Zbrodnia i kara - Adrian Bednarek, Max Czornyj, Marcel Moss, Ewa Przydryga, Alicja Sinicka, Marek Stelar, Marcel Woźniak - ebook + audiobook

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Rozum jest sługą namiętności.

Rodion Raskolnikow siekierą morduje starą lichwiarkę i jej siostrę, Lizawietę. Wierzy, że ma prawo zabijać. Morderstwo jest dla niego sprawdzianem odwagi i determinacji.

ALE TAM, GDZIE JEST ZBRODNIA, MUSI BYĆ I KARA.

Siedmioro autorów bestsellerowych kryminałów mierzy się z tematem jednej z najsłynniejszych powieści Fiodora Dostojewskiego, „Zbrodni i kary”.

W OBLICZU ŚMIERCI WSZYSCY STAJĄ SIĘ RÓWNI.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 379

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 55 min

Lektor: Praca Zbiorowa

Oceny
3,8 (52 oceny)
12
20
16
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Dobrze spędzony czas

Zbrodnia i kara to temat przewodni opowiadań, z którymi postanowili się zmierzyć najpopularniejsi pisarze, którzy mają na swoim koncie kilka czy kilkanaście książek z gatunku. Żadnemu z nich tematyka zbrodni nie jest obca. Tym razem siedmioro autorów bestsellerowych kryminałów miało się zmierzyć z tematem jednej z najsłynniejszych powieści Fiodora Dostojewskiego „Zbrodni i kary”. Książka jest uznawana za kultową czy wręcz klasyczną. Każdy zna ten tytuł i z pewnością niejeden ją czytał w różnym okresie swojego życia. Jak poradzili sobie z nią mistrzowie współczesnej literatury? Myślę, że całkiem nieźle. Wszyscy podołali zadaniu i napisali opowiadania, w których wykorzystany jest temat przewodni istniejący w tytule powieści. Czy udało im się nawiązać do książki rosyjskiego mistrza? Z tym już było gorzej. W niektórych opowiadaniach czuć ducha pierwowzoru, w innych, no cóż, mam wątpliwości czy sięgnęli po tę lekturę przed przysłowiowym, wyciągnięciem pióra. Jednak mogę się mylić, gdyż sama...
20
TomaszBudzynski

Dobrze spędzony czas

Ciekawa książka. Pamiętam, że w liceum byłem nią zachwycony. Teraz, po prawie 20 latach nie zrobiła już na mnie takiego wrażenia i miejscami była dla mnie męcząca. Mimo wszystko uważam, że to wielkie dzieło i warto się z nim zapoznać. W książce jest dużo psychologii i filozofii, co bardzo lubię.
20
Ladybird_czyta

Nie oderwiesz się od lektury

Ponury, XIX-wieczny Petersburg, jest miejscem idealnym do osadzenia w nim akcji książki, aspirującej do miana kryminału wszechczasów. Rodion Raskolnikow to były student utrzymujący się przy życiu dzięki wsparciu finansowemu kochających i zapatrzonych w niego matki i siostry. Mimo swej fatalnej sytuacji, uważa się za wyjątkową jednostkę, która przewyższa poziomem umysłowym i mentalnością innych ludzi ze swojego otoczenia. I ta wyższość staje się dla niego oficjalnym motywem do popełnienia podwójnej zbrodni, choć w rzeczywistości chłopak miał przede wszystkim dość życia w skrajnym ubóstwie i obciążania bliskich mu kobiet. Wiele zmienia się jednak już po popełnieniu czynu. Okazje się, że jest to zbyt duże obciążenie dla kruchej, wrażliwej natury Rodiona. Czytając, obserwujemy zmagania wewnętrzne bohatera, który nie chce zaprzepaścić swojego życia, a jednocześnie ciągnie go do przyznania się do winy. A może lepiej skończyć swój marny żywot? Powieść pięknie obrazuje realia tamtych czasów w...
00
savidth

Nie oderwiesz się od lektury

mistrzostwo
00
Pasztecik_13

Całkiem niezła

ciekawa, miejscami zbyt długa telenowela, jak dla mnie za mało raskolnikowa w tym raskolnikowie xd
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

ADRIAN BEDNAREK

 

 

Wyjątkowy

 

 

 

 

1.

 

 

Jest wiele cech, które mogą oznaczać wyjątkowość. Inteligencja, bystrość, umiejętność odnajdywania się w kryzysowych sytuacjach, atrakcyjny wygląd, instynkt przetrwania. Rupert Raszewski, od dziecka nazywany Rodim, posiadał je wszystkie.

Nawet teraz, gdy patrzył w lustrzane odbicie, podziwiając czarne niczym wnętrze zamkniętej trumny oczy, delektując się ich przenikliwym spojrzeniem, mierzwiąc jeszcze ciemniejsze włosy swoimi potężnymi dłońmi i zachwycając się prostą jak struna sylwetką, ani na moment nie tracił przekonania o własnej nadzwyczajności. Miał tylko jedną wadę – pochodzenie, choć tak naprawdę nie traktował tego jak feleru. Dla niego to było wyzwanie. Dochodził jeszcze ten paskudny pech, który prześladował go od lat. Wiedział jednak, że zła passa kiedyś wreszcie się skończy.

Wstał z taboretu i przestał gapić się w lusterko ustawione na stoliku wielkości czterech złączonych talerzy. Zrobił krok w tył i od razu zahaczył nogą o łóżko. Jego pokój był tak mały, że gdyby położył się na podłodze, opierając stopy o kaloryfer przy oknie, wyprostowane za głową ręce prawie sięgałyby drzwi. Nienawidził warunków, w jakich przyszło mu żyć, odkąd trzy lata temu przyjechał do stolicy studiować finanse, ale traktował je jak kolejną próbę.

„Wszystko jest po coś, a każdy ruch przybliża mnie do celu”, pomyślał i włożył sweter. Czarny, z modnie przyszytym kapturem. Nie wyglądał jak kupiony w lumpeksie. Czarne spodnie, przewiązane zwykłym sznurkiem imitującym pasek, też tak nie wyglądały. Gorzej z butami, w których niedawno zakleił „mówiącą” podeszwę. Dzisiejszą noc musiały jakoś wytrzymać. Profilaktycznie włożył dwie pary skarpet. Nowe miał tylko rękawiczki i kurtkę ze sztucznej skóry, rozłożone teraz na łóżku rozmiarowo pasującym sześciolatkowi.

Wiedział, co zamierza, zdawał sobie sprawę ze środków ostrożności, jakie należało podjąć. Okrycie wierzchnie musi być solidne, dlatego sprzedał dwie znoszone bluzy i równie stary płaszcz i za zysk kupił nową kurtkę. Rozpiął w niej zamek. Ręce mu zadrżały, kłucie w okolicy mięśnia piersiowego przybrało na sile, w nogach poczuł mrowienie, drogi oddechowe zaczęły się zwężać, przeszedł go dreszcz. Wszystko to przypominało zwiastun choroby, choć przecież był zdrowy.

Rodi przyjrzał się przeróbce, jaką wykonał po wewnętrznej stronie kurtki. Chciał jej dotknąć, żeby upewnić się, że trzyma jak należy, lecz nagle dzwonek telefonu rozniósł się echem po pokoju. Wykonał szybki obrót do stolika i chwycił komórkę, zły na samego siebie, że zapomniał ją wyciszyć.

– Coś się stało? – spytał szeptem.

Dzwoniła siostra. Zanim odebrał, zobaczył fragment jej zdjęcia, które sama przypisała do swojego kontaktu. Rodi nie marnowałby czasu na robienie takiej bzdury. Dora natomiast lubiła roztrwaniać bezcenny dar, jakim jest czas, na rzeczy zupełnie niepotrzebne.

– Czemu nawijasz konfidencjonalnym tonem dilera próbującego opchnąć pigułę w trakcie sztuki teatralnej? – rzuciła pogodnie.

Zawsze kiedy słyszał jej głos, ogarniał go niesamowity spokój. Teraz też całe napięcie nagle zelżało.

– Stara zasypia, nie chcę jej przeszkadzać.

Miał na myśli właścicielkę obskurnego mieszkania w równie obskurnym bloku, u której wynajmował pokój. Wścibskie skąpiradło pilnowało czynszu z dokładnością esesmana, lubiło wchodzić do niego bez pukania, ciągle ględziło jakieś głupoty w stylu retro, ale przynajmniej od czasu do czasu z własnej inicjatywy podawało żarcie i herbatę, nie chcąc za to szmalu.

