Zdradzana - Edyta Folwarska - ebook + audiobook + książka

Zdradzana ebook i audiobook

Edyta Folwarska

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Trzy przyjaciółki, Wiktoria, Milena i Julka, wybierają się poszaleć po najmodniejszych warszawskich miejscówkach. Każda z nich ma problemy, o których dzisiaj chce zapomnieć. Udaje im się to doskonale w towarzystwie szampana i ostryg.

Wiktoria poznaje nawet bardzo tajemniczego mężczyznę, który tak zawrócił jej w głowie, że kobieta decyduje się zmienić dla niego swoje życie o sto osiemdziesiąt stopni.

Ale czy faktycznie poznany na imprezie Marek to ten, dla którego warto wszystko rzucać?

I kto skrywa większe sekrety? Ona czy on?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 146

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 10 min

Lektor: Iza Perez

Oceny
4,4 (18 ocen)
13
1
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zdra­dzana

– Boże, jak ja nie­na­wi­dzę tego dnia. – Wik­to­ria nie dawała za wygraną. – Dla­czego musimy świę­to­wać wła­śnie TEN dzień? Ja rozu­miem, dziew­czyny, że jutro są walen­tynki, ale uwierz­cie mi, że nie można uza­leż­niać swo­jego szczę­ścia od tego, czy się jest w związku, czy nie. Faceci dziś są, jutro ich nie ma. I za to, że tak zni­kają i mamy o czym gadać, z przy­jem­no­ścią posta­wię wam, kochane, butlę pro­secco, którą prze­gry­ziemy ostrygą. Co wy na to?

Julka i Milena patrzyły na nią jak zacza­ro­wane. Dopiero co weszły do tej mod­nej hali, peł­nej restau­ra­cji i barów, a już były nie­za­do­wo­lone. Wszyst­kie knajpki znaj­do­wały się tu jedna obok dru­giej, jak w kor­po­ra­cyj­nym open space. Nale­żało jed­nak przy­znać, że było to naj­no­wo­cze­śniej­sze miej­sce spo­tkań towa­rzy­skich w War­sza­wie. Scho­dziła się tutaj cała elita sto­licy i typowa „war­szawka” – nie tylko po to, żeby się poka­zać, lecz także po to, by poznać nowych ludzi. Wszy­scy byli tutaj bar­dzo otwarci i, o dziwo, ładni. Wik­to­ria nie­raz zasta­na­wiała się nad feno­me­nem tego miej­sca. „Czy ci ludzie, przy­cho­dząc tutaj, wkła­dają na sie­bie naj­droż­sze ciu­chy, jakie mają w sza­fie? A może po pro­stu klasa śred­nia w ogóle tu nie bywa?” – gło­wiła się, sta­ra­jąc się roz­wi­kłać tę zagadkę.

Nale­żało przy­znać, że Wiki w oczach swo­ich kole­ża­nek od zawsze była kobietą suk­cesu. Piękna i z klasą. Praw­dziwa biz­ne­swo­man. Kasz­ta­nowe i dłu­gie włosy, oczy nie­bie­skie jak morze, mały nosek. Nie­wielki biust i wąska talia. Była śred­niego wzro­stu, bił jed­nak od niej blask, który przy­cią­gał uwagę każ­dego męż­czy­zny. Na jej sto­pach zawsze błysz­czały naj­wyż­szej klasy szpilki, a styl ubie­ra­nia zży­nała od niej każda kole­żanka. Wik­to­ria miała butik przy Moko­tow­skiej z wła­sną kolek­cją stro­jów kąpie­lo­wych i bie­li­zny, którą mogłaby śmiało pre­zen­to­wać na wybiegu i w któ­rej cho­dziła na co dzień. Co prawda, zawsze śmiała się z sie­bie, mówiąc: „Z tyłu plecy, z przodu plecy, Pan Bóg stwo­rzył mnie dla hecy, więc nikt by się nie kap­nął, że to bie­li­zna”. Nawet dzi­siaj pod czarną mary­narką w deli­katne cien­kie prążki miała na sobie tylko koron­kowy sta­nik à la top. Każdy, kto się jej przy­glą­dał, widział prze­świ­tu­jące przez mate­riał sutki. To jej jed­nak nie krę­po­wało. W takich sytu­acjach lubiła wzbu­dzać zain­te­re­so­wa­nie męż­czyzn. Na co dzień była dosyć skromna i nie­śmiała i rzadko kiedy wycho­dziła na mia­sto.

