Zgubna wiara - Marta Guzowska - ebook + książka

Zgubna wiara ebook

Marta Guzowska

0,0
43,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Zgubna wiara– IM BARDZIEJ WIERZYSZ, TYM WIĘKSZY CZEKA CIĘ ZAWÓD…

Franka Kruk zawsze była pewną siebie, zadziorną i nieustępliwą detektywką, teraz jednak czuje się samotna i nieszczęśliwa. Mieszka w rozpadającym się domu w Brwinowie razem z ojcem, nastoletnią córką i byłą kochanką męża. Gdy ojciec niespodziewanie umiera, Franka dziedziczy dwa miliony złotych, o których istnieniu nie miała pojęcia. Wkrótce zgłasza się po nie Łukasz Wolski, gangster i psychopata, który zlecił zabójstwo jej męża i który dzięki szerokim wpływom nigdy nie odpowiedział za swoje czyny. Aby przejąć pieniądze, porywa córkę Franki i zmusza detektywkę do ślubu. Gdy dziewczyna wraca do domu, Franka natychmiast wznawia śledztwo, które rozpoczął jej mąż. To będzie jej osobista zemsta.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 348

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Roz­dział 1

Oj­ciec zmarł na po­czątku grud­nia.

Deszcz prze­stał lać i chwy­cił mróz. Nie przy­mro­zek, który za cza­sów mo­jego dzie­ciń­stwa wy­wo­ły­wał co naj­wy­żej wzru­sze­nie ra­mion i nie był w sta­nie zmu­sić ni­kogo do za­ło­że­nia czapki, tylko trza­ska­jący mróz, od któ­rego bo­lała twarz. W nocy tem­pe­ra­tura spa­dała pra­wie do mi­nus trzy­dzie­stu, a w dzień, kiedy pod­no­siła się do mi­nus dwu­dzie­stu, wy­da­wało się, że jest pra­wie cie­pło. Po­wie­trze stało i śmier­działo pa­lo­nymi ka­lo­szami, bo nie wszy­scy są­sie­dzi po­brali do­ta­cję na eko­piece. Słońce wy­glą­dało jak wy­ssana do po­łowy lan­drynka, a nie jak zło­wiesz­cza gwiazda, któ­rej wy­buch praw­do­po­dob­nie po­zbawi nas kie­dyś ży­cia, a na pewno – łącz­no­ści sa­te­li­tar­nej. Ogród za­marzł i prze­sta­łam się mar­twić tym, że psy na­no­szą do domu błoto, a za­czę­łam tym, że na­siąk­nięte desz­czem więźby trza­sną i przy naj­lżej­szym po­dmu­chu wia­tru cały dach za­wali nam się na głowy. Ale nie lało się do środka i to był plus. Je­śli w tej sy­tu­acji można mó­wić o plu­sach.

Pan­de­mia na­dal sza­lała, nikt już jed­nak nie no­sił ma­se­czek ani nie mó­wił o za­my­ka­niu go­spo­darki, a lu­dzie w ko­lejce na po­czcie czy w wa­rzyw­niaku nie za­cho­wy­wali bez­piecz­nych od­stę­pów, tylko po­wró­cili do sta­rych zwy­cza­jów chu­cha­nia w ucho oso­bie sto­ją­cej przed nimi. Za to w me­diach, ofi­cjal­nych i spo­łecz­no­ścio­wych, to­czyła się dys­ku­sja o szcze­pion­kach, po­dobno już nie­ba­wem po­wszech­nie do­stęp­nych w przy­chod­niach. I na­ród, jak to na­ród, po­dzie­lił się na tych, któ­rzy szy­ko­wali się dać ko­muś w łapę, byle jak naj­prę­dzej otrzy­mać za­strzyk, i tych, któ­rzy szy­ko­wali fo­liowe czapki, żeby Bill Ga­tes czy inny Zuc­ker­berg nie od­niósł ko­rzy­ści z wsz­cze­pio­nych lu­dziom czi­pów. Ja na­le­ża­łam do tej pierw­szej grupy i by­łam go­towa prze­spać się z le­ka­rzem płci do­wol­nej, byle jak naj­szyb­ciej zdo­być szcze­pionkę dla ojca. Nie­stety on cały czas był za słaby na szcze­pie­nie.

