Przebudzenie Zapomnianych - Mariusz Frankowski - ebook

Przebudzenie Zapomnianych ebook

Mariusz Frankowski

4,7

Opis

Siedemnastoletni Kiba mieszka samotnie w Lesie Deszczowym. Od roku zmaga się ze stratą bliskiej mu osoby. Pewnego dnia ratuje sąsiednią wioskę przed atakiem pradawnej bestii. Pokonuje ją, ale sam zostaje przez nią ugryziony, a tym samym zarażony trucizną, mającą zamienić go w podobną istotę. Z rozkazu Wielkiego Ducha opuszcza rodzinny las i wyrusza w podróż na kraniec świata, by odnaleźć lek. W niedługim czasie spotyka tajemniczego Raffa oraz łuczniczkę Altayę. Z czasem okazuje się, że cała podróż nie jest tylko wędrówką po lekarstwo. Kiba będzie musiał zmierzyć się z przeszłością, Martwymi Istotami, potworami, a także wygrać bitwę mogącą zaważyć na losach świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 661

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (6 ocen)
4
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




MARIUSZ FRANKOWSKI

PRZEBUDZENIE

ZAPOMNIANYCH

KSIĘGA I

Copyright ©by Mariusz Frankowski, 2024

Redakcja i korekta: Joanna Borek

Skład i łamanie: Mariusz Frankowski

Projekt okładki: Jagoda Miga

Mapa: Maja Stanisławczyk / M-ART

Wydanie I

ISBN 978-83-971293-1-3

Znajdziesz mnie:

https://lubimyczytac.pl/autor/265471/mariusz-frankowski

www.facebook.com/mariuszfrankowski

www.instagram.com/czterowyspie

www.czterowyspie.pl

Kochającej żonie Natalii

oraz cudownym dzieciom, Amelce i Bartkowi

Rozdział I

Rana

Pomiędzy omszałymi drzewami Lasu Deszczowego przemknęło coś wielkiego. Ocierając się o twarde pnie, pomknęło dalej, zostawiając po sobie ślady wielkich łap. Oderwane kawałki pokrytej puchem kory, zalśniły w porannym słońcu. Spłoszone ptactwo wzleciało ponad rozłożystą koronę drzew.

Ciemny kształt przeskoczył ponad powalonym, dość grubym pniem, rozbił spróchniałą gałąź i skierował się w stronę widocznego rozwidlenia. Tam, za zieloną ścianą znajdowała się niewielka wioska. Drewniane chaty tworzyły okrąg wzdłuż otaczającego je lasu. Na dwuspadowych dachach leżała zmoczona nocną ulewą, strzecha. Każda budowla posiadała kwadratowe okna z ruchomymi okiennicami oraz zamykane wejście z kamiennym progiem.

Wioska nie miała nazwy, ale mieszkańcy nazywali ją Wioską Wielkiego Ducha. To właśnie on czuwał nad lasem. Nikt go nie widział, ale każdy wierzył w jego istnienie. Obok wznosiła się tajemnicza, półokrągła góra porośnięta trawą. Nazywanoją Górą Wielkiego Ducha. Na jej szczycie rosło dziwne drzewo. Wyglądało na bardzo stare, a jego gałęzie wiły się we wszystkie możliwe strony. Z falistych listków, mieniąc się w słońcu, skapywały ostatnie krople minionego deszczu.

Od strony góry kuśtykał właśnie, blisko osiemdziesięcioletni mężczyzna, ubrany w jasne szaty z długimi rękawami. Twarz miał nieco wygiętą i pokrytą licznymi, rdzawymi cętkami. Stanął zdyszany przed wychodzącymi mu naprzeciw mieszkańcami. Spojrzał na nich spod krzaczastych brwi, wyłupiastymi i zmęczonymi oczami. Zacisnął pomarszczoną dłoń na końcu trzymanego, wygiętego kija. Złapał kilka głębszych oddechów, a następnie przemówił nieco ochryple:

–Zbliża się coś, czego nie powinno tutaj być. Przybędzie stamtąd. – Wskazał trzymanym kijem w stronę lasu. – Musicie bronić wioski i nie dopuścić, by dotarło do góry. Jeśli to zrobi, zginiemy wszyscy.

Mieszkańcy zaczęli uciekać, nie wiadomo jeszcze przed czym. Kobiety w pośpiechu zabierały swoje dzieci. Co silniejsi wojownicy pochwycili włócznie oraz łuki i ustawili się w rzędzie, celując we wskazanym przez starca kierunku. Ich uszu zaczęły dochodzić coraz to głośniejsze dźwięki łamanych gałęzi. Im dłużej czekali, tym bardziej ogarniał ich strach, po czołach spływał pot, a nogi drżały z przerażenia. Kiedy ów dziwny hałas stawał się coraz wyraźniejszy, mężczyźni pozaciskali palce na broniach, wciąż czekając. Łamanie gałęzi uzupełnił głośny pomruk jakiejś istoty. Każda chwila stawała się wiecznością. Łuki wzniosły się do góry, cięciwy zadrżały od naciągnięć. Teraz usłyszeli także tupot. Zaraz potem z gęstwiny wybiegło kilka tuzinów spłoszonych, najmniejszych mieszkańców lasu. Przebiegły one pomiędzy rozstawionymi nogami wojowników. Jeden z nich rzucił broń i uciekł. Reszta została, wiedząc, że ucieczka nie ma najmniejszego sensu. Między drzewami, jeszcze w oddali, zobaczyli ruch.

W końcu z lasu, niczym z procy, wystrzelił ogromny grafitowy wilk. Runął na ziemię z wielkim hukiem. Nie był jednak zwykłym, znanym wszystkim wilkiem. Gdy podniósł się do pionu, stając na dwóch łapach, wzrostem przewyższał wszystkich obecnych wojowników. Gdzieniegdzie spod posklejanego futra widać było czarne kości żebrowe. Wyglądał na poranionego lub wcale nie należał do istot żywych.

Mężczyźni bez zastanowienia, rzucili trzymane w dłoniach włócznie w cel, które tylko musnęły cielsko potwora. Strzały świsnęły obok. Wilk jednym ruchem człekokształtnej łapy posłał dwóch najbliższych wojowników w bok. Odlecieli z tak wielką siłą, że uderzając w twardą chatę, przebili drewnianą ścianę. Pozostali, pomimo nieporównywalnej siły przeciwnika, ponowili atak. Strzały wbiły się w cielsko, nie robiąc na potworze żadnego wrażenia, podobnie jak włócznie. W pewnym momencie wilk wyskoczył w górę, lądując na jednej z chat. Dach nie wytrzymał ciężaru i potężna bestia wpadła do środka. Kilka machnięć wielkimi łapami wystarczyło, by zrównać ją z ziemią.

Mieszkańcy wioski zdążyli oddalić się od miejsca walki. Starzec poprowadził wszystkich w kierunku góry z dziwnym drzewem. Stanowiła ona jedyne miejsce pozwalające na kontakt z Wielkim Duchem.

Niestety, nie wszyscy się tam udali. Dwóch chłopców pobiegło przez las w zupełnie inną stronę. Minęli zmoczony nocną ulewą, samotny głaz. Zielony puch pochłonął go w całości niczym wygłodniałe zwierzę. Malcy pokonali po drodze wystające z ziemi liczne korzenie i pędzili dalej przed siebie. Ich uszu zaczęła dobiegać coraz głośniejsza melodia jakiegoś instrumentu. Muzyka przywiodła ich nad nieduży strumień. Płynął powoli, odsłaniając różnej wielkości kamienie. Niektóre lśniły w promieniach budzącego się słońca.

Po drugiej stronie wody, na powalonym drzewie siedział chłopak. Jego ciemne, rozczochrane włosy, zakrywały uszy i szyję. Na sobie miał brudną i znoszoną bluzę oraz ciemne spodnie. W dłoniach trzymał drewnianą harmonijkę. To z niej wydobywała się pieśń niesiona po lesie. Na lewym policzku pod okiem widniała pochyła rysa, a prawą brew przedzielała blizna.

Chłopak z zamkniętymi oczami grał na harmonijce. Rozpaczliwy głos, jednego z chłopców, przerwał lekką melodię.

–Kiba! Coś zaatakowało wioskę!

Na te słowa chłopak odjął przedmiot od ust i otworzył oczy. Schował instrument w ubranie. Podniósł się, jednocześnie chwytając leżący obok miecz w czarnej pochwie. Sylwetką nie wyróżniał się w tłumie. Nie posiadał żadnych muskułów, był normalny, przeciętny. Za to jego szare oczy przykuwały szczególną uwagę.

Zwracając się przodem do przybyłych, w mgnieniu oka przeskoczył strumień. Stojąc już koło chłopców, położył dłonie na ich głowach. Dostrzegł w ich oczach przerażenie. Wiedział, że nie może tracić czasu na uzyskiwanie żadnych wyjaśnień. Nie czekając, rzucił się biegiem w kierunku wioski. Przemierzał las w wyćwiczonym przez lata tempie, nie zwalniając ani na chwilę. Stojące na drodze przeszkody przeskakiwał bez najmniejszego trudu. W pędzie usłyszał przeraźliwy ryk niesiony echem po lesie.

Wypadł z lasu przed częściowo spustoszoną wioską. Na ziemi leżało kilka osób. Wilk stąpał po szczątkach zniszczonej chaty. Był ranny, ale nic sobie z tego nie robił. Czarne stróżki płynęły po jego ciele. Widać było, jak nieliczni już wojownicy zamierzali kontynuować walkę. Rozjuszony potwór ruszył na atakujących, jednak nagle stanął niczym rażony piorunem. Poruszając potężną paszczą, spojrzał daleko w bok na przybyłego chłopaka. Jego oczy zapłonęły jeszcze większym gniewem, kły wielkości sztyletów błysnęły w słońcu. Ryknął przeraźliwie, ruszając ku chłopakowi. Potężne szpony rozrywały ziemię w niesamowitym tempie, z niespotykaną łatwością, jednak pragnęły rozszarpać zupełnie co innego.

Kiba zerwał się z miejsca. Przeskoczył płonące szczątki chaty. Obok leżała wygasła pochodnia. Na pewno ktoś z walczących próbował ogniem poskromić potwora. Kiba chwycił oburącz za rękojeść miecza, pokrytą splotem mlecznych nitek. Wyjęte z futerału długie, białe ostrzeprzecięło powietrze. Jego płaska powierzchnia tworzyła nierozerwalną całość z trzonem.

Kiba ruszył na olbrzyma. Kiedy znalazł się na wyciągnięcie ręki od niego, wykonał szybki ślizg. Nad jego głową świsnęła wielka łapa, a on bez problemu przemknął na plecach między nogami bestii. Będąc już za nim, podniósł się z wyskokiem na proste nogi i obrócił, raniąc ostrzem plecy wilka. Z powstałej rany buchnął czarny ogień. Chłopak nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział.