– Wiki, zda­jemy się na cie­bie, ty zawsze dobrze dora­dzasz. Może wybie­rzemy się dziś do takiego miej­sca, w któ­rym będzie szansa poznać jakie­goś przy­stoj­niaka?

Milena ni­gdy spe­cjal­nie nie kryła się z tym, że jest spra­gniona miło­ści. Od roz­sta­nia z Łuka­szem, nie licząc kilku jed­no­ra­zo­wych przy­gód, nie poznała nikogo, z kim mogłaby rand­ko­wać. Była typem osoby, która nie radziła sobie z samot­no­ścią. Kole­żanki czę­sto powta­rzały jej, że dla niej nie­ważne, z kim będzie – ważne, że będzie. I to była chyba prawda. Milena czę­sto myliła uczu­cie z pożą­da­niem. Myślała, że idąc z face­tem prędko do łóżka, zdo­bę­dzie jego serce. Finalne, po sek­sie, rzadko który się do niej odzy­wał.

– Dobra, dziew­czyny. Plan jest taki: mam ochotę na ostrygi i będę chora, jeśli kilku nie zjem, więc teraz pijemy pro­secco, potem idziemy na drinka, a po drinku do dobrej knajpy. Tam macie szansę poznać boga­tego faceta z klasą. Tylko jedna rada: nie roz­glą­damy się za nimi. Despe­ra­cję widać oczach, dro­gie panie. Roz­glą­da­cie się wtedy jak sza­lone, głowa lata wam na wszyst­kie strony, tak że zaraz odpad­nie. Jeste­ście ze mną, jeste­śmy razem i na tym się sku­piamy. Przy­szły­śmy tu zapić te posrane walen­tynki, a nie szu­kać kole­sia na jedną noc.

– No chyba ty! – Milena się zaśmiała. Spo­koj­nie mogłaby napi­sać książkę pod tytu­łem Jak zra­zić do sie­bie faceta po jed­nej nocy lub Kata­log war­szaw­skich panów z dokład­nymi wymia­rami ich człon­ków.

– „Mii… Miii… Milenka, twe ciało w moich rękach, roz­ta­piasz się jak miód, bo ty to istny cud”. – Wik­to­ria zaczęła nucić pio­senkę disco­po­lo­wego zespołu.

– Oj, daj spo­kój, tylko przy żad­nym face­cie mi tak nie śpie­waj! – Milena zachi­cho­tała.

– Dobra, dziew­czyny, my tu gadu, gadu, ale docho­dzi dwu­dzie­sta, a my na­dal sto­imy jak zacza­ro­wane, a ja mam ochotę na lampkę wina. Dodam, że tylko jedną, bo przy­je­cha­łam autem. Więc pośpieszmy się, okej? – wtrą­ciła się Julka. – Może podej­dziemy już do tej two­jej ostry­go­wej miej­scówki? Zjesz je i pój­dziemy dalej?

Wik­to­rii nie trzeba było dwa razy powta­rzać. Odwró­ciła się ener­gicz­nie i sta­nęła przed wiel­kim szkla­nym akwa­rium wyło­żo­nym drobno skru­szo­nym lodem, na któ­rym leżały afro­dy­zjaki – świeże lan­gu­stynki i ostrygi. Długo patrzyła na nie i na każdy przy­pi­sany do danej ostrygi opis. Naj­bar­dziej lubiła holen­der­skie.

„Dutch oyster. Ostryga ta pocho­dzi z Holan­dii; upra­wiana jest we wschod­niej Skal­dzie oraz w jezio­rze Gre­ve­lin­gen. Tem­pe­ra­tura, zaso­le­nie oraz wła­ści­wo­ści tam­tej­szych wód two­rzą ide­alną mie­szankę pod uprawę ostryg, które są deli­katne i słod­kie w smaku”.

– Popro­szę cztery holen­der­skie ostrygi i butelkę pro­secco oraz trzy kie­liszki. A wy co zje­cie, dziew­czyny? Może lan­gu­stynkę?

– Nie, nie, pro­secco nam wystar­czy – odpo­wie­działy zgod­nie.