Miśka wró­ciła do szkoły, cho­ciaż wia­domo, że przed świę­tami nikt już się na­prawdę nie uczy. Do czego wró­ciła Mar­lena, trudno po­wie­dzieć, w każ­dym ra­zie nie do swo­jego domu, bo na­dal oku­po­wała łóżko Miśki. Naj­wy­raź­niej jed­nak obu im to od­po­wia­dało, więc kimże je­stem, żeby się wtrą­cać. Zresztą po­dej­rze­wa­łam, że u Mar­leny mróz ma­lo­wał na ścia­nach, a ja mach­nę­łam ręką na koszty i od­krę­ci­łam ogrze­wa­nie na ful. Żeby ojcu było cie­pło.

Ale nie było. Na pi­żamę wkła­dał naj­grub­szy swe­ter, dni prze­waż­nie spę­dzał w łóżku pod koł­drą i dwoma ko­cami i choć co chwila do­no­si­łam mu go­rącą her­batę, cały czas trząsł się z zimna. Chłód tam­tej nocy nie chciał z niego wyjść.

Nie roz­ma­wia­li­śmy wiele, nie miał na to siły. Na szczę­ście mógł jesz­cze prze­wra­cać kartki; wi­dok ojca za­wsze tak spra­gnio­nego lek­tury, a te­raz wpa­trzo­nego w su­fit mógłby mnie za­ła­mać. Dużo spał, tak mocno, że nie czuł, kiedy sia­da­łam obok i uj­mo­wa­łam jego dłoń. Na ja­wie mi na to nie po­zwa­lał, „nie je­stem dziec­kiem”, mó­wił, ale ja wie­dzia­łam swoje. Męża stra­ci­łam na­gle i wierz­cie mi, trzy­ma­nie za rękę uko­cha­nej osoby to luk­sus, na­wet kiedy ona ga­śnie.

Tam­tego wie­czora zaj­rza­łam do niego już po tym, jak wy­pu­ści­łam Lolę i Fos­fora na ostat­nie siku. Po­cze­ka­łam, aż za­skro­bią w drzwi, wpu­ści­łam ich, sta­ran­nie za­ry­glo­wa­łam zamki i – nim za­su­nę­łam za­słony – jesz­cze raz wyj­rza­łam na mar­twy ogród. Był pu­sty.

Oj­ciec nie spał.

– Coś ci po­dać, tato? Her­batę? A może dam ci tę pi­gułkę na­senną, którą prze­pi­sał le­karz...

Po­kle­pał ma­te­rac koło sie­bie. Usia­dłam.

– Jak się czu­jesz, có­reczko?

– Ty mnie py­tasz, jak się czuję? – Ro­ze­śmia­łam się nieco zbyt per­li­ście. – Wszystko w po­rządku, tato. O wiele bar­dziej w po­rządku, od kiedy nie mam gipsu, tylko szynę. – Unio­słam zła­maną rękę. – Przy­naj­mniej tak bar­dzo nie swę­dzi.

Uśmiech­nął się blado.

– Mia­łem na my­śli ogól­nie.

– Też okej.

– Prze­cież wi­dzę, że nie.

Nie było sensu pro­te­sto­wać. Czy już wspo­mi­na­łam, że oj­ciec mógłby no­sić ksywkę Bul­dog? Kiedy się cze­goś ucze­pił, nie pu­ścił, do­póki nie roz­szar­pał zdo­by­czy na strzępy.