– Aha – mruknęła Dora. – Nie wiedziałam, że tak troszczysz się o jej sen. W sumie dobrze, właściwa regeneracja to podstawa, jeśli starucha ma dożyć końca twoich studiów. – Wypowiedź zakończyła słodkim śmiechem.

Rodi zdecydował się na najtańszy możliwy pokój, bo nie chciał mieszkać w akademiku. Moloch pełen studentów nie pozwoliłby mu się skupić na zdefiniowaniu swoich celów, a co dopiero na ich realizacji.

– Coś się stało? – powtórzył oschle.

Kochał siostrę, choć starał się jej tego nie okazywać, jeszcze by poczuła się zbyt pewna.

– Nic, dryndam, bo chciałam pogadać. Jak wiesz, od wczoraj siedzę u mamy, ktoś musi ją czasami odwiedzić, a kochany synuś nawet nie raczy wykonać telefonu – stwierdziła z wyrzutem. – Dzisiaj wzięła sobie wolne i z tego tytułu zrobiłyśmy obchód po wszystkich sąsiadkach. Niby musiała pochwalić się córeczką, ale i tak głównie ty byłeś na tapecie. Jaki on zdolny, jaki bystry, jaki zaradny. – Parodiowała głos matki. – Dżizas, nawijka żywcem wyjęta z programu paradokumentalnego. Było tak ciekawie, że zastanawiałam się, czy nie odgryźć sobie palca dla rozrywki.

Dora przyjechała do stolicy jesienią. Zaczęła studia polonistyczne, ale wysoka blondynka o błękitnych oczach, twarzyczce anioła i nieprzyzwoicie zgrabnych nogach łatwo ulegała pokusom wielkiego miasta. Po kilku tygodniach oswajania się z otoczeniem stwierdziła, że zostanie modelką. Coraz częściej kręciła się z dziwnym towarzystwem, chodziła na imprezy, na których być nie powinna, spotykała facetów, których spotykać też nie powinna. W efekcie zdążyła nawet zadebiutować na wybiegu podczas pokazu jakiegoś niszowego projektanta, za co dostała marne grosze. Rodiemu to się nie podobało. Nie podobało mu się również, że Dora mieszka z trzema trzpiotowatymi koleżankami zamiast w akademiku. Od pewnego czasu widywali się dość rzadko. Ona skakała do gardła stolicy, a on zajmował się definiowaniem swojej przyszłości.

– Co u mamy? – spytał trochę z obowiązku.

Rodi za pieniądze matki wynajmował pokój, jadł, pił i się ubierał, a przecież od czternastego roku życia był głową rodziny. Po tym jak ojciec, kierowca ciężarówki, zginął w wypadku, w nim pozostała jedyna nadzieja na wyciągnięcie bliskich mu kobiet z biedy. Źle się czuł, prosząc matkę o forsę, i jeszcze gorzej, dziękując za okazaną łaskę, dlatego dzwonił nie częściej niż raz w miesiącu, a do domu wracał tylko, gdy kończyły mu się wymówki.

– U matki jak to u matki – westchnęła Dora. – Przechwałki lecą przed ziomalkami z kółka gospodyń wiejskich, ale jak gadamy na priv, wjeżdża biadolenie. Tęskni za tobą, tęskni za mną, źle jej bez nas w Suchodołach. – Miała na myśli wioskę niedaleko Suwałk. – Ciągle powtarza, że nie może się doczekać, kiedy zaczniesz zarabiać i ściągniesz ją do stolicy. – W głosie Dory dało się usłyszeć niechęć połączoną z troską. Zależało jej na matce, ale ochoczo zrzuciłaby całą odpowiedzialność za jej los na brata. – Wiesz, jest już wiekowa, zdrowie nie to co kiedyś, nie ma dla kogo gotować i…

– Bez przesady. Ma stałą pracę w tym swoim urzędzie pocztowym, nic poważnego jej nie dolega, są koleżanki i daleko jej do emerytury. Niech cieszy się tym, co jest – powiedział bardziej, żeby przekonać samego siebie niż siostrę. – Stolica to nie jej świat. Pożre ją jak wilk owieczkę.

– Sprzedaję jej tę samą propagandę, tylko innymi słowami, i podbijam urokiem kochanej córeczki zamiast chłodną logiką genialnego synka. – Prychnęła. – Na razie łyka, choć gdybyś raczył pojechać kiedyś ze mną, byłoby łatwiej. Wyobrażasz sobie, jak będziemy mieć słabo, jeśli ona naprawdę przeprowadzi się do stolicy? – spytała, lecz Rodi nie zamierzał odpowiadać. – Oczywiście nie ma pojęcia, że zajmuję się modelingiem. Wiesz, dla niej to prawie jak sprzedawanie się na…

– Nie chce mi się tego słuchać. Kończymy? – warknął, bo rozmowa schodziła na niewłaściwe tematy.

– Wracam jutro, potem koniecznie musimy się spiknąć. Mam zaskakującego newsa, którym chcę się podzielić. – Z głośnika znów powiało entuzjazmem. – Z góry uprzedzam, że to pozytyw. Kumpela odbiera mnie z dworca, więc kontakt dopiero jak się ogarnę. Aha, matce mówię, że nie dryndasz, bo masz masę nauki i próbujesz znaleźć pracę w korpo, jak na zdolniachę przystało. Buziaki. – Rozłączyła się.

Rodi odłożył telefon, tym razem upewniając się, że jest wyciszony, i wrócił do kurtki. Po wewnętrznej stronie, na wysokości lewego biodra przyszył kawałek skórzanego paska, który wcześniej musiał uciąć. Zużył cały kłębek grubej, czarnej nici. Sprawdziwszy, że materiał jest odpowiednio napięty i nie zerwie się pod wpływem ciężaru, włożył rękawiczki. Kiedy jego dłonie były odziane, spod łóżka wyciągnął kilof. Stary, ze zniszczonym styliskiem i zabrudzonym ostrzem. Znalazł go wczoraj po południu na terenie budowy, kiedy szwendał się ulicami, próbując zdecydować, czy powinien zrobić to, co chodziło mu po głowie. Kilof stanowił znak, teraz już wiedział. Nie mógł zignorować pewnych spraw.

 

 

 

2.

 

 

Włożył kurtkę, kilof umieścił tak, żeby klin opierał się o skórzany pas. Zapiął zamek i obejrzał swój korpus w lusterku z różnych pozycji. Kurtka była o rozmiar za duża, idealnie maskowała schowane narzędzie. Zrobił kilka kółek po pokoju, upewniając się, że w trakcie ruchu kilof nie wypadnie. Oddychał przy tym głęboko, próbując uspokoić coraz szybsze bicie serca. Czuł się jak na lekcji wuefu, kiedy musiał ćwiczyć sprint. Gdy nabrał przekonania, że wszystko jest jak należy, chwycił za klamkę i otworzył drzwi od swojego pokoju. W mieszkaniu była jeszcze kuchnia, łazienka i drugi pokój. Z niego dało się słyszeć chrapanie. Stara Janina zasnęła, jak zwykle przed dwudziestą pierwszą. Naciągnął kaptur na głowę, sprawdził przez wizjer, czy na korytarzu jest ciemno, i wyszedł.

Czteropiętrowy blok, w którym mieszkał, uchodził pewnie za hit klasy robotniczej siedemdziesiąt lat temu, obecnie nadawał się na muzę dla malarza chcącego stworzyć obraz o tytule Nędza. Zamieszkiwali go emeryci, renciści oraz kilku studentów tak jak on wynajmujących pokoje. Brakowało zapracowanych kobiet próbujących utrzymać zbyt dużą liczbę dzieci, mężczyzn wyładowujących swoje niepowodzenia na ich twarzach lub choćby młodych zakapiorów szykujących się do przejęcia schedy po ojcach, toteż Rodi opuścił blok niezauważony.

Majowa noc była chłodna, na zewnątrz blisko klatki schodowej nie spotkał nikogo. Pierwsi ludzie pojawili się dopiero dwie ulice dalej, gdzie znajdowały się monopolki i dyskonty. Nikt nie zwracał na niego uwagi, nikt nie mógł widzieć jego twarzy. Ciemność i kaptur skutecznie ją maskowały, a Rodi starał się iść ze spuszczoną głową.

Szedł szybkim, niemal biegowym krokiem po trasie, której wcześniej nauczył się, oglądając mapę satelitarną na komputerze w bibliotece. Nie chciał sprawdzać celu podróży w swoim telefonie ani tym bardziej w starym, ledwie zipiącym laptopie. Chłód będący zwieńczeniem ciepłego dnia uspokajał. Myśli stawały się przejrzystsze. Rodi odtwarzał zdarzenia, które doprowadziły go do sytuacji, w której szedł przez miasto z kilofem schowanym pod kurtką.