– Pole­cam jesz­cze La Spe­ciale Geay, myślę, że te pani zasma­kują bar­dziej niż holen­der­skie – wtrą­cił się kel­ner.

Wik­to­ria rzu­ciła okiem na witrynę. „La Spe­ciale Geay. Bar­dzo mię­si­ste ostrygi o nie­zwy­kłym balan­sie sło­dy­czy i soli. Utrzy­my­wane przez kilka tygo­dni w płyt­kich gli­nia­nych sta­wach, osią­gają wyraź­nie lep­szą jakość. W pro­ce­sie hodowli prze­nosi się je z jed­nego basenu do dru­giego przez 42 dni. Wszystko po to, aby mogły nabrać jak naj­wię­cej skład­ni­ków odżyw­czych oraz kró­lew­skiego smaku” – prze­czy­tała.

– Okej. To niech będą trzy holen­der­skie i cztery Le Spe­ciale Geay.

– Świetny wybór. Już podaję.

Po kilku minu­tach na wyso­kim baro­wym stole przed Wik­to­rią poja­wiła się ogromna meta­lowa taca po brzegi wypeł­niona skru­szo­nym lodem i ostry­gami. Każda z ostryg była już otwarta i odcięta, by Wiki spo­koj­nie mogła połknąć ją w cało­ści. Do tego doda­wano zawsze sos z różo­wego octu i cebulki, który pod­kre­ślał smak ostrygi. Kel­ner polał dziew­czy­nom pro­secco, a Wik­tora zabrała się do kosz­to­wa­nia. Kiedy miała już w dłoni pierw­szy owoc morza, zauwa­żyła, że przy­gląda jej się pewien nie­zna­jomy. Bru­net z dwu­dnio­wym zaro­stem, w koszuli w czer­wono-czarną kratę. Był nawet cał­kiem przy­stojny; może nie jakieś tam okład­kowe cia­cho, ale naprawdę męski, nie­prze­ry­so­wany. Włosy miał krót­kie, ale nie na tyle by nie móc wsu­nąć w nie dłoni, by poczuć ich gęstość. Uwagę naj­bar­dziej jed­nak przy­ku­wały jego wiel­kie mig­da­łowe oczy i bijące z nich cie­pło.

– Hmm. – Wik­to­ria chrząk­nęła, uśmie­cha­jąc się do nie­zna­jo­mego, zanim połknęła kolejną ostrygę. Kiw­nął jej głową na znak powi­ta­nia. Pozdro­wiła go nieco szer­szym uśmie­chem i zabrała się do kolej­nej muszelki. Po pię­ciu minu­tach po ostry­gach nie było już śladu, podob­nie jak po pro­secco w kie­liszku.

– No to ja już, dziew­czyny. Możemy iść.

– Żar­tu­jesz? Ja nawet nie jestem w poło­wie kie­liszka! – Julka zaczęła się dąsać. – A ostry­gami to nie trzeba się delek­to­wać? Ty je połknę­łaś jak jakaś nie­nor­malna… Chyba że chcia­łaś, żeby ci tak szybko libido sko­czyło.

– Słońce, z tym libido to mit. Mogę zjeść nawet kilo­gram ostryg, a wcale nie spra­wią, że będę miała ochotę na seks.

Julka wykrzy­wiła się, dopi­ja­jąc dusz­kiem tru­nek z bąbel­kami.

– Potwier­dzam. Na mnie też nie dzia­łają. – Usły­szały męski, chro­po­waty głos. – Prze­pra­szam, nie chcia­łem pod­słu­chi­wać, ale chyba każdy was tu sły­szał. Jeste­ście dosyć gło­śne.

Był to bru­net, który chwilę wcze­śniej bacz­nie przy­glą­dał się Wik­to­rii. Teraz obró­cił się na pię­cie i odszedł, puściw­szy do Wik­to­rii oko.

„Świet­nie, kolejny zbo­cze­niec, który lubi pod­słu­chi­wać bab­skie roz­mowy o sek­sie” – pomy­ślała. Ten wie­czór mimo ostryg nie zaczął się tak, jakby tego chciała. Julka gry­ma­siła. Milena jak zawsze nie miała wła­snego zda­nia, a do tego przy­pa­łę­tał się do nich jakiś zbo­cze­niec.

„Takie to wła­śnie są te, kurwa, wymy­ślone walen­tynki” – zaklęła w myślach.