– Mu­simy po­roz­ma­wiać, có­reczko. Wiesz do­brze, że nie mo­żesz dłu­żej uni­kać te­matu.

– Zro­bię ci her­batę, tato. – Pod­nio­słam się z łóżka.

– Nie chcę her­baty!

Chyba się zde­ner­wo­wał. Mój oj­ciec za­wsze zwra­cał mi uwagę, że nie mówi się „nie chcę”, tylko „dzię­kuję za”.

Usia­dłam z po­wro­tem.

– Mu­sisz za­dbać o Mi­cha­linę.

Prze­wró­ci­łam oczami. Nie mo­głam się po­wstrzy­mać.

– Tato, to moja córka. Dbam o nią, jak tylko mogę.

– Wiesz, co mam na my­śli.

Na­gle opadł z sił. Tak te­raz miał – tra­cił siły w jed­nej chwili, jakby ktoś wy­cią­gnął wtyczkę z gniazdka.

– Po­roz­ma­wiamy ju­tro – wy­chry­piał.

Wsta­łam. Po­pra­wi­łam mu po­duszkę. Pod­cią­gnę­łam koc. Spraw­dzi­łam, czy ka­lo­ry­fer grzeje.

– Na pewno nie chcesz...

– Idź już. – Za­mie­rzał mach­nąć ręką, ale nie udało mu się wy­do­być jej spod koł­dry. – Pa­mię­taj o Mi­cha­li­nie.

– Tato, to moja córka. Za­wsze o niej...

– Idź już, có­reczko. Mu­szę się prze­spać.

Na­stęp­nego ranka nie żył.

Roz­dział 2

A ja się za­ła­ma­łam.

Za dużo tego było, po pro­stu za dużo. Ile może znieść je­den czło­wiek? Naj­pierw umarł mój mąż, po­tem do­wie­dzia­łam się, że miał ko­chankę, a jesz­cze po­tem się z nią za­przy­jaź­ni­łam i po­zwo­li­łam, żeby za­miesz­kała w na­szym domu (przy­naj­mniej do wio­sny). Tym­cza­sem mój dawny chło­pak Łu­kasz Wol­ski, który znowu po­ja­wił się w moim ży­ciu i spra­wił, że przy­po­mnia­łam so­bie to i owo na te­mat mi­ło­ści, oka­zał się bez­względ­nym mor­dercą i psy­cho­patą. Omal mnie nie za­bił, kiedy od­kry­łam, że po­zbył się żony. Po­mię­dzy tymi wszyst­kimi wy­da­rze­niami moja nie­spełna szes­na­sto­let­nia córka wdała się w ro­mans z moim (tak, moim, nie swoim!) ko­legą ze szkoły. Mój mar­twy mąż zmar­twych­wstał, to zna­czy oka­zało się, że ni­gdy nie umarł, tylko sfin­go­wał wła­sną śmierć. Jak twier­dził, zro­bił to, żeby ochro­nić mnie i Miśkę przed kon­se­kwen­cjami – po­dobno od­krył w Brwi­no­wie ja­kąś się­ga­jącą dwu­dzie­stu lat wstecz aferę. Jed­nak za­nim zdą­ży­łam mu wy­ba­czyć, że przez swoją głu­potę znisz­czył na­sze ży­cie, umarł po raz drugi – tym ra­zem na­prawdę, na mo­ich oczach. A kon­kret­nie zo­stał za­bity, więc afera, o któ­rej wspo­mniał (ale nie zdą­żył wy­tłu­ma­czyć, o co w niej cho­dzi), była chyba praw­dziwa. Zresztą nie „chyba” – mój były chło­pak, obec­nie psy­cho­pata, za­bił kilka osób, żeby wszystko za­mieść pod dy­wan. A mnie udało się usta­lić tylko tyle, że miało to zwią­zek z Za­ka­za­nym Do­mem, ru­iną na skraju mia­steczka, gdzie kilka po­ko­leń mło­dzieży cho­dziło pa­lić i pić to, co aku­rat się pa­liło i piło, cho­ciaż kilka po­ko­leń ro­dzi­ców kon­se­kwent­nie im tego za­ka­zy­wało.

