Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Podczas przeprawy przez Wielką Wodę Kiba zostaje ranny i wypada za burtę łodzi. Altaya, nie dbając o własne życie, rusza mu z pomocą. Z kolei niczego nieświadomy Raff dociera na suchy ląd, gdzie przyjdzie mu stoczyć walkę nie tylko z fizycznym przeciwnikiem.
Czy Altayi uda się ocalić życie rannemu Kibie? Co pocznie Raff bez swoich przyjaciół na nieznanych ziemiach? I jakie nowe zagrożenia czyhają na ich życie?
Wszystko, co do tej pory wydawało się drogą po lek, już wkrótce stanie się drogą ku prawdzie. Prawdzie, która wstrząśnie światem bohaterów.
Tego, co się stało, nie odmienisz. Jednak to, co jeszcze nie nadeszło, możesz zmienić.
Finał podróży zbliża się bowiem wielkimi krokami, ale nikt nie podejrzewa, co tak naprawdę kryje się na końcu drogi.
Nie wszystko jest tym, czym je widzisz.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 753
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Drzewa zaszumiały złowrogo. Zimny wiatr poniósł w świat oderwane listowie. Pochmurne niebo wisiało nad lasem niczym brudna płachta. Kawałek piaszczystego nabrzeża nerwowo obmywała spieniona woda.
Altaya zdała sobie sprawę, że przeżyła. Jej serce łomotało jak oszalałe, a oddech za nic w świecie nie zwalniał. Przetarła czoło zapiaszczoną dłonią, odgarniając przyklejone włosy. Jakimś cudem dopłynęła do brzegu, a mało tego, nie była sama. Obok niej leżał nieprzytomny Kiba. Oddychał, ale nic poza tym. Leżał na plecach z rozłożonymi kończynami.
Nie zważając na całkowite wymęczenie ciała, dziewczyna przełożyła go prędko na bok, lokalizując dziurę w bluzie. Poszerzyła palcami otwór w materiale, dostrzegając zagłębienie w skórze. Nie krwawiło już wcale, co nie musiało oznaczać coś dobrego. Albo stracił zbyt wiele krwi, albo chłód wody skutecznie zatamował wypływ. Przy pierwszej opcji raczej powinien już nie żyć, jednak wciąż oddychał, więc Altaya miała nadzieję na tę drugą możliwość. Istniała jeszcze trzecia – powrót zdolności. Byłoby to najlepszym rozwiązaniem, bo dobrze pamiętała, jak szybko zagoiło się draśnięcie od jej strzały.
Zbadała pospiesznie otoczenie, szukając zagrożenia. Pamiętała, co wydarzyło się na łodzi. Wszystko zadziało się tak szybko. Widząc wypadającego za burtę Kibę, zwinnie ominęła oprawców i zanurkowała pod wodę. Nim wypłynęła na powierzchnię, łódź zdążyła zniknąć z pola widzenia. Nie wiedziała, jak długo płynie, nie wiedziała też, dokąd zmierza. Parła przed siebie, wielokrotnie znajdowała się pod wodą, ale ani razu nie wypuściła Kiby. Gdyby to zrobiła, mogłaby go już nie wyciągnąć z otchłani Wielkiej Wody. Falująca toń utrudniała zadanie, jednocześnie również pomagając. Ostatecznie dotarła do brzegu.
Po obu stronach ujrzała las wstępujący w morze. Nigdzie żadnych śladów, żadnej obecności człowieka. Znalazła się na skrawku piasku. Obejrzała się za siebie na gęsto rosnące drzewa, a potem z powrotem na wodę. W oddali kłębiły się ciemne chmury. Deszczowa ściana zbliżała się coraz bardziej. Silny podmuch wiatru rozwiał jej mokre włosy. Drobinki piasku pofrunęły razem z powietrzem. Nie wróżyło to nic dobrego. Pamiętała chmury przed sobą, gdy płynęła łodzią. Teraz ciemna ściana znowu była przed nią. Albo przepłynęła gdzieś pod nią, albo wiatr zmienił kierunek.
Altaya wiedziała, że nie może zostać nad wodą. Nadciągała ulewa, dlatego musiała schować się w głębi lasu. Dźwignęła się do pionu, lecz upadła na kolana. Tak mocno zakręciło jej się w głowie, że ostatecznie zaparła się na rękach. Była wykończona. Ręce i nogi odmawiały już posłuszeństwa. Zapiaszczone włosy skryły boki jej twarzy. Zwróciła głowę w stronę Wielkiej Wody, patrząc pomiędzy kosmykami. Nigdy nie pomyślała, że przyjdzie jej się znaleźć w podobnej sytuacji. Nigdy wcześniej nie pomyślała nawet o opuszczeniu domu w Śpiącym Lesie. Jednak dołączyła do wędrówki, stając się częścią czegoś większego. Przemierzyła Wyspę Ziemi, walczyła z potworami i demonami, prawie zabiła człowieka i… Zerknęła na nieprzytomnego chłopaka. Odnalazła coś jeszcze. Gdyby nie opuściła świątyni, mogłoby nie dojść do tego wszystkiego, może Kiba nie zostałby ranny i nie wylądował nie wiadomo gdzie. A może gdyby nie dołączyła do podróży, wszystko potoczyłoby się tak samo i teraz leżałby gdzieś na dnie Wielkiej Wody?
Szum nadciągającego deszczu uderzył wraz z podmuchem w odsłonięte ucho. Dziewczyna wytraciła pion i padła bokiem na piach. Leżąc nieruchomo, uroniła łzy. Spłynęły zgodnie z grawitacją, mieszając się z ziarenkami piasku. Wróciła wzrok na nieprzytomnego Kibę. Tak bardzo chciała, żeby przeżył. Tak bardzo pragnęła, by spojrzał na nią raz jeszcze swoimi niepowtarzalnymi oczami. Tak bardzo marzyła o jego dotyku, cieple, bliskości. Każdy kolejny dzień, pomimo licznych przeszkód, zbliżał ich do siebie coraz bardziej. Niestety, to co dobre nie trwa wiecznie i musiał nadejść ten moment. Jedna zła decyzja, jeden człowiek i wszystko, co piękne, zniknęło. Wystarczyła chwila i stało się to, co właśnie trwało.
Przybyli do Kuady, nadmorskiego miasta, w celu przeprawy na Wyspę Ognia. Tam, wspólnie z Kibą i Raffem, mieli kontynuować podróż, najpierw do Hatenai, a potem do Kryształowego Lasu, gdzieś na krańcu świata. To tam, według Wielkiego Ducha, miał znajdować się lek dla Kiby na postępującą przemianę w bestię, która dzień wcześniej przypomniała o swojej obecności. Pod postacią mrocznego cienia spowiła ciało chłopaka i gdyby nie reakcja Raffa, zapewne przejęłaby kontrolę nad jego ciałem. I takim oto sposobem Kiba stracił swoje ponadludzkie zdolności, i właśnie dlatego nie zdołał umknąć ostrzu sztyletu. Okotto od razu nie przypadł im do gustu, ale napędzani wydarzeniami z nocy, kiedy pojawił się cień, przystali na jego propozycję.
To moja wina – pomyślała Altaya. Przeze mnie to wszystko się stało.
Ona zgodziła się na rozdzielenie z Raffem. Gdyby pozostali we trójkę, nie popłynęliby z Okotto. Wtedy co najwyżej straciliby dzień, może więcej na poszukiwaniu innego przewoźnika. Jednak wtedy Kiba nie leżałby nieprzytomny z raną na plecach na granicy życia i śmierci. Nie wydarzyłoby się to wszystko, nie wpadłby do wody i nie wylądowaliby nie wiadomo gdzie.
Altaya nie była pewna, czy dopłynęła do Wyspy Ognia, czy wróciła na Wyspę Ziemi. Ta pierwsza słynęła z licznych lasów, a przed sobą miała właśnie las. Nigdy nie była na innej wyspie należącej do Czterowyspia, a mało tego, sama nigdy nie oddaliła się tak bardzo od swojego domu, od świątyni w Śpiącym Lesie. Najdalej była przed Lasem Forenarskim, ale to wciąż była ta sama wyspa.
Co, jeśli wrócili na Wyspę Ziemi? Z tych terenów pochodziła, więc może łatwiej byłoby znaleźć jakąś pomoc. Mogłaby wrócić do Eratty i sprowadzić Bada lub Iyanę. Któreś z nich udzieliłoby niezbędnej pomocy. Gdyby udało jej się znaleźć drogę do Kuady, to dotarcie do celu zajęłoby cały dzień w biegu, a potem potrzebowałaby kolejnego na powrót. Dwa dni wydawały się w zaistniałej sytuacji miesiącami. Z kolei pozostawienie Kiby samego nie należało do najrozsądniejszych decyzji. Mógłby paść ofiarą jakiegoś zwierzęcia. Chociaż po wydarzeniach z łodzi, największym zagrożeniem mógłby okazać się człowiek. Istniała jeszcze inna opcja, a mianowicie przetransportowanie Kiby do Eratty. Taki wybór od razu należał do tych niemożliwych, gdyż Altaya nie dysponowała dostateczną siłą i kondycją do całodniowego niesienia chłopaka na plecach. Oczywiście, wykorzystując dary lasu, mogłaby zrobić jakieś nosze, lecz to kolejna strata czasu oraz brak pewności szybkiego dotarcia do miasta. Należało zapewnić opiekę tu i teraz, bez niepotrzebnych podróży.
Altaya zacisnęła szczękę, aż obecny tam piasek zachrzęścił pod zębami. Wbiła palce w piach i poderwała się do pozycji siedzącej. Znalazła w sobie resztki sił gromadzone gdzieś głęboko w środku, na taką właśnie okazję. Przełożyła przyjaciela na plecy, umieściła ręce pod jego pachami i zaczęła kierować się do lasu. Nim wciągnęła go pomiędzy drzewa, z nieba spadły pierwsze krople deszczu. Padła na kolana, zbierając siły i uspokajając oddech. Widziany obraz zawirował parokrotnie, lecz wrócił do normalności. Schwyciła Kibę w ten sam sposób, co wcześniej i zapierając się mocno nogami o ziemię, podążyła naprzód. Minęła kilka drzew, padła na pień. Korony drzew tańczyły w rytm wzmagającego się wiatru.