Jak to możliwe? – pomyślał.

Czy to była zasługa jego miecza? A może wilk był jedną z tych pradawnych istot, o których tyle słyszał w dzieciństwie? Nie miał teraz czasu na rozmyślania. Nie mógł ani na chwilę stracić czujności. Przecież właśnie walczył z istotą, jakiej nigdy nie widział. Nie mógł przewidzieć jej zachowania, ani liczyć na jakąkolwiek pomoc.

Ból wywołał w potworze jeszcze większą furię. Odwrócił się, uderzając w trzymany przez chłopaka miecz. Na twarzy Kiby zarysował się grymas. Zaciśnięte zęby ukazały wysiłek wkładany w blokowanie naciskającej łapy potwora. Wilk odchylił do tyłu potężne ramię, zakończone pazurami. Zamierzał zadać śmiertelny cios, ale Kiba mignął pod jego łapą, zatapiając pół ostrza w boku przeciwnika. Przeraźliwy ryk boleśnie uderzył w bębenki, a wokół białego, jednostronnie tnącego ostrza zawirował czarny płomień wraz z identyczną krwią. Jedno machnięcie łapy wystarczyło, aby chłopak odleciał kilkadziesiąt stóp w tył i opadł z hukiem na drewniany wóz z workami. Nie wypuścił jednak broni z ręki. Wiedział, że gdyby to zrobił, mógłby nie zobaczyć jutra. A tak istniała jakaś szansa na pokonanie potwora.

Z wozu posypały się nie tylko warzywa, ale również kawałki drewna z pękających burt. Kiba poczuł ukłucie w plecach, tak jakby ktoś wbił mu w tamto miejsce sztylet. Musiał uderzyć w coś twardego, najpewniej jakiś element wozu. Z boku usłyszał krzyk któregoś z jeszcze żyjących wojowników. Wziął głębszy oddech i ujrzał nad sobą cień. Zacisnął mocno palce na rękojeści broni i przekręcił się na bok, spadając z wozu, który po chwili został roztrzaskany przez spadającego wilka. Kiba zerwał się na nogi i pobiegł w stronę lasu, licząc na zwiększenie swoich szans właśnie tam. Pędząc w kierunku najbliższych drzew, usłyszał gniewny ryk. Po chwili zniknął wśród drzew.

Pędził przed siebie najszybciej, jak tylko potrafił. Jeszcze nigdy nie biegł tak szybko. Czuł, że niedługo nogi odmówią mu posłuszeństwa, ale zacisnął zęby i pomimo narastającego bólu, pędził dalej. W jego dłoni niezmiennie tkwił miecz.

W pewnym momencie wbiegł w chaszcze. Przemknął przez nie, rozbijając zieloną ścianę. Za nim pędził rozwścieczony wilk. Jednym skokiem pokonywał odległość kilkunastu kroków. Łamał przy tym gałęzie, krzaki, a tam, gdzie stawał, zostawiał zagłębienia.

Uciekający chłopak wypadł zza ostatniego drzewa i dostrzegł przed sobą skalny występ, pod którym płynął strumień. Z góry na dół było kilkadziesiąt, całkiem sporych kroków. Kiba zamierzał wskoczyć do wartkiego potoku. Wiedział, jak mocno się wybić, aby nie wylądować na brzegu, a prosto w wodę. Liczył na to samo ze strony przeciwnika. Odciągnąłby go wtedy od wioski i mógłby pomyśleć, jak go potem unieszkodliwić. A może ten skok wszystko by załatwił. Niestety nie dobiegł do krawędzi, wilk był od niego szybszy. Runęli z hukiem na skalne podłoże, koziołkując.Miecz wypadł z ręki wojownika i zadźwięczał tuż obok. Nim zdążył sięgnąć rękojeści, potężne pięciopalczaste łapy skutecznie przybiły go do twardego podłoża. Ogromna paszcza otworzyła się tuż nad jego twarzą, a czarna ciecz ściekła na ubranie. Wilk nachylił się nad chłopakiem, prawie dotykając jego nosa.

Kiba dostrzegł płonące gniewem oczy. Zapewne gdyby mogły, zapłonęłyby takim samym ogniem, jaki buchnął z rany po mieczu. Szarpnął całym ciałem, próbując wyrwać ręce z uścisku. Palce powędrowały w bok, znajdując leżący miecz. Kiba zacisnął dłoń na rękojeści i wykorzystując chwilę, z całych sił pchnął ostrze w pierś potwora. Ten ryknął prosto w jego twarz, ochlapując czoło i policzki czarną wydzieliną. Miejsce rany zapłonęło czarnym ogniem, obejmując coraz to większą część ogromnego cielska.

Wilk drgnął i nim jego oczy zgasły, zatopił swe kły w prawym ramieniu chłopaka. Piekielna fala ognia rozlała się po całym ciele, niczym tysiące sztyletów wbitych w każdy możliwy punkt układu nerwowego. Kiba nigdy wcześniej nie czuł niczego podobnego. Mało tego, nigdy nie spodziewał się, że ból fizyczny może być tak ogromny. Najmocniej jak tylko potrafił, tłumiąc nachodzące go mdłości i wymioty, zacisnął powieki razem ze szczęką, łagodząc pierwszą falę bólu.

Wilk drgnął po raz ostatni i padł całym ciężarem na chłopaka. Skalny występ zadrżał, następnie zaczął się osuwać, by w końcu runąć w dół. Skąpany w czarnym płomieniu wilk zleciał jako pierwszy, a Kiba czując poruszenie, pomimo niemiłosiernego ognia trawiącego go od środka, szarpnął za rękojeść, wyciągając ostrze z piersi bestii. Nie czekając na nic, resztkami sił wbił je w pozostałość występu. Zawisł nad urwiskiem, a martwa bestia spadła na sam dół wraz ze skałami.

Z rany na ramieniu chłopaka sączyły się stróżki rozgrzanej krwi. Nie miał sił, by wciągnąć się na górę. A może tak to wszystko miało wyglądać? Może ratując wioskę, miał zginąć? Zamknął oczy i rozluźnił palce trzymane na broni. Nie spadł jednak, gdyż jego rękę chwyciła dziewczyna.

–Mam cię... – szepnęła.

Zaparła się i z grymasem na twarzy oraz pomocą chłopaka wciągnęła go na górę. Padli oboje na plecy, odczuwając dyskomfort porytego podłoża. Dysząc, spojrzeli na siebie, a potem Kiba odwrócił spojrzenie, kierując je na błękit nieba. Dziewczyna z nierównym oddechem dalej na niego patrzyła. Ten po paru chwilach, gdy fala ognia nagle ustąpiła, usiadł.

–Nie powinnaś mnie ratować, Revere...

Po tych słowach dziewczyna podniosła się na łokciach. Jej długie, proste włosy koloru popołudniowego słońca opadły na pierś. Zaokrąglona twarz nie posiadała żadnej niedoskonałości. Duże, pełne życia, zielone oczy drgały jeszcze z emocji.

–Mogłaś zginąć – dodał Kiba.

–Żeby nie ja, to ty byś zginął – odparowała uniesionym głosem.

Kiba prędko wstał na nogi i wyjrzał poza krawędź w poszukiwaniu potwora. Na dole, wśród skalnego zwału, dostrzegł czarne kości. Wilk nie żył. Trwał tak jeszcze długą chwilę, jakby nie do końca wierząc, że potwór zginął. Nigdy nie widział takiej bestii, zresztą nie tylko on. W Lesie Deszczowym zamieszkiwały różne zwierzęta, małe i duże, ale nie takie. Domyślał się, że może pochodzić z odległych, dla niewielu już znanych czasów. Ale skąd się wziął? Jak i gdzie przeżył tysiąc lat niepostrzeżony? Zmarszczył czoło, nie rozumiejąc.

–Wielkie Zwierzęta wyginęły w czasie Pradawnej Wojny – podjął, niedługo potem odchodząc od krawędzi. Revere zdążyła już wstać z ziemi i poprawić swoje dopasowane ubranie.

–Przygniotła go ziemia – stwierdziła, podchodząc do towarzysza. Jej włosy rozwiał przez chwilę wiatr.

–Dałbym sobie radę... – powiedział niepewnym głosem Kiba. Dobrze wiedział, że to nie do końca było prawdą. Nie mógł przecież przyznać, że w którymś momencie po prostu się poddał.

–Przestań! – rzuciła nieprzyjemnie Revere. – Dobrze wiem, że chciałeś zrezygnować. Uratowałam ci życie. – Zamilkła na chwilę, oczekując odpowiedzi z jego strony. – Dobra, przepraszam, że cię uratowałam! Więcej tego nie zrobię. Obiecuję. – Odwróciła głowę w przeciwną stronę.

–Wybacz Revere... – szepnął Kiba.

Wiedział, że jej nie oszuka, choćby mocno tego chciał. Znali się już dobrych kilka lat. Byli w tym samym wieku i traktowali siebie jak rodzeństwo. Revere mieszkała w wiosce ze swoją matką. Natomiast ojciec jeździł od krainy do krainy, handlując skórami zwierząt. Mniej więcej co miesiąc wracał do rodziny, przywożąc produkty z wymiany. Jednak któregoś dnia wyruszył i nie powrócił. Od tamtego dnia minęły już trzy lata. To wystarczający czas, aby uznać kogoś za zmarłego. Revere nie pogodziła się z tą myślą i cały czas czekała na jego powrót.

Dziewczyna zacisnęła wargi, powróciła do pionu i klepnęła Kibę w ramię. Chłopak skrzywił się i odsunął z cichym stęknięciem. Trafiła w ranę. Ból nie był już tak dokuczliwy, jak wcześniej, ale wciąż mocno odczuwalny.

–Pokaż – powiedziała, podchodząc. Delikatnie podwinęła zakrwawiony rękaw, odsłaniając dwa podłużne zagłębienia, otoczone wysychającą już, czarną cieczą pochodzącą z paszczy wilka. – Źle to wygląda. Pewnie okropnie cierpisz – stwierdziła, krzywiąc buzię. – Chodź do wioski. Opatrzę cię.

–Nie. – Kiba pokręcił głową. – Poradzę sobie…

–Nie przyjmuję odmowy – huknęła głośno. Wzięła go pod rękę i zamierzała ruszyć drogą, z której oboje przybyli.

–Poczekaj. – Kiba zabrał rękę i ukląkł na krawędzi. Chwycił wbity pomiędzy skałami miecz, próbując go wyciągnąć. Tkwił bardzo mocno, ale po kilku próbach odpuścił. Mimowolnie raz jeszcze spojrzał w dół, na kości wilka. Po chwili wrócił do Revere. – Teraz możemy ruszać.