To wła­śnie do Za­ka­za­nego Domu ka­zał mi przyjść Łu­kasz Wol­ski po tym, jak na jego żą­da­nie wła­ma­łam się do sejfu za­mor­do­wa­nego ko­men­danta po­li­cji. To wła­śnie tam za­brał mo­jego ojca, któ­rego po­rwał ze szpi­tala. I wła­śnie tam ka­zał Mar­le­nie wy­ko­pać szkie­let swo­jego by­łego wspól­nika, Ry­dy­giera, i coś wy­jął z jego grobu. A oj­ciec już ni­gdy nie do­szedł do sie­bie po nocy spę­dzo­nej w tam­tej lo­do­wa­tej piw­nicy.

To wszystko działo się w moim ro­dzin­nym mia­steczku, do któ­rego z po­wodu braku pie­nię­dzy mu­sia­łam się prze­pro­wa­dzić po śmierci męża (tej pierw­szej, sfin­go­wa­nej). W nie­wiel­kiej miej­sco­wo­ści pod War­szawą, z pięk­nymi sta­rymi do­mami i jesz­cze pięk­niej­szymi sta­rymi drze­wami, w ide­al­nym miej­scu do miesz­ka­nia: nie za du­żym, nie za ma­łym, do­brze sko­mu­ni­ko­wa­nym ze sto­licą, ma­low­ni­czym i wy­god­nym. Gdzie lu­dzie znali się od po­ko­leń i wszystko o so­bie na­wza­jem wie­dzieli. Co gor­sza, znali też mnie. Ucie­kłam stam­tąd, gdy tylko się usa­mo­dziel­ni­łam, bo nie­na­wi­dzi­łam dusz­nej at­mos­fery i braku pry­wat­no­ści. A ra­czej wspól­nej ta­jem­nicy, bo miesz­kańcy Brwi­nowa nie­wiele ujaw­niali ob­cym. Na przy­kład nie wspo­mi­nali ni­komu, że w cięż­kich cza­sach pan­de­mii pra­wie wszy­scy z po­wodu dłu­gów sie­dzieli w kie­szeni Łu­ka­sza Wol­skiego i za­mie­nili się w jego pry­watną ar­mię. Banda ży­wych tru­pów, go­to­wych na jego ski­nie­nie, le­ciała do niego z każdą in­for­ma­cją.

W tym mia­steczku czu­łam się bar­dzo sa­motna i bez­radna. Ma­rzy­łam, żeby ktoś się nami za­jął (mną i Miśką), że­bym mo­gła zło­żyć na czy­jeś barki przy­naj­mniej część tego cię­żaru, który mnie co­dzien­nie przy­gnia­tał. A jed­no­cze­śnie – pa­ra­dok­sal­nie – ma­rzy­łam, żeby się stąd wy­rwać.

I tra­ci­łam już wiarę, że kie­dy­kol­wiek mi się to uda.

Roz­dział 3

– Mu­simy zde­cy­do­wać, czy po­grzeb bę­dzie świecki, czy ko­ścielny – po­wie­działa Mar­lena.

My?

By­łam zroz­pa­czona, ale Mar­lena po­sia­dała wielki dar: po­tra­fiła tak wkur­wić czło­wieka, że z ca­łej gamy uczuć po­zo­sta­wała tylko złość.

– To ro­dzina de­cy­duje – za­uwa­ży­łam.

– Twój oj­ciec bar­dzo mnie lu­bił – za­uwa­żyła z ko­lei ona, cho­ciaż nie miało to nic do rze­czy.

Od kiedy jed­nak brak związku z rze­czy­wi­sto­ścią prze­szka­dzał Mar­le­nie?