Sama dokładnie nie wiedziała, czego szukać w nieznanym lesie, jakiego schronienia. Najlepszym miejscem byłaby jaskinia, nawet niewielka, ale chroniąca przed deszczem. Rozejrzała się dokoła i jakby na zawołanie zlokalizowała niewielkie wzniesienie z otworem. Los jej sprzyjał, bo dopiero co weszła w las, a już znalazła idealne miejsce schronienia. Bynajmniej tak jej się w owej chwili zdawało. Nie miała czasu na wybrzydzanie, bo pojedyncze krople zamieniły się w całkiem sporą ulewę. Zbierając ostatki sił, zdołała dociągnąć chłopaka do celu.
Znaleźli się w całkiem sporej jaskini z oczkiem wodnym pośrodku. Wysokie sklepienie idealnie chroniło przed deszczem. Altaya padła na plecy, ciężko dysząc. Długą chwilę leżała, zbierając energię i jednocześnie obserwując deszcz. Spadające krople były tak duże, że uderzając o liście pobliskich drzew i mniejszych krzewów, uginały je pod swoim ciężarem.
Altaya pomyślała o Raffie. Gdyby był razem z nią, bez problemu zaniósłby Kibę do jaskini, nie tracąc przy tym wszystkich sił. Jednak z drugiej strony mogła być z siebie dumna z takiego wyczynu. Drobna dziewczyna przepłynęła niezmierzoną odległość wśród fal morza, ciągnąc za sobą nieprzytomnego chłopaka, wyciągnęła go na brzeg i jeszcze zdołała schować w lesie. Niestety dumy nie czuła. Raff na pewno dotarł już do Taratok i na nich czekał. To oni wypłynęli jako pierwsi, więc co mógł teraz robić? Na pewno ich szukał, ale skąd mógł wiedzieć, co właściwie się stało? Przecież Okotto do niczego by się nie przyznał, a inni ludzie niekoniecznie wyjawiliby prawdę o całym zdarzeniu. Dodatkowo Okotto wypowiedział jeszcze jedno imię, Gaarv. Cała oferta przeprawy na drugą stronę miała drugie dno. Nie należał do tych uczciwych i knuł to od samego początku.
Dziewczyna dźwignęła się na nogi ze skrzywioną miną. Zabolało ją całe ciało, jednak była świadoma powagi sytuacji. Odpocząć mogła dopiero wtedy, gdy zapewni Kibie odpowiednią opiekę. Wyszła z jaskini. Wcześniej nie zwróciła uwagi, ale było tak ciemno, że nie wiadomo czy to jeszcze dzień, czy nadchodząca noc. Gdzieś w oddali zagrzmiało. Zimny dreszcz wraz z chłodnymi kroplami deszczu zlał ciało dziewczyny. I tak była mokra po przebyciu Wielkiej Wody, więc nic sobie z tego nie czyniła. Ruszyła przed siebie, lokalizując liście pokaźnej rośliny.
Skrzydłopęd – pomyślała. Sięgnęła po kilka wygiętych liści, dostrzegając przyklejony do drzewa kwiat w kształcie dłoni. Innokwiat.
Spotkało ją szczęście w nieszczęściu, bo nieopodal znalazła coś jeszcze. Mianowicie najznakomitszą w świecie roślinę leczniczą, która rzadko kiedy rosła w środku lasu. Śmiało można było mówić nawet o cudzie.
Niemożliwe! Ubocznica!
Pamiętała nauki Doi. Była ona znakomitą zielarką i wiedziała, co z jakiej rośliny można zrobić. Altaya nie tylko uczyła się czytać i pisać, ale także opatrywać rany. Doi wielokrotnie zachwycała się cudownymi właściwościami ubocznicy, która wyglądem przypominała dzwonek. Nakrapiana drobnymi listkami łodyga dzielnie znosiła jego ciężar. Sama Altaya niejednokrotnie miała okazję przekonać się, co potrafi zdziałać lekko niebieskawa roślina, gdy leczyła jej zdarte kolana.
Dziewczyna zerwała dzwonek w szaleńczym tempie, po czym wróciła do azylu. Wybrała największy z liści skrzydłopędu, sprawnie go zwinęła w miseczkę, nabrała wody i obmyła twarz nieprzytomnemu Kibie. Potem kamieniem starła dzwonek ubocznicy. Przełożyła chłopaka na bok i podciągnęła bluzę, odsłaniając ranę. Nałożyła niebieskawą papkę na niekrwawiące zagłębienie. Oderwała kawałek spódnicy, porozrywała na wąskie paski, związała końcówki i oplotła dokoła brzucha, dociskając okład do rany. Potem spróbowała go nakarmić. Oderwała zębami skrawek innokwiatu, który włożyła do ust nieprzytomnego.
– Musisz zjeść – szepnęła. – Musisz…
Kiba nie chciał jeść. W ogóle nie reagował. Altaya zmieliła więc sama jedzenie i ponowiła w taki sposób. Niestety nie zjadł i tego. Oddychał, nic poza tym. Pozostało jej spróbować go napoić. Namoczyła dłonie w wodzie i zwilżyła mu usta. Skoro nie chciał jeść, również się nie napije, więc wolała nie ryzykować zachłyśnięcia. Sama też powinna coś zjeść, ale żołądek miała ściśnięty do tego stopnia, że nie zdołała nic przełknąć. Napoiła się tylko, a pozostałe liście zwinęła w rulon, umieszczając pod głową chłopaka.
Zagrzmiało bliżej niż dotychczas. I deszcz podwoił swoją siłę. Dziewczyna znowu wyszła na zewnątrz, łudząc się na znalezienie jakiegoś suszu mającego posłużyć do rozpalenia ognia. Ku uciesze znalazła coś suchego pod niewielką skarpą. Wróciła pospiesznie w bezpieczne miejsce, układając patyki w stosik. Wyszukała dwa kamienie i pocierając je o siebie, próbowała wzniecić iskrę. Udało jej się to bardzo szybko. Rzadko czyniła to w przeszłości, a gdy została sama, robiła codziennie. Sugu przygotował wszystko przed swoim odejściem, aby Altaya miała nie tylko zapasy pożywienia, a także drewna i rozpałki.
Ogień zatrzeszczał. Jego wygłodniałe języki rozświetliły pomieszczenie. Migocząca łuna falowała na ścianach oraz powierzchni oczka wodnego. Altaya mogła w końcu chwilę odpocząć. Ułożyła się obok Kiby, wtulając w jego bok. Głowę położyła mu na piersi, wsłuchując się w bicie serca. Wystukiwało spokojny, jednostajny rytm. Zamknęła na chwilę powieki. Nie chciała tego zrobić, lecz ich ciężar był tak wielki, że nie zdołała go powstrzymać. Szybko straciła kontakt z rzeczywistością i ujrzała obraz z przeszłości.
Jako mała dziewczynka siedziała przy kamiennym stole. Znajdowała się w dużej sali wewnątrz trapezowatej budowli. W pomieszczeniu oprócz stołu znajdowało się jeszcze kilka, także kamiennych krzeseł oraz starannie wydrążone w ścianie półki. Na nich leżały różne zwoje i nadpalone świece.
Dziewczynka kawałkiem kolorowego kamienia kreśliła na wygładzonej płytce linie kolejnych liter. Pisząc, drobnymi ustami przyciskała język. Jej błękitne oczy lśniły w promieniach słońca docierających przez prostokątne okna w matowej ścianie. Z zewnątrz przez otwory zaglądały wspinające się po pochyłej ścianie rośliny. Równiutko przycięte włosy przylegały do jej rumianej twarzyczki. Sięgały prawie do brody. Co raz spoglądała z uśmiechem na siedzącego naprzeciw niej starego, ubranego w szarą, przepasaną szatę człowieka, który za każdym razem odwzajemniał uśmiech. Staruszek nie posiadał zbyt wielu włosów na plamistej głowie. Liczne zmarszczki pokrywały jego twarz oraz dłonie. Na wpół otwarte oczy śledziły poczynania małej podopiecznej. Zapadnięte policzki czasem drgały przy cięższym oddechu. W którymś momencie nachylił się nad stołem i wskazując palcem ostatnią z napisanych liter, zapytał:
– Czy na pewno ta litera powinna się tutaj znaleźć?
Dziewczynka spojrzała na niego, a po chwili pokręciła przecząco głową.
– Zatem, którą wstawisz?
Altaya, przygryzając paznokcie, szukała wzrokiem właściwej litery. Z wahaniem wskazała wybraną, a jej opiekun potwierdził głową.
– Dobrze, Altayo – pochwalił staruszek. – Na dzisiaj wystarczy. Chodź – podał rękę – pójdziemy na krótki spacer.
Altaya z uśmiechem złapała wyciągniętą dłoń i zeskoczyła z krzesła. Miała na sobie sięgającą kolan, jasną sukienkę na ramiączkach. Pas otaczała kolorowa wstążka, zawiązana z tyłu. Jej końcówki kiwały się na boki podczas marszu kwadratowym korytarzem. Przez znajdujące się pod sufitem podłużne okienka wpadało światło dnia. Kamienne schody poprowadziły na niższe piętro, gdzie przy znajdującym się tu stole siedziała nieco starsza kobieta. Przeglądała właśnie zbiór suszonych roślin. Siwe włosy odstawały falami na boki. Na sobie miała poplamiony fartuch. Posłała dziewczynce szczery uśmiech, po czym powróciła do swego zajęcia.