Dziewczyna ponownie objęła jego przedramię i pociągnęła naprzód. Podążali chwilę w milczeniu, mijając liczne otarcia na drzewach, powstałe w wyniku niedawnego pościgu. Kiba zerknął w którymś momencie na swoją towarzyszkę. Strach z jej oczu zniknął bezpowrotnie. W widoczny sposób poczuła się bezpiecznie.

–Co się w ogóle stało? – zapytała znienacka Revere. – Zbierałam w lesie nasiona, kiedy usłyszałam ryk. Gdy dobiegłam do wioski, zobaczyłam, jak wbiegasz w las. Skąd wziął się ten wilk? Takiego ogromnego nigdy jeszcze nie widziałam. To był w ogóle wilk?

Kiba pokręcił głową.

–Nie wiem...

–Jak znalazłeś się w wiosce?

–Umareru i Zenzen przybiegli nad strumień i powiedzieli o ataku. Grałem wtedy na harmonijce...

–Słyszałam muzykę. Zmierzałam powoli w twoim kierunku, kiedy… Sam wiesz…

Ten kiwnął głową. Na pewno dziewczyna, biegnąc do niego nad urwisko, przebiegła przez wioskę. Musiała więc widzieć zniszczenia i leżące ciała. Mimo to nie zatrzymała się i zdołała dotrzeć na czas, a tym samym ocaliła go przed śmiercią. Zawsze bała się krwi, była delikatna i wygodna. Gdy w grę wchodziło jego życie, potrafiła przemóc wszystkie lęki i dopiąć swego.

Minęli idealnie odciśniętą łapę.

–Widziałam taką samą w lesie – powiedziała Revere innym tonem, niż wcześniej. Jej głos uspokoił się całkowicie.

–Myślę, że ten wilk przybył tu z daleka. Tutaj nie ma takich stworzeń. Tylko po co przemierzył taką odległość?

–Może zniszczył też inne osady po drodze?

–Szukał czegoś – stwierdził Kiba. Po dłuższej przerwie dodał: – Albo kogoś…

–Raczej nie – zaprzeczyła szybko Revere. – Napadł na wioskę i zaczął ją niszczyć. Gdyby kogoś szukał, nie niszczyłby jej... Chyba że nie znalazł tego, czego szukał...

–No właśnie…

Kiba przypomniał sobie reakcję wilka, na jego widok. Porzucił wszystko i ruszył na niego. Ale czy to możliwe, by szukał właśnie jego? Może to dlatego przybył do Lasu Deszczowego? Tylko dlaczego właśnie on? Był normalnym siedemnastoletnim chłopakiem mieszkającym w leśnej chacie. Jego rodzice zginęli piętnaście lat temu w pobliskiej wiosce. Pokręcił głową, nie mogąc tego wszystkiego pojąć. Ten ruch przykuł uwagę Revere.

–Wszystko w porządku? Pewnie rana ci dokucza, prawda? – zapytała z troską w głosie. Zacisnęła przy tym swoje palce na trzymanej ręce chłopaka. Pomimo nacisku, wcale nie sprawiła mu bólu.

–Nie martw się o mnie – zapewnił. – Jest w porządku. – Wykrzesał namiastkę uśmiechu, żeby nieco uspokoić narastający strach towarzyszki.

Nie mówili już nic i niedługo potem wkroczyli do zniszczonej wioski. Płonąca wcześniej chata została już ugaszona, ze zwęgleń wydobywał się jeszcze dym. Trzy chaty zostały całkowicie zniszczone, a kilka innych częściowo. Na skraju lasu leżały ciała zabitych. Obok jednego z nich klęczało kilka osób.

Większość kobiet wraz z dziećmi pozostały w grocie pod górą. Tylko nieliczne, młode dziewczyny powróciły do wioski. Mężczyźni, którzy nie odnieśli ran podczas walki, pomagali w porządkowaniu.

Wieść szybko się rozniosła – pomyślał Kiba, widząc rosnący w osadzie ruch.

Przecież nie minęło dużo czasu, odkąd wilk pobiegł za nim, a już każdy mieszkaniec wiedział, że niebezpieczeństwo minęło. Kiba znał tego, kto o wszystkim poinformował. I właśnie ta osoba nadeszła od strony góry. Starzec stanął naprzeciw chłopaka, zaparł się na wygiętym kiju, który wciąż dzierżył w dłoni i długo wpatrywał w jego oblicze.

W którymś momencie złapał jego zranioną rękę tak szybko, że ten nie zdążył nawet mrugnąć, i odsłoniłranę. Odetchnął jakby z ulgą, co w zaistniałej sytuacji wydało się co najmniej dziwne.

Kiba nigdy za nim nie przepadał. Zawsze wydawał mu się dziwny. Za każdym razem, gdy starzec go spotykał, przyglądał się tak, jakby go nigdy nie widział lub nie znał. Poza tym większość czasu spędzał w tajemniczej górze, gdzie też sypiał. Pojawiał się w wiosce tylko, kiedy coś się działo. Nazywał się Egai i jako jedyny miał kontakt z Wielkim Duchem. Krążyły plotki, że ma tysiąc lat, ale nikt nigdy tego nie potwierdził. Sam też się do tego nie przyznawał. Kiba osobiście w to nie wierzył, bo jak ktoś mógł żyć tak długo. Przecież to niemożliwe.

–Gdy noc skryje las, Wielki Duch przemówi – powiedział w końcu Egai. Zacisnął dłonie na swej powyginanej podpórce, po czym wolnym krokiem odszedł w kierunku góry. Stamtąd wracali do wioski kolejni mieszkańcy.

Kiba odprowadził starca wzrokiem. Niedaleko dostrzegł dwóch chłopców, wpadających w ramiona rodzicom. To oni poinformowali go o ataku. Od kilku miesięcy przychodzili do niego regularnie trenować. Podobnie jak on w ich wieku, pragnęli zostać wielkimi wojownikami.

–Nie przepadam za nim – przyznała Revere. – Z nikim nie rozmawia, a jeśli już mu się to zdarzy, to tylko w sprawach wioski. Skąd on się tu w ogóle wziął? Od każdego tylko słyszę, że był tu od zawsze. Czyli od kiedy?

Nagle podbiegła do nich jasnowłosa kobieta z warkoczem. Miała na sobie ubrudzoną szatę z krótkim rękawem. Prędko uściskała Revere.

–Tak się bałam. – Zaczęła gorączkowo oglądać dziewczynę ze wszystkich stron. – Nigdzie ciebie nie było. Miałam najgorsze myśli…

–Nic mi nie jest, mamo – odpowiedziała Revere, odsuwając się nieco na bok, żeby uniknąć dalszego oglądania. Kiedy to nie poskutkowało, uniosła głos. – Naprawdę nic mi nie jest. Nie było mnie w wiosce, kiedy to coś zaatakowało.

Kobieta odetchnęła z ulgą, patrząc od razu w kierunku stojącego obok chłopaka. Skoczyła ku niemu, obejmując teraz jego. Kiba skrzywił się, gdy nieświadomie nacisnęła na ranę.

Pomimo że Kiba nie mieszkał w wiosce, wszyscy go znali i był raczej lubiany. Przez jednych bardziej, przez innych mniej. Nie sprawiał żadnych problemów, trzymał się z dala od zatargów z mieszkańcami. Każdy wiedział, że mieszka niedaleko i od niedawna sam. Co jakiś czas bywał w wiosce, głównie w odwiedzinach u Revere i jej matki. Jednak ta wizyta była pierwsza od roku.

–Ja też się cieszę, że panią widzę, Irundelo – wycedził przez zaciśnięte zęby, licząc na zwolnienie uścisku. Podziałało, bo kobieta oderwała się od niego nerwowo.

–Znamy się tyle lat, a ty znowu do mnie mówisz, pani… – W jej głosie zabrzmiała nutka rozżalenia. – Jesteś dla mnie jak syn. Wiesz o tym.

–Wiem…

–W walce z tym potworem zginęło sześciu wojowników. – Głos Irundeli zadrżał. Zielone oczy przez chwilę napłynęły łzami. Wytarła je pospiesznie. – Nie mieli szans przeżyć. Pozostałych nawet nie dotknął. Całe szczęście, bo kogo dotknął, zginął. – Spojrzała na zakrwawiony rękaw. – Ty przeżyłeś…

Nastała cisza zakłócana jedynie odgłosami powracających mieszkańców.

–Tyle lat wiedliśmy spokojne życie – podjęła Irundela, zerkając na skraj osady, gdzie siedział samotny mężczyzna. – Z nikim nie prowadziliśmy walk. Nasi wojownicy, mimo posiadanej broni, nie byli szkoleni do walki, po prostu ruszyli bronić wioski. Biedny Nabut… Przestraszył się i uciekł. Teraz nie może sobie wybaczyć. Nikt nie będzie mu tego wypominał. Kto mógłby przypuszczać, że coś nas zaatakuje…

–Nie męcz go już – wtrąciła zniecierpliwiona Revere, próbując przyciągnąć chłopaka ku sobie. – Jest ranny i trzeba go opatrzeć.

–To na co czekamy? – Irundela poprawiła swe odzienie. Wyciągnęła naprzód rękę, chcąc pochwycić wolne ramię chłopaka.

–Sama to zrobię – uprzedziła ją Revere.

–No przecież. – Opuściła rękę i ucałowała córkę w czoło. Prędko odeszła w kierunku zniszczonych chat, gdzie krzątali się mieszkańcy.

Kiba odprowadził ją wzrokiem, kiedy poczuł szarpnięcie. Revere trzymając go za zdrową rękę, poprowadziła w stronę jednej z ocalałych chat. Znał ją bardzo dobrze, bo nie raz w niej bywał.

Wnętrze szerokiej na kilkanaście stóp budowli przedzielała drewniana ściana. Pierwszą część w większości pokrywały półki. Na nich stały gliniane talerze oraz kubki. Pod ścianą, przy największym z okien, stał stół z krzesłami. Do drugiej, sypialnianej części budowli, prowadziło zakryte zasłoną, przejście w ścianie. Dwa okna przysłaniały zasłony. Na jednym z podokienników w glinianej donicy rósł żółty kwiat. Pod ścianą stały łóżka.

Kiba usiadł na najbliższym krześle, położył miecz na stole i podwinął dziurawy rękaw. Revere otworzyła małą szafeczkę w kącie chaty. Wyjęła ze środka mały zwój bandaży, szmatkę i jakąś buteleczkę. Przysiadła obok rannego. Następnie polała dwa, niekrwawiące już zagłębienia w skórze. Chłopak drgnął, czując żar promieniujący od rany na wszystkie części ciała. Revere zatkała korkiem butelkę, przetarła ramię szmatką i sięgnęła po biały bandaż, którym zaczęła owijać ranę.