Dziew­czyny dopiły drinki i poszły do słyn­nej Mrocz­nej. Tutaj Wiki zawsze miała chody. Nie musiała cze­kać w kolejce do baru ani na sto­lik. Dobrze znała się z mene­dże­rami i sze­fem kuchni, który zawsze dawał jej do spró­bo­wa­nia menu degu­sta­cyjne. Ledwo zbli­żyły się do wej­ścia, a już Łukasz, mene­dżer knajpy, machał im z daleka.

– Chodź­cie, dziew­czyny, mam dla was spe­cjalne miej­sce. Przy samym barze. Pro­secco na mój koszt.

Wik­to­ria od razu wpa­dła w jego ramiona i uca­ło­wała go czule. Uwiel­biał ją – zresztą kto jej nie uwiel­biał? Była bar­dzo empa­tyczna i cie­pła, bez pro­blemu nawią­zy­wała nowe zna­jo­mo­ści. Po pro­stu dało ją się lubić, tym bar­dziej że lubiła się uśmie­chać i była szczera. Wie­działa dużo o ludziach, bo chęt­nie jej się zwie­rzali, o niej samej jed­nak mało kto coś wie­dział. Nie lubiła się uze­wnętrz­niać, a już na pewno nie lubiła zwie­rzać się ze swo­ich pro­ble­mów. Dla­tego inni chęt­nie z nią roz­ma­wiali. Wia­domo – nikt nie lubi mal­kon­ten­tów ani ludzi wiecz­nie nie­za­do­wo­lo­nych z życia.

– Jak się ma twoja żona, Łukaszku? Bie­li­zna jej się podo­bała?

– Kochana moja! Jak ty rozu­miesz kobiety. W tej czer­wo­nej koron­ko­wej, którą mi dora­dzi­łaś, wygląda bosko! Gdy tylko ją na sie­bie wkłada, czuję się tak, jak­bym miał w domu gwiazdę! Dzię­kuję. – Uca­ło­wał Wik­to­rię w oba policzki. – Pano­wie – zwró­cił się do bar­ma­nów – do tej butli pro­secco daj­cie jesz­cze dziew­czy­nom tru­skawki, by osło­dzić im życie. A wy baw­cie się dobrze. – Ski­nął na przy­ja­ciółki i odszedł, by powi­tać nowych gości.

Milena roz­glą­dała się po sali.

– Stara, ty to masz chody. To chyba będą naprawdę fajne walen­tynki. – Uśmiech­nęła się sze­roko, bacz­nie łypiąc wkoło w poszu­ki­wa­niu przy­stoj­niaka, do któ­rego mogłaby zaga­dać.

Wik­to­ria miała dość tej dzie­ci­nady przy­ja­ciółki. W War­sza­wie znała pra­wie wszyst­kich, któ­rzy zaszli wysoko, i nie chciała ucho­dzić za łatwą dziu­nię szu­ka­jącą wra­żeń. Ani za taką, która z takimi dziew­czy­nami się przy­jaźni.

– Nie roz­glą­daj się tak, wariatko! Mówi­łam coś na ten temat. D-E-S-P-E-R-A-C-J-A!!! – wypa­liła jej do ucha.

– Już, już, prze­pra­szam.

– Dziew­czyny, co wam podać? Zje­cie coś czy dziś tylko drinki? – zapy­tał kel­ner, który wyrósł przed nimi nagle niczym maślak po obfi­tym desz­czu.

Wik­to­ria spoj­rzała na kole­żanki i widząc ich nie­zde­cy­do­wane miny, jak zwy­kle prze­jęła pałeczkę.

– Jemy. Popro­simy tatar wołowy, tost z jaj­kiem i pie­czar­kami…

– Dla mnie nic – syk­nęła Julia. – Odchu­dzam się, a jak zje­cie, to wra­cam do domu. Jakoś nie mam nastroju na balo­wa­nie. Zresztą zobacz­cie, co się dzieje za oknem. Leje jak z cebra. I to jakiś śnieg z desz­czem.

„Może i lepiej, że sobie pój­dziesz. Tylko psu­jesz nastrój” – pomy­ślała Wik­to­ria, która wiele poświę­ciła, by dziś impre­zo­wać razem z nimi.