– Dzwo­nili z domu po­grze­bo­wego – do­dała jesz­cze, a ja znowu się ze­zło­ści­łam, że to ona ode­brała, a nie ja. Ale sama by­łam so­bie winna. Zo­sta­wi­łam ko­mórkę na stole w kuchni i nie do­ty­ka­łam jej chyba od trzech dni. Aż dziwne, że ba­te­ria jesz­cze się nie roz­ła­do­wała.

– Daj ten te­le­fon. – Pod­nio­słam się wresz­cie z łóżka, a ona od­su­nęła się o krok.

– No to jaki w końcu bę­dzie ten po­grzeb?

– Do­wiesz się! – wark­nę­łam.

Za­bra­łam jej ko­mórkę i po­szłam do po­koju Miśki.

Po­win­nam była naj­pierw zdjąć prze­po­coną pi­żamę i wejść pod prysz­nic, ale Miśka nie wy­glą­dała le­piej ode mnie. Jej wło­som przy­da­łoby się my­cie, a dre­sowi pra­nie. Przed oczami sta­nęła mi wi­zja na­szego domu, który po znik­nię­ciu ostat­niej opoki – ojca, wy­znawcy kra­wata do świą­tecz­nego śnia­da­nia – za­ra­sta pa­ję­czy­nami, a my bru­dem. Domu, w któ­rym nie myje się na­czyń ani pod­łóg, nie pie­rze ubrań ani po­ścieli i w któ­rym po­woli się umiera, a przy­naj­mniej ja umie­ram, bo wcze­śniej opieka spo­łeczna od­biera mi Miśkę.

– Mamo?

Ock­nę­łam się. Mu­sia­łam wy­glą­dać dziw­nie, za­my­ślona i nie­świeża, z te­le­fo­nem w ręku na progu jej po­koju. Miśka pa­trzyła na mnie, po­dob­nie jak oba psy uwa­lone na jej po­sła­niu. Mózg czło­wieka to nie­prze­wi­dy­walny or­gan i dla­tego na uła­mek se­kundy za­ję­łam się sprawą jej łóżka: przy­da­łoby się szer­sze, bo nie miała już pra­wie miej­sca. Tyle że szer­szego nie da­łoby się wsta­wić: Miśka na­dal miesz­kała w daw­nym po­koju ojca na gó­rze, a Mar­lena ra­zem z nią, śpiąc na ma­te­racu. Dawny po­kój mo­jej córki, na dole koło kuchni, który w cho­ro­bie za­jął oj­ciec, stał pu­sty. Na­wet nie mo­głam so­bie wy­obra­zić, że któ­raś z nas mia­łaby się tam wpro­wa­dzić.

– Mamo!

Wes­tchnę­łam, wy­rzu­ci­łam z mó­zgu wszyst­kie głu­pie my­śli, po­de­szłam i usia­dłam na brzegu ma­te­raca. Fos­for ci­cho wark­nął, ale było to ra­czej ostrze­że­nie: nie na mo­jej czę­ści. Lola nad­sta­wiła brzuch do gła­ska­nia.

– Ko­cha­nie... – za­czę­łam. Po­zaz­dro­ści­łam Mar­le­nie, która po­tra­fiła wa­lić pro­sto z mo­stu. Mnie słowa „po­grzeb two­jego dziadka” nie chciały przejść przez gar­dło.

– Mamo, my­śmy z Mar­leną...

– Tak?

– Za­dzwo­ni­ły­śmy do kon­tak­tów z te­le­fonu dziadka.

Zu­peł­nie nie przy­szło mi to do głowy. A prze­cież ja po­win­nam była to zro­bić. Je­dyna córka...

– Tylko mu­simy te­raz usta­lić, co z po­grze­bem, i za­dzwo­nimy jesz­cze raz.