–Pewnie zadam głupie pytanie – powiedziała. – Boli jeszcze?

Kiba popatrzył przez chwilę na pogodną twarz dziewczyny.

–Ból jest mniejszy, niż wskazuje na to rana.

Uśmiechnęła się do niego.

–Zawsze byłaś przy mnie, kiedy potrzebowałem. I nawet kiedy nie potrzebowałem – przyznał żartobliwie.

Revere zaśmiała się cicho.

Do chaty wpadło dwóch chłopców. Kiba niekoniecznie chciał być teraz przytulany, jednak nie mógł im odmówić. Dopadli go, ale na szczęście byli zbyt mali, żeby dosięgnąć zabandażowanego ramienia.

–Znalazłem to w wiosce – przemówił ten wyższy, podając futerał od miecza. Kiba przejął przedmiot i położył go na stole obok broni. – Moja mama mówi, że ocaliłeś nas wszystkich – kontynuował. Nazywał się Umareru. Odgarnął bujną grzywę szybkim ruchem wychudzonej ręki. Ani na chwilę nie odrywał wzroku od chłopaka.

–Nic takiego nie zrobiłem – przyznał Kiba. Trącił chłopca w policzek. – Każdy, kto mógł, ruszył bronić wioski.

–Jak ci się udało pokonać tego potwora? – przerwał drugi, nie mogąc dłużej powstrzymać narastających emocji. Nazywał się Zenzen. Jego wielkie oczy wręcz żądały odpowiedzi. A pulchne policzki rosły i malały w rytm oddechu.

–Miałem po prostu szczęście – odparł skromnie Kiba.

–Przeciąłeś go mieczem? – spytał pierwszy.

–A raz czy dwa? – dopowiedział drugi.

–Dość tych pytań maluchy – ucięła Revere. – Rodzice pewnie chcieliby, abyście byli teraz blisko nich.

–Przecież daleko nie odeszliśmy – mruknął niepocieszony Umareru.

–Właśnie – potwierdził Zenzen.

–No zmykajcie już – popędziła dziewczyna, wykonując ruchy rękoma w stronę wyjścia. Chłopcy z widocznym niezadowoleniem opuścili chatę. – Od zawsze cię podziwiali,traktowali jako wzór. Teraz to dopiero stałeś się ich bohaterem. Nie opędzisz się od nich.

Kiba nie odpowiedział. Ułożył tylko delikatnie usta w uśmiech, spoglądając za okno, gdzie właśnie w tej chwili przebiegli dwaj chłopcy. Następnie zerknął na leżący na stole miecz. Białe ostrze nie było zwykłym żelaznym ostrzem. Było wyjątkowe i na pewno nie zostało zrobione z metalu. Wyglądało niczym starannie wyszlifowana kość.

–Wielki Duch dawno już nie przemawiał – podjęła niepewnie Revere. Podsunęła krzesło i usiadła tak blisko, że kolanami dotknęła nóg chłopaka. Zwilżyła szmatkę w stojącym pod stołem wiadrze z wodą i wytarła jego twarz, ścierając z niej pozostałości walki. Odłożyła materiał na stół i ujęła jego dłoń w swoje. Poczuł ich delikatność i ciepło. – Nie przemawiał od czasu… Wiesz od kiedy…

Kiba zerknął na nią, ale nic nie powiedział.

–A jeśli będziesz musiał odejść? – W jej głosie dało się wyczuć nutę przerażenia.

–Odejdę – odparł bez zastanowienia.

–Wiem, że ci go brakuje, ale masz jeszcze mnie. – Zacisnęła wszystkie palce na jego dłoni. Zbliżyła się jeszcze bardziej. Ich twarze dzieliło kilka cali. Kiba poczuł ciepły oddech. – Nie zapominaj o tym.

–To dzięki tobie jakoś sobie z tym poradziłem.

–Jeśli będziesz musiał odejść, pójdę razem z tobą.

Kiba znał Revere bardzo dobrze. Wiedział, że jeśli jej odmówi to i tak będzie chciała z nim pójść. Nie wiedział, co zdecyduje Wielki Duch. A nawet jeśli nakaże mu opuścić Las Deszczowy, to nie mógł jej narażać. Nie poradziłaby sobie w podróży. Przyzwyczajona była do ciepłej chaty i stosu ubrań. Nie zawsze uda się znaleźć jakiś nocleg i trzeba będzie spać w lesie, bez przykrycia i pod gołym niebem. W dodatku nie miała wprawy w długich marszach. Najdalej bywała w Dolinie Pięciu Księżyców, nigdzie dalej. Do tego częste postoje znacznie spowolniłyby wędrówkę. Wyobraził sobie ich oboje idących drogą, ciągnących za sobą wielkie worki pełne ubrań. Zaśmiał się mimowolnie.

–Powiedziałam coś śmiesznego? – zdziwiła się.

–Wiem, jak bardzo lubisz ubrania i wyobraziłem sobie nas idących z ich wielką stertą.

Revere zaśmiała się głośno, wbijając mu palce w brzuch. Po chwili dołączył i on. Posiłowali się chwilę w radosnej atmosferze. Szybko jednak wrócił spokój. Kiba na powrót spoważniał, wbijając wzrok w podłogę. Revere położyła dłonie na jego twarzy, zwracając na siebie uwagę.

–Jeśli będziesz musiał odejść, pójdę z tobą – oznajmiła stanowczo. – Nieważne, kto pierwszy wyjdzie z góry, spotkamy się przy twojej chacie.

–Świat jest niebezpieczny.

–Las Deszczowy też już nie należy do najbezpieczniejszych.

–Może wcale nie będę musiał odejść…

–Wcale w to nie wierzysz. Słyszę to po twoim głosie. Nie oszukasz mnie po tylu latach. Znam cię lepiej niż ty siebie.

Kiba poczuł w środku dziwne ukłucie. Miała rację w każdym słowie. Wiedział, że będzie musiał opuścić Las Deszczowy. I ona też to wiedziała.

–Mam tu siedzieć i czekać? – kontynuowała dziewczyna. – Zrobimy tak, jak mówię. – Jej oczy zabłysły.

–Co w takim razie z Irundelą?

–A co ma być? – Wzruszyła ramionami. – Zrozumie. Mam tyle samo lat co ty i mogę już sama o sobie decydować.

Nie było sensu dalej przeciągać podjęcia decyzji.

–Dobrze… – szepnął Kiba.

–Obiecaj mi to.

–Nie wierzysz mi? – zdziwił się.

–Obiecaj – powtórzyła twardym tonem.

–Obiecuję.

Revere w widoczny sposób odetchnęła z ulgą. Jej wzrok złagodniał, a dłonie pogładziły policzki chłopaka. Pociągnęła go ku sobie i mocno przytuliła. Tkwili tak dłuższą chwilę, kiedy Revere wplotła palce w jego rozczochraną czuprynę. Przeczesując ją w kilku miejscach, zachichotała.

–Potrzebujesz kąpieli – stwierdziła z rozbawieniem.

Kiba fuknął, chcąc wykrzesać z siebie coś na kształt radości. Wyszło mu to jednak nieco niezgrabnie. Zapanowała cisza zakłócana tylko hałasami z zewnątrz. Revere odsunęła się od chłopaka i na długo utkwiła wzrok w szarych oczach. Speszony Kiba poruszył się niespokojnie.

–Chyba czas na mnie – powiedział, zamierzając powstać. Jednak Revere skutecznie go powstrzymała.

–Dlaczego chciałeś zginąć?

Te słowa zamurowały go momentalnie. Przywarł mocno do krzesła. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Czy faktycznie nie miał już sił, aby wciągnąć się na górę? Czy chciał wykorzystać sytuację? Sam nie potrafił sobie tego wytłumaczyć, a tym bardziej nie wiedział, co powiedzieć Revere. Dlatego nie zrobił tego wcale.

–To najprostsze rozwiązanie – kontynuowała dziewczyna. – Tak robią tylko słabi, a ty nie jesteś słaby. Jesteś silny. Myślisz, że mi jest łatwo? Też kogoś straciłam, ale wierzę, że ojciec wróci.

–Kazai nie wróci… – szepnął.

–A pomyślałeś o mnie? – rzuciła z wyrzutem. – Pomyślałeś, co bym bez ciebie zrobiła? To było bardzo głupie.

–Sam nie wiem, czy chciałem to zrobić, czy nie – odpowiedział niepewnie. – Minął rok, a ja wciąż pamiętam. Wciąż jest mi ciężko.

–Rozumiem cię doskonale, ale robiłam, co tylko mogłam przez ten rok, żebyś odżył. I myślałam, że chociaż trochę mi się udało.

Teraz to Kiba chwycił jej dłonie.

–To dzięki tobie przetrwałem ten rok – wyznał. – Właśnie dzięki tobie. I naprawdę nie miałem już sił…

Revere pociągnęła nosem, zabrała jedną dłoń i wytarła zbłąkaną łzę.

–No dobrze już. Nie musisz iść do siebie. Jeśli chcesz, zostań i wypocznij do wieczora.

–Akurat dasz mi wypocząć – zakpił, poruszając głową. Revere ściągnęła usta, nie komentując. Musiał wybrać się do swojej chaty, żeby zabrać potrzebne mu rzeczy, dlatego też postanowił skłamać. – Muszę jeszcze zabrać harmonijkę.

Najpierw powiedział, potem pomyślał. Przecież harmonijkę miał ze sobą, a Revere mówiła, że słyszała jego muzykę w lesie. Nie pobiegł najpierw zostawić instrumentu w chacie, a potem ratować wioski. Całe szczęście dziewczyna na to nie wpadła. Odetchnął w duchu, gdy przytaknęła niekoniecznie zadowolona. Na pewno wolałaby, aby został.

–Nie będę cię zatrzymywać. Ale pamiętaj, co mi obiecałeś. – Jej twarz spoważniała.

–Pamiętam – odparł od razu.

Powstał z krzesła, schował miecz w futerał i zarzucił na plecy. Ucałował dziewczynę w czoło i opuścił chatę, kierując się w stronę lasu. Nie chcąc już o niczym myśleć, pomaszerował prędko do miejsca, gdzie spadł wilk. Jeszcze raz spojrzał z góry. Musiał upewnić się, czy już nikomu nie zagraża. Zjechał na butach na sam dół zbocza i podszedł ostrożnie do sterty kamieni. Dźwięk strumienia zamilkł, a spod głazów powstał potężny wilk.