Całkiem niedawno pojął, jak wielkim błędem jest studiowanie finansów. Trafił na uniwersytet, bo w szkole był wybitny z matematyki, jak zresztą ze wszystkiego, a matka twierdziła, że działając w finansach, zapewni rodzinie przyszłość. Ubzdurała to sobie, bo syn sąsiadki pracował w banku w Szczecinie, dorobił się mieszkania i samochodu. Po trzech latach w stolicy Rodi rozumiał już, że z bezwartościowym tytułem magistra można biegać niczym szczur w labiryncie, pracując na dobrobyt wybitnych. Ewentualnie przy odrobinie szczęścia klęczeć u ich stóp jak pies czekający na ochłapy, które panowie rzucą mu ze stołu. To go nie interesowało, chciał podążać za pasją. Wizję zbudowania swojej przyszłości czuł dawno, niedawno jednak odważył się z nią zmierzyć.

Informacja o wykładzie Aureliusza Bielińskiego, właściciela sieci butików, której macki sięgały Londynu, tchnęła go do działania. Wykład dotyczył zarządzania korporacją odzieżową. Rodi zapisał się, po czym mając cztery tygodnie czasu, odciął się od świata i zaczął tworzyć.

Od zawsze lubił rysować, najlepiej wychodziły mu ubrania. W późnym dzieciństwie i wczesnej młodości bawił się z Dorą, wymyślając jej różne kreacje. Rysował dla niej, a gdy wyrażała swój zachwyt, Rodi lewitował z dumy. Jego pasja trochę go krępowała, nie była spójna z planami matki, ale im robił się starszy, tym lepiej rozumiał, że słuchając rodzicielki, niszczy wewnętrznego wojownika i przegrywa swoje życie.

Wykład Bielińskiego stanowił niepowtarzalną szansę. Rodi nadwyrężył budżet, inwestując w sprzęt do rysowania, i zaszył się w swoim pokoju. Nie chodził na uczelnię, nie odbierał telefonów, prawie nic nie jadł. Czasami stara Janina przynosiła mu kanapkę albo kotleta, pewnie w obawie, że padnie z głodu, a ona straci lokatora. Ledwie dwa razy wyszedł na zewnątrz. Najpierw kupić coś do picia, potem żeby popatrzeć na dziewczyny kręcące się po centrum i zasięgnąć trochę inspiracji. O swoich działaniach powiedział tylko Dorze. Ucieszyła się, życzyła mu szczęścia, ale potem nie spytała o efekty, jakby nie chciała usłyszeć, że bratu się nie powiodło.

Tamtego kluczowego dnia podszedł do Bielińskiego zaraz po wykładzie.

– Mógłby pan obejrzeć moje projekty? Część z nich jest nowatorska, może trochę rewolucyjna, ale przecież wszyscy ciągle próbujemy się wyróżnić, prawda? – Szedł na pewniaka, nie płaszczył się, nie udawał skromnego, chciał pokazać, że jego dzieła są dokładnie tym, czego firma Bielińskiego potrzebuje. – Jestem gotów podjąć współpracę i dostarczyć kolejne szkice.

Zgodnie z oczekiwaniami przykuł uwagę biznesmena. Musiało tak być, student, który zamiast pytać o finanse, chwali się rysunkami, nie wpisywał się w standardy uniwersytetu. Rodi narysował dwieście projektów, swój szkicownik oprawił, na okładce podał namiary mailowe, telefoniczne oraz adres starej. Przykleił też swoje zdjęcie. Każde ubranie odpowiednio opisał, oceniając potencjalną klientelę. Żeby wszystko wyglądało bardziej efektownie, stworzył nawet własne logo. Pochyła litera R otoczona liśćmi laurowymi.

– Ciekawe – mruknął Bieliński, kartkując szkicownik. W jego oczach Rodi dostrzegł błysk. – Obejrzę i dam ci znać. Sprawdzaj maile.

Rodi nie umiał szyć, nigdy nie dotykał maszyny, interesował go tylko obraz, ale to przecież wystarczało. Bieliński musiał mieć armię Chińczyków gotowych szyć masowo wedle podrzuconego im projektu. Najważniejszy był design, on decydował o produkcie, tak myślał. „Opchnę swoje projekty, podpiszemy umowę, będę dostawał procent od każdego sprzedanego ciucha i stanę się niezależny” – fantazjował. Trzy dni temu dostał maila.

„Zagłębiłem się w twoje rysunki. Wybacz, ale słabe to i bez przyszłości. Trochę zbyt wyolbrzymione i… powiedzmy neonowe. Nie jestem zainteresowany. Szkicownik będzie czekał w poniedziałek w recepcji w głównej siedzibie firmy. Adres w stopce maila. Wpadnij i sobie odbierz. Wcześniej podrzucić go nie zdążę, bo nie będzie mnie w pracy, a ciągle mam go przy sobie” – napisał Bieliński.

Po tej wiadomości Rodi chodził jak struty. Nie mógł uporać się z samym sobą ani ze świadomością, że ten cieć, ten śmieszny człowieczek, nie docenił jego projektów. Przecież Dorze zawsze się podobały, przecież narysował rzeczy niesamowite, przecież jego talent był nieprzeciętny…

Męczył się ze zniewagą, chodząc bez celu po mieście i przyglądając się ludziom: tym szczęśliwym, tym smutnym i tym obojętnym. Próbował poskładać myśli. W końcu zrozumiał, że został obrażony, a być może nawet… oszukany. Bieliński go wykorzysta! Ściągnie większość projektów, zrobi w nich małe przeróbki, żeby wyszło, że są jego, i zbije kokosy, jak na krętacza przystało. Dlatego chciał oddać szkicownik dopiero w poniedziałek! Gdy Rodi zobaczył kilof leżący przy płocie na budowie, zrozumiał, że nie wolno mu do tego dopuścić. Musi bronić honoru swojego i swojej rodziny.

Wspominał podłe dni, a nogi dopingowane poczuciem rozczarowania niosły go naprzód. Krajobraz zmieniał się diametralnie. Wystartował z nędzy, przeszedł wielkie blokowiska pełne społecznej mieszanki wybuchowej, przekroczył rzekę na moście, za którym znajdowały się ogrodzone w stylu obozów pracy apartamenty ścigających się szczurów, i dotarł do oazy najgrubszych w łańcuchu pokarmowym. Mijał domy duże, małe, wille, a nawet dwa budynki przypominające zamki. Jego cel stanowił dom ogrodzony wysokim murem, znajdujący się na uboczu, blisko łąki.

Gdy dotarł na miejsce, przeszedł się wzdłuż muru, oceniając teren. Tak jak zakładał, nigdzie nie było kamer. W necie Rodi wyczytał plotkę, że Bieliński lubi zabawić się z młodymi dziewczynami, zbyt młodymi jak na czterdziestolatka. Chyba rzeczywiście tak było. Biznesmen nie chciał być nagrywany, bo gdyby zmajstrował coś głupiego, na przykład przegiął z jakąś dziewczynką, monitoring stanowiłby dowód, a usunięcie nagrań poszlakę. Same kamery nie uchroniłyby natomiast Bielińskiego przed ewentualnymi włamywaczami, ci mogli przecież zawsze użyć kominiarek.

Sytuację przed domem ocenił na plus, jeszcze większą korzyść stanowił widok zza metalowych prętów furtki. Skrawki światła przebijały się przez nie do końca opuszczone rolety. Bieliński na pewno był w środku.

Rodi wciąż się wahał. Powstrzymywała go obawa o słuszność tego, co zamierzał. Szybko przypomniał sobie jednak uczucie rozpieprzenia, jakie dopadło go po odczytaniu maila. Poczuł się wtedy gorszy, nic nieznaczący, odtrącony przez tego, który widział w nim zagrożenie i za wszelką cenę nie chciał dopuścić go do swojego świata. Wściekły nacisnął w końcu dzwonek. Już nie było odwrotu. Do udowodnienia własnej wyższości brakowało mu tak niewiele, a jednocześnie tak dużo…

 

 

 

3.

 

 

Czekał minutę, może trzy. W nerwach czas mu się zacierał, a nie miał na ręku zegarka. Zadzwonił ponownie i w tym samym momencie z głośnika dobiegł zniekształcony męski głos.

– Kto tam? – Rozpoznał tembr Bielińskiego.

– Rupert Raszewski, Rodi – przedstawił się.