Za oknem rze­czy­wi­ście zro­biło się nie­cie­ka­wie. Ale prze­cież był luty. Za dnia było kilka stopni na plu­sie, padał śnieg z desz­czem, po czym w mgnie­niu oka zro­biła się plu­cha, do tego zaci­nał ostry wiatr. Wik­to­ria lubiła taką pogodę, ale tylko wtedy, gdy była u sie­bie w miesz­ka­niu. Kochała te leniwe wie­czory, kiedy mogła leżeć pod kocem w swoim ulu­bio­nym fotelu, ogrze­wa­jąc się cie­płem małego kominka w stylu skan­dy­naw­skim. W takich momen­tach zazwy­czaj piła cie­płą her­batę z mio­dem, cytryną i imbi­rem. Lubiła swój azyl. Miesz­kała na par­te­rze w prze­pięk­nym apar­ta­men­towcu na Saskiej Kępie. W jej budynku było tylko dzie­więć miesz­kań, z czego dwa na par­te­rze. Jej ogró­dek zawsze był zadbany. Latem miała ide­al­nie sko­szoną trawę i roz­sta­wione meble rat­ta­nowe, a zimą… Zimą lubiła kli­mat Bożego Naro­dze­nia. Iglaki pod­świe­tlała lamp­kami, a ledowy reni­fer stał aż do wio­sny. Wpa­tru­jąc się teraz w szybę, przez chwilę zapo­mniała, gdzie jest, i zama­rzyła o powro­cie do domu. Wie­działa jed­nak, że takim zacho­wa­niem zra­ni­łaby swoje kole­żanki, szcze­gól­nie Milenę, która liczyła, że dzięki niej tej nocy pozna męż­czy­znę na całe życie.

– Dobra, dziew­czyny. Doja­daj­cie te swoje prze­ką­ski, bo ja chcę już jechać. Wejdę tyko z wami dalej na jed­nego drinka i spa­dam. – Julka wyrwała Wik­to­rię z zamy­śle­nia.

– Dokąd się tak spie­szysz? Daj nam dopić, prze­łknąć. Jesteś okropna. – Milena nie wytrzy­mała. – Rozu­miem, że dawno nikt cię nie prze­le­ciał, ale weź wylu­zuj. Albo wyjdź już, albo prze­stań psuć nam wie­czór. Nie­czę­sto wycho­dzimy we trzy! Doskona…

Nie zdą­żyła dokoń­czyć zda­nia, kiedy Wik­to­ria osten­ta­cyj­nie i z hukiem wstała, odsu­wa­jąc bar­dzo nie­ele­gancko krze­sło. Naro­biła takiego hałasu, że wszy­scy goście restau­ra­cji patrzyli teraz tylko na nią.

– Co ty robisz? – zapy­tała Julka drżą­cym gło­sem.

– Wycho­dzę! Mam dość two­jego zrzę­dze­nia, jęcze­nia i nie­za­do­wo­le­nia. Ode­chciało mi się wszyst­kiego, serio! A wie­cie, że takie bab­skie wyj­ście to dla mnie teraz nie­mal święto!

Się­gnęła po torebkę, zarzu­ciła na ramiona ele­gancki weł­niany płaszcz i skie­ro­wała się do wyj­ścia, zosta­wiw­szy na bla­cie pięć­dzie­siąt zło­tych za swój tatar i tosta. Dziew­czyny szybko zerwały się i ruszyły za nią, bła­ga­jąc, by nie wra­cała do domu. Sto­jąc przed budyn­kiem, nie zauwa­żyła nawet, że całej sytu­acji przy­gląda się tajem­ni­czy nie­zna­jomy od ostryg. Pan ostryga.

– Prze­pra­szam, chodź z nami. Już się nie dąsaj – pro­siła Julka.

– Ale zamówmy tak­sówkę, ina­czej całe prze­mok­niemy – wyszła z pro­po­zy­cją Milena.

– Prze­cież bar jest pięć­set metrów stąd. Dasz radę pie­szo – zarzą­dziła Julka.

Wik­to­ria prze­stała się hamo­wać.

– Ja to pier­dolę. Z całym sza­cun­kiem, ale mam na sobie loubo­utiny za trzy tysiące i nie zamie­rzam ich znisz­czyć w tak głupi spo­sób. Albo zama­wiamy tak­sówkę, albo nas pod­wie­ziesz.