Rozdział II

Wielki Duch przemówił

Kiba poleciał do tyłu, chwytając za wiszącą broń. Uderzył plecami o kamienisty brzeg. Zamiast wilka, ujrzał przed sobą nienaruszoną, kamienną stertę, a wśród niej wystające, czarne kości. Nie zmieniając pozycji, omiótł wzrokiem najbliższy teren. Strumień szumiał jak zawsze, a nad głową przeleciał jakiś skrzeczący ptak. Opuścił miecz, kładąc jednocześnie głowę na nierównościach podłoża. Wilk nie wrócił do świata żywych. Pozostał martwy. Wszystko było tylko przywidzeniem, pozostałością po niedawnym starciu. Ostatecznie, wiedząc już, że powrót bestii nie był prawdziwy, zrozumiał wizję. Przecież pokonał wielkiego potwora i przeżył. Jako jedyny został dotknięty przez bestię i nie zginął. Teraz jego umysł wyrzucił z siebie wszystkie nagromadzone emocje.

Nad sobą, na pozostałościach skalnego występu, zobaczył ruch. Ktoś z mieszkańców poszedł w jego ślady i chciał mieć pewność co do zażegnanego zagrożenia. Westchnął głęboko, po czym usiadł, zbierając włosy z twarzy. Powstał i wolnym krokiem skierował się wzdłuż strumienia. Po jakimś czasie, gdy wzniesienie zmalało, a strumień skręcił w bok, wszedł do lasu. Mijał rozłożyste drzewa i gęste krzaki. Za ich ścianą ujrzał zarys wioski. Okrążył ją, nie ujawniając nikomu swej obecności i wyszedł na jedną z wielu ścieżek odchodzących od osady. Nie poszedł udeptaną drogą, a wkroczył między omszałe drzewa. W pewnym miejscu zatrzymał swój krok przed odbitą łapą. Przykucnął, dotykając śladu.

Skąd przybyłeś? – zapytał w myśli.

Szkoda, że nikt mu nie odpowiedział. Wstał, ruszając przed siebie. Dotarł do niezbyt stromego wzniesienia. Po jego przebyciu dobrnął do miejsca, w którym płytki strumień rozstępował się w dwie strony. Był to ten sam potok, nad którym grał na harmonijce. Chłopak skręcił w lewo. Idąc wzdłuż wody, przedarł się przez gęstwiny i doszedł do ukrytego pośród chaszczy, wielkiego, rozłożystego drzewa. Wyglądało na bardzo stare i gdyby potrafiło mówić, na pewno by wiele opowiedziało. Podobnie jak większość drzew w Lesie Deszczowym, i to pokrywał zielony puch. Mniej więcej na środku mieściła się drewniana chatka z niedużym tarasem. Nierówne bale otaczały pień, tworząc kwadrat. Roślinność oraz mniejsze gałęzie, pokrywały dwuspadowy dach. Pod drzewem leżał stos ułożonych, grubszych patyków do rozpalania ognia i wyłożone z kamieni palenisko.

Kiba usiadł na wielkim kamieniu tuż obok strumienia, wyjął harmonijkę i przyłożył ją do ust. Cicha muzyka pochodząca z wnętrza instrumentu wolno rozeszła się po lesie. Po chwili jednak przerwał. Nie mógł skupić myśli na niczym innym, niż atak wilka i rozmowa z Revere. Włożył przedmiot z powrotem za bluzę i powstał. Wolnym krokiem podszedł do drzewa i spojrzał na widoczną na pniu, poziomą linię, zrobioną dawno temu czymś ostrym. Wyciągnął rękę i powiódł palcami po całości kreski. Dłuższą chwilę popatrzył na nią, po czym sięgnął ręką za pień, chwytając wiązaną drabinkę.

Po chwili stanął na wykonanym z połówek pni, balkonie, ogrodzonym małym płotkiem. Nabrał powietrza w płuca i pchnął ze zgrzytem drzwi. Wszedł do wnętrza chaty. Przez sam środek przechodził gruby pień starego drzewa. Każda ściana posiadała własnoręcznie wycięte okno. Kiba pootwierał okiennice, wpuszczając do wnętrza światło. W jednym rogu przymocowany był do ściany płaski, małych rozmiarów stolik. Pod nim stały dwa krzesła. Obok drzwi wisiał prowizoryczny hamak, do którego Kiba wrzucił miecz. Następnie otworzył stojącą na podłodze skrzynię i wyjął z niej starą księgę. Usiadł z nią na zakurzonym krześle. Miała grubą oprawę z drewna. Rogi oraz krawędzie pokrywał metal. Na zewnątrz widniał wytarty malunek wilczej łapy, identycznej jak ta z niedawnego ataku. Całość wydawała się bardzo stara. Przekartkował grube strony, zatrzymując je na szkicu ogromnego, dwunożnego wilka.

Taki sam – pomyślał.

Pod spodem widniało kilka bladoczerwonych run. Jak przypuszczał Kiba, spisane zostały najpewniej krwią, bo tak wyglądały. Niestety nie potrafił ich odczytać. Kiedyś próbował nauczyć się tej sztuki, ale niestety nie ukończył nauki. Popatrzył chwilę na obraz, a potem przerzucił kolejne strony, odsłaniając do połowy zamazaną postać. Widoczne były tylko nogi, jedna ręka, a także twarz pokryta drobnymi kamieniami. Gwałtownym ruchem zatrzasnął księgę i odłożył ją na brudny stół. Wstał z krzesła i zszedł po drabince na dół. Pamiętając sugestię Revere, zrzucił ubrania i wskoczył do strumienia.

Po szybkiej kąpieli wrócił do chaty, zamierzając nieco odpocząć przed zgromadzeniem w grocie. Poza tym poczuł nagłe zmęczenie. Wygrzebał ze skrzyni ciemnozieloną bluzę. Wkładał ją tylko wtedy, gdy wyruszał gdzieś dalej, bo była wykonana z bardzo mocnego materiału, który dostał kiedyś podczas jednej z podróży. Bluzę uszyła mu Revere. Podejrzewał, że jednak opuści las, wolał więc zawczasu się przygotować. Zmienił odzienie, po czym wskoczył na hamak, zapominając o leżącym tam mieczu. Skrzywił się, po czym wyjął spod siebie broń i wysunąwszy w bok rękę, oparł przedmiot o ścianę. Ułożył się wygodnie, składając dłonie na brzuchu.

Zasnął momentalnie. W jednej chwili znalazł się w środku mrocznego lasu. Za plecami coś przemknęło. Odwrócił się w tamtym kierunku, a wtedy ruch pojawił się gdzie indziej. Odruchowo sięgnął za plecy po miecz, lecz go tam nie było. W ciemności urósł cień i błysnęły ślepia. Chłopak wycofał się do tyłu, a wtedy z mroku wystrzelił wielki wilk. W mgnieniu oka zatopił swe zębiska w jego ramieniu.

Kiba poczuł nagłe uderzenie i odzyskał świadomość. Mrugnął parokrotnie oczami, łapiąc ostrość. Od razu poznał kontur chaty, oświetlany poprzez wpadające przez otwarte okno światło rozgwieżdżonego nieba. Przespał cały dzień, a obudził go upadek z hamaka. W sumie to w idealnym momencie, bo nie zamierzał już odtwarzać walki z wilkiem.

Wstał z podłogi i rozciągnął zleżałe kości. Sięgnął za bluzę, upewniając się, czy harmonijka jest na swoim miejscu. Nigdzie się bez niej nie ruszał. Nie zabrał nic więcej, prócz woreczka z suszonym mięsem, małego noża i wody w manierce. Podniósł ze stołu księgę, rozejrzał się po pomieszczeniu, po czym wepchnął ją w szczelinę w dachu, gdzie stała się praktycznie niewidoczna.

Tak na wszelki wypadek – pomyślał.

Podniósł oparty o ścianę miecz, zarzucił go na plecy i opuścił chatę. Zamknął skrzypiące drzwi i zszedł po drabince, którą zaraz potem wrzucił na górę. Przemył twarz w wodzie strumienia, a następnie bez oglądania się za siebie, ruszył do wioski. Chodzenie po ciemku nie sprawiało mu żadnego problemu. Zresztą czynił to często.

Tej nocy gwiazdy wisiały nisko. Wydawać by się mogło, że gdyby wyciągnąć rękę do góry i trochę się postarać, to którąś udałoby się złapać. Wszystkie zakamarki lasu dawno już pociemniały.

Las Deszczowy, zawsze piękny za dnia, także nocą odkrywał swe piękno. Po zachodzie słońca pojawiała się mgiełka, roznosząca po lesie delikatną woń. Między drzewami unosiły się setki świecących punktów.

Wkrótce Kiba przekroczył granicę osady. Panowała w niej cisza, przeplatana nielicznymi dźwiękami. W oddali migotało nieduże światło, które z każdym krokiem zwiększało swój rozmiar. Pochodziło z groty w tajemniczej górze. Podobnie jak przed wejściem, wewnątrz płonęły pochodnie wbite w ziemię. Chłopak zatrzymał się tuż przed wejściem. Spojrzał w bok, gdzie w mroku nocy migotało sześć ogników. To właśnie tam pochowano poległych. Nad grobami stała postać. Kiba rozpoznał ją od razu. Nabut nie wszedł do groty, a pozostał wraz z zabitymi wojownikami. Kiba zrozumiał jego zachowanie. Zamknął na chwilę powieki, po czym wziął głęboki wdech i wkroczył do wnętrza góry.

Po bokach oświetlonej, skalnej groty stali wszyscy mieszkańcy. Wśród nich Kiba od razu dostrzegł Revere, która uniosła usta w delikatny uśmiech. Skinęła też do niego głową. Wiedział, co to oznaczało. Była gotowa do ewentualnego wymarszu. Na pewno zapakowała już cały plecak, w połowie niepotrzebnymi rzeczami. Zrobiła to od razu po jego odejściu, i kiedy on spał cały dzień, dla niej ten dzień trwał wieczność. Nie mogąc doczekać się wieczora, chodziła zapewne z miejsca na miejsce, nie mogąc znaleźć sobie zajęcia. Kiba pomimo wszystkich emocji, jakie nim w tej chwili targały, zaśmiał się w środku. Omiótł wzrokiem pozostałych obecnych, wyłapując w tłumie swoich dwóch, małych uczniów. Stali obok siebie w towarzystwie rodziców. Ich twarze jednoznacznie wskazywały zaniepokojenie.

Kiba zatrzymał się przed paleniskiem otoczonym kamieniami. Wijący się płomień nie przypominał znanego wszystkim ognia. Ten płonął na niebiesko i nie potrzebował do tego drewna. Wychodził prosto z ziemi pośrodku kamiennego kręgu i nie dawał żadnego ciepła. Bezpośrednio za nim stał, ze swoim powyginanym kijem, Egai. Za jego plecami wznosiła się płaska ściana. Na niej widniało kilkanaście odbitych dłoni. Wśród nich znajdowała się także wilcza, zbliżona kształtem do ludzkiej.