– Ty… – burknął. – Skąd wiesz, gdzie mieszkam?

– Panie Aureliuszu, przecież to żadna tajemnica. Wystarczy pogrzebać w necie. O zeszłorocznej parapetówce w tym miejscu rozpisywały się Pudelki i Pomponiki. – Uniósł głowę i pierwszy raz spojrzał w oko jedynej kamery, będącej częścią wmontowanego w mur wideofonu. Uśmiechnął się szeroko. – Miałem zdjęcia sprzed domu i nazwę dzielnicy. Żeby poznać dokładny adres, wystarczyło pokręcić się trochę po Google Maps. – Dokładniej mówiąc, kilka godzin na komputerze w bibliotece, bo dzielnica była naprawdę duża.

– No tak… – westchnął Bieliński. – Po co przyszedłeś? – spytał podejrzliwie, jakby dopiero teraz dotarło do niego, że ma nieproszonego gościa w środku nocy.

– Chcę odebrać swój szkicownik.

– W tej chwili? – zamilkł na moment. – Jest dwudziesta trzecia.

– Rozumiem, że późno, ale sam pan pisał, że będzie do odbioru w firmie dopiero w poniedziałek, a ja jutro mam spotkanie z… – urwał, żeby wyszczerzyć kły do kamery – kimś ważnym. Muszę odzyskać swoje projekty. Nie chcę być nieuprzejmy, ale nie odejdę z kwitkiem – dodał na wszelki wypadek.

– W porządku, ale jeśli zamierzasz piłować mi o wartości swoich rysunków i przekonywać do ich…

– Nie zamierzam – przerwał mu. – Biorę, co moje, i znikam. – Zaczynał odczuwać coraz większe napięcie. Głównie w płucach, które źle przewodziły tlen.

– Okej. – Mechanizm przy furtce zabrzęczał. Rodi wszedł na posesję.

Zamknął furtkę i wsadził dłonie do kieszeni, żeby ukryć rękawiczki. Z każdym krokiem kilof zdawał się przybierać na wadze. Ciągnął plecy do tyłu, choć przez te wszystkie kilometry Rodi w ogóle nie czuł dodatkowego obciążenia. Nogi mu miękły, w głowie słyszał szumy sprzecznych myśli. Brzmiały głosami matki i Dory. Matka powtarzała, że jest wyjątkowy, Dora mówiła, że w niego wierzy bez względu na to, co robi. Usłyszał też ojca, który po wypadku przez kilka dni dogorywał w szpitalu. Był świadom swego stanu, więc zdążył pożegnać się z bliskimi. Pierworodnemu powiedział: „Teraz ty bierzesz odpowiedzialność za nasze panie. Opiekuj się nimi, pilnuj ich i pamiętaj, nigdy nie pozwól się nikomu upokorzyć. Jesteś Raszewski, a to powód do dumy”. Ostatnie zdanie odtwarzało się w kółko niczym replay strzelonej bramki.

– Wchodź! Wchodź! – Krzyk biznesmena sprowadził go na ziemię.

Rodi przyspieszył i znalazł się w wiatrołapie.

– Dzięki – powiedział, stając twarzą w twarz z Bielińskim.

Gość był o głowę niższy od Rodiego, a ważył dobrych kilka kilo więcej. Nie wyglądał, jakby szykował się do snu. Jasne włosy miał ulizane żelem, czarną, błyszczącą koszulkę wsadził do białych spodni, które spiął pasem z masywną klamrą. Miał na sobie więcej biżuterii niż królowa angielska w swoich szkatułkach. Złoty łańcuch, dwie złote bransoletki, pierścienie na większości palców, kolczyk w uchu. Jego wyraz twarzy przypominał głupkowatego warana, a zielone, rozmyte oczy zdradzały rozluźnienie jakąś używką. Pewnie narkotykiem.

– Porę wybrałeś kiepską, ale skoro tak ci zależy… – Aureliusz pokręcił głową, przyglądając się Rodiemu. Jego mina świadczyła o wyższości. – Poczekaj tu. – Wskazał hol za uchylonymi drzwiami. – Zaraz ci przyniosę. – Odwrócił się i sam wszedł do holu kompletnie nieświadomy myśli, jakie nękają jego gościa.

Teraz należało uważać. Ku własnemu zdziwieniu Rodi zauważył, że stres nagle minął, zamieniając się w koncentrację. Jego umysł działał niczym maszyna. Analizował każdy detal, eliminując błędy. Kaptur miał mocno naciągnięty na głowę, dobrze chronił włosy. Gdy Bieliński się odwrócił, Raszewski zamknął drzwi wejściowe, po czym z powrotem ukrył dłoń w kieszeni. Zerknął w dół. Buty miał brudne, a podłoga lśniła od czystości. Zostawił je na wycieraczce, ściągając bez użycia rąk. Dwie pary skarpet bardzo się przydadzą. Nie zostawi śladów stóp.

Przekonany, że wszystko jest tak, jak planował, wszedł za Bielińskim. Hol łączył się z salonem i był rozmiarów połowy piętra bloku, w którym mieszkał Rodi. Śmiało można było grać tu w piłkę.

– Wybacz moją bezpośredniość w mailu, ale wychodzę z założenia, że nie ma co ściemniać i dawać fałszywych nadziei. – Aureliusz nawijał, idąc w kierunku schodów prowadzących na piętro. – Finalnie głaskanie ludzi po jajach i wmawianie im, że są w czymś dobrzy, prowadzi do katastrofy. Żyją iluzją, zadręczają się, uważają, że los niesprawiedliwie ich potraktował. Wmawiają sobie pecha, choć zwyczajnie powinni zająć się czymś innym. To, co narysowałeś, kupy się nie trzyma. Totalna amatorszczyzna bez żadnej wiedzy branżowej, ale jeśli ktoś będzie na tyle szalony, żeby urzeczywistnić twoje wizje… – Uniósł ręce jak ksiądz. – Między nami wporzo?

Rodi słuchał tych dyrdymałów, z trudem powstrzymując się od komentarza. To chodzące nic potraktowało go jak zwykłego szczura wmawiającego sobie wielkość. A przecież Bieliński odziedziczył firmę, którą stworzyli jego rodzice! Zgrywał eksperta i biznesmena, choć jedyny sukces osiągnął w chwili, gdy jeden plemnik jego ojca pokonał inne w wyścigu o życie. Nie miał prawa kwestionować czystego talentu.

– Pewnie, szanuję pana szczerość – warknął, zagryzając zęby. Tylko w ten sposób mógł zamaskować swój rzeczy­wisty stan.

Był niesamowicie podrażniony. Rozpiął kurtkę i chwycił za trzonek kilofa. Przyspieszył kroku, nadrabiając dystans do Bielińskiego. Gdy się zbliżył, poczuł dziwne mrowienie w prawej ręce. Swędziały go palce oraz nadgarstek, przedramię było sztywne, biceps napiął się wbrew woli. Trzonek zdawał się lekki i przyjemny, jakby stanowił newralgiczną część ciała. Rodi czuł, że choć jest leworęczny, a broń trzyma w prawej, ma nad nią pełną kontrolę. Lecz nagle dopadły go wątpliwości. Czy rzeczywiście jego projekty mogły nie być tak dobre jak myślał? Nigdy wcześniej nie rysował ubrań na serio, tylko dla zabawy, a nagle stwierdził, że podbije nimi świat. Nie. Projekty były świetne. Wielcy zawsze debiutują spektakularnie. Stał tuż za biznesmenem, uniósł rękę.

– Tam jest barek. – Bieliński wskazał palcem jakiś punkt w salonie. – Nalej coś sobie. – Stanął nagle. Zaczął się odwracać. – Tylko łyknij szybko, bo mam… – Nie dokończył.

Upokorzenie, zniewaga, niedocenienie talentu i wielce prawdopodobna próba oszustwa wywierciły dziury w podświadomości Rodiego, rzucając go na pastwę szaleństwa. Gdy wykonywał zamach, rękę miał jak z tytanu, lekką i niezniszczalną, reszta ciała stanowiła betonowy monolit dbający o to, żeby ruchoma część trafiła w cel. Trzonek wbił się w skroń Bielińskiego. Zakotwiczył głęboko. Ciało biznesmena zesztywniało, z głowy polała się krew, brudząc cały policzek. Jego wargi obniżyły się z poziomu uśmiechu do smutnej groteski. Jęknął, jakby próbował coś jeszcze z siebie wydusić. W kroku na spodniach pojawiła się mokra plama. Wbił mętniejący wzrok w swojego oprawcę. Jego cierpiące spojrzenie przyjemnie łaskotało Rodiego po twarzy.