Kolejny korytarz doprowadził do wielkiej komnaty, w której ściany podpierały kręte filary. Minęli wielką salę, wychodząc na zewnątrz. Jasność dnia poraziła ich w oczy, ale dzielnie kroczyli naprzód, przymykając przy tym powieki. Altaya wystrzeliła niespodziewanie do przodu, podbiegając do ogródka. Zerwała jeden z pokaźnych kwiatów, a następnie przyłożyła do twarzy, chcąc powąchać. Pyłek sprawił, że kichnęła…
Grzmot wyrwał Altayę z objęć snu. Zadrżała, widząc rozświetlające grotę światło. Przez chwilę dostrzegła zarys miejsca, w którym się znalazła. Jej cień rozciągnął się po ścianie naprzeciwko niczym straszydło. Musiała zasnąć na długo, bo nie widziała niczego, prócz ciemności nocy. Ognisko dawno musiało zgasnąć, bo nie wydzielało nawet stróżki dymu. Nie posiadała wyostrzonego wzroku, którym do niedawna chwalił się Kiba, toteż musiała zbadać otoczenie ręką. Po prawej, w niezmienionej pozycji, leżał chłopak. Nie poruszył się nawet o cal. Szum niesłabnącego deszczu cały czas zalewał grotę, odbijając się niekiedy echem od gładkich ścian. Chłód zaczął doskwierać mocniej niż za dnia. Wciąż mokre ubrania wcale nie pomagały w ogrzaniu ciała. Altaya usłyszała jakiś szmer, a może tylko to jej się zdawało. Mimo to wbiła wzrok w mrok na zewnątrz. Zagrzmiało gdzieś nad jaskinią, a po chwili las rozjaśnił się jasnym błyskiem. Sterczące drzewa wcale nie wyglądały przyjaźnie. Dziewczyna nasłuchiwała, wstrzymując nawet oddech. Rozpalona krew zadudniła w bębenkach, więc zaczęła znowu oddychać. Ponownie zagrzmiało i las pojaśniał, ukazując stojącą w deszczu postać. Altaya drgnęła przestraszona. Między drzewami zobaczyła bowiem wielkiego Yuretera. Trwało to ułamek sekundy, ale to na pewno był on. Dwukrotnie większy od przeciętnego człowieka, z ramionami wielkości skały i ogromnym toporem trzymanym w obu dłoniach. Wstrzymała ponownie oddech, zaciskając przy tym buzię. Serce tak mocno łomotało jej w piersi, że pewnie robiło większy hałas, niż gdyby normalnie oddychała. Wymacała ciepłą, lecz nieruchomą dłoń Kiby i zacisnęła na niej palce najmocniej, jak tylko zdołała. Miała nadzieję na szczęśliwe zakończenie tego spotkania. Może stwór wcale ich nie zobaczył i ominie jaskinię, idąc swoją drogą? A może on tak samo, jak Altaya poszukiwał schronienia przed burzą? Wtedy na pewno wszedłby do środka i ich znalazł. Chociaż podczas rozbłysku stał przodem w jej stronę, więc na pewno ją zobaczył. Jeśli to jeden z tych potworów, które zaatakowały Treelavę, nie przepuści takiej okazji. Zabije ich. A może szedł ich śladem? Jakimś sposobem przebył Wielką Wodę i odnalazł to, czego szukał? Nie mieli szans. Kiba pozbawiony swoich nadludzkich zdolności, leżący nieprzytomny w grocie, będącej swoistą pułapką oraz bezbronna Altaya, nieposiadająca żadnej broni. Nie miała sił, ale nie zamierzała poddać się bez walki. Sięgnęła w bok, łapiąc jakiś kamień i poderwała się na nogi, ciskając nim od razu w ciemność. Ponad lasem zagrzmiało i las znowu rozświetlił się białym blaskiem. Przed grotą nikogo nie było, tylko las i smugi deszczu.
Altaya zaśmiała się szaleńczo, po czym osunęła na ziemię. Schowała twarz w dłoniach i głośno zaszlochała. Łzy popłynęły po jej policzkach, mocząc również palce.
– Dlaczego?! – wykrzyknęła, zabierając dłonie od twarzy.
Odpowiedziało jej tylko echo oraz szum nocnej ulewy. Dłonie klapnęły na zimnym podłożu, a ciało przeszył dreszcz. Wypłynęli z Kuady z rana, a zanim Kiba wpadł do wody, minął jakiś czas. Potem Altaya płynęła do brzegu, co zajęło jej nie wiadomo ile czasu. Zapadła noc, więc na pewno minął cały dzień. Ile dni minie, zanim obudzi się Kiba?
Nie chce jeść teraz, może zje jutro? – pomyślała, zerkając na chłopaka.
W tym samym momencie rozbłysk oświetlił jego osobę. Co będzie dalej? Dlaczego to spotkało właśnie ich? Przecież nie zrobili nic złego. Nic, za co mogliby pokutować. Nic. A jednak byli tu, w ciemnej jaskini, nie wiedząc, gdzie dokładnie.
Altaya podpełzła do Kiby i położyła się obok niego, ale tym razem z drugiej strony, żeby mieć przed sobą wejście do groty.
– Kiba… Słyszysz mnie? – szepnęła. Nim powiedziała coś jeszcze, odczekała długą chwilę, jakby oczekując odpowiedzi. Nie łudziła się, że ją usłyszy, ale to wyszło niekontrolowanie. – Nie jesteś tu sam. To ja, Altaya… Wszystko będzie dobrze. Słyszysz mnie? Wyzdrowiejesz…
W to ostatnie zwątpiła. Czy mógł nie wyzdrowieć? Łzy popłynęły z jej oczu. Nie chciała tego, ale nie zdołała ich powstrzymać. Zagrzmiało, ale już słabiej niż wcześniej. Miejsce schronienia chwilowo pojaśniało.
– Nie wiem, czy mnie słyszysz – Altaya położyła dłoń na policzku Kiby – ale zrobię wszystko, żebyś z tego wyszedł. Słyszysz? Nie pozwolę ci umrzeć.
Wtuliła się w niego całym ciałem. Długo leżała, patrząc w coraz rzadziej już jaśniejący las. Burza odeszła daleko, a grzmoty zamieniły się w delikatne pomruki. Szum deszczu wciąż wypełniał wnętrze jaskini. Tak intensywny dzień wyssał z Altayi wszystkie siły. Potrzebowała snu, ale walczyła z nim tak długo, jak tylko zdołała. Nie chciała zasnąć, żeby ani na chwilę nie stracić czujności. Znalazła schronienie przed burzą, chwilowy azyl, ale bała się tego, co przyniesie jej kolejny dzień.
Raff chwycił za napiętą linę, dołączając do innych ludzi i po chwili smukła łódź dotknęła drewnianego pomostu. Eterey zeskoczył z burty, przytrzymując swój pakunek. Przysiadł pod naporem ciężaru, a na plecach zabrzęczało.
– Nareszcie – sapnął.
– Co ta twoja paczka taka ciężka? – zdumiał się Raff. – Daj, poniosę.
Wyciągnął rękę w kierunku instrumentu, lecz Eterey odsunął się na bok. Pomimo wagi pakunku zrobił to dość zwinnie. Widocznie wędrował tak niejednokrotnie, toteż przywykł do dużej wagi na plecach.
– Nie ma takiej potrzeby – oświadczył. – Jestem mocno związany ze swoim instrumentem. – Widząc niezrozumienie dla swoich słów, dodał: – To zupełnie jak wojownik i jego miecz.
Raff wzruszył ramionami. Odwrócił się tyłem do towarzysza, podziwiając miasto. Dopłynęli do celu. Przepłynęli Wielką Wodę, docierając do Wyspy Ognia. Na wstępie witał ich pokaźnych rozmiarów wiatrak, obracając się coraz szybciej napędzany wzmagającym się wiatrem. Kilkoma rzędami za nim sterczały ciągi zabudowań. Przy wielu kwadratowych domostwach ustawiono beczki lub skrzynie. Ruchome okiennice łomotały o ścianę, poruszane podmuchami znad wody. Ceglane kominy mocno przywierały do ścian, dumnie przedzierając się przez wystające okapy jednospadowych dachów, które zgodnie kładły się w stronę morza. Ruch, w porównaniu z poprzednimi tak wielkimi osadami, był raczej znikomy. Ludzie przemieszczali się nieśmiało po ubitym trakcie. Gdzieś z serca miasta wydobywał się gęsty dym, w którego wnętrzu, co jakiś czas błyskały drobne ogniki.
– Dzieciaki pewnie już gdzieś tu są – stwierdził Raff.
I wtedy zobaczył Okotto. Stał nieopodal przy łodzi, podrzucając monetę do góry, aby po chwili ją ponownie złapać. Za jego plecami Bliznooki ładował beczki na pokład. Raff ruszył szybkim krokiem w jego kierunku.
– Gdzie podziałeś moich przyjaciół? – rzucił ostro, stając przed Okotto.
Ten schwycił po raz ostatni monetę i wsunął ją do kieszeni kamizelki. Uwiesił tam po chwili kciuk jednej ręki, a drugą poprawił biały kapelusz.
– Zbłąkana Strzała jest szybsza niż reszta łodzi – odparł. W jego głosie rozbrzmiała duma. Kiwnął głową w stronę zabudowań. – Twoi znajomi poszli już do miasta.
Raff popatrzył na niego podejrzliwie.
– Przypadkiem Kiba nie miał ładować tych beczek? – zapytał, zerkając na człowieka z blizną na twarzy. Stawiał właśnie którąś już z kolei beczkę. Nie wydawały się pełne, bo czynił to z niebywałą lekkością. – W zamian za podwózkę.
Okotto podniósł wyżej rondo kapelusza, po czym oparł się łokciami na burcie. Skrzyżował przy tym oba buty.
– Darowałem im. Ten osiłek zrobi to szybciej. Musi zapracować na kurs powrotny.
– Gdzie są moi przyjaciele? – Raff uniósł głos.
Okotto się zaśmiał.
– Spokojnie, olbrzymie. Przecież mówię, że poszli do miasta.
– Jakoś ci nie wierzę.
– Nie chciałbym się wtrącać – podjął Eterey – ale może rzeczywiście są gdzieś w mieście. – Gdy Raff spiorunował go spojrzeniem, wskazał na wodę, gdzie niezmiennie kłębiły się chmury. – To może, chociaż schowajmy się gdzieś…
– No, słuchaj swojego znajomego – zasugerował Okotto. – Niebawem popada. A ja nie mam czasu na pogawędki. Wracam do Kuady.
– Wracasz w taką pogodę? Coś mi tu nie pasuje. Tylko szaleniec wybierałby się w kurs powrotny, gdy zbliża się burza. – Raff spojrzał na ciemną ścianę wiszącą nad powierzchnią wody.
– Rozgryzłeś mnie – przyznał Okotto. Wyszczerzył zęby. – Szaleniec ze mnie.
– Moje ręce też są szalone. – Raff podszedł do burty, a wtedy dojrzał łuk gdzieś pod siedziskiem. – Poznaję ten łuk. Należy do Altayi.
Przewoźnik obejrzał się przez ramię, zerkając na przedmiot. Wyszczerzył zęby.
– To na pewno ten łuk? Jesteś tego pewien? Nic w nim nadzwyczajnego. Chcesz, to go sobie weź. Mi tam nie jest potrzebny.
Zabandażowany nie odpowiedział, tylko odwrócił twarz w stronę przewoźnika i bez zastanowienia wbił pięść w kadłub. Kawałki deski wystrzeliły z trzaskiem na boki, po czym wpadły do wody z chlupnięciem.
– Coś ty najlepszego zrobił?! – wrzasnął Okotto, odskakując od swego oparcia. Bliznooki stanął w pionie, odstawiając beczkę. – Jak ja teraz wrócę?
Raff odszedł dwa kroki od dziury.
– Nie wrócisz, nim ja nie znajdę swoich przyjaciół.
– Pożałujesz tego! – zagrzmiał Okotto.