Kiba był parę razy w tej grocie i za każdym razem zastanawiał się nad pochodzeniem niektórych z tych śladów, bo nie tylko odbicie wilka nie należało do ludzkiego. Na pewno wszystkie zrobiono krwią, bo miały taki sam kolor, co runy w jego księdze. Teraz patrząc na ścianę, zrodziło się pytanie. Dlaczego wśród odbić znalazło się też takie, należące do wilka?

W grocie zapanowała grobowa cisza. Oczy wszystkich utkwiły w przybyłym młodzieńcze. Egai patrzył na niego w milczeniu. Niebieski ogień zafalował niespokojnie. Wszyscy zebrani z podziwem spoglądali na całe zajście.

–Wojowniku Kiba – przemówił w końcu Egai. – Uwolniłeś dzisiaj wioskę od piekielnego demona.

Demon.

Kiba znał opowieści o tych istotach, ale nie sądził, że może je kiedykolwiek spotkać. Przecież one wyginęły tysiąc lat temu.

Czyli ten wilk był demonem? Nie należał do Wielkich Zwierząt?

–Mieszkańcy na pewno nigdy tobie tego nie zapomną – kontynuował starzec. – Sześciu wojowników oddało swe życie. Każdy, którego dotknął potwór, zginął. Ty jedyny przeżyłeś, ale zostałeś ranny. Trucizna z kłów potwora wniknęła do twego ciała. Twój los leży teraz w rękach Wielkiego Ducha. Za chwilę poznasz odpowiedź.

Kiba pierwszy raz stanął przed obliczem Wielkiego Ducha. Tak samo jak wszyscy dokoła, słyszał o nim różne opowieści, ale nigdy go nie widział. Mówiono, że potrafi leczyć rany lub spełniać życzenia, jednak wszystko było nieprawdą. Nikt nigdy tego nie potwierdził.

Egai zamknął oczy i zastygł w bezruchu. Wyglądał, jakby jego dusza opuściła ciało. Płomień zafalował ponownie, potem znowu i jeszcze parokrotnie, aż powrócił do pierwotnego stanu.

Starzec otworzył oczy. Powoli okrążył palenisko i stanął przed przybyłym.

–Wielki Duch zdecydował – przemówił, kładąc dłoń na zranionym ramieniu chłopaka. – Jednak zanim dowiesz się o wszystkim, spójrz na swój cień. On odpowie ci na część pytań.

Kiba odwrócił się, słysząc te słowa. Stojący pod ścianą ludzie zaczęli się rozstępować, odsłaniając ścianę groty. Chłopak nie wiedział, co tam zobaczy. Z każdą minioną chwilą odczuwał coraz większy niepokój. Gdy zebrani odsłonili skalną ścianę, Kiba drgnął rażony widokiem. Nigdy nie sądził, że coś takiego może być możliwe. Ale skoro istniały duchy i wielkie bestie, to dlaczego jego cień nie mógłby być inny, niż zazwyczaj.

Otóż na ścianie pośród cieni mieszkańców, ujrzał cień bestii, a dokładniej wilka.

Długo spoglądał na swe odbicie z niedowierzaniem. Potem jego wzrok powędrował w kierunku Revere. Wpatrzona była w niego, a jej otwarte szeroko oczy drgały z przerażenia. Kiba dostatecznie mocno utwierdził się w przekonaniu, że jeśli odejdzie, a jego cień wskazywał na właśnie taką decyzję, nie mógł jej ze sobą zabrać. Wszystko dla jej bezpieczeństwa.

–Jesteś zagrożeniem, młody wojowniku – kontynuował Egai. Kiba przeniósł wzrok z dziewczyny na ścianę. Jego cień falował w łunie, wijącego się za plecami płomienia. – Sam widziałeś swój cień, on nie kłamie. Pewnie domyślasz się decyzji Wielkiego Ducha. Musisz odejść. – W tłumie pojawiły się szepty. – Jest jedna nadzieja. Jedyny ratunek. Udasz się na kraniec świata, do Kryształowego Lasu. Tam znajdziesz lekarstwo.

W tłumie zawrzało. Kiba słyszał kiedyś coś o Kryształowym Lesie, ale nie sądził, że on faktycznie istnieje. Nikt nie wiedział, gdzie on tak naprawdę jest. Dokoła była Wielka Woda, a za nią według wszystkich opowieści był kraniec świata. Kto popłynął w tamtą stronę, nigdy nie wrócił. Dlaczego więc Wielki Duch wysyłał go tam, skąd jeszcze nikt nie powrócił? A może jednak komuś się udało?

–Nic się nie da zrobić? – odezwał się jeden z mieszkańców, przerywając rozmyślania chłopaka. – Przecież obronił naszą wioskę przed tą bestią. Gdyby nie on, wszyscy byśmy zginęli. A z wioski nie byłoby czego zbierać.

–Ta bestia czegoś szukała – dodał ktoś inny z tłumu. Kiba od razu odwrócił głowę w kierunku głosu. – Piętnaście lat temu za Milczącym Mostem potwory zaatakowały zaprzyjaźnioną wioskę. Wtedy też czegoś szukały. Ocalał…

Egai spojrzał na niego, wystawiając rękę naprzód, dając tym samym sygnał, by nie kontynuował.

–Podważasz decyzję Wielkiego Ducha? – zagrzmiał nerwowo.

Kiba odwrócił się przodem do starca.

–Odejdę – przemówił niespodziewanie.

W tłumie znowu zawrzało.

–Skąd przybył ten wilk? – zapytał, nim tamten zdążył coś powiedzieć. Odpowiedzi jednak nie uzyskał. – To mnie szukał? I dlaczego tu jest odbicie wilka? – Wskazał na ścianę za plecami starca. – Odpowiedz.

–W poszukiwaniu odpowiedzi udasz się do Lasu Forenarskiego. Jednak pamiętaj – ostrzegł. – Leku tam nie znajdziesz.

–Jakie odpowiedzi tam odnajdę?

Egai puścił to pytanie mimo uszu, kontynuując swą przemowę.

–Nie zmienisz swojego przeznaczenia chłopcze, ale możesz wyjść mu naprzeciw. Udasz się w podróż, a być może znajdziesz sposób…

Kiba słyszał już kiedyś podobnie brzmiące słowa.

Tego, co się stało, nie odmienisz. Jednak to, co jeszcze nie nadeszło, możeszzmienić – przypomniał sobie. Czy on już wtedy wiedział?

Westchnął i powrócił świadomością do groty. Nie był zaskoczony decyzją Wielkiego Ducha, bo właśnie takiej się spodziewał. A jego cień rozwiał wszelkie wątpliwości. Egai nie powiedział mu wszystkiego. Był pewien, że znał odpowiedzi na wszystkie jego pytania. Wiedział również, że niestety tych odpowiedzi nie udzieli, bo już by to zrobił.

–Czego dokładnie będę szukał? Jak wygląda ten lek? – dopytywał z uporczywością.

–Sam musisz dociec, o jakie lekarstwo chodzi. Odejdziesz od razu. Trucizna powoli ogarnia twe ciało. Obierz kierunek Doliny Pięciu Księżyców. Więcej nie mogę ci powiedzieć. Sam musisz odnaleźć drogę prowadzącą na kraniec świata. Wielki Duch przemówił. Żegnaj młodzieńcze. – Wypowiedział te słowa, a następnie dał gest, by odszedł.

Kiba spojrzał raz jeszcze szybkim wzrokiem na odbite na ścianie dłonie, potem na swój cień, by wreszcie spojrzeć na zebranych. Ruszył w stronę wyjścia, zwracając głowę ku Revere. Czuł na sobie spojrzenie kilkudziesięciu osób. Przekręcając głowę, zerknął na stojących dwóch chłopców. Ich policzki przecinały łzy. Skierował się w ich stronę. Ukucnął przed nimi i poczochrał im czupryny.

–Wrócę szybciej, niż myślicie – przyrzekł z uśmiechem. – Nie martwcie się. Odpoczynek od treningów też jest dobry. – Uniósł palec wskazujący na wysokość twarzy. – Wojownik musi mieć też siły, żeby walczyć.

Chłopcy szlochali tak mocno, że nie dali rady wykrztusić z siebie ani słowa.

–Jesteś dobrym człowiekiem – przemówiła matka jednego z nich. – Dziękujemy.

Kiba spojrzał na nią i skinął głową. Trącił maluchów w ramię i powstał, obierając poprzedni kierunek. Kątem oka widział przez tłum, jak Revere podąża za nim. Tuż przed wyjściem wpadła mu w ramiona. Mocno przytuliła, nie zważając na ranę. Kiba uniósł dłonie i położył na jej plecach. Zamknął oczy i przez chwilę spróbował o wszystkim zapomnieć. Nie było wilka. Nie było rany. Nie było podróży. Została tylko ona i spokój.

Niestety wszystko wróciło szybciej, niż się spodziewał. Otworzył oczy i ujrzał przed sobą wyjście z groty, a za nią ciemność nocy.

–Wcale nie musisz odchodzić – zaprotestowała Revere, nie zwalniając uścisku. Jej serce zaczęło tak mocno łomotać, że Kiba poczuł uderzenia na swojej piersi. Tak jakby ktoś okładał go pięściami.

–Muszę odejść – szepnął.

–Ale dlaczego?

–Wiesz, że decyzji Wielkiego Ducha nie można zmienić. Odnajdę lek i wrócę. – Zamilkł na chwilę. – Obiecuję.

Serce dziewczyny zabiło jeszcze mocniej.

–Chłopców możesz oszukać, ale nie mnie.

–Wrócę…

–Pójdę z tobą, tak jak ustaliliśmy – szepnęła mu do ucha. – Będę czekała przy twoim drzewie. – Ucałowała go w policzek, długo nie odrywając ust. Następnie zwolniła uścisk, stając naprzeciw. Jej policzek przecięła lśniąca w świetle pochodni, łza. Wytarła ją prędko ręką. Skinęła głową. – Uważaj na siebie.

Kiba spojrzał w jej oczy łagodnym wzrokiem. Musiał to zrobić. Musiał ją okłamać. Wiedział, że złamie jej serce, ale nie miał innego wyjścia. Nigdy by sobie tego nie wybaczył, gdyby coś jej się stało. W tym momencie była dla niego najważniejszą osobą na świecie. Jego cień mówił sam za siebie – niedługo stanie się takim samym potworem.

Będzie jej ciężko, ale w końcu mi wybaczy – pomyślał i kiwnął delikatnie głową.

Dziewczyna uśmiechnęła się, odczytując znak. Kiba chwycił wbitą w ziemię pochodnię, podniósł na wysokość ramion i opuścił grotę. Przechodząc obok stojącej Revere jeszcze raz na nią spojrzał z wzajemnością. Opuścił górę, maszerując w ciemność lasu. Małe światełko pochodni coraz bardziej nikło w ciemnościach, aż zniknęło całkowicie.