– Iluzją? – spytał, wyciągając kilof z głowy Aureliusza. Nie poznawał swojego głosu. Brzmiał grubiej, jak gdyby mówił przez modulator. – Sam jesteś iluzją! – Zamachnął się ponownie, ale przeciął powietrze, bo Bieliński runął na ziemię.

Naładowany nienawiścią Rodi uderzył kolejny raz. Kilof wyrzeźbił następną dziurę w czole Aureliusza. Trzonek utknął głęboko, z trudem wyjął narzędzie z trupa. Przyjrzał się ostrzu, na którym osiadły fragmenty kości i krwiste kawałki mięsa. Pomyślał o pechu, swoim nieodłącznym towarzyszu. Czuł, że od dziś będzie inaczej. Pokonał zły los, bo właśnie zrobił to, co potrafią nieliczni, uprzywilejowani.

Chwila satysfakcji szybko jednak minęła. Rodi odłożył kilof, usiadł obok zwłok i zaczął wpatrywać się w przestrzeń olbrzymiego domu, próbując wyrzucić z siebie strach, który nadciągnął z zaskoczenia, niczym nieproszony gość. Serce waliło w zupełnie nowym rytmie, myśli krzyczały głosami najbliższych, tym razem nie dopingowały go, tylko utyskiwały nad jego losem. Rodi się sypał, czego absolutnie nie było w planie.

– Weź się w garść! – ryknął na całe gardło. Już nie brzmiał groźnie, a jedynie… desperacko. Zbrodnia miała go wzmocnić, tymczasem z każdą minutą czuł się coraz miększy. – Skupienie, analiza, dedukcja – wymówił na głos listę najpilniejszych procesów myślowych i wstał z podłogi.

Wytarł kilof o koszulkę Bielińskiego, spojrzał na jego zakrwawioną twarz i dostał dreszczy. Zrobiło mu się zimno, czuł nadciągającą gorączkę, pewnie pobladł, choć nie widział swojej twarzy. Musiał uciekać, ale najpierw należało…

– Ja pierdolę! – Przekleństwo samo wyskoczyło mu z ust, gdy martwą ciszę tego domu zmącił potężny gong pełniący funkcję dzwonka.

Aureliusz Bieliński miał gościa.

 

 

 

4.

 

 

Gong rozbrzmiał ponownie, a panika zaatakowała ze zdwojoną siłą. Rodi nie wiedział, co począć. Uciekać przez okno na tyłach? Schować się? Liczyć, że ten, kto dzwoni, sam sobie pójdzie? Nie, to bez sensu, w domu paliło się światło, przecież on też je wcześniej widział, a ten, kto przyszedł, prawie na pewno był umówiony! Nie odpuści łatwo, jeśli zaś Rodi zacznie uciekać, gość może go zobaczyć. Podstawa to brak świadków.

– Weź się w garść – znów próbował się pokrzepić na głos.

Twardy, niezłomny człowiek gdzieś się schował i Rodi wciąż nie potrafił go przywołać. Musiał jednak coś zrobić, bo gong nie cichł. Chwycił kilof i na miękkich jak wata nogach poczłapał do wiatrołapu. Nacisnął guzik na konsolce wideofonu, pojawił się obraz.

Kamera była świetnej jakości, widział dokładnie młodą dziewczynę w rozpiętym palcie, pod którym miała coś w stylu gorsetu. Oko kamery objęło też kusą spódniczkę ledwie zakrywającą majtki. Dodając do tego wulgarny makijaż, ordynarny wyraz twarzy i auto zaparkowane tuż za nią, Rodi doszedł do wniosku, że jest to prostytutka.

– W chuja tnie? – W głośniku usłyszał dziewczynę. Odwróciła się do samochodu. – Może zadzwoń do niego?

Głowa wciąż nie pracowała jak należy, ale przynajmniej dawała radę wyciągać wnioski. Rodi był świadom, że prostytutka z alfonsem nie odpuszczą i istnieje tylko jedno rozwiązanie. Nacisnął guzik z kluczykiem…

– Dobra, już luz! Otworzył! – Pchnęła furtkę i weszła na posesję. – Do zobaczenia! – krzyknęła i samochód odjechał.

Zostało mu kilkanaście sekund, nie na podjęcie decyzji, bo tę podjął za niego los, lecz na przygotowanie. Wybiegł z wiatrołapu i ślizgając się na wypolerowanej podłodze, dotarł do włącznika światła w holu. Zgasił je, żeby widok ciała Bielińskiego nie zaalarmował dziewczyny. Ustawił się plecami przy ścianie obok przejścia między wiatrołapem a holem. Czekał. Starał się nie myśleć o niczym oprócz matki i siostry. Był im potrzebny, dlatego musiał przetrwać. Kilka chwil później w domu powiało chłodem, a potem usłyszał trzask drzwi. Nos zaatakował nachalny aromat, jaki wydzielają tylko tanie, bazarowe perfumy. Siostra używała podobnych w czasach życia na wiosce.

– Długo kazałeś na siebie czekać – powiedziała wyćwiczonym, kokieteryjnym tonem dziewczyna. – Będziemy bawić się po ciemku?

Rodiego zastanawiało, jakie nieszczęścia sprawiły, że tak młoda osóbka zamiast uczyć się i szykować do wyścigu szczurów, ewentualnie kręcić się po klubach jak Dora, spędza noc z obleśną kreaturą zwaną Aureliusz Bieliński. Współczuł jej, ani trochę nie chciał jej krzywdy. Nie miał jednak wyjścia.

– Najsmutniejsze są ofiary niekorzystnych zbiegów okoliczności – powiedział, gdy dźwięk szpilek uderzających o podłogę przybrał na sile.

Stał na prawo od przejścia przyklejony do ściany. Wciąż się trząsł, tym razem kilof nie był przedłużeniem jego ciała, zdawał się ważyć tonę. Z trudem uniósł go na wysokość głowy.

– Co mówiłeś? – Dziewczyna weszła do holu. Lampa z wiatrołapu rozjaśniała jej sylwetkę. Spojrzała w lewo. – Auri, gdzie je…

Skupiając się wyłącznie na przetrwaniu, zadał cios w tył głowy. Siła uderzenia była tak potężna, że dziewczyna natychmiast runęła twarzą na ziemię. Ciągle żyła. Nie wydawała dźwięków, tylko machała rękami ułożonymi wzdłuż ciała. Rodi był w amoku, pod czaszką czuł dziwne swędzenie, jakby jego własne myśli próbowały go drapać. Zaparł się stopą o kręgosłup dziewczyny i wyciągnął kilof, po czym uderzył jeszcze raz. W kark. Młoda prostytutka przestała się ruszać.

Rodi wyjął z niej kilof, rzucił przed siebie i zapalił światło. Widok zwłok sprawił, że poczuł się podle, bo czym jest odbieranie życia tak kruchej istocie, jeśli nie przejawem tchórzostwa i żałosności? Wymioty podeszły mu do gardła z taką siłą, że nie dało się ich cofnąć. Bał się szukać łazienki, więc połknął wszystko, nie otworzywszy ust. Męczył się okrutnie, wciąż drżał, do tego doszedł okropny niesmak, ale teraz należało odnaleźć zagubioną koncentrację. Przecież za jakiś czas alfons przyjedzie po dziewczynę!

Trzeba zgarnąć szkicownik i się zmywać! To pomyślawszy, Rodi ruszył w kierunku schodów, bo właśnie tam szedł Bieliński, żeby oddać mu jego własność. Zatrzymał się jednak po kilku krokach.

– A jeśli ktoś wie, że Bieliński ma ten szkicownik? – zastanowił się na głos. – Jeśli komuś powiedział, że zamierza ukraść moje projekty? Może zamawiał wcześniej inną panienkę i ona też to widziała?

Gdyby szkicownik zniknął, a ktoś wiedział o jego istnieniu, Rodi stałby się głównym podejrzanym! Nie mógł ryzykować. Chwycił swoją broń i najdokładniej jak potrafi wytarł o spódniczkę dziewczyny. Robiąc to, starał się patrzeć tylko na materiał, wzrokiem unikał ciała. Jakoś się udało.

