43,99 zł
Zgubna wiara– IM BARDZIEJ WIERZYSZ, TYM WIĘKSZY CZEKA CIĘ ZAWÓD…
Franka Kruk zawsze była pewną siebie, zadziorną i nieustępliwą detektywką, teraz jednak czuje się samotna i nieszczęśliwa. Mieszka w rozpadającym się domu w Brwinowie razem z ojcem, nastoletnią córką i byłą kochanką męża. Gdy ojciec niespodziewanie umiera, Franka dziedziczy dwa miliony złotych, o których istnieniu nie miała pojęcia. Wkrótce zgłasza się po nie Łukasz Wolski, gangster i psychopata, który zlecił zabójstwo jej męża i który dzięki szerokim wpływom nigdy nie odpowiedział za swoje czyny. Aby przejąć pieniądze, porywa córkę Franki i zmusza detektywkę do ślubu. Gdy dziewczyna wraca do domu, Franka natychmiast wznawia śledztwo, które rozpoczął jej mąż. To będzie jej osobista zemsta.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 348
Rok wydania: 2025
Rozdział 1
Ojciec zmarł na początku grudnia.
Deszcz przestał lać i chwycił mróz. Nie przymrozek, który za czasów mojego dzieciństwa wywoływał co najwyżej wzruszenie ramion i nie był w stanie zmusić nikogo do założenia czapki, tylko trzaskający mróz, od którego bolała twarz. W nocy temperatura spadała prawie do minus trzydziestu, a w dzień, kiedy podnosiła się do minus dwudziestu, wydawało się, że jest prawie ciepło. Powietrze stało i śmierdziało palonymi kaloszami, bo nie wszyscy sąsiedzi pobrali dotację na ekopiece. Słońce wyglądało jak wyssana do połowy landrynka, a nie jak złowieszcza gwiazda, której wybuch prawdopodobnie pozbawi nas kiedyś życia, a na pewno – łączności satelitarnej. Ogród zamarzł i przestałam się martwić tym, że psy nanoszą do domu błoto, a zaczęłam tym, że nasiąknięte deszczem więźby trzasną i przy najlżejszym podmuchu wiatru cały dach zawali nam się na głowy. Ale nie lało się do środka i to był plus. Jeśli w tej sytuacji można mówić o plusach.
Pandemia nadal szalała, nikt już jednak nie nosił maseczek ani nie mówił o zamykaniu gospodarki, a ludzie w kolejce na poczcie czy w warzywniaku nie zachowywali bezpiecznych odstępów, tylko powrócili do starych zwyczajów chuchania w ucho osobie stojącej przed nimi. Za to w mediach, oficjalnych i społecznościowych, toczyła się dyskusja o szczepionkach, podobno już niebawem powszechnie dostępnych w przychodniach. I naród, jak to naród, podzielił się na tych, którzy szykowali się dać komuś w łapę, byle jak najprędzej otrzymać zastrzyk, i tych, którzy szykowali foliowe czapki, żeby Bill Gates czy inny Zuckerberg nie odniósł korzyści z wszczepionych ludziom czipów. Ja należałam do tej pierwszej grupy i byłam gotowa przespać się z lekarzem płci dowolnej, byle jak najszybciej zdobyć szczepionkę dla ojca. Niestety on cały czas był za słaby na szczepienie.
Miśka wróciła do szkoły, chociaż wiadomo, że przed świętami nikt już się naprawdę nie uczy. Do czego wróciła Marlena, trudno powiedzieć, w każdym razie nie do swojego domu, bo nadal okupowała łóżko Miśki. Najwyraźniej jednak obu im to odpowiadało, więc kimże jestem, żeby się wtrącać. Zresztą podejrzewałam, że u Marleny mróz malował na ścianach, a ja machnęłam ręką na koszty i odkręciłam ogrzewanie na ful. Żeby ojcu było ciepło.
Ale nie było. Na piżamę wkładał najgrubszy sweter, dni przeważnie spędzał w łóżku pod kołdrą i dwoma kocami i choć co chwila donosiłam mu gorącą herbatę, cały czas trząsł się z zimna. Chłód tamtej nocy nie chciał z niego wyjść.