Olbrzym zbliżył się do niego na odległość jednego kroku. Tamten wyraźnie poczuł się niekomfortowo, bo wycofał się nieco w tył, zerkając z ukosa na tkwiącego w bezruchu kompana.
– Ostrzegałem – przypomniał Raff. – Pamiętasz, co mówiłem, gdy wypływałeś? Jak teraz będzie nazywała się twoja łódź?
Okotto zerknął nerwowo na swój środek transportu.
– I jeszcze jedno. – Raff wysunął rękę do przodu, jednocześnie idąc.
Okotto wzdrygnął się, ale dzielnie pozostał w tym samym miejscu, czego nie można było powiedzieć o Bliznookim, który będąc na pokładzie, zbliżył się do burty.
– A to – powiedział Raff, zdejmując kapelusz z głowy przewoźnika – w razie, gdybym musiał szukać przyjaciół w deszczu. – Nałożył biały kapelusz na swoją głowę. Pasował prawie idealnie, nawet kolorem.
– To mój ulubiony kapelusz – pożalił się przewoźnik.
– A to jest moja ulubiona głowa – odparł od razu zabandażowany. – Nie lubię, jak moknie.
– Nie wiesz, z kim zadzierasz – ostrzegł Okotto, spinając mięśnie twarzy.
– Nie spinaj się tak, mały, bo coś ci jeszcze pęknie. Oby nie była to któraś kość.
Raff skierował się do zabudowań. Za nim podążył Eterey, zerkając jeszcze przez ramię.
– Szukaj ich, olbrzymie! – zawołał z tyłu Okotto. – Może znajdziesz więcej, niż byś chciał.
Zabandażowany zignorował go całkowicie.
– Jesteś pewien, że dobrze zrobiłeś? – zapytał wkrótce Eterey.
– Coś jest nie tak – przyznał Raff. – Powinni czekać na brzegu. Ja bym tam zrobił.
– Może długo to trwało i wybrali się do miasta. Może to my powinniśmy na nich zaczekać. – Obejrzał się za siebie. – Chociaż niebawem zacznie padać.
Minęli wielki wiatrak, który z bliska wydał się jeszcze większy. Drewniane łopaty podczas obrotu wydawały z siebie głuche stuki. Sparciały materiał dawno już nadawał się do wymiany, toteż silne podmuchy wiatru wcale nie pomagały w wydłużeniu jego żywotności.
– Jaki jest plan? – zagadnął Eterey.
– Odnaleźć Kibę i Altayę – odparł bez zastanowienia Raff.
Eterey odwrócił się przez ramię wyraźnie czymś zaniepokojony.
– Może przeczekamy gdzieś burzę, a młodzi się odnajdą?
– Nie zamierzam siedzieć i bezczynnie czekać. – Minęli człowieka z workiem na plecach. – Szukamy chłopaka z rozczochranymi włosami – zagadnął Raff, wskazując dłonią wokół kapelusza. – Powinna być z nim dziewczyna z łukiem. Przechodzili może tutaj?
Człowiek przystanął na chwilę.
– Nikogo takiego nie widziałem, ale poszukaj tam – odpowiedział, wskazując w kierunku gęstego dymu. – Ostatnio tam dużo się dzieje, więc może ich znajdziesz.
Raff odprowadził wzrokiem człowieka z workiem, kiedy silny podmuch wiatru strącił kapelusz z jego głowy. Pofrunął parę kroków do przodu, pacnął na piach i potoczył dalej.
– A jeśli oni utonęli? – wypalił niespodziewanie Eterey.
Ręka Raffa wystrzeliła ku niemu, zatrzymując palec na wysokości twarzy. Eterey podskoczył wyraźnie wystraszony. W pakunku na plecach coś zabrzęczało.
– Nawet tak nie myśl – warknął olbrzym. – Oboje żyją i znajdziemy ich prędzej czy później. Zrozumiałeś?
Eterey przełknął głośno ślinę.
– Już spokojnie. – Uniósł ręce na wysokość twarzy. – Palnąłem głupotę. Spokojnie...
Raff ruszył w stronę oddalającego się kapelusza. Złapał go, nim ten zdążył odfrunąć jeszcze dalej i umieścił we właściwym miejscu. Za nim w odległości kilkunastu stóp podążył nowy znajomy. Jego skrzywiona mina wyraźnie wskazywała zawstydzenie.
Niebawem minęli zakręt i ich oczom ukazała się druga część miasta, wśród której wyróżniał się budynek z piętrem. Jako jedyny tworzył idealny prostokąt z płaskim dachem. Gdzieś zza niego, a może nawet z jego korony, wydobywał się widoczny już od początku dym. Teraz migające w jego wnętrzu ogniki okazały się żarzącym jeszcze popiołem. W jednym z niewielu podłużnych okien stał czarnowłosy mężczyzna z zamkniętymi oczyma. Jego długie, opadające falami włosy sięgały torsu. Wzrok skierowany miał gdzieś daleko przed siebie, ponad wszystkie parterowe zabudowania.
– Myślisz, że są tutaj? – zagadnął Eterey.
– Przekonajmy się – odparł Raff, nie zmieniając kierunku marszu.
Stanęli przed zamkniętymi wrotami, mogącymi pomieścić w pełnej swobodzie trzech takich przerośniętych Raffów. Nie trzeba było nawet fatygować rąk do pukania, bo drzwi otwarły się same, a w progu stanął człowiek uzbrojony w pokryte dokoła zębami dwa miecze. Szczególną uwagę przykuł jednak nie wygląd broni, a jej posiadacza. Pierwszą rzucającą się w oczy różnicą był kolor skóry w odcieniu jasnego fioletu, do złudzenia przypominające sińce. Drugą zaś – wyrastające z boków łysej głowy, zagięte ku górze rogi. Nosił obcisłą szatę bez rękawów, skórzane spodnie związane pasem i ciężkie buty z zębami na nosach.
– Coście za jedni? – odezwał się niebywale grubym głosem, marszcząc przy tym szeroki nos oraz pozbawione włosów brwi. Zdecydowanie znajomy wydał mu się kapelusz okalający szczyt zabandażowanej głowy. – Nigdy was tu nie widziałem.
– Szukamy przyjaciół – poinformował Raff, nie odrywając wzroku od nieznajomego. – Chłopak z rozczochranymi włosami i dziewczyna z łukiem.
– Nie ma tu takich.
Raff dokładnie obejrzał gładkie lico budynku, zatrzymując wzrok na oknie, w którym niezmiennie tkwił czarnowłosy mężczyzna. Teraz ręce skrzyżował na piersi.
– W takim razie poszukamy gdzie indziej – oświadczył Eterey, ruszając w stronę miasta. Skutecznie zatrzymał go towarzysz, chwytając za wiszący na jego plecach przedmiot.
– Na pewno tędy nie przechodzili? – spytał Raff. – Nie sposób ich przeoczyć.
Mężczyzna wydał z siebie dziwny dźwięk, zbliżony do warczenia.
– Poszli tam – powiedział, wskazując jednym z mieczy w stronę dalszej części zabudowań.
– Jakoś w to nie wierzę.
– Nie obchodzi mnie, w co wierzysz.
Raff zacisnął pięści.
– Skąd masz ten kapelusz?
– Prosta wymiana – odparł zabandażowany. – Ty mi powiesz, gdzie są moi przyjaciele, a ja powiem, skąd mam ten kapelusz.
– A może ty mi powiesz, skąd masz ten kapelusz, a ja po prostu cię nie zabiję. Co ty na to?
– Spróbuj szczęścia.
– Przyprowadź ich, Żinoxie. – Rozległ się głos z góry. Każdy doskonale wiedział, do kogo należał. – Podoba mi się ten przybysz.
– Ma kapelusz Okotto – pożalił się rogaty mężczyzna.
– Tym bardziej chciałbym go poznać.
– Tego drugiego też wpuścić?
– Tak, przyprowadź obu.
Raff kiwnął głową w popędzającym geście. Żinox zacisnął szczękę ze słyszalnym zgrzytem zębów. Nie krył swojego niezadowolenia. Schował oba miecze za plecami, po czym zrobił miejsce do przejścia. Raff przeszedł obok niego, posyłając mu zwycięskie spojrzenie. Zęby zgrzytnęły ponownie, także przekaz dotarł, gdzie powinien. Eterey z głośnym westchnięciem podążył śladem kompana. I chwilę później wrota zamknęły przejście. Rogaty człowiek poprowadził szerokim korytarzem w kierunku schodów wiodących na piętro. Pod sufitem wisiały małe światełka. Od ścian odbijał się tupot butów oraz dziwny odgłos przypominający uderzanie o siebie dwóch metali. Raff mimowolnie wspomniał olbrzyma dobijającego się do wrót Treelavy.
Dotarli do właściwego pomieszczenia. W rogu stał stół, na nim leżała otwarta księga oraz pióro. W miejscu, gdzie dotykało kartki, zostawiło atramentowy kleks. Nadpalone świece wypełniały pozostałą przestrzeń blatu. Wsunięte pod spód krzesło posiadało wyrzeźbiony w oparciu młot skrzyżowany z mieczem. Idealnie zasłane łoże i ułożone na nim poskładane ubrania świadczyły o charakterze czarnowłosego człowieka. Tkwił w niezmienionej pozycji przed oknem. Biała koszula nie posiadała żadnego, choćby najmniejszego zagniecenia. To samo czarne spodnie, w które była schowana.
Przybyli stanęli na środku pomieszczenia, czekając na rozwój wydarzeń. Jednak nic się nie działo. Raff wymienił spojrzenie z towarzyszem, po czym zaczął doszukiwać się czegoś niepokojącego. Nic takiego nie odnalazł, prócz słyszanych co chwila uderzeń metalu.
– Szukam przyjaciół – zaczął zniecierpliwiony.
Czarnowłosy mężczyzna w końcu wykonał ruch, odwracając się do przybyszów. Wyglądał na trzydzieści parę lat. Twarz miał pociągłą i gładką, a na środku czoła widniała pochyła blizna. Pod grubymi brwiami migotały jasne, nieruchome oczy. Jedną stronę szyi pokrywało dawne poparzenie znikające za białym kołnierzem. Splótł dłonie za plecami, zbliżając się do przybyłych. Okrążył ich ślimaczym tempem, nie zważając na śledzące jego poczynania spojrzenia. Zatrzymał się przed obliczem Raffa, który o całą głowę przewyższał go wzrostem. Ich wzrok się spotkał. Ten większy nie zamierzał odpuścić. Nieprzerwanie patrzył w mętne, nieruchome oczy nieznajomego człowieka. Zobaczył w nich swoje odbicie.