Potem schował kilof we wnętrzu kurtki. Kaptur nadal ochraniał jego włosy, rękawiczki blokowały możliwość zostawienia odcisków, był w tym względzie czysty, nie wiedział tylko, jak potraktować to miejsce. Zbrodnia w afekcie dokonana przez partnera w interesach i przypadkowy trup prostytutki? A może alfons połasił się na kosztowności, od których Bieliński aż błyszczał? Dziwka nie chciała współpracować, więc też oberwała. Ewentualnie sama wpuściła złodzieja – mordercę, dajmy na to swojego kochanka, razem mieli okraść biznesmena, coś poszło nie tak, kochanek zabił go, ona spanikowała, więc typ pozbył się świadka? Logiczne wydawało się, że ktokolwiek zabił, musiał zostać wpuszczony do środka przez gospodarza. Pozorowanie klasycznego włamu w tym miejscu nie miało sensu. Należałoby zniszczyć rolety, a to wywołałoby hałas. Kawałek dalej był sąsiedni dom…

Sam fakt, że Rodi rozważał różne możliwości, dodał mu sił. Kryzys minął, znów był sobą. Postawił na kradzież, dalej niech psy same układają sobie historię. W pośpiechu zdjął biżuterię z Bielińskiego, łańcuch i jeden kolczyk pominął, bo były zakrwawione. Wszedł na piętro i zlokalizował sypialnię, w której znalazł kolejne świecidełka, poukładane na specjalnym organizerze. Wszystko spakował do worka na biżuterię, który również leżał w sypialni. Swój szkicownik zauważył na szafce nocnej, obok tacki z białym proszkiem i szklanki z drinkiem. Bieliński naprawdę chciał mu ukraść projekty…

Zostawił swoje dzieło, zablokował męczące myśli i zszedł na dół. Wychodząc, starał się ignorować zwłoki młodej dziewczyny. Do bloku nędzy wracał truchtem. Chciał jak najszybciej oddalić się od dzielnic dobrobytu. Ciągle miał wrażenie, że coś pominął, gdzieś popełnił błąd albo że ktoś go widział. Bał się na zapas – głupota. Długo rozważał, co zrobić z narzędziem zbrodni. W końcu postanowił: wywali je do rzeki. Tak, rzeka przyjmie wszystko i zabierze daleko stąd. Na północ, a potem do Bałtyku.

Za mostem w dzielnicy wybuchowych mieszanek społecznych pozbył się kurtki i bluzy. Na szczęście zabijając, celował tak, że nie było krwistych odprysków. Wrzucił ciuchy do dwóch różnych pojemników PCK. Wcześniej, zanim kilof skończył w rzece, Rodi odpruł pasek z wewnętrznej strony kurtki. Ulżyło mu nieco, gdy pozbył się tych rzeczy. Wciąż zostawały błyskotki. Trzymał worek zaciśnięty w pięści. Powinien go wywalić na moście, ale jego zawartość, pewnie liczona w dziesiątkach lub nawet setkach tysięcy złotych, kusiła. Brak bluzy wzmagał dreszcze, w samej koszulce było mu zimno, przez co jeszcze dobitniej przypomniał sobie biedę. W mieszkaniu została jedna zniszczona bluza z dziurą w rękawie. Całe szczęście nadchodziło lato… Przetopienie i sprzedaż choćby jednego złotego łańcuszka albo sygnetu na zawsze rozwiązałaby problem z ciuchami. Ba! Całość mogłaby stanowić świetny kapitał, bo tego zawsze mu brakowało. Mając środki, stworzyłby i wypromował własną markę ubrań. Wystarczyło kupić sprzęt, materiały i zatrudnić krawca…

Ciągle nie potrafił zdecydować. Chciał to jeszcze przemyśleć. Idąc wzdłuż osiedla pełnego wieżowców, zauważył stację transformatorową. Mały, prostokątny budynek postawiony niedaleko śmietnika, na trawie. Podszedł do niego, kucnął, wyrwał kęp trawy, a potem zaczął kopać. Dłonie służyły mu za łopaty. Wyżłobił niewielki, kreci tunel wchodzący pod beton, który okalał stację. Tunel miał grubość pięści. Wsadził do niego worek z błyskotkami, zakopał i zasłonił trawą, którą mocno docisnął, żeby się nie wyróżniała.

W takim miejscu raczej nikt się nie kręcił, nawet pijacy woleli trzymać się z dala od prądu i żłopać alko na ławkach. Poza tym na worku nie było jego odcisków, więc nawet gdyby policja to znalazła, nie będzie mu można nic udowodnić. Schowawszy fanty, zgniótł i wyrzucił rękawiczki do studzienki kanalizacyjnej. Potem, gdy był bliżej dzielnicy nędzy, przysiadł na chodniku i otrzepał buty z ziemi. Drugiej pary nie miał, więc tych nie mógł wyrzucić.

Do mieszkania starej dotarł w środku nocy. Zmarznięty, wymęczony i odwodniony. Wszedł na palcach, słuchając jej chrapania. Ściągnął buty i wgramolił się do łóżka, w którym musiał leżeć z podkurczonymi nogami. Zamknął oczy, nie miał siły myśleć o tym, co się wydarzyło. Strach zniknął, poczucie własnej wyższości też. Rodi potrzebował tego, czego czasami potrzebują wszyscy: wybitni, przeciętni i podrzędni. Potrzebował snu.

 

 

 

5.

 

 

Dzień po przypominał narkotykowy zjazd. Spał, budził się, leżąc bez celu, i znów szedł spać. Mięśnie miał rozluźnione, skóra zdawała się wisieć na kościach, a żołądek nie istnieć. Brakowało apetytu, energii i chęci do wstania z łóżka. Opatulony kołdrą trząsł się z zimna. W głowie zagościł podły dół. W kółko od nowa odtwarzał sceny z poprzedniej nocy, jakby stanowiły imprezowy wybryk, który ktoś utrwalił na nagraniu i potem mu przysłał, żeby obejrzał sobie na trzeźwo. Dużo analizował, przekonując samego siebie, że wszystko jest pod kontrolą.

Z wyra zwlekł się dwa razy. Najpierw na wspomnienie smaku połkniętych wymiotów. Musiał zwrócić żółć do kibla. Potem, kiedy koszmarny sen o wpadce, kajdankach i procesie sądowym ocucił go na trochę. Rozebrał się i wcisnął wczorajsze ciuchy do pralki. Wyczyścił też buty, jeszcze raz, dla świętego spokoju, i znów położył się skulony. Stara Janina przygotowała mu kanapki, herbatę oraz pyralginę, twierdząc, że dopadło go przeziębienie. Jedzenia i picia nie tknął, proszek wziął. Nie pomógł, dalej było mu zimno. Noc stanowiła monotonię powtarzanych czynności. Sen, pobudka, wspomnienia tego, co zrobił, sen, pobudka i znów zwały. Liczył, że wraz ze wschodem słońca coś się zmieni.

Rano Rodi nadal się trząsł, choć nieco mniej. Zjazd powoli ustępował. Powinien był się ubrać, wykąpać i pojechać na uczelnię, ale nie miał motywacji. Przecież już wiedział, że nie skończy finansów. Cztery tygodnie rysowania stanowiły powiew wolności. Projektowanie było tym, czego potrzebował. Znalazł swój cel, brakowało tylko narzędzi do jego realizacji. Narzędzia czekały ukryte kilka kilometrów od jego bloku. Musiał być cierpliwy. Teraz wypadałoby przynajmniej sprawdzić, co net pisze o zabójstwie Bielińskiego. Bardziej z obowiązku niż chęci usiadł na łóżku, zamierzał sięgnąć po telefon. Zanim to zrobił, usłyszał dwa głosy za drzwiami. Wcześniej nie zwrócił na nie uwagi. Wydawało mu się, że stara ogląda telewizję.

– Panie Rupercie, ma pan gościa. – Janina wlazła bez pukania. – Mówiłam, że jest pan chory, ale ten młodzieniec nalegał…

– No siemasz! – Adam Rydzewski przepchnął się w progu i wszedł do pokoju z nieodłącznym uśmiechem przyklejonym do ust. – Pani wybaczy. – Ukłonił się przed staruchą. – Rozmowa, niekontrolowana. – W uprzejmy sposób, z lekkim żartem wygonił ją i zamknął drzwi.

– Cześć.

Rodi wstał i sięgnął do kartonu z ciuchami po dżinsy. Źle się czuł, rozmawiając z kolegą w samych bokserkach.

– Chłopie, co się z tobą dzieje? – spytał Rydzewski. – Kumam, że miałeś jakiś hiperważny temat do ogarnięcia, nie wnikam. Ale z moich obliczeń wychodzi, że miesiąc już minął. – Bez pytania siadł na łóżku. – Ojojoj. – Gwizdnął, przyglądając się Rodiemu wkładającemu koszulkę. – Ktoś grubo zabalował. Chory, chyba na syndrom dnia wczorajszego. – Zarechotał. – Co się naprawdę dzieje?