Nie rozmawialiśmy wiele, nie miał na to siły. Na szczęście mógł jeszcze przewracać kartki; widok ojca zawsze tak spragnionego lektury, a teraz wpatrzonego w sufit mógłby mnie załamać. Dużo spał, tak mocno, że nie czuł, kiedy siadałam obok i ujmowałam jego dłoń. Na jawie mi na to nie pozwalał, „nie jestem dzieckiem”, mówił, ale ja wiedziałam swoje. Męża straciłam nagle i wierzcie mi, trzymanie za rękę ukochanej osoby to luksus, nawet kiedy ona gaśnie.
Tamtego wieczora zajrzałam do niego już po tym, jak wypuściłam Lolę i Fosfora na ostatnie siku. Poczekałam, aż zaskrobią w drzwi, wpuściłam ich, starannie zaryglowałam zamki i – nim zasunęłam zasłony – jeszcze raz wyjrzałam na martwy ogród. Był pusty.
Ojciec nie spał.
– Coś ci podać, tato? Herbatę? A może dam ci tę pigułkę nasenną, którą przepisał lekarz...
Poklepał materac koło siebie. Usiadłam.
– Jak się czujesz, córeczko?
– Ty mnie pytasz, jak się czuję? – Roześmiałam się nieco zbyt perliście. – Wszystko w porządku, tato. O wiele bardziej w porządku, od kiedy nie mam gipsu, tylko szynę. – Uniosłam złamaną rękę. – Przynajmniej tak bardzo nie swędzi.
Uśmiechnął się blado.
– Miałem na myśli ogólnie.
– Też okej.
– Przecież widzę, że nie.
Nie było sensu protestować. Czy już wspominałam, że ojciec mógłby nosić ksywkę Buldog? Kiedy się czegoś uczepił, nie puścił, dopóki nie rozszarpał zdobyczy na strzępy.
– Musimy porozmawiać, córeczko. Wiesz dobrze, że nie możesz dłużej unikać tematu.
– Zrobię ci herbatę, tato. – Podniosłam się z łóżka.
– Nie chcę herbaty!
Chyba się zdenerwował. Mój ojciec zawsze zwracał mi uwagę, że nie mówi się „nie chcę”, tylko „dziękuję za”.
Usiadłam z powrotem.
– Musisz zadbać o Michalinę.
Przewróciłam oczami. Nie mogłam się powstrzymać.
– Tato, to moja córka. Dbam o nią, jak tylko mogę.
– Wiesz, co mam na myśli.
Nagle opadł z sił. Tak teraz miał – tracił siły w jednej chwili, jakby ktoś wyciągnął wtyczkę z gniazdka.
– Porozmawiamy jutro – wychrypiał.
Wstałam. Poprawiłam mu poduszkę. Podciągnęłam koc. Sprawdziłam, czy kaloryfer grzeje.
– Na pewno nie chcesz...
– Idź już. – Zamierzał machnąć ręką, ale nie udało mu się wydobyć jej spod kołdry. – Pamiętaj o Michalinie.
– Tato, to moja córka. Zawsze o niej...
– Idź już, córeczko. Muszę się przespać.
Następnego ranka nie żył.
Rozdział 2
A ja się załamałam.
Za dużo tego było, po prostu za dużo. Ile może znieść jeden człowiek? Najpierw umarł mój mąż, potem dowiedziałam się, że miał kochankę, a jeszcze potem się z nią zaprzyjaźniłam i pozwoliłam, żeby zamieszkała w naszym domu (przynajmniej do wiosny). Tymczasem mój dawny chłopak Łukasz Wolski, który znowu pojawił się w moim życiu i sprawił, że przypomniałam sobie to i owo na temat miłości, okazał się bezwzględnym mordercą i psychopatą. Omal mnie nie zabił, kiedy odkryłam, że pozbył się żony. Pomiędzy tymi wszystkimi wydarzeniami moja niespełna szesnastoletnia córka wdała się w romans z moim (tak, moim, nie swoim!) kolegą ze szkoły. Mój martwy mąż zmartwychwstał, to znaczy okazało się, że nigdy nie umarł, tylko sfingował własną śmierć. Jak twierdził, zrobił to, żeby ochronić mnie i Miśkę przed konsekwencjami – podobno odkrył w Brwinowie jakąś sięgającą dwudziestu lat wstecz aferę. Jednak zanim zdążyłam mu wybaczyć, że przez swoją głupotę zniszczył nasze życie, umarł po raz drugi – tym razem naprawdę, na moich oczach. A konkretnie został zabity, więc afera, o której wspomniał (ale nie zdążył wytłumaczyć, o co w niej chodzi), była chyba prawdziwa. Zresztą nie „chyba” – mój były chłopak, obecnie psychopata, zabił kilka osób, żeby wszystko zamieść pod dywan. A mnie udało się ustalić tylko tyle, że miało to związek z Zakazanym Domem, ruiną na skraju miasteczka, gdzie kilka pokoleń młodzieży chodziło palić i pić to, co akurat się paliło i piło, chociaż kilka pokoleń rodziców konsekwentnie im tego zakazywało.