Zawsze wie­działa, czego chce. Jej sta­now­czość spra­wiała, że dziew­czyny ni­gdy nie pod­wa­żały jej zda­nia.

– No to może jedna z was pobie­gnie ze mną do auta? – zapro­po­no­wała Julka.

Wik­to­ria prze­wró­ciła oczami.

– Prze­pra­szam, dziew­czyny – wymianę zdań prze­rwał im nagle męski głos – ale obser­wuję całą tę dan­tej­ską scenę. I mam na to radę. Pocze­kaj­cie chwilkę.

Wiki rzu­ciła okiem w kie­runku nie­zna­jo­mego. Ach, więc to „pan ostryga”. Po kilku sekun­dach zja­wił się z olbrzy­mim para­so­lem.

– Ja pójdę z panią do samo­chodu i przy­trzy­mam para­sol, żeby pani nie zmo­kła. Pod­je­dziemy tu autem i zgar­nie pani swoje kole­żanki.

– Świetny pomysł.

Wik­to­ria przyj­rzała mu się uważ­niej. Męż­czy­zna był naprawdę przy­stojny, a pierw­sze złe wra­że­nie sku­tecz­nie udało mu się zatrzeć pro­po­zy­cją poda­nia para­sola. Wszystko wska­zy­wało jed­nak na to, że podoba mu się Julka. No cóż, przy­naj­mniej będą miały pod­wózkę.

Śnieg z desz­czem zaci­nał coraz moc­niej i dziew­czyny szcze­rze się cie­szyły, że nie pod­jęły się pój­ścia do kolej­nej knajpy pie­szo. Czas im się jed­nak dłu­żył na cze­ka­niu na samo­chód i miały wra­że­nie, że Julki z „panem ostrygą” nie ma już z dzie­sięć minut.

– Chyba zaiskrzyło, skoro tak długo ich nie ma – stwier­dziła sar­ka­stycz­nie Milena, prze­ry­wa­jąc ciszę.

– Oby mu w tym aucie nie usia­dła na klej­noty, despe­ratka.

Wiki nie kryła obu­rze­nia. W jej życiu w ostat­nim cza­sie zaszły wiel­kie zmiany i w efek­cie jej podej­ście do świata się zmie­niło, a postę­po­wa­nie Julki bar­dzo ją iry­to­wało. Posta­no­wiła sobie nawet, że pozbę­dzie się tej zna­jo­mo­ści, bo i tak nic dobrego ona nie wnosi. „Odci­naj się od tego, co ci nie służy” – powta­rzała zawsze jej bab­cia. „To była mądra kobieta, czas jej posłu­chać” – pomy­ślała teraz Wik­to­ria.

– No wresz­cie! Są! – Milena aż kla­snęła z eks­cy­ta­cji w ręce. – Cie­kawe, czy wziął od niej numer tele­fonu…

Julka zapar­ko­wała pod samym wej­ściem. Tajem­ni­czy nie­zna­jomy wysko­czył z auta i roz­ło­żył para­sol, by dziew­czyny nie zmo­kły. Otwo­rzył im nawet drzwi do samo­chodu.

– Jeśli mogę spy­tać: dokąd się panie wybie­rają potem?

– W kie­runku Wisły – wypa­liła bez namy­słu Milena.

Poki­wał głową.

– Ach tak. A zatem się nie zoba­czymy, to zupeł­nie nie moje kli­maty. Miłej nocy, dro­gie panie.

Wik­to­ria uśmiech­nęła się lekko do niego, zro­zu­miaw­szy alu­zję. Sie­dząca za kie­row­nicą Julka na­dal miała skwa­szoną minę i w ogóle się nie ode­zwała.

– Co ty taka skrzy­wiona? Gość był miły, poszedł z tobą. Dałaś mu swój numer? – zaczęła wypy­ty­wać Milena.

– Żar­tu­jesz? To jakiś oblech. Nie dałam…

– Jak to? Dobie­rał się do cie­bie? Gadał jakieś głu­poty?

– Nie. Po pro­stu oblech i tyle. Wychodź­cie, już jeste­śmy pod restau­ra­cją.