Gdy płynęli łodzią z Kuady, nawet nie przyszło mu do głowy znalezienie się w podobnej sytuacji. Zgodnie z umową w Taratok czekać na niego mieli Kiba i Altaya. Po przeprawie przez Wielką Wodę powinni kontynuować podróż na kraniec świata, do Kryształowego Lasu. Teraz kiedy nikt na niego nie czekał, nie wiedział, co robić. Nie dopuszczał do siebie myśli nieodnalezienia przyjaciół, ale w owej chwili wykiełkowało pierwsze ziarenko zwątpienia. Co, jeśli ich nie znajdzie? Sam będzie kontynuował wędrówkę? Ta dwójka młodzików w niedługim czasie stała się dla niego kimś naprawdę ważnym. Nic nie pamiętał ze swojej przeszłości, nie wiedział, skąd pochodzi, czy ma rodzinę, czy kogoś bliskiego, ale to właśnie Kiba i Altaya stali się jego rodziną. Mimo tego, że wcale nią nie byli, to oni stanowili teraz sens jego istnienia.
Mętne oczy, odbijające jego zabandażowaną postać w białym kapeluszu, w pewnej chwili wywołały nieznany dotąd niepokój. Przecież wcześniej nie czuł strachu, nie bał się stawić czoła nawet potężnym Yureterom, a nawet Lantrii – pradawnemu demonowi. Teraz oto stojący przed nim człowiek swoim spojrzeniem wywołał dziwnyniepokój. Widziana w mętnym lustrze osoba w bandażu pociemniała, nabrała jeszcze większej masy, a szczelina pozostawiona na usta się poszerzyła, rozrywając materiał. Niepokojący chłód przeszył ciało stojącego Raffa i w jednej chwili zobaczył przed sobą zacienioną komnatę bez okien. W rogu migotało mdłe światło świecy. Zamrugał parokrotnie, próbując złapać ostrość. Dostrzegł zaokrąglone kształty wygładzonych ścian. Nie były wymurowane, a sprawiały wrażenie wydrążonych w jednolitej powierzchni skały. Wprawne ręce wyżłobiły w nich setki linii, które przecinając się ze sobą, imitowały prostokątne kształty. Raff spojrzał w jedną stronę, gdzie stało lustro o nieregularnych kształtach. Odwrócił głowę w drugą stronę, a tam w cieniu pomieszczenia poruszyła się postać w białej szacie. W miejscu skrytej w mroku głowy mignęły ślepia i dało się wyczuć emanujący od niej chłód. Postać poruszyła ręką, nawet w nikłym świetle jednej świecy, mającą odcień mąki.
Nagle Raff spiął całe ciało, drgnął, leżąc na zimnej podłodze, po czym poderwał się do pionu niesiony niewidzialnym dotykiem. Był lodowaty, przeszywający wszystkie kości aż do szpiku, momentami sprawiający niewyobrażalny ból. Dotyk rozszedł się po kończynach, by po chwili skumulować się wyłącznie na głowie. Niematerialne palce zacisnęły się dokoła, wbijając do wnętrza umysłu tysiące niewidzialnych igieł. Raff szarpnął ciałem, próbując zerwać połączenie, zacisnął pięści najmocniej, jak tylko potrafił, słysząc przy tym chrzęst. Tak jakby któraś z kości pękła od nacisku. Postawił krok w kierunku ściany, kiedy niewidzialne dłonie zacisnęły się jeszcze mocniej. Niesamowity ból rozlał się na wszystkie członki. Raff chciał krzyknąć, lecz nie potrafił wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Zacisnął zęby, potem oczy, zaparł się i wystrzelił przed siebie jak z katapulty, wyrywając się spod lodowatych palców. Rozbił ścianę, wylatując na zewnątrz, prosto w biel. Nawet nie zorientował się, gdzie właściwie jest, a już rąbnął o ziemię z całą swoją masą. Przetoczył się po nierównościach, poderwał do pionu i pędem pognał przez mgłę, wkrótce docierając do bezlistnych drzew. Sterczały jedno obok drugiego, dlatego często obijał się o ich pnie. Biegł co sił w nogach, bez świadomości, nie myśląc o niczym. Krajobraz zmieniał się jak w kalejdoskopie. Raz migały drzewa, raz skały, raz była noc, raz dzień, aż w końcu przed nim rozlała się ogromna przestrzeń wodna. Nie zatrzymał swoich nóg, nie zwolnił, a wbiegł prosto na krawędź urwiska. Stracił grunt pod nogami, przeciął powietrze, a po chwili otoczyła go zimna woda. Zawirował pod powierzchnią niesiony razem z falami, aż poczuł silne uderzenie i zobaczył ciemność.
Raff odzyskał świadomość i zamiast ciemności, ujrzał przed sobą mętne oczy. Mężczyzna zerwał połączenie wzrokowe, przenosząc je na Eterey’a. Zabandażowany zamrugał, oglądając od razu pomieszczenie. Wrócił do rzeczywistości. Jednak, co właśnie miało miejsce? Co mu zrobił tajemniczy człowiek? Gdzie przed chwilą był? Wróciły mu skrawki wspomnień czy zobaczył swoją przyszłość? Rozmyślania przerwał nerwowy głos kompana podróży.
– I czego tak się gapisz?
Mężczyzna z mętnymi oczami się uśmiechnął.
– Ciekawe – powiedział, odchodząc pod okno.
– Pan Gaarv nie widzi – poinformował Żinox.
– Jak to? – Eterey nie krył zdziwienia.
– Co mi zrobiłeś? – rzucił Raff, czując narastający gniew. W wyniku minionej wizji nieświadomie zacisnął pięści.
– Nic tobie nie zrobiłem – odparł Gaarv.
– To, co to było? – Spojrzał na towarzysza. – Tobie też to zrobił?
Eterey zniżył brwi, wyraźnie nie wiedząc, w czym rzecz.
– Patrzył na mnie… Ale przecież on i tak nic nie widzi… Mam rację?
Mężczyzna się zaśmiał. Cały czas stał przodem do okna, dłonie zaś splecione miał za plecami.
– Nie widzę od dawna – oznajmił Gaarv. Podniósł rękę, a drugą zsunął rękaw do łokcia, pokazując poparzoną skórę. – Lata temu cudem uniknąłem śmierci w pożarze. Tak długo patrzyłem na ogień… Tamtego dnia straciłem wzrok, ale zyskałem coś innego. – Opuścił dłonie i splótł z powrotem za plecami. – Dostrzegam duszę.
– Brednie – prychnął Eterey.
– Powiedział złodziej.
Ten wzdrygnął się. Raff zerknął na niego z ukosa, żeby nie stracić z pola widzenia tajemniczego człowieka.
– Zobaczyłeś moją duszę? – Wrócił wzrok na Gaarva.
– Można tak powiedzieć. Pierwszy raz widziałem coś takiego. Człowiek, a jednocześnie nie. Dwie dusze nieprzerwanie ze sobą walczące. Pan Mazzot chętnie się tobie przyjrzy.
– Kto taki? – zdziwił się Raff.
– Niedługo go poznasz, cierpliwości.
– Nikogo nie będę poznawał! – warknął Raff. – Szukam przyjaciół. Są tutaj? Chłopak i dziewczyna, łuczniczka. Niedawno przypłynęli z Okotto, Zatopioną Strzałą. – Ostatnią nazwę wypowiedział z odczuwalną nutą kpiny.
– Zatopiona Strzała. – Gaarv się zaśmiał. – Stąd masz ten kapelusz. Wreszcie ktoś utarł mu nosa. Należało mu się.
– A żebyś wiedział. – Raff dał krok do przodu. – Są tu?
– Niewielu tutaj mieszkańców.
– Czyli jakby przechodziło tędy dwoje młodych ludzi, na pewno nie dałoby się ich przeoczyć?
– Zapewne.
– Nie ukrywasz ich gdzieś tutaj? – Usłyszał kolejne uderzenie metalu. – Co to za hałas? I co to za dym na zewnątrz?
– Oprócz was, nikt dzisiaj tutaj nie wszedł.
– Nic tu po nas – stwierdził Eterey. – Musimy iść poszukać gdzie indziej.
– Nie wypuszczę was – poinformował Gaarv.
– Wyjdziemy sami – odparował Raff.
Mężczyzna obrócił się na pięcie, stając przodem do obecnych. Jego mętne oczy ponownie wzbudziły niepokój, ale tym razem u obu przybyłych. Jednak z daleka nic w sobie nie odbijały, a tym samym nie wywoływały niepokojących wizji.
– Chodźcie, coś wam pokażę – powiedział, ruszając w stronę drzwi. Niby był niewidomy, ale dotarcie do drzwi nie sprawiło mu najmniejszego problemu. Szarpnął klamką, otwierając je na oścież. Opuścił pomieszczenie.
Raff trącił kompana, zastanawiającego się, czy iść, czy jednak zostać. Westchnął i wreszcie wyszedł na korytarz. Zabandażowany podążył za nim, bacznie obserwując poczynania rogatego mężczyzny, który zamknął pochód. Gaarv kroczył pewnie przed siebie ani razu nie zawadzając o żadną przeszkodę. Wręcz spłynął po jednych schodach, potem drugich. Słyszalny od początku metaliczny hałas nasilał się z każdym niższym piętrem. Dotarli do pancernych drzwi z uwydatnionym młotem i mieczem, takimi samymi jak na krześle z pomieszczenia powyżej. Żinox wystąpił przed szereg i pchnął wrota z widocznym grymasem. Zawiasy zgrzytnęły i do korytarza wlało się ciepło uzupełnione głośnym stukaniem w metal. Oczom przybyłych ukazała się podziemna jaskinia wypełniona poświatą pochodzącą od dwóch wielkich kotłów. Grupki mężczyzn i kobiet wykuwały właśnie oręż. Uderzenia młotem w rozgrzaną stal odbijały się echem od skalnych ścian. Kilku pobratymców rogatego człowieka krążyło po kamiennych pomostach, doglądając pracy.
– Teraz wiecie, dlaczego w mieście nie ma zbyt wielu ludzi – wyjaśnił Gaarv. – Mieszkańcy pracują tutaj. Przetapiają metal na broń. Właśnie dlatego Taratok nazywają także Miastem Stali.
– Po co wam tyle broni? – zdziwił się Eterey, zerkając na ułożone na kamiennych stołach rzędy mieczy.
– Posłużą do walki z przyszłym wrogiem.