Rozdział III

Granica rodzinnego miejsca

Kiba poruszył nosem, drażniony promieniami słońca. Przekręcił się na bok i spadł z hałasem w dół. Usiadł po chwili, otrzepując ubranie. Zerknął w górę na rozłożystą gałąź, z której zleciał. Zaraz po tym zlokalizował swoją broń. Leżała nieopodal, klingą w jego stronę, tuż obok wygasłej pochodni. W pozycji siedzącej podsunął się do pnia i oparł o niego plecami. Wspomniał złamaną obietnicę, którą dał Revere. Miał nadzieję, że tylko wróciła rozżalona i wściekła do wioski, a nie ruszyła w ślad za nim. Dlatego na wszelki wypadek, nie odszedł daleko, tylko został w pobliżu osady, patrolując wszystkie możliwe drogi. Wyspał się w dzień, więc nie czuł zmęczenia. Chodząc w nocy od ścieżki do ścieżki, w końcu uspokoił swe myśli. Nie poszła za nim, a wróciła do wioski – z takimi myślami wgramolił się na drzewo, gdzie zasnął niedługo przed wschodem słońca. Sen nie potrwał długo, bo obudziło go światło dnia.

Siedząc pod drzewem, omiótł okolicę spojrzeniem. Ze wszystkich liści otaczających go drzew, spływały krople porannej rosy. Śpiew ptaków zadźwięczał mu w uszach, woń nadzwyczajnej świeżości popieściła nozdrza. Niebo poraziło błękitem, a pojedyncze chmury mozolnie wpłynęły ponad las. Normalny poranek w Lesie Deszczowym.

Do wędrówek Kiba przyzwyczajany był od najmłodszych lat, dlatego i obecna nie sprawiała mu większych trudności. Na razie zmierzał w znanym mu kierunku, więc nie miał obaw i nie zamierzał zawczasu myśleć co będzie. Oczywiście, nigdy nie wędrował z raną od kłów wielkiego wilka, ale nie miał wyjścia. Nie zamierzał nie spróbować ocalić życia, chociaż wspomniał finał starcia z bestią, kiedy ostatecznie zrezygnował.

Wyjął z bluzy woreczek z zasuszonym mięsem. Zrobił kilka kęsów, schował resztę, pociągnął łyk z manierki, po czym powstał, otrzepując spodnie. Podniósł miecz i zarzucił go na plecy. Wyszedł na pobliską szeroką ścieżkę. Znał ją doskonale, bo wielokrotnie nią podążał. Zamierzał odwiedzić przyjaciół i przy okazji dobrze zjeść. Zawsze mógł liczyć na syty posiłek. Ruszył więc w stronę budzącego się słońca.

Las Deszczowy obejmował duży obszar. Prawie całą przestrzeń pokrywała roślinność, głównie drzewa liściaste. Na rozległym terenie znajdowało się kilka wiosek. Największą z nich była ta niedaleko tajemniczej góry. Pozostałe mniejsze rozrzucone były daleko po lesie. Mieszkańcy nie utrzymywali ze sobą bliższych kontaktów, mimo że zamieszkiwali tę samą krainę. Czasem tylko zdarzało się jakiemuś podróżnikowi przejść obok innej wioski.

Dolina Pięciu Księżyców stanowiła jedną z granic. Nie nazwano jej przypadkowo. Wśród mieszkańców krążyła stara opowieść mówiąca, że niegdyś nad tą doliną jednej nocy wzeszło aż pięć księżyców. Panowały tam inne zwyczaje, nieznane w Lesie Deszczowym. Mieszkańcy posługiwali się monetami, by płacić, chociażby za pożywienie, które w pierwszej krainie zdobywano, polując. Wielu mieszkańców Lasu Deszczowego, jak chociażby ojciec Revere, prowadzili w tamtych stronach handel wymienny. Mieszkańcy lubili wymieniać się za inne produkty, niż sami posiadali.

Innym obszarem graniczącym z Lasem Deszczowym była nie tak wysoka, co rozlana na boki, góra. Nie posiadała jednej znanej wszystkim nazwy. Każdy nazywał ją, jak chciał. Jedni mówili Stara Góra, drudzy Góra Nieskończoności lub Mglista Góra. Kiba wolał nazywać ją Szumiącą Górą, bo gdy wiedzieć, gdzie przyłożyć ucho, to słychać było szum wody. Nikt nic o niej nie wiedział, prócz tego, że nie można było jej z żadnej strony obejść i nie istniał sposób, by do niej dotrzeć. Szczyt zawsze tonął we mgle. Idąc wzdłuż niej, dochodziło się do Wielkiej Wody lub do owianej grozą Zgubionej Ziemi. Każdy omijał ją z daleka, bo kto tam zawitał, nigdy nie wracał. Według opowieści to tam narodziły się demony. Kiba nigdy tam nie był, pomimo bliskiego sąsiedztwa. Choć zawsze ciekawił go ten teren, trzymał się z daleka.

Ostatnim obszarem dzielącym granicę z Lasem Deszczowym była Odrodzona Puszcza, niegdyś nazywana Samotną lub Zieloną. Niestety podczas Pradawnej Wojny spłonęła całkowicie. Minęło sporo czasu nim wróciła do pierwotnego stanu, a gdy to się stało, ludzie zmienili jej nazwę.

Nastało południe, kiedy chłopak zboczył z drogi, docierając do rzeki. Po przeciwnej stronie rosła jabłoń. Po drodze zjadł resztę zasuszonego mięsa, a od zawsze lubił jabłka, więc nie mógł nie skorzystać. Po prawej stronie leżało powalone drzewo tworzące pomost na drugi brzeg. Leżało tam, odkąd pamiętał, więc do najbezpieczniejszych nie należało. Mimo to wszedł na nie, ślimaczym tempem pokonując całość. Zerwał jeden soczysty owoc z najniższej gałęzi i wbił w niego zęby. Trzymając jabłko w buzi, zerwał kilka kolejnych. Gdy upychał je za bluzę, niespodziewanie wypadła harmonijka, która potoczyła się po pochyłym terenie, wpadając do wody.

Kiba bez zastanowienia wskoczył do rzeki, próbując dosięgnąć unoszący się na powierzchni przedmiot. Już miał go w dłoni, gdy rzeka nagle opadła w dół. Spłynął razem z nią, otoczony chłodną płachtą. Wynurzył się niespokojnie, wypluwając wodę z ust, a wtedy zorientował się, że potok sięga mu tylko do pasa. Nerwowo zbadał okolicę, szukając zguby. Niestety nie znalazł tego, czego szukał. Może harmonijka nasiąkła wodą i opadła gdzieś na dno. Wciągnął powietrze w płuca, a następnie zanurkował. Woda zmętniała od ruchu, niewiele pokazując. Chłopak zaczął przegrzebywać dno, co wcale nie pomagało w zachowaniu przejrzystości, a piasek dostawał się do otwartych oczu. Wynurzył głowę, uzupełnił braki powietrza, po czym kontynuował poszukiwania.

Ostatecznie, po wielu próbach, zrezygnował. Miał już wyjść z rzeki, kiedy coś błysnęło pod nogami. Z nadzieją chwycił w garść piasek. Wśród błota zaświeciło kilka złotych ziarenek. Wiedział, jaką mają wartość, więc przepłukał dłoń i wrócił na brzeg. Westchnął głęboko, siadając okrakiem na kamienistym brzegu. Zdjął buty, potem pozostałe części ubrania i rozłożył je na brzegu, aby słońce je wysuszyło.

Niestety rzeka pochłonęła nie tylko harmonikę, ale też nóż, manierkę i jabłka. Worek po suszonym mięsie ocalał, więc w jego miejsce wrzucił wartościowe ziarenka. Wsunął go do środka wysychającej bluzy. Żal mu było zgubionej harmonijki. Często grał na niej, umilając sobie czas. Przede wszystkim była też dla niego jedną z dwóch pamiątek. Zerknął na drugą z nich, na leżący obok miecz. Powiódł palcem po rękojeści. Cieszył się, że broń miał cały czas na plecach, bo i ona mogłaby przepaść. Jakim byłby wtedy wojownikiem, gdyby stracił miecz w tak niemądry sposób. Nie chciał nawet o tym myśleć, więc obejrzał opatrunek. Zdjął mokry bandaż, przy okazji oglądając ranę. Jej wygląd nie zmienił się od wczoraj. O dziwo też nie bolała. Nie krwawiła, ale póki co nie zamierzała się goić. Nie było na niej żadnych zabrudzeń, więc rozłożył bandaż do wyschnięcia, a sam, pozostając w samej bieliźnie, usiadł w cieniu drzew, opierając głowę o pobliski pień.

Po długim, bezczynnym siedzeniu, zasnął. Przez głowę przemknęły mu obrazy z minionego dnia. Wilcze ślepia wyrwały go ze snu.

Drgnął, chwytając za miecz. Zbadał otoczenie w poszukiwaniu ogromnego wilka. W pobliżu nikogo nie było. Za to zniknęły jego ubrania. Powstał do pionu, słysząc dziecięcy śmiech. Od razu wiedział, kto podkradł mu odzież. Rozejrzał się po lesie i skoczył naprzód. Minął kilka drzew, docierając do rozstaju. Pomiędzy omszałymi pniami mignęły jego ubrania. Ruszył w tamtym kierunku, zatapiając stopy w mokrym podłożu.

W końcu zdołał złapać powiewającą nogawkę. Przy okazji potknął się o wystający korzeń i upadł. Musiał w coś uderzyć, najpewniej jakiś korzeń, bo zabolała go noga. Podniósł wzrok i ujrzał przed sobą dziewczynkę.

Jej przeczesana, płomienista grzywka skrywała czoło. Po bokach wisiały dwa, niekoniecznie tej samej długości, ogony. Na świat patrzyła piwnymi, jakże kształtnymi oczami, w niebywałej otoczce długich rzęs. Zadarty nos oraz jego najbliższe otoczenie skrywały gęsto rozsiane kropki. Poszarpana sukienka sięgała kolan. Stała boso, raz za razem poruszając którymś palcem u stóp.

–Witaj, Izmeno – powitał ją Kiba, wracając do pionu.

Dziewczynka, zamykając oczy, rzekła radośnie:

–Nie spodziewałeś się tego, prawda?

–No powiedzmy, że mnie zaskoczyłaś. – Kiba nałożył spodnie, zawiązał je i sięgnął po bluzę. Ubrania nie wyschły całkowicie. – Ale i tak do ciebie zmierzałem.

–Naprawdę? – Podskoczyła z radości. Wiszące po bokach dwa kucyki podzieliły jej radość, skacząc razem z nią. – A co ci się stało w rękę? – Wskazała zranione ramię.