Nie po­tra­fi­łam znieść my­śli, że na­wet moja na­sto­let­nia córka jest sil­niej­sza ode mnie. Naj­wy­raź­niej po­tra­fiła le­piej po­ra­dzić so­bie ze śmier­cią w ro­dzi­nie.

Wcią­gnę­łam głę­boko po­wie­trze i kiw­nę­łam głową.

– Do­brze, có­reczko. My­ślę, że dzia­dek wo­lałby świecki.

Tym ra­zem to Miśka po­ki­wała głową. Z apro­batą.

– Też tak my­ślę.

– Za­dzwo­nię do domu po­grze­bo­wego. A ty zjedz coś. I umyj się.

Nie­które zda­nia dzia­łają te­ra­peu­tycz­nie: mnie wku­rzyła Mar­lena i udało mi się wstać z łóżka. Ja za to bez­błęd­nie po­tra­fi­łam zi­ry­to­wać moją córkę.

– Prze­stań mi mó­wić, co mam ro­bić, mamo!

Uśmiech­nę­łam się. Nie mo­głam tego po­wstrzy­mać, bo jej głos za­brzmiał tak jak kie­dyś, kiedy nie mia­ły­śmy żad­nych pro­ble­mów i Miśka mo­gła po pro­stu być zwy­kłą, pa­skudną na­sto­latką.

– I wy­trzyj po so­bie w ła­zience – do­da­łam, a po­tem szybko ze­szłam na dół, za­nim zdą­żyła coś od­krzyk­nąć.

Na ganku wcią­gnę­łam w płuca zimne, wil­gotne po­wie­trze i ten ty­powo zi­mowy za­pach, za­pach ni­czego. Wios-na pach­nie na­dzieją, lato – zie­mią, je­sień – zbu­twia­łymi li­śćmi, a zima – ni­czym. Jakby na­wet przy­roda stra­ciła wiarę, że się z tego pod­nie­sie.

Wzię­łam jesz­cze je­den głę­boki wdech i wy­bra­łam nu­mer domu po­grze­bo­wego. To było ła­twiej­sze, niż my­śla­łam. Pra­cow­nicy ta­kich in­sty­tu­cji na pewno są prze­szko­leni w dys­kre­cji i przy­zwy­cza­jeni do róż­nych re­ak­cji nie­utu­lo­nych w żalu ża­łob­ni­ków. Ko­bieta po dru­giej stro­nie mó­wiła ci­cho i spo­koj­nie, ogra­ni­czyła py­ta­nia do nie­zbęd­nego mi­ni­mum i obie­cała skon­tak­to­wać się, gdyby wy­stą­piły ja­kieś pro­blemy, któ­rych nie prze­wi­dy­wała. W ciągu pię­ciu mi­nut mia­łam dzień, go­dzinę, wy­bra­łam trumnę i usta­li­łam, kiedy ktoś przy­je­dzie po gar­ni­tur, żeby ubrać ojca, cho­ciaż miał zo­stać skre­mo­wany.

Wiem, że głu­pio to brzmi, ale kiedy się roz­łą­czy­łam, po­czu­łam ulgę. Może wła­śnie na tym po­lega ten po­grze­bowy biz­nes.

A po­tem wzię­łam jesz­cze głęb­szy wdech i za­dzwo­ni­łam do ciotki Ja­gody.

Czemu nie od­gry­złam so­bie wtedy ję­zyka?!

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Pro­jekt okładkiKa­ro­lina Że­la­ziń­ska-So­biech
Re­dak­tor pro­wa­dzącyDo­mi­nik Lesz­czyń­ski
Re­dak­cjaKa­ro­lina Ma­cios
Ko­rektaAlek­san­dra Ku­bis Te­resa Zie­liń­ska
Co­py­ri­ght © Marta Gu­zow­ska, 2025 Co­py­ri­ght © by Wielka Li­tera Sp. z o.o., War­szawa 2025
ISBN 978-83-8360-262-2
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.