To właśnie do Zakazanego Domu kazał mi przyjść Łukasz Wolski po tym, jak na jego żądanie włamałam się do sejfu zamordowanego komendanta policji. To właśnie tam zabrał mojego ojca, którego porwał ze szpitala. I właśnie tam kazał Marlenie wykopać szkielet swojego byłego wspólnika, Rydygiera, i coś wyjął z jego grobu. A ojciec już nigdy nie doszedł do siebie po nocy spędzonej w tamtej lodowatej piwnicy.
To wszystko działo się w moim rodzinnym miasteczku, do którego z powodu braku pieniędzy musiałam się przeprowadzić po śmierci męża (tej pierwszej, sfingowanej). W niewielkiej miejscowości pod Warszawą, z pięknymi starymi domami i jeszcze piękniejszymi starymi drzewami, w idealnym miejscu do mieszkania: nie za dużym, nie za małym, dobrze skomunikowanym ze stolicą, malowniczym i wygodnym. Gdzie ludzie znali się od pokoleń i wszystko o sobie nawzajem wiedzieli. Co gorsza, znali też mnie. Uciekłam stamtąd, gdy tylko się usamodzielniłam, bo nienawidziłam dusznej atmosfery i braku prywatności. A raczej wspólnej tajemnicy, bo mieszkańcy Brwinowa niewiele ujawniali obcym. Na przykład nie wspominali nikomu, że w ciężkich czasach pandemii prawie wszyscy z powodu długów siedzieli w kieszeni Łukasza Wolskiego i zamienili się w jego prywatną armię. Banda żywych trupów, gotowych na jego skinienie, leciała do niego z każdą informacją.
W tym miasteczku czułam się bardzo samotna i bezradna. Marzyłam, żeby ktoś się nami zajął (mną i Miśką), żebym mogła złożyć na czyjeś barki przynajmniej część tego ciężaru, który mnie codziennie przygniatał. A jednocześnie – paradoksalnie – marzyłam, żeby się stąd wyrwać.
I traciłam już wiarę, że kiedykolwiek mi się to uda.
Rozdział 3
– Musimy zdecydować, czy pogrzeb będzie świecki, czy kościelny – powiedziała Marlena.
My?
Byłam zrozpaczona, ale Marlena posiadała wielki dar: potrafiła tak wkurwić człowieka, że z całej gamy uczuć pozostawała tylko złość.
– To rodzina decyduje – zauważyłam.
– Twój ojciec bardzo mnie lubił – zauważyła z kolei ona, chociaż nie miało to nic do rzeczy.
Od kiedy jednak brak związku z rzeczywistością przeszkadzał Marlenie?
– Dzwonili z domu pogrzebowego – dodała jeszcze, a ja znowu się zezłościłam, że to ona odebrała, a nie ja. Ale sama byłam sobie winna. Zostawiłam komórkę na stole w kuchni i nie dotykałam jej chyba od trzech dni. Aż dziwne, że bateria jeszcze się nie rozładowała.
– Daj ten telefon. – Podniosłam się wreszcie z łóżka, a ona odsunęła się o krok.
– No to jaki w końcu będzie ten pogrzeb?
– Dowiesz się! – warknęłam.
Zabrałam jej komórkę i poszłam do pokoju Miśki.
Powinnam była najpierw zdjąć przepoconą piżamę i wejść pod prysznic, ale Miśka nie wyglądała lepiej ode mnie. Jej włosom przydałoby się mycie, a dresowi pranie. Przed oczami stanęła mi wizja naszego domu, który po zniknięciu ostatniej opoki – ojca, wyznawcy krawata do świątecznego śniadania – zarasta pajęczynami, a my brudem. Domu, w którym nie myje się naczyń ani podłóg, nie pierze ubrań ani pościeli i w którym powoli się umiera, a przynajmniej ja umieram, bo wcześniej opieka społeczna odbiera mi Miśkę.