Chłopak spojrzał na to miejsce, po czym pospiesznie założył bluzę.

–Polowałem wczoraj i otarłem się o drzewo – odpowiedział bardzo przekonująco. Tak przynajmniej przez chwilę sądził.

Izmena zmarszczyła brwi, krzyżując ręce na piersi. Widocznie nie uwierzyła w taką wersję. Jej źrenice poszerzyły się do maksimum.

–Znowu próbujesz? – zapytał Kiba, zarzucając miecz na właściwe miejsce.

Dziewczynka potrząsnęła głową jakby wyrwana z transu. Jedną ręką poprawiła grzywkę, a drugą wystawiła naprzód, podając suchy już bandaż. Kiba przejął go, po czym zwinnie owinął ranę, chowając ją przed ciekawskim wzrokiem Izmeny.

–No bo ty jesteś jakiś inny – burknęła z niezadowoleniem. – Jak zawsze nie wiem, o czym myślisz. Dlaczego?

Kiba rozłożył ramiona na boki.

Znał ją od kilku lat. Nie była zwykłą dziewczynką. Potrafiła odczytywać ludzkie myśli. Jedynym opornym okazał się być właśnie on. Izmenę bardzo to irytowało i pomimo licznych prób, nie potrafiła „wejść do jego głowy”.

–Pallot wie, że odeszłaś tak daleko od wioski?

–A jak myślisz? – Uśmiechnęła się łobuzersko.

–Chodź, bo zaraz staruszek będzie się denerwował. Po co mu to. – Chwycił ją za rękę i pomaszerowali w kierunku rozwidlenia lasu.

–Jak się miewa Revere? – zapytała dziewczynka, podnosząc głowę do góry, aby widzieć twarz towarzysza.

Kiba przygryzł wargę. Nie mógł przecież powiedzieć jej prawdy, że oszukał Revere i na pewno teraz wyrywa sobie włosy ze złości.

–Szyje sobie nowe ubrania…

Izmena obejrzała prędko swoją znoszoną sukienkę.

–Może uszyje coś nowego i dla mnie?

–Oj na pewno.

–A kiedy wreszcie nauczysz mnie walczyć? – rzuciła głośniej, niż dotychczas z doskonale słyszalną nutką rozżalenia.

–O nie, mała – uciął szybko. – Nie mogę tego zrobić – zaprzeczył stanowczo.

–A niby dlaczego? Ty potrafisz walczyć. Masz nawet miecz. – Zerknęła na wiszącą na plecach broń. Otworzyła buzię, ale uprzedził ją Kiba.

–Zapomnij.

Izmena nadymała się jak balon.

–Nigdy nie dasz mi nawet dotknąć tego miecza – mruknęła pod nosem.

–I bardzo dobrze. To nie dla dzieci.

–A ty jak byłeś mały, to trenowałeś mieczem.

–I właśnie dlatego teraz wiem, że jesteś na to jeszcze za mała.

–A jak urosnę, to mi go dasz? – zapytała z nadzieją.

Kiba popatrzył z góry na jasną, cętkowaną twarzyczkę i zobaczył przez chwilę siebie, także domagającego się miecza. Przytaknął ruchem swej czupryny. Izmena docisnęła się cała do trzymanej ręki i w takiej pozie oboje dotarli do małej wioski osadzonej na niewielkim wzniesieniu. Podobnie jak Wioskę Wielkiego Ducha, tę także otaczały drzewa. Z dwuspadowych dachów drewnianych chat, wystawały małe kominy, gdzieniegdzie wypuszczające delikatny dym. Koło każdej chaty umiejscowione były małe ogródki z rosnącymi w nich warzywami. Mieszkańcy zajmowali się właśnie swoimi codziennymi obowiązkami. Rozkrzyczane dzieci biegały wokoło, stukając się drewnianymi mieczami.

Co tu się dziwić, że Izmena chciałaby miecz – pomyślał Kiba, wkraczając do osady.

Izmena pociągnęła go mocno w bok, gdzie najbliżej nich, z jednej chaty wyszedł wiekowy już mężczyzna. Okrągły brzuch skrywała szmaciana bluza. Identyczne spodnie opadały na skórzane buty. Twarz porywały liczne bruzdy. Pociągnął wielkim nosem w kształcie bulwy.

–Dlaczego mnie to nie dziwi – przemówił z grymasem na twarzy.

–Witaj, Pallocie – powitał go Kiba. – Mówiłem, że nie będziesz zadowolony z tego spaceru.

–Izmeno – zwrócił się bezpośrednio do dziewczynki. – Nie wykorzystuj tego, że jestem już stary i nie zawsze wiem, kiedy się wymykasz. Tutaj – wskazał ręką wioskę – mam na ciebie oko. Kiba nie zawsze będzie w pobliżu.

–No wiem, wiem – burknęła niezadowolona.

–Witaj, Kiba. – Podszedł, ściskając przybysza. – Zjesz może coś? – Wskazał wejście do chaty za plecami. – Jak zawsze mam coś dobrego.

–Zjem, jak zawsze – potwierdził z uśmiechem.

We trójkę weszli do chaty. Wewnątrz stał okrągły stół z dwoma krzesłami, wymurowany z gliny piec z paleniskiem i kominem wchodzącym w dach oraz wielka szafa. Kiba siadł na krześle przy stole, kładąc wcześniej na nim miecz. Izmena podejrzanie zbliżyła się do leżącej broni, ale wrogie spojrzenie siedzącego chłopaka wystarczyło, by odwieść ją od złych zamiarów. Pallot zdjął z jednej z półek dwie miski i przyniósł z paleniska rondel. Rozlał strawę do naczyń i postawił na stole, wręczając po łyżce. Odstawił rondel z powrotem na piec, a sam zasiadł na pochyłym krześle w rogu chaty i odpalił fajkę.

–Zjedzcie sobie – przemówił. – Ja już jadłem, więc sobie odpocznę.

–Opowiedz mi coś – poprosiła Izmena, sadowiąc się nie na krześle, a na stole. Nogi opuściła do dołu, czasem którąś poruszając.

–Oj, daj mu zjeść – nakazał staruszek. – I zejdź ze stołu. – Kiedy to zrobiła i usiadła na krześle, dodał: – A teraz sama zjedz, wędrowniczko.

–Opowiesz? – powtórzyła.

–Opowiem, opowiem – zgodził się Kiba, odkładając łyżkę. – O czym dzisiaj chciałabyś posłuchać?

Izmena popatrzyła w spadzisty dach, poruszając buzią. Nim się namyśliła, Kiba wykorzystał moment i zdążył opróżnić połowę swej miski. Pallot zawsze lubił gotować, a że robił to świetnie, można było każdą jego potrawę jeść w ciemno.

–Może dzisiaj ta najstraszniejsza opowieść? – zaproponowała Izmena z ekscytacją.

–Który to już raz? – mruknął w rogu Pallot. Pociągnął ze swej fajki, wypuszczając dym w stronę otwartego okna. Biała chmura zawirowała między okiennicami i rozpłynęła się na zewnątrz.

–Ostatni. Obiecuję – przyrzekła dziewczynka.

Kiba popatrzył na nią łagodnym wzrokiem. Mimo jej natarczywości uwielbiał ją. Kiedy się poznali, miała zaledwie pięć lat. Pojawiła się w wiosce nie wiadomo skąd, po prostu przyszła któregoś dnia i tak została. Nie potrafiła powiedzieć co się z nią działo, gdzie są jej rodzice i jak trafiła do wioski. Od początku była inna. Wiedziała, o czym każdy myśli i co go spotkało w przeszłości. Początkowo przerażała każdego mieszkańca. Pallot przemierzył cały teren Lasu Deszczowego w poszukiwaniu jakiejkolwiek wskazówki dotyczącej pochodzenia dziewczynki, lecz bezskutecznie. Takim oto sposobem, ostatecznie została w wiosce. Zamieszkała z Pallotem, który z czasem zaczął traktować ją jak córkę. Od tamtego czasu minęło już sześć lat. Dziewczynka zadomowiła się w wiosce na dobre, a mieszkańcy wreszcie przywykli do jej inności.

Chłopak odłożył łyżkę. Wziął głęboki wdech i zaczął opowieść.

–Istniało kiedyś trzynaście istot nazywających siebie Trzynastoma Pradawnymi. Czuwały one nad równowagą świata. Ludzie od zawsze prowadzili wojny i przelewali krew. Kiedy tej krwi było już za dużo, powstała pierwsza istota zrodzona ze śmierci. Nazwano ją Kahthis. – Oczy dziewczynki urosły maksymalnie. Palcami wydrapywała swoje kolano. – Kahthis pragnął zamienić istniejący świat w taki, gdzie panowałby wieczny mrok, a dla żywych nie byłoby tam miejsca. Był tak potężny, że Pradawni poświęcili się, żeby go powstrzymać i zapieczętować. Miejsce jego spoczynku nazwano Zgubioną Ziemią. Ponieważ została zachwiana równowaga tego świata, jeden wielki ląd, podzielił się na cztery. Powstało znane nam Czterowyspie. Po ziemi zaczęły stąpać potwory zrodzone z rozlanej krwi Kahthisa. Ludzie nazwali je Martwymi Istotami.

–I wtedy też powstał Wielki Duch – zauważyła mała słuchaczka.

–Znasz tę opowieść na pamięć – stwierdził Kiba. – Może dokończysz za mnie? – Uniósł przy tym brwi.

–Nie ma mowy – zaprotestowała. – Lubię słuchać, gdy opowiadasz.

Kiba uśmiechnął się, zerknął przez ramię na siedzącego w kącie Pallota, po czym kontynuował swoją opowieść.

–Jednak tysiąc lat temu pieczęć straciła swoją moc i Kahthis powrócił za sprawą gromadzonych przez wieki dusz.

–Turniej Dusz! – wykrzyczała dziewczynka. Kiedy zobaczyła skrzywioną minę staruszka, położyła dłonie na buzi w milczącym geście.

–Kahthis stworzył potężną armię, w tym Czterech. Na Zgubionej Ziemi wywiązała się wtedy straszliwa wojna. Pradawna Wojna. Niektóre istoty wyginęły całkowicie, w tym Wielkie Zwierzęta. Jakimś sposobem Wielki Duch złapał Kahthisa, poćwiartował na trzy części i znowu zapieczętował. Każdą część ukrył w innym miejscu na świecie.

–Więc go wreszcie pokonał?

–Tylko uwięził.

–Przecież powiedziałeś, że go poćwiartował.

–To prawda. Choć do uwięzienia musiał wykorzystać całą swoją moc, to nie wystarczyło, żeby go pokonać. Wtedy zniknęła cała ma