– Jakim wrogiem? – Raff niepostrzeżenie wsunął dłoń do kieszeni płaszcza, próbując wewnątrz niej nałożyć rękawicę. Nie mógł pozwolić sobie na publiczne ubieranie. – Z kim zamierzasz walczyć?
Mężczyzna z mętnymi oczami ruszył po schodach w dół pokaźnej jaskini. Gorąc panujący wewnątrz mimowolnie skrapiał skórę potem. Jednak bandaż na ciele Raffa pozostał całkowicie suchy, co zwróciło uwagę gospodarza.
– Odpowiada tobie taka temperatura? – zapytał.
– Z kim zamierzasz walczyć? – powtórzył Raff, wciąż walcząc z rękawicą w swej kieszeni.
– Chyba nie sądzisz, że jestem w stanie walczyć. – Gaarv się zaśmiał. – Jak miałbym walczyć z przeciwnikiem, którego nie widzę? Poza tym nigdy nie walczyłem. Nie potrafię. Mazzot doskonale wie, do czego mu ta broń.
Minęli pierwszą grupkę pracujących ludzi. Jeden z nich uderzał ciężkim młotem w rozgrzaną stal, formując długi miecz. Drugi chłodził właśnie w wodzie kolejny, a trzeci z nich układał nową dostawę na jednym z licznych, kamiennych stołów. Nieopodal grupka chudych mężczyzn wyłupywała coś w skale. Dalej, przy ogromnym kotle, spod którego buchał wielki ogień, pracowało dwóch ludzi w brudnych szatach. Jeden miał niebywale odstające uszy w parze z pokaźnym czołem, drugi zaś rozszalałe oczy i wąs pod nosem. Raff skądś ich kojarzył. Gdzieś musiał już ich widzieć. Pierwszy z nich ładował w wiadra czarne bryły tylko po to, by przynieść je temu drugiemu i wspólnie wrzucić w ogniste czeluści. Dokarmiony płomień zafalował dumnie wokół ogromnego naczynia, sycząc przy tym z zachwytu.
– Pracują z własnej woli, czy ich zmusiłeś? – zapytał Raff.
– Wszyscy spłacają swój dług – odparł gospodarz. – Mieszkańcy tak zapracowują na jedzenie, a pozostali odpracowują przeprawę przez Wielką Wodę.
Raff stanął w miejscu.
– Gdzie są moi przyjaciele? – zagrzmiał. – Przypłynęli tutaj z Okotto, więc odpracowują przeprawę. Gdzie są?
Gaarv się zaśmiał, stając przodem do pozostałych.
– Tutaj są ci z dzisiaj. – Wskazał gdzieś w bok, gdzie pracowała grupka ludzi. – Jak widzisz, żadne z nich nie pasuje do twojego opisu. Nikt nie ma rozczochranych włosów i żadnej łuczniczki wśród nich raczej nie znajdziesz. Nie wzbogaciliśmy się w żaden łuk.
Eterey cofnął się nieco w tył, stając na krawędzi ścieżki. Odłamek skalny spod jego buta spadł, odbijając się echem od ścian poniżej. Wyjrzał poza krawędź, dostrzegając dalekie dno, otoczone dokoła ścianami.
– Dlaczego to robisz? – Raff zacisnął pięści.
Żinox wydobył zza pleców swoje dwa miecze. Grupka krążących gdzieś wcześniej rogatych pobratymców okrążyła nieznajomych. Metaliczny hałas zniknął, gdyż wszyscy zaprzestali swoich prac, obserwując zajście.
– Każdy ma swój cel – odparł człowiek o mętnych oczach. – Nigdy o niczym nie marzyłeś? A ty? – zwrócił się do Eterey’a. – Ty też nie masz celu?
– Wracam do ukochanej – odpowiedział muzykant, rozglądając się nerwowo po uzbrojonych rogaczach. – Nie chcemy walczyć. Wypuść nas.
– Hm… Niestety nie mogę tego zrobić. W sumie ciebie mógłbym wypuścić, ale poznałeś moją tajemnicę.
– Gdzie jest Kiba?! – Raff ruszył do przodu.
Wyjął niebieską rękawicę z kieszeni, jednocześnie omijając zębate ostrze. Ominął stojące obok korytko z rozgrzaną stalą, z której wystawał trzon miecza. Pech chciał, że natrafił na but przeciwnika. Zahaczył o niego swoją ponadprzeciętnej wielkości stopą, zatoczył się, tracąc równowagę, a wtedy Żinox, wykorzystując chwilę, wymierzył mu cios podeszwą prosto w rękę trzymającą cudowne odzienie. Niebieska rękawica wypadła z dłoni zabandażowanego. Ten zatoczył się ponownie, lokalizując jej położenie. Znowu ominął zębate ostrze i sięgnął po rękawicę. Już prawie ją nałożył, kiedy mimowolnie podniósł wzrok do góry, natrafiając na mętne spojrzenie. Ponownie dziwny dreszcz spiorunował jego całe ciało, blokując ruchy. I wtedy pojawił się Żinox.
Raff poczuł szarpnięcie i zanim odzyskał kontrolę nad swoim ciałem, wyleciał poza krawędź skalnej podłogi. Widział, jak oddala się od stojących na górze napastników. Nim zaczął spadać, zdążył jeszcze dostrzec swoją rękawicę, która trawiona ogniem, znikała coraz bardziej w korytku z rozgrzaną stalą. Okrycie dłoni, które pozwalało dorównać sile demonom i wielkim Yureterom, przepadło w taki sposób. Cudowna rękawica spłonęła w okamgnieniu. Natomiast Raff oddalał się coraz bardziej i bardziej, aż poczuł silne uderzenie. Świat zadrżał i nastała ciemność.
Altaya podskoczyła, otwierając oczy. Minione wydarzenia okazały się jednak rzeczywistością. To nie był sen, chociaż bardzo by tego chciała. Taki koszmar, który znika wraz z wybudzeniem. Nie tym razem. Wciąż znajdowała się w grocie, a obok niej niezmiennie leżał nieprzytomny Kiba. Jedyne co się zmieniło, to pora dnia. Noc wymieniła się z dniem, a po ulewie zostało tylko mokre wspomnienie. Z roślin skapywały pojedyncze krople wody. Słońce nie zaszczyciło swą obecnością. Chłód poranka momentalnie wlał się do wnętrza azylu, aż nieprzyjemny dreszcz zmroził ciało dziewczyny. Drgnęła, czując dyskomfort. Przetarła oczy, po czym zwróciła się ku chłopakowi. Odwróciła go na bok i odsłoniła ranę. Nie krwawiła, ale nie to było istotne. Rana skleiła się samoistnie, zostawiając tylko linię łączenia.
Oczy Altayi zaszkliły się łzami, a jedna z nich spłynęła po policzku. Właśnie takiego pozytywnego impulsu tego dnia potrzebowała. Skoro rana wyglądała lepiej, zdolności nie zniknęły całkowicie. Albo wróciły w pełni, albo została jakaś cząstka niepozwalająca umrzeć. Być może to była tylko chwilowa słabość, wywołana powrotem wilka. Obraz cienia spowijającego ciało Kiby powrócił do głowy dziewczyny. Znowu drgnęła, ale tym razem nie z zimna. Żeby nie wracać do tego wspomnienia, ułożyła chłopaka z powrotem na plecach, a następnie rozejrzała się po jaskini.
Jasność dnia, choć pozbawiona słonecznego blasku, wystarczyła do ukazania innego oblicza pomieszczenia. Niezbyt głębokie oczko wodne odbijało w sobie sklepienie oraz otwór wejściowy. W jednym kącie leżało kilka suchych patyków idealnie nadających się do rozpalenia ognia. Widocznie Altaya nie była pierwszą osobą odwiedzającą to miejsce. Żadnych świeżych śladów jakiejkolwiek obecności nie dojrzała, więc pospiesznie przeniosła rozpałkę w miejsce nocnego ogniska i zwinnie rozpaliła kolejne.
Przyjemne ciepło wijącego się płomienia zaczęło muskać wychłodzoną skórę dziewczyny. Zdjęła z siebie mokre ubrania i rozłożyła przed ogniskiem, a towarzysza podciągnęła możliwie najbliżej, licząc na wysuszenie również jego ubrań. Nie wiedziała, czy zdjęcie z niego szat nie wychłodzi go bardziej niż pozostawienie mokrych na ciele, dlatego wybrała taką opcję. W nocy nie miały, kiedy wyschnąć. Przemyła mu tylko twarz. Potem odwinęła bandaż na ramieniu. Pamiątka po kłach wilka nie zmieniła wyglądu. Mimo to przetarła ślad, namoczyła bandaż i ułożyła obok ubrań. Następnie uklękła w samej bieliźnie nad lustrem wody. Zobaczyła w nim swoje odbicie. Zmierzwione, zapiaszczone włosy wyglądały okropnie. Do tego brudna twarz. Niby przebywała na deszczu, ale krople nie zmyły z niej całego brudu. Ujęła wodę w złożone dłonie i ugasiła pragnienie, a następnie przemyła twarz. Była tak przemarznięta, że chłód wody nie zrobił na niej większego wrażenia. Wzięła odrobinę wody w złożone dłonie i zaniosła Kibie. Nie łudziła się, że wypije, ale polała mu po ustach, licząc na chociaż jedną kroplę, która trafi, gdzie trzeba. Wytarła nadmiar ściekający po bokach. Posiedziała chwilę obok, przyglądając się jego nieruchomej twarzy. Westchnęła, po czym wróciła nad oczko.
Upewniwszy się, że nikt jej nie obserwuje z zewnątrz, zdjęła z siebie bieliznę i weszła do źródełka. Spłukała z siebie cały piasek, łącznie z tym we włosach. Potem wróciła do ogniska. Dorzuciła kolejne patyki, żeby zwiększyć moc grzewczą. Siadła najbliżej, jak tylko zdołała, przysunęła nogi do piersi i objęła je ramionami. W takiej pozycji poczekała, aż ubrania całkowicie wyschną, po czym nałożyła je na siebie. Nie chciała zostawiać Kiby, żeby szukać gdzieś pożywienia lub nawet jakichś ludzi. W każdym bądź razie musiała to zrobić, bo nie wiedziała, ile czasu spędzi w jaskini, a pusty żołądek w niczym nie pomoże. Skoro rana zaczęła się goić, poczuła się nieco spokojniejsza.
– Muszę na chwilę wyjść – powiedziała, klękając obok Kiby. Zawinęła ramię na powrót suchym bandażem, zakrywając wspomnienie wilka. Powiodła palcami po wysuszonych już włosach chłopaka. Potem zjechała na twarz i pogładziła policzek. – Wyjdziesz z tego. Będzie dobrze. Cały czas będę przy tobie.