– Mamo?
Ocknęłam się. Musiałam wyglądać dziwnie, zamyślona i nieświeża, z telefonem w ręku na progu jej pokoju. Miśka patrzyła na mnie, podobnie jak oba psy uwalone na jej posłaniu. Mózg człowieka to nieprzewidywalny organ i dlatego na ułamek sekundy zajęłam się sprawą jej łóżka: przydałoby się szersze, bo nie miała już prawie miejsca. Tyle że szerszego nie dałoby się wstawić: Miśka nadal mieszkała w dawnym pokoju ojca na górze, a Marlena razem z nią, śpiąc na materacu. Dawny pokój mojej córki, na dole koło kuchni, który w chorobie zajął ojciec, stał pusty. Nawet nie mogłam sobie wyobrazić, że któraś z nas miałaby się tam wprowadzić.
– Mamo!
Westchnęłam, wyrzuciłam z mózgu wszystkie głupie myśli, podeszłam i usiadłam na brzegu materaca. Fosfor cicho warknął, ale było to raczej ostrzeżenie: nie na mojej części. Lola nadstawiła brzuch do głaskania.
– Kochanie... – zaczęłam. Pozazdrościłam Marlenie, która potrafiła walić prosto z mostu. Mnie słowa „pogrzeb twojego dziadka” nie chciały przejść przez gardło.
– Mamo, myśmy z Marleną...
– Tak?
– Zadzwoniłyśmy do kontaktów z telefonu dziadka.
Zupełnie nie przyszło mi to do głowy. A przecież ja powinnam była to zrobić. Jedyna córka...
– Tylko musimy teraz ustalić, co z pogrzebem, i zadzwonimy jeszcze raz.
Nie potrafiłam znieść myśli, że nawet moja nastoletnia córka jest silniejsza ode mnie. Najwyraźniej potrafiła lepiej poradzić sobie ze śmiercią w rodzinie.
Wciągnęłam głęboko powietrze i kiwnęłam głową.
– Dobrze, córeczko. Myślę, że dziadek wolałby świecki.
Tym razem to Miśka pokiwała głową. Z aprobatą.
– Też tak myślę.
– Zadzwonię do domu pogrzebowego. A ty zjedz coś. I umyj się.
Niektóre zdania działają terapeutycznie: mnie wkurzyła Marlena i udało mi się wstać z łóżka. Ja za to bezbłędnie potrafiłam zirytować moją córkę.
– Przestań mi mówić, co mam robić, mamo!
Uśmiechnęłam się. Nie mogłam tego powstrzymać, bo jej głos zabrzmiał tak jak kiedyś, kiedy nie miałyśmy żadnych problemów i Miśka mogła po prostu być zwykłą, paskudną nastolatką.
– I wytrzyj po sobie w łazience – dodałam, a potem szybko zeszłam na dół, zanim zdążyła coś odkrzyknąć.
Na ganku wciągnęłam w płuca zimne, wilgotne powietrze i ten typowo zimowy zapach, zapach niczego. Wios-na pachnie nadzieją, lato – ziemią, jesień – zbutwiałymi liśćmi, a zima – niczym. Jakby nawet przyroda straciła wiarę, że się z tego podniesie.
Wzięłam jeszcze jeden głęboki wdech i wybrałam numer domu pogrzebowego. To było łatwiejsze, niż myślałam. Pracownicy takich instytucji na pewno są przeszkoleni w dyskrecji i przyzwyczajeni do różnych reakcji nieutulonych w żalu żałobników. Kobieta po drugiej stronie mówiła cicho i spokojnie, ograniczyła pytania do niezbędnego minimum i obiecała skontaktować się, gdyby wystąpiły jakieś problemy, których nie przewidywała. W ciągu pięciu minut miałam dzień, godzinę, wybrałam trumnę i ustaliłam, kiedy ktoś przyjedzie po garnitur, żeby ubrać ojca, chociaż miał zostać skremowany.
Wiem, że głupio to brzmi, ale kiedy się rozłączyłam, poczułam ulgę. Może właśnie na tym polega ten pogrzebowy biznes.
A potem wzięłam jeszcze głębszy wdech i zadzwoniłam do ciotki Jagody.
Czemu nie odgryzłam sobie wtedy języka?!