Rydzewski był jego jedynym kumplem z roku. Miał prawie dwa metry wzrostu, jego szczupłe ciało kończyło się czupryną bujnych, sięgających uszu włosów. Zawsze nosił kanty, mokasyny i obcisłe swetry. Też pochodził z biedy, ale w przeciwieństwie do Rodiego nie miał wybitnych aspiracji. Chciał zostać szczurem i całkiem mu to pasowało. Uśmiech nigdy nie znikał z jego twarzy, na wszystko patrzył z optymizmem, lubił życie takim, jakie jest. Już nawet podłapał fuchę w biurze maklerskim, na razie jako stażysta, ale dobrze rokował, więc właściciele wypłacali mu hajs, dzięki czemu miał na nieco lepsze warunki i wyprowadził się z akademika.

– Jestem zmęczony – odparł Rodi.

– Właśnie dlatego zapraszam cię na pobudzającą kawusię i kaloryczne żarełko. Zbieraj się, pogadamy! – Klasnął w dłonie. – A przynoszę całkiem miłe wieści. Otóż mój obecny szef ma klienta, ten klient bardzo mi ufa, bo ugrałem na sprzedaży jego akcji sporo sosu. Zjedliśmy wczoraj kolację, we dwóch – podkreślił – i zasugerowałem, że mógłbym zajmować się jego finansami na zasadzie doradztwa inwestycyjnego. – Przerwał w nadziei na reakcję, której się nie doczekał. Rodi stał w miejscu i oglądał plamę na swojej czarnej koszulce. – Przedstawiłem kilka wizji, on z lekka się napalił i uzgodniliśmy, że spróbujemy poobracać niewielką jak na jego możliwości sumką. Na początek sto kawałków. Od razu zasugerowałem, że do takiej roboty będę potrzebował partnera, a jest taki jeden, dość bystry i ma smykałkę do finansów, oczywiście chodziło mi o ciebie, więc… – Rozwodził się nad kolejnymi wizjami i możliwościami mnożenia nie swoich pieniędzy w zamian za ochłapy.

Niekończący się wywód przerwał dzwonek do drzwi i kolejne głosy, których właściciele niemal od razu wparowali do pokoju. Obaj nosili policyjne mundury. W korytarzu czekali dwaj kolejni. Ich widok sprawił, że Rodi stanął na baczność. Jeden z policjantów przedstawił się, ale nie zrozumiał jego stopnia ani nazwiska, bo w uszach mu zagwizdało.

– Który z panów to Rupert Raszewski? – spytał policjant, akurat gdy gwizd minął.

– Ja. – Rodi z trudem przełknął ślinę. Gardło zaczęło go piec.

– Mam nakaz przeszukania mieszkania, laptopa oraz telefonu. – Wyciągnął rękę z jakimś świstkiem papieru. – A pana będę zmuszony przetransportować na komendę w celu złożenia wyjaśnień.

Zakręciło mu się w głowie, w brzuchu zaburczało, poczuł nagłą potrzebę skorzystania z toalety. Do miana sztuki urosło zachowanie tych wrażeń dla siebie i utrzymywanie obojętnego, może lekko zaskoczonego wyrazu twarzy.

– Wyjaśnień w jakiej sprawie? – Jego głos był cieńszy niż kiedykolwiek dotąd.

– Zabójstwa Aureliusza Bielińskiego.

Już wiedzą! No pewnie, przecież alfons znalazł prostytutkę tej samej nocy! Skarcił się w myślach za to, że dogorywał jak ćpun, zamiast od razu poczytać internet. „Uspokój się, nic ci nie grozi, gdyby było inaczej, toby cię skuli”. „Nieprawda! Oni szukają dowodów”. „Ale przecież nic nie znajdą!”

– Jestem podejrzany? – spytał rzeczowym tonem, przerywając potok męczących myśli.

– Mój zwierzchnik wszystko panu wyjaśni na komendzie – oznajmił policjant. – Proszę, niech pan oszczędzi nam kłopotów oraz zbędnych formalności i robi to, o co prosimy.

Wziął kilka głębokich wdechów na wyciszenie i przejrzał się w lusterku. Jego twarz odzyskała barwy, spojrzenie miał puste, źrenice przypominały otchłań. Zabójstwo hartowało. Wczoraj Rodi poradził sobie świetnie. Nie zostawił śladów. Tego należało się trzymać.

– Jedźmy. – Pewnym krokiem wyszedł z pokoju i dołączył do dwóch mundurowych czekających na korytarzu.

– Pojadę za wami. Na wszelki wypadek – odezwał się Rydzewski. Mimo zamieszania uśmiech ani na moment nie zniknął z jego ust.

 

 

 

6.

 

 

Przesłuchiwał go nadinspektor Tadeusz Zawadzki, łysy, mocno napakowany gość z gęstą brodą i paskudnym tatuażem na całej długości lewego przedramienia. Zanim przyszedł, Rodi czekał prawie trzy godziny w ciasnym, śmierdzącym pokoju przesłuchań i gapił się na zegar ścienny, próbując wyłączyć myśli. Nawet nieźle mu to wyszło.

Zawadzki zaczął od odbębnienia formalności, potem urządził przykry pokaz fotografii z miejsca zbrodni. Rodi patrzył na fotki z kamienną miną, choć w środku wszystko wirowało. Poczuł się osaczony, zajebiście winny, znów dopadła go niepewność, czy aby faktycznie nie zostawił śladów, a przesłuchanie przez Zawadzkiego nie jest tylko grą mającą doprowadzić go do błędu. Jednego był pewien, przeszukanie mieszkania starej nic nie da. Podobnie jak kontrola laptopa i komórki.

– Gdzie byłeś przedwczoraj w nocy? – spytał Zawadzki, uznawszy, że Rodi już się napatrzył na zdjęcia. Wspaniałomyślnie schował je do teczki.

– Spałem, Janina Szulc może to potwierdzić.

– Osiemdziesięciolatka, którą lula wieczorynka, nie stanowi wiarygodnego alibi.

– Mówię prawdę, przecież nie potrzebuję alibi. – Zebrał się w sobie i postanowił zgrywać zarozumiałego luzaka.

– Co łączyło cię z zamordowanym Aureliuszem Bielińskim? Bo że go znasz, nie musimy sobie wyjaśniać.

– Przecież pan wie, inaczej byśmy tu nie rozmawiali, a pana ludzie nie grzebaliby w mojej rezydencji.

– Chcę usłyszeć to od ciebie.

– Niedawno prowadził wykład na uniwerku. Skorzystałem z okazji i wcisnąłem mu szkicownik z moimi projektami ubrań. Lubię rysować, takie hobby – dodał bagatelizującym tonem. – Pomyślałem sobie, a co mi tam, rzucę to chłopu, jak się przyjmie, to zarobię, a jak nie… – Wzruszył ramionami. – To nic.

– Znaleźliśmy szkicownik w jego domu. – Jeśli Zawadzki liczył, że uda mu się go zaskoczyć, był w błędzie. – Odrzucił twoje projekty, prawda? – Rodi skinął głową. Było jasne, że gliniarz dotarł do maili denata. – Znakomity motyw.

– Znakomita wyobraźnia – odbił piłkę.

– Słucham?

– Nie jestem rysownikiem, nie wiążę swojej przyszłości z branżą, w której działał Bieliński. – Liczył, że kłamstwo wypadło wiarygodnie. – Po prostu nadarzyła się okazja, a ja chciałem się sprawdzić. Traktowałem to na zasadzie żartu. Nie zabiłbym go dlatego, że odrzucił mój amatorski projekt. Źle mnie pan ocenia.

– I dla żartu przygotowałeś dwieście szkiców z dokładnymi opisami, a nawet stworzyłeś własne logo? – W ciemnozielonych źrenicach Zawadzkiego widać było podejrzliwość.

Rodi rozumiał tok myślenia psa. W ciągu ostatnich trzech godzin Zawadzki musiał poznać wyniki przeszukania, pewnie informatycy szybko przejrzeli znaczną część jego cyfrowej intymności. Nie miał haseł ani blokad i absolutnie nic do ukrycia. Gliniarz to wiedział, dlatego liczył, że go przyciśnie i obsrany sam się wygada. Rodi nie zamierzał jednak dać się wytrącić z równowagi. W tym ciasnym pokoju przesłuchań, kiedy patrzył na człowieka, którego jedynym celem było szukanie ludzi odbierających życie innym, znów poczuł swą siłę. Pomyślał o codzienności tego gliniarza, brudzie, marnej pensji, lurowatej kawie przyjmowanej z rana, flaszce wódki do snu, żonie, której ciągle nie widywał, i zwierzchnikach, których słuchał się jak królów. A wszystko w imię dożywotniej przeciętności i prób dowartościowywania się odznaką. Zawadzki był za słaby, żeby pokonać Ruperta Raszewskiego.