Poczekała dłuższą chwilę z nadzieją odpowiedzi, lecz usłyszała tylko trzeszczące palenisko. Zebrała swoje włosy w dłonie i odrzuciła w całości na plecy. Nie wyschły jeszcze całkowicie, dlatego ułożyły się w jeden pas. Długo wpatrywała się w spokojną twarz nieprzytomnego Kiby. Nachyliła się i złożyła na jego ustach pocałunek. Od dawna pragnęła takiej bliskości. Nie tak wyobrażała sobie tę chwilę. Ich pierwszy pocałunek powinien wyglądać zupełnie inaczej. Nie pod wodą, gdy wdmuchiwała mu powietrze, ani teraz gdy leżał nieprzytomny. Marzyła o spokoju, łonie natury, bezchmurnym niebie oraz zapachu kwiatów. Będąc jeszcze dzieckiem, parokrotnie zastanawiała się, jak to jest kogoś całować. Do tej pory nie miała okazji tego spróbować. I w sumie w żaden sposób tego nie żałowała.
Pomimo kąpieli w morskiej wodzie, minionego deszczu i chłodnej jaskini, jego wargi były ciepłe, tak samo, jak reszta ciała. Oczy dziewczyny samoistnie podeszły łzami, ale żadna z nich nie spłynęła. Zdołała się powstrzymać. Wiedziała, że płacz w żaden sposób jej nie pomoże, a wręcz przeciwnie. Rozklejanie się w obecnej sytuacji nic by nie wniosło, a tylko spotęgowało nagromadzone emocje.
– Niedługo wracam – szepnęła, podnosząc głowę, a potem gładząc policzek Kiby.
Opuściła miejsce schronienia. Zamrugała parokrotnie drażniona jasnością dnia. Mimo wszechobecnych chmur na zewnątrz i tak było jaśniej niż w jaskini. Dlatego oczy musiały się przyzwyczaić. Altaya nie stała długo, nie chcąc przebywać poza grotą dłużej, niż to konieczne. Musiała znaleźć jakieś jedzenie i wrócić do Kiby. Nie miała łuku, noża, nic. Pozostawały dary lasu. Nie polowała, także i tak nie zrobiłaby pożytku z żadnej broni.
Szybkim krokiem minęła kilka drzew. Stanęła nieruchomo, nasłuchując otoczenia. Zastanowiła się przez chwilę, czy widziany w nocy Yureter rzeczywiście był tylko wytworem jej wyobraźni, czy czekał gdzieś przyczajony w lesie, oczekując na okazję do ataku. Chociaż to mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę jego rozmiary i siłę, to musiała mieć pewność. Jej serce przez chwilę zabiło mocniej, gdy gdzieś w krzakach zaszeleściło. Spięła ciało, poruszając nerwowo oczami. Prędko oceniła rozmiary zarośli, dopasowując ich wielkość do gabarytu Yureterów. Gdyby się postarał, mógłby się za nimi schować. Przełknęła więc ślinę, dając pierwszy krok. Narastający oddech wcale nie pomagał w zachowaniu anonimowości. Podobnie jak w nocy i teraz mógł ją zdradzić. Zatrzymała więc powietrze w płucach, zamieniając głośny oddech na dudnienie w uszach, po czym zbliżyła się do krzaków na wyciągnięcie ręki. Niepewnie, prawie drżącym ruchem, wysunęła dłoń do przodu, a wtedy z zarośli wyleciał spłoszony ptak. Zaskrzeczał, jakby w pożaleniu się na zakłócanie spokoju i odfrunął, trzepocząc skrzydłami.
Altaya drgnęła przestraszona, odprowadziła zwierzaka wzrokiem ponad las, a potem odetchnęła z ulgą. Serce, nim zdołało się całkowicie uspokoić, łomotało jeszcze kilka długich chwil. Dziewczyna, upewniwszy się, co do braku zagrożenia wewnątrz zarośli lub poza nimi, obrała wcześniejszy kierunek. Stąpała szybko, rozglądając się przy tym na wszystkie strony świata, poszukując czegoś nadającego się do zjedzenia, bądź czegoś niepokojącego, mogącego być zagrożeniem. Wiele wydarzyło się w minionych dniach, dlatego podwoiła swoją czujność. Nie potrzebowała więcej takich wrażeń. Te wyczerpały swój limit, raczej już dożywotnio.
Nagle stanęła, widząc ponad lasem dym. Czarne, gęste kłęby pięły się leniwie, podłużną falą ku niebu.
Coś musiało się stać – pomyślała.
Jednakże nie miała czasu ani odwagi tego sprawdzać. Musiała pozostać jej nadzieja, iż nikomu nic złego się nie stało i poradzą sobie bez jej pomocy. Opuściła wzrok, a wtedy coś sobie uświadomiła. Obejrzała pospiesznie wszystkie drzewa rosnące wokół niej. Wcześniej nie zwróciła na to uwagi, lecz teraz była wręcz pewna swojego odkrycia. Nie była na Wyspie Ziemi. Stała na drugim lądzie, tym, na który zmierzała.
To jest Wyspa Ognia.
Uśmiechnęła się delikatnie, znajdując w sobie iskierkę radości. W tym wszystkim przynajmniej znaleźli się po drugiej stronie Wielkiej Wody. Jednak popłynęła w dobrą stronę, tam gdzie powinna. Teraz to wiedziała, bo wszystkie drzewa wokół niej były dużo mniejsze, niż te napotykane na Wyspie Ziemi. Z pominięciem Lasu Forenarskiego, rzecz jasna, który był niepowtarzalny. Nie łudziła się na spotkanie na swej drodze drugiego, tak wysokiego lasu. A skoro była tam, gdzie powinna, musiała tylko zrobić, co może, żeby wyleczyć Kibę. Tylko go obudzić, sprawić, by jego rana zniknęła i nakarmić. W jednej chwili odrobina radości uleciała jak pył na wietrze. Jeśli czegoś nie znajdzie do jedzenia i nie wymyśli jak nakarmić chłopaka, to obecność na Wyspie Ognia nic nie da. Wędrówkę kontynuować będzie musiała w pojedynkę. Aż wzdrygnęła się na samą myśl. Nie chcąc dłużej rozmyślać nad tym, czego za nic w świecie by nie chciała, ruszyła przed siebie.
Rozglądała się na boki, zaglądała za drzewa, krzaki, aż znalazła rosnące dziko jagody. Latami studiowała wszystkie księgi w świątyni, dlatego wiedziała, które rośliny są trujące, a które zjadliwe. Miała szczęście, bo trafiła na te drugie. Przysiadła pod krzakiem, zrywając pierwszy owoc. Poczuła niesamowitą słodycz wypełniającą podniebienie. Wreszcie odzyskała apetyt i zaczęła łapczywie zrywać kolejne jagody. Wtedy znowu wróciły te najgorsze myśli. Nie chciała ich zatrzymywać, robiła wszystko, by wypędzić je najdalej, jak tylko zdoła, ale bezskutecznie. Czarne smugi wiły się wokół jej umysłu niczym węże, co chwila kąsając w czuły punkt. Nawet słodycz owoców nie sprawiała już żadnej przyjemności. Dlatego Altaya zacisnęła mocno oczy, przywołując wspomnienie.
Siedząc na huśtawce, wznosiła się w górę i opadała za chwilę w dół. Dwie plecione liny, dowiązane do gałęzi starego dębu, solidnie trzymały wystrugane siedzisko.
– Jeszcze wyżej, Sugu! – wołała. Gdy wznosiła się ku górze, za każdym razem wyciągała dłoń, chcąc złapać słońce.
Mężczyzna chwycił za siedzisko i pchnął naprzód, potem znowu i znowu, aż oparł się o pień, próbując uspokoić oddech.
– Wystarczy już, księżniczko.
Altaya najchętniej bujałaby się cały dzień, ale widziała zmęczenie malujące się na twarzy starca. Gdy huśtawka znacznie zwolniła, zeskoczyła z niej, lądując na kolanach. Pospiesznie je otrzepała i podbiegła do Sugu. Uśmiechnął się do niej i ujął jej dłoń w swoją.
Idąc za rękę, weszli do świątyni. Przeszli korytarzem, docierając do wielkiej sali z filarami. Gdy tylko się pojawili, podeszła Doi. Jej mina nie wyglądała na zadowoloną.
– Muszę iść na ważną rozmowę – powiedział od razu Sugu, głaszcząc główkę dziewczynki. – Nie możesz przy niej być.
– Dlaczego? – zdziwiła się. Do tej pory nie było między nimi żadnych tajemnic.
– Ta rozmowa jest… jest… – Jego głos zadrżał. – Jest zbyt trudna. Chodź, zaniosę cię do biblioteki. – Nachylił się, chcąc ją podnieść, lecz ona zaprotestowała.
– Nie chcę.
Sugu ukląkł przed Altayą.
– Doskonale cię rozumiem, ale dorośli mają swoje sekrety.
– Ale wcześniej nie mieliście. Dlaczego nie mogę zostać? Nie może to być nasz wspólny sekret?
Starzec zerknął na górującą nad nim Doi. Kobieta pokręciła głową. Westchnął głęboko.
– Chodź, poszukasz czegoś ciekawego w księgach.
– Ale ja nie chcę – zaprotestowała.
– Proszę cię, księżniczko. Porozmawiamy chwilę i wrócę po ciebie. Obiecuję. Są rozmowy, których dziecko nie może słyszeć. To właśnie taka rozmowa. Wiem, że nigdy wcześniej tak nie było, ale to jeden, jedyny raz. Obiecuję. Więcej takich sekretów nie będzie. Może być? – Trącił ją w brodę.
Altaya bez słowa opuściła salę, kierując się korytarzem w stronę zakrętu. Słyszała stawiane za plecami kroki, więc Sugu poszedł za nią. Skręcili w prawo, potem lewo i weszli do biblioteki. Cztery ściany kwadratowego pomieszczenia zajmowały półki. Wszystkie wypełnione były różnej grubości księgami lub zwojami. Altaya niechętnie usiadła do stołu. Skrzyżowała ręce na piersi i za nic w świecie nie zamierzała nawet spojrzeć na Sugu. Skoro zamierzał mieć przed nią jakieś tajemnice, nie chciała na niego patrzeć. Obraziła się i to nie na żarty. Oprócz patrzenia postanowiła jeszcze nie rozmawiać.
Starzec sięgnął po jedną z ksiąg, przekartkował i położył przed dziewczynką.
