ty masz, oczy­wi­ście, li­cen­cję?

– Oczy­wi­ście.

– Taka pro­ściut­ka ro­bo­ta nam się tra­fi­ła. I nie­źle płat­na. Po­trze­bu­je­my nie­za­le­żne­go opi­su miej­sca wy­pad­ku sa­mo­cho­do­we­go. I to na szyb­ko, do­my­ka­my okres fi­nan­so­wy.

Prze­łk­nęłam śli­nę.

Od po­nad roku ro­bi­łam wszyst­ko, żeby nie do­pusz­czać wy­pad­ków sa­mo­cho­do­wych do swo­jej świa­do­mo­ści. Ja­kich­kol­wiek wy­pad­ków. Tyle że Ma­rio­la po­wie­dzia­ła „nie­źle płat­na”.

– A to nie po­li­cja pi­sze ta­kie ra­por­ty? – spy­ta­łam.

– Po­trzeb­ne nam są dwa, nie­za­le­żne. Ale ty na pew­no je­steś bar­dzo za­jęta.

Ow­szem, bar­dzo. Sie­dze­niem i mar­twie­niem się. By­łam też za­jęta kłó­ce­niem się z oj­cem, z cór­ką i my­śle­niem o Mar­ci­nie...

– Mogę zna­le­źć tro­chę cza­su.

– Na­praw­dę?

Mia­łam spo­rządzić krót­ki opis miej­sca, w któ­rym do­szło do wy­pad­ku Soni Mar­chlew­skiej: sy­tu­acja dro­go­wa, pod­sta­wo­we po­mia­ry. Już wcze­śniej zaj­mo­wa­łam się ta­ki­mi rze­cza­mi.

Dla­te­go wła­śnie sie­dzia­łam o pó­łno­cy i prze­gląda­łam in­ter­net. Ro­bi­łam wszyst­ko, żeby tyl­ko nie wi­dzieć tego za­krętu na dro­dze. Bo do­kład­nie tam rok wcze­śniej zgi­nął w wy­pad­ku sa­mo­cho­do­wym mój mąż.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki
Pro­jekt gra­ficz­ny okład­kiKa­ro­li­na Że­la­zi­ńska
Re­dak­tor pro­wa­dzącaMo­ni­ka Koch
Re­dak­cjaKa­ro­li­na Ma­cios
Ko­rek­taBe­re­ni­ka Wil­czy­ńska Ida Świer­koc­ka
Co­py­ri­ght © by Mar­ta Gu­zow­ska, 2022 Co­py­ri­ght © by Wiel­ka Li­te­ra Sp. z o.o., War­sza­wa 2022
ISBN 978-83-8032-786-3
Wiel­ka Li­te­ra Sp. z o.o. ul. Ko­sia­rzy 37/53 02-953 War­sza­wa
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.