– Jestem perfekcjonistą, także w rzeczach błahych. – Uśmiechnął się od ucha do ucha.

– W to akurat nie wątpię. – Zerknął do notatek, które miał przed sobą na biurku. – Pochodzisz z zadupia, nie masz kasy, ale jesteś prymus. W szkole same paski, olimpiady, na studiach też wymiatałeś aż do ostatniego semestru, wtedy ci się pogorszyło. – Wtedy Rodi zrozumiał, że nie chce być szczurem. – Moi ludzie ciężko pracują. Sprawdzają, pytają, wyciągają wnioski. – Starał się zabrzmieć groźnie. – Wiem, że przez miniony miesiąc w ogóle nie uczęszczałeś na zajęcia. Ostatnia obecność miała miejsce w dniu, w którym zapisałeś się na wykład z Bielińskim. Potem byłeś już tylko na tym wykładzie. W międzyczasie szykowałeś nieistotny projekt?

– Dobra, nawet dużo rysowałem. – Musiał się przyznać, bo stara na pewno zezna, że siedział w pokoju i tworzył. – Chciałem zresetować łeb, potrzebowałem odskoczni. Wciągnąłem się i przy okazji odpocząłem od uczelni.

Zawadzki pokręcił głową.

– Wzorowy uczeń, pupilek mamusi dorastający bez ojca. Trafia do stolicy na uniwersytet. – Nachylił się nad stołem. Jego oczy zionęły wściekłością. – Znam takich jak ty. Nadzieja rodziny, ten, któremu musi się udać. Rosnąca presja sprawia, że nie dopuszczasz myśli o porażce. Wydaje ci się, że jesteś jak Midas, wszystko, czego dotkniesz, musi zamienić się w złoto. A tu nagle byle pajac odrzuca dzieło, nad którym pracujesz dniami i nocami przekonany, że wreszcie odmienisz swój los. Czujesz rozczarowanie, frustrację, a przede wszystkim wstyd. Musisz udowodnić temu pajacowi swoją wartość, bo inaczej zeżre cię poczucie niższości, a ono jest dla ciebie jak nieuleczalna choroba. Nie umiesz strawić porażki, nie zniesiesz myśli, że jesteś gorszy. W twoim pojebanym mniemaniu wolno ci go zabić, on nic nie znaczy przy zwichniętym ego cudownego chłopca. Wyżłobiłeś mu dziurę w czaszce, żeby dodatkowo go upokorzyć, i nie wmawiaj mi, że jest inaczej, bo to obraza dla mojej inteligencji!

Rodi spokojnie słuchał jego teorii, w trakcie oglądał swoje paznokcie. Przybrał zdziwioną minę, maskując lód trawiący jego wnętrze. Było mu tak zimno, że ledwie opanował drżenie.

– To, co pan mówi, jest niedorzeczne – odezwał się, walcząc z suchością w gardle. Przez tyle godzin nie dali mu choćby szklanki wody. – Przecież gdybym go załatwił, zabrałbym swój szkicownik właśnie po to, żebyśmy dziś nie rozmawiali.

– Szkicownik miał na ciebie czekać w poniedziałek w siedzibie firmy, to byłaby ostatnia rzecz, jaką byś zabrał. – Miał całkowitą rację. – Wolałeś zwinąć biżuterię i upozorować włamanie, podczas którego sprawy wymsknęły się spod kontroli i doszło do rzezi.

– Ktoś okradł Bielińskiego? No proszę! – krzyknął nieco zbyt podekscytowany. – Może alfons, który przywiózł prostytutkę?

– Skąd wiesz, że ktoś ją przywiózł?

– No przecież nie przyjechała hulajką ani nie przyleciała na miotle. – Wybronił się perfekcyjnie.

– Tylko jest mały problem. – Policjant usiadł prosto i splótł dłonie na karku. – Nie powiedziałem ci, że to była dziwka.

Rzeczywiście, pokazał mu fotki, ale w ogóle nic nie mówił o dziewczynie.

– Panie nadinspektorze! – Wstał, rycząc wściekle. Przez marionetkowe traktowanie coś w nim pękło. – Sam pokazał mi pan zdjęcia! Ta lala nie wyglądała na zakonnicę! – Walnął pięścią w blat. Zawadzki aż się wzdrygnął. – Macie dowody?! – Kolejne uderzenie w blat. – Macie skradzione fanty?! – Następne. – Macie moje odciski albo DNA?! – Jeszcze jedno. – Przeszukanie coś wam dało?! – Teraz już cały drżał.

– Myślę, że twoja reakcja mówi najwięcej. – Zawadzki pokręcił głową. – Na miłość boską, powiedz mi prawdę. Weronika Frejent miała siedemnaście lat…

– Może pan myśleć, co tylko się panu podoba. – Usiadł wygodnie na krześle, splótł dłonie na karku, kopiując wcześniejszy gest Zawadzkiego. Dużo sił kosztowała go ta zagrywka. – Prawda jest taka, że gówno na mnie macie – spuentował z dziką radością.

Żałosny człowieczek sprowokował go, bo do takich rzeczy został wytresowany, ale nadal był gorszy od Rodiego i nic nie mógł mu zarzucić. O tak, ściągnęli go, bo liczyli, że na czymś się wyłoży.

– Wiedziałeś, że twoja siostra spotykała się z Bielińskim? – Słowa gliniarza przypominały cios kijem bejsbolowym w plecy. Poraziły efektem zaskoczenia.

– Co? – spytał z rozdziawioną szczęką. Tyle z grania luzaka.

– Ona twierdzi, że nie wiedziałeś. Chciałem tylko się przekonać, czy mówiła prawdę.

Miał spytać, skąd posiada takie informacje, jak długo Dora kręciła z Bielińskim, kiedy ją przesłuchiwali, gdzie teraz jest, ale zanim wypowiedział choćby słowo, drzwi za jego plecami otworzyły się. Stał w nich mundurowy.

– Szefie, przywieźli Sarę Mossakowską, przyjaciółkę tej…

– Przyprowadzić. – Zawadzki wszedł mu w zdanie. – Tobie na razie dziękuję. Elektronikę możesz odebrać pojutrze. Jeszcze się zobaczymy.

Rodi wstał skołowany jak po kilku kieliszkach wypitych na wyścigi. Z trudem opuścił pokój przesłuchań i wyszedł na korytarz. Wtedy ją zobaczył. Świat zwolnił swój bieg jakby został zanurzony w wodzie. Była tylko ona. Kręcone blond włosy, mlecznobiała cera, twarz smutno poważna, która musiałaby wyglądać cudnie, jeśliby zechciała unieść różowiutkie wargi do uśmiechu. Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia jeden lat.

– Sara… – wymówił na głos jej imię, a ona zaszczyciła go krótkim, przelotnym spojrzeniem.

W jasnoniebieskich oczach zobaczył blask podobny do tego, jaki widywał w lustrze. Odzwierciedlenie nieustępliwości, hartu ducha i gotowości do poświęceń. A poświęcać musiała dużo. Miała pogniecioną miniówkę w panterkę, pończochy z oczkiem na udzie, top odsłaniający brzuch, a na nim kilka starych już siniaków. Zapach tanich perfum i rozmazany makijaż świadczyły o trudnej nocy. Minęła go, weszła do pokoju przesłuchań, świat wynurzył się na powierzchnię, a Rodi wrócił do coraz podlejszej rzeczywistości.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

Wyjątkowy Copyright © by Adrian Bednarek, 2022

Monoman Copyright © by Max Czornyj, 2022

Nie mów do mnie „Szymek” Copyright © by Marcel Moss, 2022

Flauta Copyright © by Ewa Przydryga, 2022

Dom w środku lasu Copyright © by Alicja Sinicka, 2022

Człowiek znikąd Copyright © by Marek Stelar, 2022

Będziesz zawsze moją Copyright © by Marcel Woźniak, 2022

 

 

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2022

 

Projekt okładki: Pola i Daniel Rusiłowiczowie / KAV Studio

 

Redakcja: Paulina Jeske-Choińska

Korekta: Agnieszka Czapczyk, Lidia Kozłowska

Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8280-197-2

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA Mroczna Strona

mrocznastrona.pl

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.