– Myślę, że to odpowiednia chwila na zapoznanie się z tym. Przyda ci się niebawem. – Altaya wcale nie zareagowała. Patrzyła w podłużne okienko usytuowane pod sufitem. – Obraziłaś się na mnie?
Dziewczynka fuknęła, zamykając oczy. Nie zamierzała z nim rozmawiać. Skoro chciał mieć sekrety, to niech sobie je ma. Sugu zaczął gładzić głowę Altayi, ale ona odsunęła się nerwowo, z grymasem na twarzy. Starzec westchnął, po czym wyszedł z pomieszczenia. Altaya słysząc oddalające się kroki, upewniła się, czy została sama. Potem zerknęła na otwarte strony księgi. Zobaczyła tam malunek łuku, strzał oraz opis wykonania. Odsunęła z nerwem lekturę i podparła brodę na rękach. Co chwila zerkała ukosem na wyjście z biblioteki. Nogi pod krzesłem latały jak szalone. Najpierw stukały o krzesło, potem uderzały o siebie, a na koniec huśtały się na przemian, w przód i tył.
Tak nie może być – pomyślała.
Zeskoczyła z krzesła, żeby na palcach podejść do futryny. Wyjrzała na korytarz, nie dostrzegając nikogo. Wstrzymała oddech. Nie chciała nawet oddychać, bo mogłaby zdradzić swoje położenie. Niezauważona przemknęła przez jeden korytarz, potem drugi. Wyjrzała zza ściany, będąc już prawie przy sali z filarami. Tam usłyszała głosy. Serce zaczęło jej walić jak szalone. Nigdy wcześniej nie musiała się skradać, no chyba, że dla zabawy. Tym razem to nie była zabawa. Coś się stało. Tylko co?
Zamierzała już wyjść zza rogu i zbliżyć się bardziej, kiedy z sali wyszedł Sugu, Doi, a wraz z nimi ktoś nieznajomy. Miał na sobie dwuczęściową, luźną szatę z długimi rękawami. Idąc, podpierał się na powyginanym kiju. Jego nieco wygiętą twarz skrywały liczne, rdzawe cętki. We trójkę przeszli korytarzem, zatrzymując się na jego końcu. W pewnym momencie nieznajomy odwrócił głowę w stronę kryjówki Altayi. W porę zdążyła zareagować, znikając za rogiem. Jej oddech mocno przyspieszył, a serce omal nie wyskoczyło z piersi.
Zobaczył mnie – pomyślała, jednocześnie analizując możliwe opcje ucieczki.
Mogła wrócić do biblioteki i udawać, że nic się nie stało, schować się w innej sali lub pozostać. Wybrała trzecią opcję. Może wcale jej nie zobaczył. Schowała się szybko, więc wcale nie musiał jej widzieć. Był stary, także nie musiał mieć dobrego wzroku. Z takim nastawieniem przykleiła policzek do ściany. Czując chłód powierzchni, wyjrzała jednym okiem. Nieznajomy człowiek z kijem opuścił już świątynię i oddalał się coraz bardziej. W wejściu niezmiennie tkwili Sugu i Doi.
– Możesz już wyjść, księżniczko – odezwał się Sugu.
Altaya drgnęła, a jej ciało przeszedł dreszcz. Skąd on wiedział? Przecież doskonale się ukryła, a starcy nie widzą z daleka. Musiał zauważyć ją tamten przybysz. Wzięła głęboki wdech, po czym opuściła kryjówkę. Z każdym stawianym krokiem coraz bardziej ogarniał ją strach. Najpierw dziwne zachowanie Doi, potem sekret Sugu, a na koniec nieznajomy człowiek w jej domu. O co tu w ogóle chodziło? Było tak dobrze, aż do tej chwili. Do tej pory nie było żadnych tajemnic. Do dzisiaj nie musiała się bać reakcji swoich opiekunów. Co więc się stało, że tak to wszystko teraz wyglądało? Zrobiła coś złego? Źle się zachowywała, czy powiedziała coś nieodpowiedniego? Starała się być grzeczna, nie sprawiać żadnych kłopotów. Wiedziała, że Sugu i Doi do najmłodszych już nie należeli, więc pomagała im jak najwięcej. Chciała odciążyć ich w możliwie największej ilości zajęć, nawet próbowała coś ugotować, czy zbierać drewno w lesie. Dlaczego więc mieli takie miny? Nie wyglądali na złych, a raczej…
– Jesteście smutni? – zapytała, stając przed ich obliczem.
– Najlepiej będzie, jeśli to ja jej powiem – zadeklarował Sugu.
– Ale co? – spytała dziewczynka. – Co się dzieje?
– Chodź. – Sugu ujął jej dłoń i poprowadził korytarzem do zakrętu, gdzie skręcili w lewo.
Altaya szła w milczeniu, zerkając co jakiś czas na staruszka. Cierpliwie czekała na jakieś wyjaśnienia. Pokonali kilkanaście wykutych w kamieniu schodów, potem przeszli jasnym korytarzem, docierając do końcowego pomieszczenia. Nie było w nim nic, prócz płonącego w ścianie płomienia. Starannie przygotowany do tego celu otwór zajmował sporą część ściany.
– Niedługo będę musiał odejść – zaczął Sugu. – Jeszcze nie dzisiaj, ale wkrótce.
– Dokąd? – zdziwiła się dziewczynka. – Dokąd chcesz odejść?
– Jestem chory i niedługo odejdę…
– Pójdziesz szukać leku, tak? Zabierz mnie ze sobą. Pomogę.
Starzec pokręcił głową.
– Tę podróż muszę odbyć sam. Ale nie martw się, zostanie z tobą Doi.
Altaya przywarła do niego, mocno zaciskając ramiona na jego piersi. Nie musiała nic mówić, słowa były tu zbędne.
– Kto to był? Ten człowiek z kijem…
– Nie zajmuj sobie nim głowy, księżniczko.
– Może on wie, gdzie jest lek?
Sugu wskazał palcem na palenisko, gdzie czerwony płomień leniwie wił się ponad w połowie zwęglonym polanem drewna.
– Widzisz ten płomień? – zapytał.
– Ogrzewa nas w zimie – odparła. – Ale nie wiem, dlaczego teraz go rozpaliłeś.
– Póki on jest, będę i ja. – Starzec spojrzał na dziewczynkę, która zmrużyła nieco oczy, kompletnie nie rozumiejąc tych słów. – Każda żyjąca istota ma taki ogień. To płomień życia. Jeśli on zgaśnie, gaśnie wówczas życie istoty. Gaśnie wraz z jej odejściem. Są gdzieś w świecie, ale nie wiadomo gdzie. Nawet zło nie wie o miejscu ukrycia tych płomieni. Są zbyt ważne. A teraz uśmiechnij się, moja księżniczko. – Trącił jej brodę z uśmiechem.
– Jak mam się uśmiechać, skoro mnie opuścisz?
– Nie opuszczę dzisiaj, nie jutro, może i nie za rok, czy dwa. Masz dużo czasu. Będziemy go marnować na płacze?
Altaya nie rozumiała, dlaczego Sugu, pomimo choroby i odejścia, wydawał się teraz taki spokojny. Nie chciała, żeby ją zostawiał. W ogóle nie chciała, żeby odchodził. Zawsze był przy niej, odkąd tylko pamiętała. Nie był jej ojcem, ale tak go traktowała.
Sugu wyjął nie wiadomo skąd kawałek kredy i zaczął coś kreślić na pobliskiej ścianie.
– Co robisz? – zdumiała się dziewczynka. – Doi będzie zła. Przecież nie wolno pisać po ścianach. Potem chodzi i musi wszystko wycierać.
– Dzisiaj zrobi wyjątek. – Staruszek podał Altayi drugą kredę. – Próbuję narysować drzewo. Pomożesz mi?
Dziewczynka spojrzała na niego, mrużąc oczy. Dziwnym wydało się jej, że nie potrafił narysować tak prostej rzeczy. Kreślił jakieś koślawe linie, w niczym nieprzypominające konturów pnia, a korona drzew wyglądała jak okropna karykatura chmury. Pokiwała głową, zaraz po tym wycierając dłonią malunek.
– Nie mogę na to patrzeć – mruknęła, zaczynając malować po swojemu.
Nakreśliła pień, potem jedną gałąź, drugą, a gdy pojawiła się też i trzecia, spojrzała na staruszka. Uśmiechnął się do niej. Jego twarz wyglądała jak zawsze, łagodnie i spokojnie. Altaya, chociaż tego nie chciała, bo przecież wciąż była jednocześnie zła i smutna, odwzajemniła uśmiech.
Wspomnienie przerwała zeskakująca z drzewa wiewiórka. Jej ruda kita zafalowała w powietrzu przy lądowaniu. Zbliżyła się asekuracyjnie do skulonej pod krzakiem dziewczyny, poruszając przy tym nosem. Altaya bardzo wolno wystawiła ku niej otwartą dłoń. Na niej leżały dwie jagody. Zwierzę, jakby zupełnie nieczujące z jej strony zagrożenia, chwyciło za owoce i wróciło na pobliskie drzewo, gdzie siadając wygodnie na gałęzi, wyprawiło sobie słodką ucztę.
Altaya popatrzyła jeszcze chwilę na stworzenie, po czym nazbierała w ubranie jagód i skierowała się do jaskini. Minęła miejsce, z którego widziała czarny dym. Przystanęła na chwilę, raz jeszcze oglądając ciemny opar. Wzięła głębszy oddech i wróciła do jaskini. Kiba leżał w tym samym miejscu, w którym go zostawiła. Zbliżała się nieco nerwowo, obserwując pierś chłopaka. Zdenerwowanie powoli rosło, gdy pomimo zmniejszania dzielącej ich odległości nie dostrzegała żadnego ruchu. Serce przyspieszało coraz bardziej i bardziej, aż zadudniło w uszach. I wtedy odetchnęła z ulgą, bo oddychał. Czynił to niebywale spokojnie, dlatego też nie spostrzegła tego wcześniej. Siadła ciężko obok niego, jeszcze przez chwilę oddychając niespokojnie. Wzięła w palce jeden z przyniesionych owoców i włożyła w nieruchome usta chłopaka. Jego buzia ani drgnęła.
– Dlaczego nie jesz? – szepnęła. – Musisz zjeść. Słyszysz?
Odpowiedziała jej cisza. Dziewczyna zastanowiła się, co zrobić, żeby chłopak wyzdrowiał. Gojąca się rana może i była dobrym znakiem, ale nie przełykał jedzenia, a bez tego nie mógł