Nie drą­żyły. W środku kel­ner wska­zał im miej­sce przy didżejce, z wido­kiem na ulicę. Wszyst­kie pozo­stałe sto­liki były zajęte. Didżej grał pod­ra­so­wane pio­senki z lat osiem­dzie­sią­tych. Męż­czyźni byli w koszu­lach, dostojni, bogaci i z klasą. Wik­to­ria wie­działa, że byle kto tu nie przy­cho­dzi. Jej przy­ja­ciółki rzu­cały inten­sywne spoj­rze­nia po całej restau­ra­cji. Tu było luk­su­sowo. Pod­łoga w mar­mu­rach, zamszowe kanapy i fotele. Bar­dzo dro­gie alko­hole i kosmicz­nie wiel­kie żyran­dole z kamieni Swa­ro­vskiego.

– Sto zło­tych za przy­stawkę!?! Czyś ty zwa­rio­wała? – Julka pró­bo­wała być dys­kretna i prze­ka­zać szep­tem swoje nie­za­do­wo­le­nie, ale jej nie wyszło. Kel­ner, który wszystko usły­szał, poczę­sto­wał ją wymu­szo­nym uśmie­chem.

– Spoko, ja sta­wiam. – Wik­to­ria nie miała ni­gdy pro­blemu, by zapła­cić za kole­żanki, nawet kiedy jej się nie prze­le­wało.

Kel­ner wyraź­nie się nie­cier­pli­wił.

– Czy mogę już przy­jąć zamó­wie­nie? – zapy­tał sztucz­nie grzecz­nym tonem.

– Tak. Popro­szę butelkę tego słod­kiego pol­skiego wina. Przy­stawkę z kre­wet­kami, tatar z tuń­czyka na awo­kado i mango z ryżem w mleku koko­so­wym.

– Oczy­wi­ście.

Po tych sło­wach odda­lił się w kie­runku kuchni.

– Zwa­rio­wa­łaś. – Julka cią­gnęła swoją bez­na­dziejną tyradę. – Kurwa, zwa­rio­wa­łaś. Dziew­czyno, ty zapła­cisz za to z sie­dem­set, jak nie osiem­set zło­tych.

– Jezu Chry­ste, Jula, zaraz dam ci w pysk! – ziry­to­wała się Milena. – Weź się w końcu przy­mknij i prze­stań robić nam wstyd. Albo wyjdź stąd i wię­cej się do nas nie odzy­waj! Psu­jesz wie­czór, kurwa! Nie możemy sobie poplot­ko­wać, pośmiać się, bo ty od razu się krzy­wisz! Komen­tu­jesz wszystko gło­śno, tak że każdy zwraca na nas uwagę. Po cho­lerę się w ogóle z nami spo­ty­ka­łaś? Mam dość! Opuść ten lokal.

Wik­to­ria nie pozna­wała Mileny. Naj­spo­koj­niej­sza z nich, nie­czę­sto wybu­chała i mówiła wprost, co myśli. To wystą­pie­nie bar­dzo jej się podo­bało. Uśmiech­nęła się w duchu.

– Potwier­dzam opi­nię Mileny. Idź już sobie.

Julka zmru­żyła oczy, wyraź­nie roz­gnie­wana. I choć warga jej nawet nie drgnęła, widać było, że ciśnie jej się na język słowo „spier­da­laj”. Wstała od sto­lika, odwró­ciła się na pię­cie i wyszła.

Kiedy Julia wyszła, dziew­czyny ode­tchnęły z ulgą. Po chwili na ich stole wylą­do­wały przy­stawki i wino. Milena i Wik­to­ria spoj­rzały po sobie i się uśmiech­nęły. Obie kochały luk­susy. Obie były piękne i faceci za nimi sza­leli. Same nie wie­działy, czemu tak długo trzy­mały przy sobie nadą­saną Julkę. Wznio­sły toast za bajeczną noc i zaczęły zaja­dać się pysz­no­ściami. Wresz­cie mogły poroz­ma­wiać o życiu, o swo­ich pla­nach. Wik­to­ria zdra­dziła Mile­nie, że pla­nuje wypu­ścić sek­sowną kolek­cję bie­li­zny dla kobiet w ciąży i matek. Milena wresz­cie miała oka­zję pochwa­lić się awan­sem w banku.

– Zosta­łam wice­dy­rek­to­rem, więc, moja droga, ja sta­wiam – cie­szyła się.

Nagle przy ich sto­liku zja­wił się kel­ner z szam­pa­nem w czar­nej butli ze złotą ety­kietą. Tysiąc zło­tych za butelkę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki