Zbieszczadzeni - Piotr S. Wiśniewski - ebook
NOWOŚĆ

Zbieszczadzeni ebook

Piotr S. Wiśniewski

0,0

11 osób interesuje się tą książką

Opis

W sercu Bieszczad wszystko jest możliwe: duchy mówią szeptem wśród drzew, bunkry skrywają zło starsze niż wojna, a ludzie mierzą się z siłami, których lepiej nie budzić. Ale ktoś zawsze budzi.
„Zbieszczadzeni” to epicka, mroczna i pełna humoru opowieść o ludziach – nie do końca zwykłych – którzy zamiast uciekać, zostali. I trafili na coś więcej niż lokalne legendy. Na zjawiska, które mają zapach rdzy, czosnku i pokrzywy. Na przeszłość, która nie zna litości. Na przyjaźń, która ratuje nawet tam, gdzie nie sięga światło.
W głębi Bieszczad, na pograniczu legend i rzeczywistości, dzieje się coś, czego nie wyjaśni ani archiwista, ani policjant, ani ksiądz. Można to tylko przeżyć. Albo przetrwać. Grupa osobliwych bohaterów – architekt, drwal, rzeźbiarz, znachor i kilku zapaleńców od ziół, jadu i destylatów – wikła się w serię wydarzeń, które sięgają daleko w głąb ziemi i jeszcze dalej – w głąb pamięci. Tropią duchy wojny, badają przeklęte miejsca, ratują zaginionych, prowadzą własne śledztwa – ale za każdym razem stają naprzeciw sił większych niż oni. Nie zawsze demonicznych. Czasem po prostu… zapomnianych. Każda z siedmiu opowieści to osobna historia, a razem tworzą jedną powieść – o miejscu, które nie wybacza łatwo. O magii, która przetrwała PRL. O przyjaźni, która wytrzymuje nawet spotkanie z Leszym. I o piekle, z którego niektórzy nie domykają drzwi. Pełne humoru, grozy, bieszczadzkiego kolorytu i metafizycznego niepokoju.
„Zbieszczadzeni” to książka, którą się nie tylko czyta. Ją się czuje – jak wilgoć mchu pod dłonią. Siedem przeplatających się opowieści tworzy jedną księgę – o pamięci, grozie, biesach i czadach, o zaklęciach starych szeptuchów, o śledztwach prowadzonych między bimbrownią a cerkwią. Finał rozgrywa się tam, gdzie wszystko się zaczęło – przy wodospadzie, gdzie las decyduje, kto zostanie, a kto wróci. To nie jest tylko horror. To bieszczadzka epopeja. I pieśń o tym, co drzemie pod kamieniem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 455

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Piotr S. Wiśniewski

Zbieszczadzeni

ZBIESZCZADZENI

Copyright © Piotr S. Wiśniewski, 2025

Copyright © Wydawnictwo Brda, 2025

Redakcja: Ewa Wiśniewska

Korekta: Ewa Wiśniewska

Projekt okładki oraz skład i łamanie: Joanna & Grzegorz Japoł - LUNA Design Studio

ISBN: 978-83-68425-32-1

ISBN Ebook: 978-83-68425-35-2

Wydawca:

Scriptor Sp z.o.o. ul. Białogardzka 14/49 85-808 Bydgoszcz

Drukarnia: Elpil - druk i oprawa książek

www.wydawnictwobrda.pl

Prolog

Dowódca oddziału wysłanego przez Państwowy Urząd Repatriacyjny popatrzył na zegarek i rzucił papierosa. Podszedł do grupy ludzi stojących z tobołkami i patrzących z przerażeniem na swoje domy.

— Ludzie! – zaczął. – Jak mówiłem, każdy oprócz żywego inwentarza może zabrać rzeczy do dwudziestu pięciu kilo na osobę. – Popatrzył jeszcze raz na zegarek. – Jest już jedenasta i mieliście czas od rana się spakować. Kto się schowa lub ucieknie, będzie traktowany jako członek UPA! Zrozumiano?!

Odpowiedział mu pomruk.

— To dobrze! – Kiwnął głową. – Za pięć minut ruszamy do miejsca zbiórki.

— Panie, co z nami będzie? – spytała kobieta z silnym wschodnim akcentem.

— Dobrze będzie! – odpowiedział z uśmiechem. – Na północ se pojedziecie i tam domy dostaniecie jak malowane.

— No, a czemu nie możemy tu zostać? – Nie ustępowała.

— A cza było nam generała zabijać?

— Panie, toż to nie my.

— No, ale wy to zaplecze dla tych banderowców. – Pogroził jej palcem. – Ech, mało wam krwi naszych chłopaków? No i uważajcie, bo jak wam „A” przydzielą, to szybko się do tych nowych domów nie wprowadzicie. – Ciszej dodał – Do Jaworzna was wyślą.

— Olaboga. – Kobieta złapała się za głowę, choć nie wiedziała, co to „A” znaczy ani gdzie jest Jaworzno.

Dowódca dał znak i po chwili pozostawione zabudowania zapłonęły. Ludzie patrzyli, niektórzy się przeżegnali. Naraz padła komenda i początkowo niechętnie, ale popędzani przez żołnierzy ruszyli drogą na północny zachód.

Akcja „Wisła” właśnie się kończyła.

Prawie tysiąc trzysta metrów wyżej, na szczycie góry Tarnica stał człowiek o twarzy jakby wyrytej z kamienia i patrzył na opustoszałe tereny. Nie było już słychać strzałów, krzyków mordowanych ludzi. Powoli znikał też zapach strachu i śmierci. Po odejściu stu czterdziestu tysięcy ludzi było jakby ciszej. Mężczyzna nie okazywał żadnych emocji. Poprawił torbę przewieszoną przez ramię i rozglądnął się, szukając drogi zejścia. Zachowywał się jakby pierwszy raz widział to miejsce i nie wiedział, którędy ma iść. Jakby tu nie wchodził. W końcu intuicyjnie skierował się w charakterystyczną przełęcz zwaną siodłem i coraz pewniejszym krokiem zaczął schodzić, jakby złapał trop. Gdy doszedł do pierwszych drzew, zobaczył żmiję. Patrzyła na niego. Podszedł i kucnął przy niej. Gdy ta zaatakowała, błyskawicznie złapał ją w powietrzu i przytrzymał tuż pod łbem. Patrzył na jej wysunięte kły i po chwili zobaczył kroplę jadu, która kapnęła mu na rękaw. Mężczyzna po chwili poluzował uścisk i położył żmiję na ziemi. Zwierzę przez chwilę leżało nieruchomo, na moment skierowało łeb w stronę człowieka i zaraz spokojnie odpełzło w krzaki. Ponownie ruszył w dół góry. W jego głowie najmocniej kołatało przekonanie, że opustoszałe tereny czekają, by wziąć je we władanie. Nie ma czasu. Siły dobra i zła walczą o każdy kawałek tej wyjałowionej ziemi i obowiązuje zasada - kto pierwszy ten lepszy. Zaczął się wyścig.

✴✴✴

Na stację kolejową w Zagórzu wjechał pociąg z wagonami osobowymi i towarowymi. Zanim jeszcze w pełni wyhamował, kilku niecierpliwych wyskoczyło i rozglądało się pewnie, chcąc zaimponować pozostałym. Minęło kilka lat od ostatnich wysiedleń i coraz więcej ludzi przyjeżdżało szukać szczęścia w nowym miejscu. Dzisiaj przyjechali robotnicy do wyrębu lasu i budowy dróg. Po chwilowym zamieszaniu, grupy nowoprzybyłych rozeszły się i przy składzie pociągu robiło się coraz luźniej. Nie rozpraszało to śpiącego w wagonie towarowym młodego mężczyzny, który spał po wypiciu sporej ilości alkoholu. Miał jedynie tobołek i siekierę, którą kurczowo trzymał w zaciśniętej pięści. Posiadał także nóż, ale dobrze schowany za pazuchą. Za każdą z tych rzeczy gotów był walczyć na śmierć i życie.

Gdy opróżniano pociąg z towaru, do wagonu wszedł robotnik leśny i kopiąc śpiącego krzyknął:

— Wstajemy! Śpiąca królewno!

W ułamku sekundy, po kolejnym kopnięciu śpiącego, robotnik wyleciał przez rozsunięte drzwi wagonu na peron. Na szczęście to bocznica towarowa i podłoże było trawiaste. Lecąc, zdążył wyjąkać:

— O żesz ty…

Widok ten zaalarmował dwóch żołnierzy pilnujących dworca kolejowego. Dobiegli do wagonu i zajrzeli do środka. Pusto. Nie zauważyli, że śpioch wyskoczył drugą stroną i schował się w pobliskich krzakach. Zanim obolały robotnik doszedł do siebie i wyjaśnił, co się stało, przyjezdny był już daleko. Przedzierał się między drzewami i robił sobie wyrzuty, że tak nerwowo zareagował. Trafił na jakiś strumień i postanowił chwilę odpocząć. Usiadł i gdy chciał rozsznurować but, poczuł ukłucie. Zrobił ruch jakby chciał się otrzepać i wtedy z drugiej strony nogi znów coś go ukąsiło. Stanął niepewnie, popatrzył w dół i zobaczył węża. Zesztywniał i odsunął się od gada. Instynktownie chciał zatłuc stworzenie kijem, ale siły zaczęły go opuszczać. Stał chwilę, ale ból zmusił go do zmiany pozycji. Usiadł sprawdziwszy przezornie teren. Zrobiło mu się słabo i niedobrze. Zaczął mamrotać.

— Co to mnie użarło, do jasnej cholery?

— Vipera berus – usłyszał z boku.

Zaskoczony odwrócił głowę i ujrzał dziwnego człowieka - wysokiego mężczyznę o kamiennych rysach twarzy, w dziwnej pelerynie, spod której wystawała stójka zamiast kołnierzyka. Przez ramię miał przewieszoną torbę.

— Kim jesteś? – spytał zdziwiony widząc za nieznajomym jakby świetlną łunę.

— Pomocą dla ciebie. – Wskazał ukąszenia na nodze. – Jesteś ofiarą bardzo rzadkiego zdarzenia, czyli podwójnego ukąszenia przez żmiję. Możesz mieć omamy, mdłości, bóle i gorączkę. Teraz najważniejsze, żebyś się w miarę uspokoił i nie ruszał. Jad będzie dzięki temu wolniej się rozchodził. – Podszedł i rozciął ukąszonemu nogawkę. – Leż spokojnie.

Gdy ukąszony otworzył oczy, zobaczył swoją opatrzoną nogę i siedzącego na zwalonej gałęzi wybawcę. Postanowił się przedstawić.

— Nazywam się Marian Czerski. Od dziecka mówią mi Salicyl, ale reaguję na oba imiona i nawet na nazwisko.

Nieznajomy lekko się uśmiechnął.

— Ja jestem zbieraczem jadu, ziół i… czasem pomagam.

— Łapie żmije i jad pije. He he, he... - Nagle spoważniał. - Dla mnie jesteś prawdziwy świątek.

— Świątek? – Zastanowił się. – Jak majaczyłeś, powiedziałeś, że jesteś Marian i tak sobie zapamiętałem. Ja też się przedstawiłem, ale ty nie zapamiętałeś. Moje imię jest chyba za trudne dla tego świata. – Uśmiechnął się jakby zadowolony z żartu. - Ale będę reagował na Świątek. Co ty na to?

Salicyl zastanowił się.

— Czekaj, chyba pamiętam. Mówiłeś, że masz na imię... ten… no… jakoś tak… zaraz… Eeee, ten jad mnie osłabia.

— Jadu już nie ma. Usunąłem go. Rany obmyte i noga usztywniona. Dałem ci też moje leki.

— A pomogą? Bo wiesz, na takiego w białym fartuchu podrywającego pielęgniarki to mi nie wyglądasz. – Mówił cicho. Oczy same się zamykały.

— Nie bój się. Medycyna jest mi dobrze znana.

— Znachor?

— Nie. Powiedzmy, były lekarz. – Podszedł do Mariana i położył mu rękę na czole. – A teraz śpij i odpoczywaj.

Salicyl w momencie zapadł w sen.

Dwa tygodnie później na drodze do Wołkowyi szło dwóch mężczyzn. Jeden coś opowiadał, a drugi z lekkim uśmiechem słuchał. Opowiadający ciągnął mały drewniany wózek z sadzonkami drzew.

— To mówię do Józka, wiesz, tego, co mi tę robotę załatwił – Salicyl wskazał na las – że jak cza, to ja te drzewa mogę rąbać. Zapraszaliście chłopaki, to żem przyjechał. Oni, że fajnie i mnie do brygadzisty, Józka znaczy się, zgłosili. Ale jak się wziąłem do roboty, to mnie chcieli udusić, bo trzykrotnie normę żem przekroczył. Józek powiedział, że dwa dni robię i resztę mogę za sarnami ganiać. To pomyślałem, że będę mógł ci się za te żmije odrobić.

— Marianie – Świątek zatrzymał się - pomogłem ci bezinteresownie.

— To w takim razie ja też mogę ci… tak bezsensownie, nie?

Salicyl nie wiedział, co tak rozbawiło jego towarzysza, ale też się śmiał.

Nagle Marian zatrzymał się i wskazał na małą polankę.

— Tu będzie dobrze.

Podciągnął wózek i sprawdziwszy miejsce, wziął schowaną wśród sadzonek saperkę i zaczął kopać dołki. Świątek stał i patrzył.

— Bo jak ciąłem te biedne drzewka, to se pomyślałem, żeby na mnie nikt nie narzekał. Obiecałem, że za każde ścięte posadzę jedno nowe. – Podrapał się i zrobił proszącą minę. – Tylko nie mów nikomu. Co?

— Nie powiem.

✴✴✴

KEFAS

Inżynier Piotr Cerasiński siedział w biurze projektów i bawił się przykładnicą na leciwej desce kreślarskiej „Skala”. Jako młody architekt wykorzystywany był głównie do kreślenia cudzych projektów. Czas mijał, a on - jako niepewny klasowo - nie dostawał poważniejszych zleceń. Kierownik pracowni niechętnie patrzył na syna przedwojennych obszarników i szukał każdego pretekstu, by pominąć go przy rozdzielaniu większych projektów.

— Inżynierze Cerasiński! – padło z wejścia do pracowni.

Piotr poderwał się i popatrzył w kierunku drzwi. Kierownik pracowni wzywał go do siebie. Wstał i odkładając ołówek poszedł na rozmowę. Szef stał w drzwiach swojego gabinetu i ujrzawszy Cerasińskiego, machnął na niego ręką.

— Proszę zamknąć drzwi – powiedział do Piotra, gdy ten wchodził.

Wskazał młodemu architektowi krzesło, a sam usiadł w fotelu za biurkiem.

— Kolego inżynierze. Wiem, że interesujecie się historią i macie… tę, no, pasję w tym kierunku. Otóż Biuro Dokumentacji Zabytków w Rzeszowie poprosiło o pomoc w sprawie archiwizacji zabytków na terenie Bieszczad. Obywatel Jerzy Tur i jego małżonka Barbara Tondos poprosili o doraźną pomoc przy archiwizacji. Badają duże obszary naszego kraju i przydałoby się im wsparcie. Myślę, że kolega przez kilka miesięcy zajmie się inwentaryzowaniem łemkowskich chat i cerkwi. Jak kolega do nas wróci, to do osiedla kolegę dokoptujemy, do rysunków wykonawczych.

— Kiedy pan kierownik planuje mnie skierować do projektowania?

— Co kolega taki w gorącej wodzie kąpany? Żeby projektować, trzeba najpierw fach poznać. Wszystkie tajniki. Myślę, że nasze biuro będzie robić projekty przebudowy obiektów zabytkowych i wtedy - kto wie, może kolega wypłynie. Dlatego liczymy na pilne gromadzenie wiedzy przez kolegę, by mogło to nam wszystkim później służyć. – Wstał informując, że rozmowa została zakończona – No to połamania ołówka. – Podrapał się za uchem. – A, jeszcze dostaniecie z magazynu taśmę mierniczą, teodolit i podkładkę geodezyjną. – Popatrzył na Cerasińskiego. – Aparat macie?

— Zepsuty.

— Dobra, to jeszcze pobierzecie aparat… Wolny jest Zenit-3m. Dostaniecie też dziesięć rolek klisz. Jakby brakowało, to zamówcie albo kupcie i weźcie pokwitowanie do rozliczenia. Dostaniecie skierowanie do hotelu pracowniczego i diety. Możecie jadać w stołówce zakładowej.

— Kiedy i gdzie mam jechać?

— Pojedziecie do Baligrodu. Tam, gdzie nasz bohater generał Karol Świerczewski zginął od kul banderowców. Zainteresujcie się, bo to ciekawa historia.

— Ten, co się kulom nie kłaniał.

— O właśnie. Ten sam. – Poprawił włosy. – Spenetrujecie obszar między Rzepedzią a Polańczykiem i tam też trochę na południe. Po Myczkowcach chcą obok budować elektrownię na Solinie. Pewnie dlatego potrzeba trochę zinwentaryzować. Jak wiecie, władze sprawnie wdrażają plan zasiedlania terenu Beskidu naszymi obywatelami. Budowa kolejnych etapów Nowej Huty idzie pełną parą i nasza stolica też już nie do poznania po wojnie. Nie możemy jednak zapominać o prowincji, o Bieszczadach, które po regulacjach etnicznych wymagają troski. – Podszedł do drzwi i z ręką na klamce powiedział – No to w drogę, kolego. Pstrykajcie, mierzcie i rysujcie… I nie przynieście nam wstydu. – Nacisnął klamkę i sprawnym ruchem wyprosił Cerasińskiego za drzwi.

Piotr stał na korytarzu i patrzył w ścianę.

No to spławił mnie. Nadarzyła się okazja i pozbył się problemu.

Wszedł do pracowni i stanął przed deską kreślarską. Odwrócił głowę i dostrzegł starszego inżyniera konstruktora, pana Mieczysława, który nie odrywając wzroku od swojej pracy powiedział:

— Nie najlepiej poszło? Co?

— Spławił mnie. Wysyła na jakieś zadupie mierzyć rozwalające się chałupy.

Mieczysław pokiwał głową. Odłożył grafion i popatrzył na Cerasińskiego.

— Piotrze, wiesz co oznacza twoje imię? – Nie czekając na odpowiedź rzucił – Skała. – Rozejrzał się i szeptem dodał – Bądź twardy jak skała. Jak żelbet, jak stal wysokowęglowa, granit.

— Na razie mam do czynienia z betonem.

— Coś mówiłeś? – spytała przechodząca Marta, projektująca instalacje sanitarne. Przystanęła i rozglądnęła się. – Coś do mnie mówiłeś?

— Nie – Piotr popatrzył po pustej pracowni – tak tylko przeżywam rozmowę ze starym.

— Dał ci jakąś budę dla psa do projektowania?

— Gorzej. Wysłał mnie inwentaryzować budy.

Marta pokiwała głową zaciskając usta w kłopotliwym milczeniu. Machnęła szybko ręką na pożegnanie i wyszła z pracowni.

Piotr popatrzył na stanowisko konstruktorskie, ale pana Mieczysława już nie widział. Znikł.

✴✴✴

Po upiornej jeździe autobusem PKS w oparach potu i starych siedzeń Cerasiński w końcu dotarł do Sanoka. Skierował się do budynku Rynek 7, gdzie mieściła się kasa PKS. Kupił bilet do Baligrodu. Miał tam spotkać się z miejscowym urzędnikiem, który pomoże mu w zakwaterowaniu i organizacji pracy. Pozostała jeszcze prawie godzina do odjazdu autobusu, dlatego postanowił zwiedzić Sanok w jego centralnej części. Ruszył w kierunku zamku. Nagle jakieś zamieszanie zakłóciło spokój na tym opustoszałym placu. Poszedł powoli w kierunku kilku zgromadzonych osób. W rogu placu na bruku leżały kwiaty i tabliczka z napisem „4 czerwca, chor. Henryk Książek – pamiętamy”. Kroki nadbiegających kilku ludzi i hałas nadjeżdżającego samochodu rozpędził grupkę gapiów. Piotr też wycofał się i szedł szybko, byle dalej. Kilku milicjantów dobiegło do miejsca z kwiatami i tabliczką, pospiesznie je usunęli i zaczęli zatrzymywać rozchodzących się ludzi. Wjechał milicyjny gazik i wyłapywał podejrzane osoby. Cerasiński poczuł się niepewnie. Skierował się w stronę kościoła przystając na chwilę za drzewem. Nie znał miasta i nie wiedział, gdzie może bezpiecznie się schować, a obcy w mieście w czasie manifestacji i zamieszek to pierwszy podejrzany. Jawne uciekanie to też prawie przyznanie się do winy. Doszedł do końca pierzei Rynku i stanął przy wieży kościelnej. Zza rogu ktoś złapał go za rękaw i delikatnie, ale zdecydowanie pociągnął. Stanął twarzą w twarz z wysokim, dostojnym mężczyzną o jakby kamiennych rysach twarzy. Piotr zdążył zauważyć, że ma koszulę ze stójką zamiast kołnierzyka i przewieszoną przez ramię torbę podróżną. Bez słowa poprowadził go jakimś zaułkiem między kamienicami a kościołem i zabudowaniami klasztornymi, później skręcili w lewo i zeszli stromo w dół. Przystanęli w krzakach. Chwilę siedzieli w milczeniu. Piotr w końcu postanowił zapytać:

— Kim pan jest? Dlaczego mi pan pomaga?

— Jestem wędrowcem, ale znanym jako zbieracz jadu żmij i zielarz.

— Ja jestem inżynierem architektem. Nazywam się Cerasiński i przyjechałem tu do pracy, ale to zdarzenie na rynku… No, nie chcę się mieszać. Nie wiem, o co chodzi, a z władzą lepiej nie zadzierać.

— Dlatego uznałem, że trzeba pomóc. Poza tym będziesz miał tu, Piotrze, coś jeszcze do zrobienia.

— Nie rozumiem... – Architekt popatrzył zaskoczony. Po chwili dotarło do niego, że nie przedstawił się imieniem i nie wiedział, dlaczego nieznajomy przeszedł na ty.

— Pewnie dziwi cię to, co mówię, ale za chwilę podjedzie tu dwóch moich znajomych i zawieziemy cię do gromady Baligród.

— A, to pewnie pan… To znaczy ty jesteś tym urzędnikiem? – Pokiwał głową ze zrozumieniem. – No tak, bo skąd niby…

— Nie – odparł tamten krótko.

— To… Kim ty…

— To Świątek – padło z boku, aż Piotr podskoczył z zaskoczenia. Obrócił głowę i zobaczył uśmiechniętą i chronicznie bezczelną twarz. Reszta to ubiór typowy, ale w lesie. Drwal.

— Pardą – wykonał coś w rodzaju przepraszającego gestu – Jestem Marian, zwany Salicylem, a to Świątek - łapie żmije i jad pije. He, he. No i zioła zbiera dla chwały medycyny.

— Ale skąd wy się wzięliście?

— My stąd. W aucie jest jeszcze Władek, kierowca z zakładów drzewnych, ale dużo za kurs bierze. No więcej litrów przerabia niż ten jego... Żubr – zastanowił się chwilę – A 80. Nowiutki, a się psuje.

— Marianie, czy droga wolna? – spytał Świątek.

— Kilka kroków w dół i na pakę – wskazał ręką Salicyl. – Władziu już czeka.

Zeszli do drogi i wsiedli na pakę do zaparkowanego samochodu ciężarowego. Trzasnęły drzwi wsiadającego do szoferki Salicyla i auto ruszyło. Piotr miał mętlik w głowie. Nie wiedział, co się dzieje i dlaczego miał wrażenie, że ci ludzie go znają. Widział ich pierwszy raz w życiu, ale zdawało mu się, jakby spotkał dawno niewidzianych znajomych. Tacy koledzy z przedszkola lub szkoły podstawowej. Nie czuł strachu, co go dziwiło, ale miał wrażenie, że wszedł w jakąś historię i bał się, że to pomyłka. Coś go ekscytowało i ciekawiło. Patrzył na Świątka i czekał. Minęło kilka minut, gdy ten się odezwał.

— Pewnie cię to wszystko dziwi, ale z czasem zrozumiesz, dlaczego tu jesteśmy. W tym momencie ważne, by cię zakwaterować i żebyś mógł rozpocząć swoją pracę.

— Moją pracę? – Popatrzył w oczy zbieraczowi jadu. – Wiesz, po co tu jestem?

— Masz archiwizować budynki z tego terenu dla określenia typów zabudowy i celów naukowych, oczywiście. Faktycznie władza chce wiedzieć, ile i czego zbudowano w tym rejonie kraju. Taki spis majątku. Po banderowcach i akcji „Wisła” jest bałagan.

— Czy ten, kto dostarczył te informacje, nie wspomniał, jak chętnie przyjąłem tę robotę?

— Teraz wydaje ci się, że to kara i wygnanie, ale zmienisz zdanie… Mam nadzieję. – Zmienił pozycję na ławeczce. – Te tereny mają stare, nieposprzątane inne rzeczy i zdarzenia. Potrzebni są ludzie, którzy to uporządkują. Między dobrem a złem musi być równowaga... – Nagle zamilkł i zamyślił się.

Samochód zatrzymał się w Baligrodzie przy budynku na ulicy Bieszczadzkiej 3. Świątek dał znać, by wysiedli. Byli na rynku. Wysiadając, zobaczyli stojący na postumencie czołg, minęli go i po chwili zbieracz jadu zatrzymał ręką architekta. Stali przed niskim budynkiem pamiętającym lepsze czasy. Świątek, wskazując brodą w kierunku drzwi, powiedział:

— Piotrze, idź tam do siedziby GRN. Urządź się i za kilka dni się spotkamy. Powiem, o co chodzi i zdecydujesz, czy chcesz nam pomóc. – Kiwnął ręką z paki odjeżdżającego już auta.

Piotr otworzył drzwi i bał się, że już ich nie zamknie. Krzywe, skręcone i jakby z innej futryny. O dziwo, przymknęły się lekko, ale Cerasiński pierwszy raz widział tak duże szczeliny. Mimo tego pokiwał z uznaniem głową i wszedł do sieni w kierunku małej izby, skąd dochodził stukot maszyny do pisania. Zapukał w futrynę i wszedł do pomieszczenia, w którym pięćdziesięcioparoletni na oko mężczyzna jednym palcem wpisywał na maszynie coś w rubryki pożółkłego formularza.

— Dzień dobry – przywitał się architekt. – Nazywam się Piotr Cerasiński i mam skierowanie do mierzenia zabudowy w tym rejonie kraju.

Urzędnik zamarł z palcem gotowym do uderzenia w klawiaturę. Skierował oczy w stronę gościa i odezwał się, nie zmieniając pozycji:

— Niech wejdzie. – Pociągnął nosem. – Wstukam jeszcze te deputaty, a nie umiem cofnąć – Wskazał brodą na maszynę. – Nowoczesność, cholera. Najpierw te auta bez korby, a teraz to… Ech, postęp. A z wami to się załatwi. Spokojnie.

Wstukał wreszcie ostatnie znaki i z dumą oparł się na krześle. Wstał nagle i sprawnie ustawił coś na maszynie liczącej z napisem „triumphator”.

— Ale maszynę do liczenia macie porządną – zagadał Piotr.

Urzędnik machnął ręką.

— Miałem wcześniej „Feniksa M”. Porządna, radziecka robota. Prosta w użytkowaniu. One to były jak inne ruskie… hmmm… rzeczy. Albo psuły się od razu, albo nigdy. Wzięli kiedyś do czyszczenia i regulacji i oddali tę. Moja poszła gdzie indziej. – Wstał i podszedł do Cerasińskiego. – A o was mi mówili, że będziecie. W hotelu miejsca nie ma, ale kwaterę u dobrych gospodarzy wam przygotowaliśmy. Za deputat drewna was ugoszczą. Jeść dadzą, ale za przeoranie pola naszym ciągnikiem. Się załatwiło. – Popatrzył zaciekawiony – A inżynier to pewnie ważny, że go tu przysłali?

— To może tak wyglądać, ale tam gdzie praca, tam my. – Zrobił jeden z najgłupszych swoich uśmiechów.

— O, i takich to ja lubię. Skromnie my pracujemy dla dobra wspólnego. Ja tu na przykład, w Baligrodzie, to żem ważny jest. Nawet sekretarz z Sanoka pytał raz o mnie i opowiadał swoim, jaki ze mnie wiracha. Mówił: lubię tego Mikołaja „Załatwi” z Baligrodu. – Uśmiechnął się z pytaniem na twarzy. – To o mnie. Zawadzki jestem, a on „Załatwi” przekręcił. Bo ja jak co trzeba, to załatwię. No nie było gdzie inżyniera wsadzić, poszłem do Szpotowej, chwile my pogadali i się załatwiło. A że natura nam brzuchy dała, to i jedzenie też się załatwiło. Ja to mówię, że jak cza, to się załatwi.

— Godne podziwu – pochwalił Cerasiński. Rozglądnął się i spytał wydychając powietrze – To co teraz… No, coś podpisać?

— Eeee, nie trza na razie. Pójdziemy do Szpotowej i was… - zamyślił się chwilę. Nagle coś do niego dotarło i zadowolony dopowiedział – …zakwaterujemy. – Wyprostował się. Podszedł do drzwi i wskazał Piotrowi wyjście. – Chodźmy.

Wyszli z budynku. Architekt poczekał, aż urzędnik upora się z zamkiem u drzwi. Zamykanie przypominało trochę sposób stosowany w cerkwiach, gdzie klucz należało wsadzać i przekręcać w określony sposób. Taki prymitywny rodzaj szyfrowania. Cerasiński dostrzegł, że urzędnik przekręcił klucz unosząc skrzydło drzwiowe za klamkę. Po sprawdzeniu skuteczności zamknięcia ruszyli w kierunku wskazanym przez Zawadzkiego.

Budynek był blisko. Parterowy dom z monstrualnym dachem stał przy ulicy, ale wejście było w głębi, z boku. Skierowali się do drzwi, urzędnik otworzył je i wsadził głowę.

— Pani Szpotowa! – krzyknął. – Gościa wam prowadzę! Pani Rozalio!

Coś zaszurało i po chwili z ciemnego wnętrza wyłoniła się wysoka, szczupła, wyraźnie utykająca kobieta. Ubrana jak wdowa, poprawiała chustkę na głowie. Przypominała palto powieszone na drzwiach szafy. Było ciepło, ale ona jakby tego nie zauważała.

— O, witam, witam. – Złożyła dłonie jak do pacierza. – Mam uszykowane i jak w domu się poczujecie. Tam o, za domem, w dobudówce, pod dachem stary odmalował i luksiusy są. – Wskazała na mały, piętrowy budynek gospodarczy – Tu przez ganek, w bok i schodami do góry. Tam wszystko już dla was. Na dole drzewo trzymamy i stary ma warsztat, ale i tak mało robi. Kowalka mu coś nie leży.

— Bo pije – wtrącił urzędnik. – Ale ma rękę ten wasz Wituś. Zamka naprawi; jak co nie działa, to umi tak zrobić, żeby chodziło. Fachura, ale po trzeźwemu. Jak golnie, to po robocie. – Popatrzył na architekta. – O i taki on.

Kobieta jakby lekko się zawstydziła. Po raz kolejny poprawiła chustkę i energicznie wskazała wejście na kwaterę. Piotr wszedł i zgodnie ze wskazówkami skierował się po schodach na piętro. Drewniane stopnie lekko skrzypiały, ale nie uginały się, co dawało nadzieję. Dotarł do drzwi i uchylił je. Pokój okazał się skromnym, ale zaskakująco czystym pomieszczeniem strychowym. Stara szafa miała podłożone ze dwa kubiki listew, by stała prosto, a dziwnego koloru dywan próbował ukryć coś, co było pod nim. Piotr obiecał sobie, że nigdy nie zajrzy pod spód. Nigdy. Urzędnik spojrzał i pokiwał głową z aprobatą. Taki stan pomieszczenia w jego wyobrażeniach to wysoki standard.

— Się załatwiło! – skwitował i zszedł po schodach, nie zatrzymując się, aż na podwórko.

Szpotowa zadowolona z reakcji gości odetchnęła i wyszła z pokoju.

Piotr usiadł na łóżku i położył obok plecak. Chwilę patrzył na pokój i nie podnosząc nóg opadł plecami na pościel. Zerknął w sufit i myślał, co go czeka w tym miejscu. Jak szybko uwinie się z tymi pomiarami i czy, jak wróci do biura, dostanie to osiedle czy nie. Miał tyle pomysłów, rozwiązań użytkowych. Nawet szkicował sobie różne warianty funkcjonalne. Detale architektoniczne i akcenty na elewacjach. A ten wyjazd oddalił go od centrum wydarzeń. Ogarnął go smutek i świadomość, że się go pozbyli. Zacisnął zęby, wskazał palcem w sufit i powiedział: Nie dam się.

Usypiając zapamiętał, że słyszał tylko jedno przejeżdżające auto, mimo że dom był przy drodze przelotowej. Kto by tam po nocy jeździł?

✴✴✴

Cerasiński po śniadaniu opuścił kwaterę i ruszył w kierunku urzędu. Zanim doszedł, w drzwiach pojawił się Zawadzki i oznajmił:

— A jak inżynier zamierza te chałupy mierzyć?

Piotr nie zrozumiał. Popatrzył pytająco na urzędnika i wzruszył ramionami.

— Taśmą.

— Nooo, ale jak do tych chałup się dostać?

— Jakieś PKS-y chyba kursują – odpowiedział niepewnie.

— Nie no. Przecie ja to zaradny jestem i wiem, co i jak. – Wskazał za budynek. – Coś się załatwiło.

Piotr był zaintrygowany i powoli ruszył we wskazanym kierunku. Zajrzał za róg budynku i zobaczył sfatygowany motocykl WSK.

— Świdniki to cuda techniki! – Duma rozpierała Zawadzkiego. – To M 06. Załatwiło się. Z nadleśnictwa dali, bo myśleli, że będziemy zasuwać z dokumentami, a ja daję kierowcy z PKSu i on mi za flaszkę zawozi. Stoi motor i rdzewieje, a nam do roboty to te willysy z demobilu bardziej się przydają. Wnioskowałem o GAZ-a, a dali te kapitalistyczne. Ale co tam. Jeździ. – Szybko wyjął papierosa, zapalił i wypuszczając dym, powiedział:

— To se inżynier będzie pyrkał do tych chałup i bez łaski. Nie?

— Jestem bardzo wdzięczny... – Rzucił niepewnie wzrokiem na motocykl. – To doprawdy wielka ulga i pomoc w pracy.

Urzędnik pokiwał głową i dodał, opierając się zawadiacko o ścianę budynku:

— Beczka z paliwem stoi w stodole, o tam – wskazał palcem. – Jak trzeba będzie wlać, to tylko mi powiedzieć, dam klucz i można tankować.

— Ooo, dziękuję. – Piotr podszedł do motoru, poprawił plecak i przekręcił kluczyk. Uniósł się na pedale rozrusznika i nadepnął. Silnik zaskoczył od drugiego razu. Pewnie go odpalał zanim przekazał – pomyślał architekt i chciał jechać, ale urzędnik zatrzymał go gestem ręki. Podszedł do Cerasińskiego i wręczył mu kask.

— Dla bezpieczeństwa! – przekrzyknął hałas silnika. – W drogę!

Pomachał za odjeżdżającym architektem. Ten skierował się od razu do pierwszej lokalizacji zaznaczonej na mapie. Jadąc rozmyślał o życzliwości lokalnych ludzi i miejsc, które miał zinwentaryzować. Jaka kolejność? Od najdalszego czy najbliższego? Ile dam radę dziennie tego zarchiwizować? Cholera, czy jak skończę wcześniej, to nie dorzucą mi czegoś dodatkowo? Może lepiej nie być nadgorliwym?

Wyjechał z Baligrodu w kierunku południowym i skręcił na wschód. W wykazie miał miejscowość Krywe. Jedna z najdalej położonych lokalizacji do zmierzenia, ale dlatego chciał to załatwić w pierwszej kolejności. Droga była przyjemna, choć kręta. Wyobrażał sobie, jak tu musiało być w zimie. Koszmar kierowców. Popatrzył w niebo. Kilka leniwie płynących obłoków niczym dym ze skręta i lekki wiatr. Zafascynowany otaczającą go przyrodą dotarł w pobliże obranego celu. Część drogi przejechał po zaschniętych koleinach, aż w końcu w okolicy miejsca docelowego zgasił motor i ustawił w krzakach. Lepiej, żeby nie rzucał się w oczy. Po chwili dotarło do niego, że mało prawdopodobne, żeby ktoś tu poza nim przebywał. Wzruszył ramionami i poszedł patrząc co chwilę na mapę.

Zza drzew i krzewów wyłoniły się pozostałości świątyni. Zgodnie z wykazem to cerkiew Św. Paraskewy. Ściany z kamieni, naprawiane gdzieniegdzie cegłami, sterczały jakby w oczekiwaniu. Piotr obszedł miejsce, by oszacować pozostałości. Zauważył, że dzwonnica była w całkiem niezłym stanie. Wziął się do pracy. Naszkicował plan sytuacyjny i zaczął przygotowywać rzuty świątyni. Rysował ściany, otwory okienne i zaznaczał stan zachowania, zniszczenia. Opisywał materiały, miejsca widocznych napraw i przebudów. Przez chwilę zastanowił się, jak zmierzy wysokość, ale coś przyszło mu do głowy i uspokojony rysował dalej. Przypomniał sobie, co mówił mu pan Mieczysław o sposobach mierzenia wysokości: Ustawiamy kij o długości 1 metra i mierzymy cień, a następnie mierzymy cień budynku. Na podstawie proporcji uzyskanych z pomiaru cienia kija oraz cienia obiektu możemy obliczyć wysokość każdej budowli.

Zaczął pomiary. Najpierw całościowe. Szerokość 11,47m, długość 22,76m.

Wszedł do środka i zaczął zdejmować wymiary cząstkowe. Gdy zmierzył jedną ścianę, coś go zaniepokoiło. Gdzieś się pomyliłem – pomyślał. Zmierzył jeszcze raz i nie mógł uwierzyć. Długość w środku to 22,95m. Niemożliwe, żeby długość w środku była większa niż wymiar na zewnątrz. Jeszcze grubość ścian. Zmierzył drugą ścianę i ponownie pierwszą. Wynik ten sam. Zrobiło mu się ciepło. Wziął kilka głębszych wdechów i zmierzył jeszcze raz. Wciąż to samo. Odłożył podkładkę geodezyjną i wyjął aparat fotograficzny. Kliszę założył wcześniej, więc po ustawieniu czasu i przesłony zaczął sesję zdjęciową. Po chwili zastanowił się, czy założył film 36 czy 24 klatki. Sprawdził i z ulgą stwierdził, że 36. Zrobił jeszcze cztery zdjęcia na innym czasie, tak dla pewności, i schował aparat. Jakiś cień mignął mu za otworem, który kiedyś był drzwiami do zakrystii. Jakby ktoś zaglądnął i szybko się schował. Podszedł w tym kierunku i zajrzał w otwór. Pusto. Usłyszał jakiś dźwięk. Wydawało się, że ktoś coś nuci pod nosem.

— Jest tu ktoś? – spytał normalnym głosem. – Halo! Jest tu kto?! – Powtórzył głośniej. Cisza.

Wzruszył ramionami i skierował się do otworu wyjściowego, gdy nagle zobaczył postać stojącą przy dzwonnicy. Dziwnie, staromodnie ubrany mężczyzna patrzył spokojnie na Piotra. Gdy architekt też na niego spojrzał i zatrzymał wzrok na jego twarzy, ten jakby zaskoczony powoli się wyprostował i poruszył ustami, jakby chciał coś powiedzieć.

— Witam! – powiedział Piotr nie odwracając wzroku od nieznajomego.

Pozdrowienie jakby bardziej zaskoczyło obcego. Zrobił niepewnie dwa kroki do przodu i zatrzymał się. Dziwne, bo odległość między mężczyznami zmniejszyła się więcej niż o dwa kroki.

— Widzisz mnie? – padło jakby z dna studni.

— Tak – odparł Piotr. – Widzę i słyszę.

— Niebywałe...! – powiedział obcy.

Odwrócił się i kręcąc głową wszedł za dzwonnicę. Nagle powiało mocniej i kilka wyschniętych traw przeleciało Cerasińskiemu przed oczami. Przetarł ręką twarz i ruszył w kierunku dzwonnicy. Obszedł ją dookoła, ale nieznajomego nie było.

Piotr chwilę posiedział na trawie w cieniu starego dużego drzewa, wpatrując się w rozległy krajobraz. Czas zwolnił, a spokój otoczenia koił nerwy. Kilka chwil, a cały stres i złość go opuściły. Pomyślał o tych spoconych ludziach ślęczących przy deskach kreślarskich i ich niezrozumiałej dumie, że mogą kreślić fatalne pomysły jakiegoś partyjnego i nepotycznego megalomana. Ale nie mógł odpędzić dziwnej chęci, by tam być. Zamknął oczy i rozkoszował się ciepłem słońca. Pół godziny później, przełamując niechęć wstał i sprawdził ekwipunek. Rozglądnął się jeszcze i ruszył w kierunku miejsca, gdzie pozostawił motocykl. Droga zajęła mu kilkanaście minut. Motor znów odpalił bez problemów i po chwili architekt jechał w kierunku Terki i Bukowska - jak informowała go mapa. Zbliżał się do Wołkowyi. Zobaczył budynek karczmy i postanowił zatrzymać się na chwilę. Może dostanie coś do picia. Napis na desce brzmiał: Kuźnia. Pokiwał głową jakby z uznaniem i wszedł do środka. Zapach piwa poinformował go, jakiego rodzaju napoje tu serwowano. Naliczył cztery osoby siedzące po kątach. Wszyscy wyglądali prawie jednakowo i każdy uczepiony kufla. Piotr miał wrażenie, że jak puszczą uchwyt, to polecą w tył. Podszedł do baru i zanim zdążył złożyć zamówienie, barman nalał duże z pianą i postawił przed Piotrem. Ten zaskoczony położył drobne na blacie i wziął kufel.

— Dziękuję – powiedział do barmana lekko unosząc piwo.

W odpowiedzi barman mlasnął kątem ust, jakby coś utknęło mu między zębami.

Cerasiński poszedł do wolnej ławki i usiadł z trunkiem w dłoni. Zimny napój schłodził przyjemnie usta. Piotr rozkoszował się smakiem i leniwie rozmyślał o dziwnych wymiarach tego kościoła czy cerkwi w Krywem. Gdzieś musiałem źle odczytać. Jego myśli przerwało pojawienie się znajomej twarzy w drzwiach karczmy. Po chwili skojarzył, że to ten drwal Marian, zwany Salicylem. Gdy wchodzący zobaczył Piotra, uśmiechnął się i wychylając się na zewnątrz, krzyknął:

— Jest!

W drzwiach obok drwala pojawił się zbieracz jadu. Salicyl spytał towarzysza:

— Skąd wiedziałeś… Aaaa… No dobra. – Machnął ręką.

Stanęli obok ławki, a architekt serdecznym gestem zaprosił ich do stołu. Usiedli.

Salicyl doniósł dwa kufle piwa i - nie stawiając ich - przyssał się do jednego.

— Witam ponownie. – Piotr wskazał na zbieracza jadu – Świątek i Salicyl? Jak pamiętam.

— Tak – odparł Świątek. – Ty jesteś Piotr, a to znaczy skała. – Popatrzył architektowi w oczy, aż ten się wzdrygnął. – W aramejskim kefa…

— Kefas – wtrącił Salicyl. – Pasuje.

— To imię nadał… - Świątek zastanowił się chwilę, zmienił zdanie i popatrzył na Piotra. – Odpowiada ci?

— Kefas? – Zamyślił się. – A po co zmieniać imiona?

— Piotrów jest mnóstwo, ale Kefasów niewielu. – Świątek podrapał się po brodzie. – I tak będę się do ciebie zwracał.

— Nie rozumiem, po co to.

— To tak, jakby trafiło się dwóch Piotrów. Przecież nie będziemy wołali Piotr pierwszy i Piotr drugi. Kojarzy się z caratem.

— Dobrze, może być Kefas. – Zamyślił się. – Fajnie. A co was sprowadza?

— Musisz nam pomóc w Chryszczatej – zaczął Świątek.

— A co jest w Chryszczatej?

— Było. Wielka bitwa w czasie pierwszej wojny światowej. Krwawe potyczki i rozkaz, który każe trwać na stanowisku. Wielu poległych nie może odejść z tego powodu. Ciągle przeżywają walkę nie mogąc zaznać spokoju. Często tę bitwę zwie się polskim Verdun.

— A tak poważnie? – Kefas nie wierzył w to, co usłyszał.

— Piotrze, nie wiem o tobie dużo, ale jedno na pewno. Widzisz coś, czego inni nie dostrzegają.

— Taaaak…? - spytał Kefas ostrożnie.

— Widzisz zmarłych.

— Co?! – odruchowo chciał zaprotestować.

— Większość kontaktów ze zmarłymi to odgłosy, jakieś ulotne cienie, ale ty masz dar nie tylko widzenia ich, ale potrafisz nawiązać z nimi kontakt. Powiedzmy, że będziesz naszym tłumaczem i pośrednikiem w rozmowach.

— Nie uważacie, że to wszystko brzmi strasznie idiotycznie?

Świątek i Salicyl równocześnie pokręcili głowami. Piotr lekko skłonił głowę i ściszając głos powiedział:

— Zdarza się, że faktycznie coś widzę i nawet oni do mnie mówią, ale nie wiem, czy to nie jakaś choroba. Jakby się mój kierownik dowiedział, to siedziałbym w zakładzie dla obłąkanych. Z przyjemnością by się mnie pozbył. – Upił spory łyk piwa. – Już jako dzieciak spotkałem zmarłego kilka tygodni wcześniej sąsiada. Szedł jak zwykle powoli po schodach do swojego mieszkania. My mieszkaliśmy wyżej i często mijaliśmy go na klatce schodowej. Później to zawsze coś mi się zdarzało. Spotkałem kiedyś kobietę, starowinkę, która siedziała na ławce w parku. Zorientowała się, że ją widzę i spytała, czy chodzę do szkoły. Kiwnąłem głową, a ona opowiedziała mi swoją historię. Chciała, żeby wnuk się dowiedział, że jej syn, a jego ojciec nie zdradził i niesłusznie skazano go na śmierć. Walczył w ZWZ, a UB po ujawnieniu aresztował go podobno za jakieś rozboje i zabójstwa.

— Jak zareagował wnuk?

— Byłem gówniarzem i nie wiedziałem, jak mu to powiedzieć, dlatego wymyśliłem, że jestem synem dowódcy jego ojca. Powiedziałem, że przesyłam wiadomość dla niego, żeby nie wierzył w oskarżenia, bo nie są prawdziwe.

— I co? – spytał zaciekawiony Salicyl.

— Powiedział mi: Won, prowokatorze! Przy okazji chciał mi dać w twarz. – Kefas wzruszył ramionami. – Tyle mogłem zrobić, ale kobieta zniknęła. No i, szczerze mówiąc, jakiś czas nie chodziłem do tego parku.

— Piotrze – Świątek wyprostował się na ławie. – Czy jesteś skłonny nam pomóc?

— Tak, ale nie wiem, jak.

— Posłuchaj. To był początek I wojny światowej, zwanej wtedy Wielką Wojną. Ten czas był okresem zaciekłych walk między dwoma mocarstwami, Austro-Węgrami i carską Rosją. W listopadzie 1914 roku, po początkowych sukcesach wojsk austriackich, armia rosyjska przeszła do kontrataku. Wojska rosyjskie dotarły w rejon przełęczy Żebrak i masywu Chryszczatej - tu, w Bieszczadach. Tam, w ciężkich, zimowych warunkach utworzył się front. Pod koniec lutego oddziały austriackie przeszły do natarcia. Ich celem było przyjście z odsieczą oblężonej twierdzy Przemyśl. Walki, w których brało udział ponad 50 tys. żołnierzy, miały wyjątkowo ciężki charakter. Sroga zima, niedostatki zaopatrzenia i ciągły ostrzał artyleryjski dziesiątkowały wojska obydwu walczących stron. Na pobojowiskach okolic Chryszczatej, oprócz wielu rowów strzeleckich, pozostały tysiące poległych. Obie strony dostały rozkazy, aby wytrwać na posterunku i ci nieszczęśnicy są tam nadal. Nie odwołano rozkazu.

— Jak im pomóc? – Kefas podrapał się z boku brody. – Przecież nie wydam im rozkazu.

— Zobaczymy, jak uda się nawiązać kontakt, ale myślę, że trzeba znaleźć dowódcę i jego przekonać.

— A skąd wiadomo, że oni tam są?

— Wiele osób będąc w tym rejonie słyszało odgłosy walk, komendy i inne dziwne dźwięki, ale nikt ich nie widział. No, był jeden, który twierdzi, że spotkał oddział żołnierzy, ale jak ich spytał, czy to jakieś manewry, to jakby go nie zauważyli.

— Przeszły cienie bez reakcji – powiedział zamyślony Salicyl.

— Jest jakiś plan? – Piotr przeszedł do konkretów. – Bo najpierw wypadałoby zebrać trochę informacji. Czy wiemy, gdzie były te walki i czy znamy dokładną lokalizację… hmmm… obecności petentów? – Popatrzył na siedzących przy sąsiednim stoliku klientów baru.

— Na ten moment mamy informacje o obecności. Świadkowie podają różne miejsca, ale w tym samym rejonie – zaczął Świątek.

Kefas wyjął mapę i położył na blacie. Wskazał dłonią, zachęcając do pokazania miejsca.

Świątek pochylił głowę i zakreślił dłonią obszar na zachód od Baligrodu, między Duszatynem a Bystrem.

— Kawał terenu – skwitował Kefas. – A coś dokładniej?

— Tu. – Zbieracz jadu zakręcił małe kółko wokół wzniesienia Chryszczata, blisko napisu na mapie: Huczwice. – Trzeba tam pojechać i się rozejrzeć. Popytać w Mikowie, czy czegoś nie wiedzą.

Kefas popatrzył na Świątka i Salicyla, po czym stwierdził:

— Jeśli to wszystkie informacje, to mówiąc delikatnie, opieramy się na plotkach. Przypuśćmy, że tam pójdziemy i co? Będziemy nawoływać? Może...

— Przenocujemy tam – przerwał Świątek. – Zjawiska, o których rozmawiamy, występują głównie po zmroku.

— A jakieś daty?

— Walki były w zimie, a teraz mamy lato. Jednak świadkowie doświadczyli tych zjawisk w różnych porach roku. Jakby to było bez znaczenia. Myślę jednak, że to z powodu tego, że walki trwały ponad pół roku. W maju Austriacy przeszli do kontrnatarcia i rozbili linię Rosjan. Dlatego czas i pora roku nie są najważniejsze.

— Czy te zdarzenia mają charakter cykliczny? Coś się powtarza, jakaś sekwencja? – spytał Piotr.

— Raczej nie.

— Jakieś prawidłowości, cechy wspólne?

— Brak informacji na ten temat.

— Uważam – Kefas przybrał oficjalny ton – że należy zebrać więcej informacji. Powtórzę, że obecnie wiadomo tyle, co kot napłakał. Z całym szacunkiem, oczywiście. Proponuję, żeby każdy rozpytał wśród mieszkańców o mogiły w lesie, materiały dotyczące bitwy i tak dalej. Ja porozmawiam z Zawadzkim, czy da się załatwić jakiś opis lub inne materiały. Może żyje jakiś świadek?

— Dobrze, ale musimy być dyskretni. Podobno w Zagórzu u córki i zięcia mieszka jeden, co przy wojsku jako chłopak konie oporządzał – poinformował zbieracz jadu. – W szkole dyrektor mówił, że miał na imię Władymir, ale nazwiska nie pamięta. Myślę, że trzeba go odnaleźć.

— Koniecznie.

Salicyl wyprostował się.

— Ja dziadka odnajdę. – Wskazał na swoją klatkę piersiową. – Śmignę do Zagórza i rozpytam. Jak trzeba będzie, to go zwiążę i tak mu przywalę, że wyśpiewa…

— Marianie! – przerwał Świątek. – On nie jest naszym wrogiem i nie sądzę, by trzeba było go wiązać, a tym bardziej mu przywalać. Wystarczy poprosić.

— No, przepraszam, ale wciągłem się. – Po chwili dodał. – A do tej prośby to popitkę czy zagrychę wziąć?

Świątek popatrzył na Kefasa i wymienili szybko dyskretne uśmiechy.

Dokończyli piwo i po kilkunastu minutach się rozeszli. Kolejne spotkanie ustalili za dwa dni, po południu w „Kuźni”. Kefas odpalił motor i skierował się na Górzankę drogą na Baligród. Jechał i rozmyślał nad możliwościami. Nie chciał zniechęcać nowych znajomych, ale właściwie to nie wiedzieli nic. Kilka plotek, jakieś emocjonalne relacje nie wiadomo czy trzeźwych osób, domysły. Odezwał się w nim inżynier i zaczął konstruować plan i zadania do realizacji. Gdy umysł pracował niczym maszyna feniks M lub przynajmniej triumphator, wjechał na mostek na Hoczewce i dojechał do drogi głównej. W prawo na kwaterę, ale skręcił w lewo i pojechał na Bystre. Chwilę potem skierował motocykl w prawo, w boczną drogę, i po nierównościach przedarł się na Rabe. Jak zapamiętał z mapy, na pierwszym rozjeździe pojechał w lewo, a na drugim - w prawo. Minął jakąś dróżkę dojazdową z lewej strony, aż dotarł do zakrętu i zobaczył jeziorko. Właściwie to bagno, które na mapie oznaczono jako „Jezioro Bobrowe”. Teraz był już skupiony, bo cel blisko, a godzina robiła się późna. Po ostrym skręcie w prawo zobaczył po lewej stronie drogi małą polankę i tam zatrzymał motor. Zgasił silnik i przepchał jednoślad w krzaki. Według mapy to najbliższy punkt dojazdowy, ale szlak pieszy znajdował się w innym miejscu. Machnął ręką i poprawiając plecak ruszył w kierunku południowo – zachodnim, ustalając wcześniej kierunek za pomocą kompasu. Już po kilkudziesięciu metrach żałował, że wybrał tę drogę.

Tu jest początek obszaru. Trzeba będzie sprawdzić jakieś cztery do pięciu kilometrów na południe, aż do przełęczy Żebrak. Myślał i planował. Teraz miał do przebycia około kilometra do punktu początkowego poszukiwań. Szedł pewnie, mimo że przyroda jakby go tu nie chciała. Niespodziewanie przejaśniło się między drzewami i wszedł na małą polanę. Rozejrzał się i stanął, by wyrównać oddech. Odbiło mu się piwem. Splunął i spróbował określić swoją pozycję. Jeśli wierzyć mapie, to znajdował się na początku obszaru poszukiwań. Wyjął latarkę i popatrzył w niebo. Zaczynało się ściemniać. Z patyków zrobił strzałkę wskazującą miejsce, skąd przyszedł i gdzie stał jego motor. Tak na wszelki wypadek, żeby po ciemku nie szukać za długo kierunku. Usiadł na trawie i wyjął menażkę z wodą. Skosztował i stwierdził, że zawartość była ciepła, ale zawsze to woda. Siedział i wsłuchiwał się w odgłosy lasu. Miał wrażenie, że czym ciemniej, tym głośniej. Zwierzęta, głównie owady, jakby chciały się przekrzyczeć. Nie zdawał sobie sprawy, że mogą być takie dźwięki w przyrodzie. Gdzieś w środku obudził się romantyk i powoli zawładnął jego umysłem. Nagle jak ukłucie dotarła do niego myśl, że w Bieszczadach żyją na wolności wilki, dziki i niedźwiedzie.

Jasna cholera, to nie park w mieście.

Zmysły jakby się wyostrzyły. Wstał ostrożnie i z odstającego konara zrobił sobie kij. Wyjął nóż i odciął gałązki. Teraz miał przynajmniej coś, czym mógłby się bronić w razie jakiegoś ataku. Nie chciał dopuścić myśli, że tym kijem oszukuje sam siebie. Postanowił zwiększyć swoje szanse, odłamał jeszcze kilka gałęzi i wbił je w okręgu pod lekkim kątem niczym włócznie rzymskich legionistów. Wszedł do środka i zamknął okrąg, wbijając butem ostatnią gałąź. Otoczony palisadą od razu poczuł się lepiej. Gdy zrobiło się ciemno, dotarło do niego, jaką głupotę zrobił.

Co mnie podkusiło?

Gdy próbował sobie wyobrazić, jak to wygląda, miał ochotę wybuchnąć śmiechem, ale potęgujące się poczucie strachu blokowało inne emocje. Po kilku niepokojących dźwiękach podjął decyzję i ruszył w kierunku polany z motocyklem. Za drzewami zamajaczyły jakieś postacie, które znieruchomiały i w blasku księżyca widać było tylko jasnoszare gałki oczne. Piotr szedł nie patrząc na boki. W ciemności trochę skręcił i wyszedł w innym miejscu, ale po krawędzi drogi dotarł do motoru. Nie przypuszczał, że siodełko może dawać tak duże poczucie pewności. Po dwóch kopnięciach WSK odpalił i Kefas ruszył powstrzymując się z całych sił od przyspieszania. Na tej nawierzchni mógłby coś uszkodzić, a nie chciał pchać motoru kilka kilometrów po nocy aż do Baligrodu. W tym czasie prowizorycznej palisadzie na polance przyglądały się dwie postacie w wojskowych ubraniach. Słysząc silnik odjeżdżającego motocykla, obaj przybysze podnieśli głowy i wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Patrzyli za oddalającą się smugą światła z motocyklowego reflektora.

Kefas dotarł do kamienicy Szpotowej, odstawił motor i cicho wszedł do swojego pokoju. Kwatera wydawała się być luksusowym apartamentem. A dywan nawet nie taki brzydki – pomyślał, zanim zapadł w sen.

✴✴✴

Ranek był pochmurny, ale bez deszczu. Kefas wstał i po porannej toalecie zszedł do kuchni. Szpotowa, gdy go zobaczyła, odstawiła garnek i spytała:

— Jak się inżynierowi spało? Późno wrócił. Pewnie dużo pracy?

— Faktycznie, pracy jest sporo, a spało się dobrze. Wie pani, tu inne powietrze.

— Eeee, powietrze to chyba wszędzie takie same, tylko tych zanieczyszczeń u nas mniej. – Wskazała na stół kuchenny. – To ja śniadanie podam, co?

— Chętnie. Zgłodniałem.

Rozalia wprawnymi ruchami ukroiła dwie pajdy chleba, postawiła pojemnik z masłem zalanym wodą, a na desce położyła kawałek sera i kiełbasę. Po chwili podniosła pęto i spytała:

— Może na gorąco zrobię? Mam musztardę i chrzan.

— Wie pani, że chętnie bym coś na ciepło zjadł.

Jakby się ucieszyła. Postawiła garnek z wodą na płycie kuchni i po chwili wsadziła kiełbasę. Otworzyła drzwiczki kredensu i wyjęła słoik musztardy.

Wskazała na niego i powiedziała:

— Poznański Pegaz. Dobra, stołowa. Mikołaj załatwił.

Piotr pokiwał głową z uznaniem głównie, by wyrazić uprzejmość kobiecie. Dorzucił:

— Bardzo dobra i moja ulubiona. – Nigdy jej nie jadł.

Po chwili kiełbasa wylądowała na talerzu przed Piotrem. Opary ogarnęły mu twarz, wdzierając się do oczu. Zapach był przyjemny jak na kiełbasę. Bardzo naturalny.

Zabrał się do jedzenia. Smak potrawy przypomniał mu wizyty u babci na wsi. Na koniec popił kawą zbożową, podziękował i wyszedł przed dom.

Zanim przygotował się do kolejnego wyjazdu, poszedł poszukać Zawadzkiego. Chciał zatankować motor i przy okazji spytać o bitwę z pierwszej wojny. Urzędnik siedział na schodkach przed wejściem i oglądał dwie pary butów. Gdy Piotr podszedł, nie podnosząc głowy powiedział:

— No i jak tu wybrać? Te, które nie były naprawiane, nowsze, są trochę za duże. Te drugie lepsze, ale już po reperacjach.

— A musicie jedne oddać? – spytał Kefas.

— W sumie to nie... – uśmiechnął się i odłożył buty.

Kefas podszedł i wyciągnął rękę na powitanie. Mikołaj wstał i przywitał się z architektem.

— No i jak inżynierowi się pracowało?

— Dobrze, a ten motor to… skarb panie Zawadzki, skarb!

— He, wiem. Tu u nas to na nogach to i do knajpy trudno się dostać. Ale wszystko powoli się tu zbuduje, ludzie przyjadą. Będzie i robota, i wypoczynek.

— No, tę wojnę to tu jeszcze chyba czujecie, nie?

— A pewnie, bo zmarnowali tyle luda, że szkoda gadać. Jak tu Niemcy byli, to ja jeszcze wąsów nie miałem, ale szwabów i tego ich szczekania nie cierpię.

— Widzę, że na rynku czołg stoi. Chyba T-70?

— A to ruskie na zwiady nim jeździły i jak się trochę psuł, to go jako pamiątkę tu zostawili. Ale walki były tu ostre. Wcześniej, jesienią czterdziestego drugiego, to wszystkich Żydów wywieźli do Zasławia i tam ich… no, kaput. A to prawie z tysiąc ich zabili. Niemiec, panie, to by tylko mordował. Ja to nie wiem, jak tak można na cudzej krzywdzie… - Zamyślił się.

— A UPA?

— To takie same s… - chrząknął – ścierwa jak Niemcy, a może jeszcze gorsze. Jaśka, brata waszej gospodyni, Rozalii ubili – mimo że Bir, ten Wasyl Szyszkanynec, obiecał bezpieczeństwo. Wcześniej jedenastu ze Średniej Wsi powiesiły te ukraińskie psy. A kolejnych czterdziestu wskazał do odstrzału taki jeden - Włodek Kita, Prostiła go wołali. OUN wysłał Burłakę, by tych z listy Prostiły ukatrupić. Panie, tu się takie rzeczy działy, że… - Pokręcił głową. – Szkoda gadać. Ale trza się brać do roboty, bo tym, co my tu o nich gadamy, to już nie pomożemy.

— A podobno w tę poprzednią, pierwszą wojnę to tu też walki były. Słyszał pan coś o tym?

— Ludzie coś tam jeszcze mówią, ale to dawno było. Rosjanie i Austriacy strzelali się o Łupkowską i chyba Użocką. – Zobaczył pytającą minę Kefasa i wyjaśnił – Przełęcze. Na początku wojny to było i nie wiem, czy warto, ale podobno niektóre drzewa to lepiej było na złom niż do tartaku wieźć. Łażą tam jeszcze różni i szukają pozostałości. Łuski, hełmy i bagnety przynoszą.

— Przyznam, że ciekawa ta bitwa musiała być.

— A co jest ciekawego w tym, że kupa spędzonych batami chłopaków musiała strzelać do drugiej kupy takich samych nieszczęśników? – Zrobił pytającą minę. – Lepiej jakby drzew narąbali albo ziemniaki zebrali. Zmęczyłoby ich, a nie zabiło. Ja bym załatwił im zajęcie. Łatwiej się wojny wygrywa niż po nich sprząta.

— Ale to dowódcy decydują.

— Kiedyś, przed wojną, dyrektor z naszej szkoły, Józek Kubicki, napisał o tej bitwie do gazety. To była chyba bitwa pod Gorlicami. Interesowało go to, bo ponoć tam dużo Polaków walczyło pod Austriakiem. Jak inżynier chce, to mogę mu dać teczkę z materiałami. Została po tej nauczycielce.

— Nauczycielce?

— No bo ten Kubicki to do trzydziestego ósmego dyrektorował, a później chwilę Puchalski i w wojnę to Makowska. Ona zbierała materiały i ładowała do tej teczki. Uczyła i dyrektorowała.

— A ta dyrektorka to gdzieś tu w okolicy mieszka?

— Zaraz po wojnie wyjechała na Śląsk. Maria Makowska się nazywała. Ale odważna to była kobita. Z Niemcami dawała se radę i z tymi Ukraińcami też darła koty. Te banderowskie pomioty to chciały polskie dzieciaki wyrzucić na zbity pysk. A Makowska jak na przedwojennym bazarze targowała się, a to o salę, a to o godziny lekcji. Chcieli ją do tych pożydowskich budynków wyrzucić albo wieczorem uczyć, bo rano to ukraińskie szczeniaki miały lekcje, a ona nie i już. Że ją nie ubili, to cud. Zaraz po wojnie wyjechała i szkołę przejął Kaziu Prenkiewicz, a po nim był Białas i teraz Jan Madej. Tu wtedy, żeby kierować szkołą, to trza było mieć panie taką odwagę i siłę, że hej. Ja to mówię, że jakby my mieli jeden tylko oddział takich Marysiek Makowskich, to te banderowcy po tygodniu by albo w celi, albo w ziemi. – Lekko drżącymi rękami wyjął papierosa i wsadził do ust. Zanim schował, wyciągnął paczkę w kierunku Kefasa, ale ten podziękował słowami Nie palę. Zawadzki zapalił i głęboko zaciągnął się dymem. Wypuszczając go, powiedział:

— Takie to czasy cholera. – Po chwili zamyślenia dodał - Ja, jak po wysiedleniach sprzątałem dokumenty w szkole, to znalazłem teczkę z zapisami Makowskiej. Prowadziła kronikę, zbierała różne materiały i robiła zapiski w brulionie. Najwięcej pisała o tym, co się działo za okupacji, ale były też zapiski Kubickiego o tej bitwie pod Gorlicami z pierwszej wojny. Gdzieś u mnie to leży. Poszukam i pożyczę do poczytania, jak inżynier ciekawy takich historii.

— Będę wdzięczny. Z tego, co pan mówi, to wyjątkowa kobieta, ta Makowska – Kefas pokiwał głową. – Niesamowite.

— Ano tak. Przecie ją sekretarzem Gminnej Rady Narodowej zrobili. – Po chwili rzucił niedopałek i gniotąc go butem, spytał – A tak przy okazji, to co? Zatankujemy chyba tę WSK-ę? Terenu do zrobienia trochę, to i lepiej do pełna w baku mieć?

— Ano nie zaszkodzi – Piotr powoli dopasowywał swoją mowę do lokalnych warunków. Zauważył, że zaczyna lekko zaciągać w środku wyrazu. Ale tylko czasami.

✴✴✴

Kefas usiadł przy stole w swoim pokoju, wyjął wykaz i wytyczne, które dostał przed wyjazdem. Naliczył 33 nazwy miejscowości z krótkimi adnotacjami w rubryce obok.

Zaczął sprawdzać listę: Balnica (dawniej: Bannica) położona jest nad potokiem o tej samej nazwie, w południowej części Bieszczadów i znajduje się na południe od Maniowej i szosy Cisna - Komańcza.

Obok w uwagach: sprawdzić ślady osadnictwa i pozostałości zabudowy.

Kolejno odczytywał: Beniowa, Bereźnica Niżna, Buk, Bukowiec, Caryńskie, Choceń, Dydiowa, Dźwiniacz Górny, Hulskie, Huczwice, Jawornik, Jaworzec, Kamionki, Krywe, Łokieć, Łopienka, Łuh, Rabe k. Baligrodu, Rosolin, Ruskie, Sianki, Skorodne, Sokoliki, Sokołowa Wola, Studenne, Tworylczyk, Tworylne, Tyskowa, Tarnawa Niżna i Wyżna, Zawój, Zubeńsko, Żurawin.

— No to pięknie... – Założył ręce na głowę i oparł się na krześle, aż to jęknęło niebezpiecznie. – Tę WSK-ę zajeżdżę jak starą szkapę i paliwa pójdzie więcej niż nam Związek Radziecki dostarcza. – Zaczął przedrzeźniać: Towarzysze, wiem, że paliwa brakuje i nie zaoracie swoich pól, nie obsiejecie i nie wymłócicie zboża, ale zapas paliwa musieliśmy dać naszemu inżynierowi Cerasińskiemu do jego WSK-i, żeby dla waszego i waszych dzieci dobra zmierzył kilka bezużytecznych, rozwalających się ruder. Jego praca, choć zbędna, przyczyni się do rozwoju naszej ojczyzny. Proponuję naszego inżyniera nagrodzić trzykrotnym, gromkim: Frajer!

Wstał i podszedł do okna. Zastanawiał się, czy zdąży zmierzyć jedną miejscowość dziennie. Jeśli trafi na kilka chałup i innych budynków, to na taką wieś zejdzie mu kilka dni. Pokiwał głową, westchnął głęboko i szybko spakował rzeczy. Sprawdził aparat, taśmę i włożył wszystko do wojskowego plecaka. Czekała go ponad sześćdziesięciokilometrowa trasa do Beniowej. Jeden z najdalszych obszarów do sprawdzenia.

Do Cisnej jechało mu się dobrze. Dziękował w myślach wszystkim żołnierzom z Wojsk Kolejowych, którzy pomagali budować drogi w Bieszczadach. Gdyby nie oni i miejscowi, to teraz Piotr podskakiwałby na piaskowych muldach albo grzązł w błocie. W Ustrzykach Górnych był po ponad godzinie jazdy. Zatrzymał się, by chwilę odpocząć i sprawdził mapę. Musi skręcić za Bereżkami, ale przed Pszczelinami. Napił się z menażki, trochę pogimnastykował plecy i przypinając kask do ramy ruszył dalej. Znalazł zjazd i po ubitej drodze jechał na Muczne i Tarnawę Niżną. Nagle zza drzew wyszedł żołnierz z karabinem i celując w Piotra podniósł rękę na znak, by ten się zatrzymał. Kefas stanął i usłyszał:

— Zgasić silnik!

Wykonał polecenie i czekał nieruchomo.

— Ochrona pogranicza! Co obywatel tu robi?

— Ja jestem architektem. Mam inwentaryzować budynki w tym rejonie. – Sięgnął do plecaka, co wzmogło czujność żołnierza. Widząc to Piotr powoli wyjął kartkę i podał na wyciągniętej ręce żołnierzowi. – Tu jest skierowanie.

Wopista podszedł i wziął dokument. Szybko przeczytał i oddał Piotrowi.

— A dokumenty jakieś macie? Dowód osobisty?

— Tak. – Piotr sięgnął do kieszeni, wyjął książeczkę i podał Wopiście.

— Hmmm, Piotr Stanisław Cerasiński… - Popatrzył na architekta. – Zgadza się?

— Tak. To ja.

— Dobrze. Adres… Kawaler... Niebieskie… Nie ma… No to chyba… Zaraz – popatrzył na architekta – macie te sto siedemdziesiąt siedem wzrostu?

— Oczywiście. – Wyprostował się odruchowo.

Coś zaszeleściło w krzakach i po chwili dołączył do nich drugi żołnierz zapinający spodnie.

— Co tam masz, Władziu?

— Inżynier na świdniku popierdala na leśnych szlakach.

— Papiery ma?

— Ma. Ale pewnie go tam w robocie nie lubią, bo go wysłali do takiej dziury. He, he, he.

— Ale przynajmniej cisza i spokój. Byle tylko ruskich za drutami nie drażnić. – Popatrzył na Piotra – Obywatel zrozumiał?

— Ale co?

— Granica. – Oddał dokumenty i spytał – A gdzie dokładnie się obywatel chce dostać?

— Do Beniowej.

— A to trzeba do końca tej drogi i nie skręcać na Tarnawę Niżną, tylko w prawo do drogi z Bukowca. Tam już blisko do Beniowej, ale tam nic nie ma.

— Oprócz granicy – wtrącił drugi wopista.

— Ano tak. Oprócz granicy.

— Jakieś pozostałości wsi tam podobno są – Piotr pokazał wypiskę z biura. – Pozostałości cerkwi i cmentarz.

— Coś tam faktycznie jest. No to jedźcie i pamiętajcie, obywatelu, że tam znajdziecie się w bezpośrednim sąsiedztwie granicy naszej ojczyzny.

— Ale z zaprzyjaźnionym krajem. – Kefas próbował rozładować sytuację, ale po chwili stwierdził, że nieskutecznie i niepotrzebnie.

— Granica to granica. Lepiej za nią nie gmerać. Jak mówią, że dotąd to kreska i dalej nie wolno. Poniał?

— Tak jest, panie poruczniku!

— No! A ja to plutonowy. Tak dla porządku mówię. Dobra, odpalajcie i w drogę. – Podniósł rękę – A, i kask nałóżcie! Robią je do noszenia, a nie wożenia!

Cerasiński wykonał polecenie i po chwili jechał dalej. Droga była coraz gorsza, ale po zaschniętym błocie i między koleinami dojechał w pobliże punktu oznaczonego na mapie. Wysuszona nawierzchnia wzbudzała tumany kurzu, ale można było dojechać nie zapadając się w błocie. Przeszło mu przez myśl, że jak zacznie padać, to nie da rady wrócić. Postanowił, że będzie zwracał uwagę na pogodę, głównie deszcz. Rozmyślał do samej bramy, a właściwie to kilku kołków wbitych w ziemię, na których umieszczono poziomo inne, tworząc coś w rodzaju prostego ogrodzenia. Wszedł i wśród trawy ujrzał sterczące krzyże, a po chwili nagrobki.

To cmentarz... – szepnął. Rozglądnął się i zobaczył zarys postaci stojących nad jednym z grobów. Podszedł ostrożnie i z kilkunastu metrów zorientował się, że oprócz niego nie ma tu żywego ducha. Udał, że nie widzi. Wyjął aparat i zaczął robić zdjęcia. Po kilku ujęciach zabrał się za szkic sytuacyjny. Nakreślił teren i oznaczył położenie poszczególnych kwater.

— Trzynaście nagrobków – powiedział do siebie i zapisał na skraju arkusza. – Cztery kamienne, trzy mieszane i sześć… - zamyślił się i po chwili wpisał – …różnych.

Przewiesił podkładkę geodezyjną na ramię i przerzucił ją na plecy. Ruszył na sprawdzenie terenu. Rozgarnął trawę i zobaczył dwa kamienie ułożone jeden na drugim. Obok w ziemię wbity był metalowy krzyż. Chwilę pooglądał elementy, wyjął aparat i zrobił kilka zdjęć.

— To podstawa chrzcielnicy – powiedział kiwając głową nad kamieniami. – Rzeźbiona ryba, te nacięcia i kształt … Tak, to część chrzcielnicy. A ten krzyż? Nie wygląda na nagrobny. – Zamyślił się i prawie krzyknął – To zwieńczenie świątyni. Pewnie z sygnaturki.

Opisał swoje spostrzeżenia i podszedł do kamieni z wyrytą rybą. Ryt był na górnym kamieniu i Piotr oparł na nim ręce. Chciał go przesunąć i sprawdzić, jak się trzyma, ale poczuł opór. Dodatkowo coś go lekko oszołomiło i przez chwilę czuł się tak, jakby miał wodę w uszach. Usiadł na trawie i miał wrażenie, że ktoś mu się przygląda. Po kilku minutach wstał i postanowił szybko skończyć pracę w tym miejscu. Zmierzył rozmieszczenie nagrobków i pozostałości osady. Gdy niecałą godzinę później wsiadał na motor, miał zdrętwiałą szczękę od zaciśniętych bezwiednie zębów. Kilka nerwowych kopnięć nie odpaliło silnika, więc nie czekając ani chwili zsiadł z siodełka i ruszył pchając motocykl w kierunku dużego drzewa, stojącego samotnie na tle łąkowych pagórków.

Gdy odszedł na psychologicznie dużą odległość, przystanął i spróbował ponownie odpalić motor. Silnik zaskoczył, a on nie był pewny, czy poprzednia próba uruchomienia nie zawiodła z powodu nieprzekręcenia kluczyka w stacyjce. Nie pamiętał, ale z każdą chwilą wydawało mu się, że właśnie z tego powodu tak się stało.

Gdy wjechał między drzewa, doznał ulgi, lecz zanim zdążył się rozluźnić, padł strzał. Kefas przyspieszył i owładnęła nim jedna myśl: Uciekać! Ktoś strzelił ponownie i krzyknął: Stać!

Nie musiał tego żądać, bo architekt leżał na ziemi i patrzył oszołomiony na kręcące się przednie koło leżącego motocykla.

Było ich dwóch i wyszli zza drzew. Po chwili dołączył trzeci. Stanęli na Piotrem, patrzyli i oceniali sytuację, choć Kefas miał wrażenie, że zastanawiają się, w które miejsce wpakować mu kulę.

— O co chodzi? – spytał drżącym głosem, leżąc nieruchomo na plecach.

— Czego tu węszysz?

— Jestem architektem. Mam zbadać i wrysować pozostałości wsi… i takie tam. – Głos mu się załamywał ze strachu.

— Architektem... – w zamyśleniu powtórzył trzeci, który wyglądał na przywódcę. – A może czegoś szukasz?

— Ja? Czego miałbym szukać? – Rozłożył ręce. – Mam mierzyć.

— Nie podobasz mi się, bratku. Jeździsz po okolicy, zaglądasz w różne miejsca i denerwujesz porządnych ludzi.

Piotra ogarnął smutek. Niespodziewanie ogarnęła go irytacja. Stopniowo przyspieszając i mówiąc coraz głośniej, zaczął:

— Ja to mam takie szczęście. W biurze osiedle dali młodszej, a mnie… Później inżynierze, później... – przedrzeźniał. – Jak nowe deski kreślarskie przysłali, to mnie dali starą. Blokada puszczała i o mało mi nogi nie zgniotło. Ale przecież nie od razu, inżynierze, na nowiutkim „khulmanie” trzeba pracować, dobry architekt i na starej „skali” cudo wyrysuje. I nawet jak dostaliśmy zlecenie na nowe budynki administracyjne, to nie dali mnie do osiedla, tylko, k…!, wykopali gdzieś w dzikie pola łazić i mierzyć jakieś cholerne chałupy! Pier…! W dupie to wszystko mam! – Wstał, podniósł motocykl i usiadł na nim. Nieznajomi patrzyli zaskoczeni. Kefas sięgnął za siebie i przymocował kask do bagażnika za siedzeniem. Sprawdził kluczyk, przekręcił i odpalił motor. Wskazał palcem w szefa i powiedział:

— Nie założę tego pieprzonego kasku!

Wrzucił bieg, podkręcił manetkę i puścił dźwignię sprzęgła.

— Żegnam panów! – rzucił w przelocie i odjechał na zachód.

Po kilkunastu sekundach dotarło do niego, co robi i zaczął się trząść, oczekując na strzał albo inną reakcję. Na plecach czuł lodowatą płytę. Marzył, by stać się niewidzialnym. Nic się nie wydarzyło i po kilku kilometrach musiał się na chwilę zatrzymać, gdyż poczuł mdłości. Stanął na otwartym terenie i nachylił się w stronę pobocza. Trochę szarpnęło żołądkiem, ale tylko mu się odbiło. Patrząc na rozległe pola i łąki opanował nerwy. Nieco uspokojony ruszył dalej i po chwili dotarł do głównej drogi. Jechał skupiony na trasie, a myśli błądziły w poszukiwaniu zrozumienia sytuacji. Kim byli ci nieznajomi? Dlaczego do niego strzelali? O jakie poszukiwania go podejrzewali i dlaczego go puścili? Jego rozmyślania przerwało skrzyżowanie. W lewo na Baligród do kwatery, a w prawo do karczmy w Wołkowyi. Chciał skręcić w lewo, ale ręce jakby bezwiednie skierowały motocykl w prawo. Po kilkudziesięciu metrach zawrócił i pojechał do Baligrodu.

Siedział w pokoju przy stole i patrzył na owoce swojej pracy. Spojrzał na listę miejscowości i odnalazł Bukowiec. Sprawdził na mapie i pokiwał głową. Pamiętał, że przejeżdżał tamtędy i nic tam nie było. Wpisał „Brak śladów zabudowań. Ukształtowanie terenu i relacje ludzi wskazują na możliwość istnienia wsi, ale nie ma śladów. Zdziczałe drzewa owocowe wskazują na rosnące kiedyś sady. Nie znaleziono dołów czy zagłębień po studniach ani śladów fundamentów”.

Podobne uwagi znalazły się przy Tarnawie Wyżnej, a przy Tarnawie Niżnej wpisał, że jakieś ślady są, ale nieczytelne i wymagają dokładniejszych badań.

Wieczorem, po posiłku, Zawadzki dostarczył pamiętniki i kronikę ze szkoły. Piotr podziękował i zasiadł do czytania. Na nowo odżyły zdarzenia z dawnych lat. Strach, ból, śmierć. Co chwilę wypuszczał ciężko powietrze i nie mógł uwierzyć, że to wydarzyło się naprawdę. Jedna notatka, a właściwie szkic, zaciekawiła go szczególnie. Kilka słów spisanych przez Kubickiego.

Ukrywali się w cerkiewnych murach w Krywem. Dezerterzy i rozbójnicy. Trzymali kobietę i jej syna. Wysłali chłopca po jedzenie i zagrozili, że jak nie wróci albo komuś powie, to zabiją mu matkę. Dziecko poszło, a w tym czasie zbrojni (puszkarze, smolacy) otoczyli cerkiew. Nie chcieli się poddać, a jak przeprowadzono szturm, to w środku nie znaleźli nikogo.

Niżej dopisek:

Należy sprawdzić, czy są krypty, gdzie mogli się schować.

No, to bardzo ciekawe... – pomyślał Piotr i czytał dalej.

Skończył kolejną stronę; na nowej kartce Kubicki pisał o bitwie

Bitwa pod Gorlicami

Bitwa Wielkiej Wojny. Walki pozycyjne pod Gorlicami trwały prawie pół roku, ale decydujące starcie rozpoczął niespodziewany atak wojsk niemieckich i austro-węgierskich 2 maja 1915. W dniach 2–5 maja 1915 pod Gorlicami został przerwany front rosyjski. W kampanii karpackiej zostało zabitych lub rannych przeszło 1,2 mln żołnierzy rosyjskich oraz 800 tysięcy żołnierzy wojsk austro-niemieckich.

Przebieg bitwy

O godzinie 6:00 rano 2 maja ponad tysiąc dział niemieckich i austriackich otworzyło ogień, ostrzeliwując pozycje nieprzyjaciela przez blisko 4 godziny. Rosyjska artyleria w tym czasie prawie nie odpowiadała, nie chcąc przedwcześnie zdradzić swoich pozycji. O godzinie 10 ostrzał artylerii przeniósł się na tyły Rosjan i do szturmu ruszyła piechota. Wtedy też okazało się, że przygotowanie artyleryjskie nie wszędzie odniosło zamierzony skutek. Na prawym skrzydle 11 Dywizja bawarska, atakująca wzgórza nad doliną Sękówki, poniosła ciężkie straty i dopiero pod wieczór, po kilku szturmach, opanowała pierwszą pozycję rosyjską. Dalej na północ z podobnymi trudnościami borykała się 119 Dywizja.

Bezpośrednio na Gorlice nacierał XLI Korpus generała Hermanna von François. Niemiecka piechota wdarła się na gorlicki cmentarz, lecz następnie ugrzęzła w walkach ulicznych. Dopiero ponowny parogodzinny ostrzał artyleryjski zmusił obrońców do kapitulacji.

Szczególnie ciężką walkę stoczono o wzgórze Pustki w Łużnej na Pogórzu Ciężkowickim. Szturmowała je austriacka 12 Dywizja Piechoty. Pierwsze dwie linie okopów sforsowano wprawdzie bez strat, lecz w dalszych, ukrytych w lesie i niezniszczonych przez ogień artyleryjski, Rosjanie stawili zaciekły opór, który przełamano dopiero około godziny 11:00 po walce na bagnety. Polskie pułki straciły blisko 900 żołnierzy.

Bilans pierwszego dnia był dla Państw Centralnych pomyślny. Na całym odcinku opanowano pierwsze pozycje obrony przeciwnika, do niewoli dostało się około 17 tysięcy żołnierzy rosyjskich, a drugie tyle poległo lub zostało rannych. Straty atakujących też były poważne, z samych jednostek niemieckich ubyło ponad 8 tysięcy żołnierzy.

3 maja armia niemiecko-austriacka zajęła Zagórzany, Kobylankę, Libuszę i Lipinki, nawiązano walkę o Biecz. Następnego dnia generał Radko Dimitrijew, dowódca wojsk rosyjskich z pochodzenia Bułgar, podjął ostatnią próbę poprawy położenia. Na południe od Biecza kontratakował odwodowy III Korpus Kaukaski, szczególnie ciężką walkę stoczono w rejonie Cieklina, gdzie rozbiciu uległo kilka batalionów niemieckich. Ostatecznie jednak wojska austriacko-niemieckie niemal wszędzie sforsowały drugą oraz słabo przygotowaną trzecią pozycję obrony. Był to moment przełomowy. 3 Armia rosyjska poniosła klęskę, jej front został przełamany. Naczelne dowództwo rosyjskie początkowo nie dawało wiary doniesieniom z frontu i nakazywało za wszelką cenę utrzymać linię Wisłoki, lecz okazało się to niemożliwe. 5 maja Niemcy osiągnęli Żmigród, 6 maja przekroczyli Wisłokę także na północ od Jasła.

W następnych dniach rozpoczął się ogólny odwrót rozbitych wojsk rosyjskich z frontu karpackiego na linię Sanu i Dniestru. Padały kolejno Jasło, Tarnów, Krosno, Rzeszów. Do 12 maja wojska Państw Centralnych wzięły do niewoli 140 tysięcy żołnierzy rosyjskich, zdobyły 100 dział i 300 karabinów maszynowych. Wojska rosyjskie z wielkimi stratami wycofały się do 15 maja na linię: Nowe Miasto, Sandomierz, Przemyśl, Stryj. W następstwie operacja niemiecko-austriacka rozwijała się w formie kleszczy ściskających z północy (z Prus Wschodnich) i od południa (od Karpat) armię rosyjską w Galicji i Kongresówce.

Z końcem miesiąca wojska austriackie i niemieckie podeszły pod Przemyśl, który został zdobyty po krótkim oblężeniu 3 czerwca. Rosjanie desperacko próbowali powstrzymać natarcie Państw Centralnych, licząc na ich problemy z zaopatrzeniem, w szczególności z amunicją. Przysporzyło to jednak wyłącznie dodatkowych strat i doprowadziło do dalszej utraty zaufania carskich żołnierzy do swoich dowódców. Tym samym armia rosyjska została zmuszona do wycofania się z Galicji. 21 czerwca 1915 jednostki austro-węgierskiej 2 Armii, dowodzonej przez Eduarda Freiherr von Böhm-Ermolli wkroczyły do Lwowa. Dzień później Lwów został zdobyty. Moment ten można uznać za zakończenie nieomal rocznych zmagań o Galicję.

Dowództwo rosyjskie i dowództwo Frontu Południowo-Zachodniego nie zorganizowały kontrofensywy, posiadane rezerwy wprowadzano do walki stopniowo, co nie dawało pożądanego efektu.

Straty rosyjskie w bitwie to oprócz strat bezpowrotnych około 500 tysięcy żołnierzy w niewoli i strata 344 dział.

Bitwa gorlicka była przełomowym wydarzeniem na froncie austriacko-rosyjskim i złamała w znacznej mierze rosyjską inicjatywę zaczepną. Armia carska nigdy już nie zagroziła centrum monarchii austro-węgierskiej i nigdy nie zbliżyła się nawet do terenów Beskidu Niskiego.1

Dołączone były też dwie fotografie. Odwrócił je i na pierwszej odczytał: Bitwa Gorlicka. Na drugiej: Baligród.

Na kolejnej, z tyłu widniał napis: Cesarz Wilhelm II Hohenzollern wizytuje 11 Armię, 1915 r.

Ostatnia fotografia (słabej jakości) z opisem: Jeńcy rosyjscy po bitwie.

Ale się tłukli. Dobrze mówił Świątek, że to drugie Verdun – skwitował Piotr i przetarł oczy. Położył się i rozmyślał o tych wszystkich żołnierzach, których szczątki doczesne spoczywały gdzieś tam między drzewami i wzgórzami Beskidu Niskiego. Dwa miliony ludzi doznało tu cierpień lub śmierci. Ilu oszalało, straciło zdrowie i osłabiło organizmy, tego już statystyka nie podaje. Nawet stracony czas. Praca, rodzina, zabawa.

Leżał i rozmyślał. Gdyby spojrzał przez okno, zobaczyłby wiele osób stojących przed nim w milczeniu. W ich zgasłych oczach jedynym błyskiem była nikła nadzieja.

✴✴✴

Kolejny dzień był owocny w kwestii ilości lokalizacji, głównie z powodu braku śladów budynków. Cerasiński spisał obserwacje i wnioski z ukształtowania terenu, zagłębień po studniach i występowania roślinności. Dzikie drzewa owocowe, młode skupiska drzew, świadczące o tym, że wyrosły później - co pozwalało określić wielkość osady. Praca szła sprawnie. Na koniec trafił na kilka pozostawionych chałup, w większości spaloną stodołę i resztki ogrodzenia. Minęła pora obiadowa, gdy skończył zadowolony z wykonanej pracy. Jadąc na motocyklu, uśmiechał się do swoich myśli. Postanowił, że dzisiaj będzie przypominał sobie tylko wesołe zdarzenia. W dobrym humorze dotarł do Wołkowyi.

W „Kuźni” pojawiali się pierwsi poobiedni klienci. Cerasiński zaparkował przy drzwiach i pewnie wszedł do środka. Usiadł przy stoliku i zobaczył w rogu Salicyla. Podszedł do niego i przywitał się.

— Czołem, inżynierze! – odparł Salicyl i pociągnął spory łyk zimnego Zarszyna.

— Jak wycieczka do Zagórza? Udała się? – spytał Kefas.

— Tak, ale bardziej pod względem towarzyskim. Dziadek pije jak niedźwiedź na kacu, gada dużo, ale trochę nie na temat. – Salicyl cmoknął przez zęby i wyjął papierosa. Wysunął paczkę w kierunku architekta i gdy ten odmówił, zadowolony schował papierosy do kieszeni. Przypalił swojego i wypuszczając pierwszy dym dodał – Odsiewam żarnami plewy.

Kefas chciał coś sprostować, ale dał sobie spokój. Podniósł się; po pytaniu – Wziąć ci piwo? – i twierdzącej odpowiedzi, ruszył do baru. Gdy zamawiał dwa piwa, wszedł Świątek. Kefas wskazał na kufle patrząc pytająco na zbieracza jadu. Ten pokręcił głową i poszedł w kierunku stolika. Po chwili dosiadł się Kefas z dwoma kuflami. Świątek, odczekawszy, aż rozejdzie się dym z papierosa Salicyla, zaczął:

— Dobrze, że się widzimy. Musimy wymienić informacje i zacząć działania. – Popatrzył na drwala. – Marianie, jak ci poszło?

— Mówiłem właśnie Kefasowi, że dziadek to pijaczyna i gaduła, ale trochę nie na temat. Pomijając, co i z kim robił, a także listę rekordów, to dowiedziałem się, że faktycznie łaził przy koniach i dostarczał paszę. Ganiał za różnymi sprawunkami i po bitwie trochę sprzątał, jak to określił, choć myślę, że szabrował trupy jak ta lala. Powiedział mi też o kilku dezerterach, których sam dowódca, August jakiś Mackinsyn (Mackensen) czy jakoś tak, kazał rozwalić za tchórzostwo. Włada pamięta, jak przysłał Hansa von Insekta (von Seeckt), żeby to załatwił. Innym z tej kompanii kazali trwać na przyczółku i bez względu na to, co się będzie działo, mieli bronić do odwołania. Dziadek mówił też o plutonie ruskich, którzy okopali się i w takich drewnianych szańcach siedzieli z karabinami jak te debile w amerykańskich horrorach, co to schodzą po ciemku z latarką do piwnicy. Włada mówił, że Niemcy śmiali się, bo te ruskie to nawet jak ich armia spieprzała, to siedzieli. Po drugiej stronie to Austriacy, kilku Bułgarów i Polacy stali na drodze wycofujących się ruskich i też ich tam równo kosili. To byli ci koledzy rozstrzelanych. Tak, że wesoło było po obu stronach. Gorzej, bo dziadek wiedział więcej, który koń go ugryzł i który dużo żarł. Z pół godziny mi opowiadał, jak dał dowódcy jakiejś kompanii ogiera, a temu zachciało się akurat z klaczką pofiglować i całe wojsko miało kabaret. Podobno darł się ten oficer i odgrażał, że nie będzie im tak wesoło, jak ruskie zaatakują. Jeszcze podobno ten oficer kazał siedzieć jednemu plutonowi i nie ruszać się nawet jakby sam diabeł atakował.

Świątek wyprostował się i popatrzył na Salicyla.

— Marianie, mógłbyś przypomnieć sobie, co dokładnie o tym zdarzeniu mówił Władimir?

— Zaraz. – Drwal podrapał się po głowie, a drugą ręką uniósł kufel do ust. Gdy niemal równocześnie skończył obie czynności, powiedział:

— No, dziadek mówił tak, że ten oficer, Johann bodajże mu było, to jak się chłopaki śmiali z tego jego ogiera, on prawie zleciał z siodła. Szarpiąc się ze zwierzęciem klął po szwabsku niewybrednie i w końcu puścił lejce, stanął przodem do żołnierzy i powiedział, że będą siedzieć… jakby sam diabeł i tak dalej… jak już mówiłem. Potem te chłopaki poszli do okopów i zajęli jeden szaniec na Chryszczatej, gdzie mieli osłaniać nacierającą, jak to dziadek określił,,,austiacką dwunastkę” i jakąś dywizję bawarską, ale numery mu się mieszały. Polacy na tego od ogiera mówili Jasiek Kamulec, a na dowódcę mówili Heniek Francuz. To od nazwisk. No, siedzieli w okopach i gadali, że jak coś schrzanią, to im Heniek Francuz da popalić. Jeden z polskich kaprali młodego Włada pogłaskał po głowie i powiedział mu, że idą z samym diabłem wojować. Ale jak wrócą, to ma czekać pokrojony chleb, konserwy otworzone i wódka nalana. Dziadek czekał, ale nie wrócili.

Kefas zamyślił się.

— Tak to przywódcy się kłócą, a żołnierze giną. – Westchnął. – Dwadzieścia lat później znów to samo. Hitler rzucił całe narody na kolana…

— To tak jak mój znajomy proboszcz – wtrącił Salicyl. – Na mszy, dzwonek i ludziska buch na kolana.

— Myślę, Marianie – powiedział Świątek powstrzymując śmiech – że mimo wszystko mamy do czynienia z innymi zagadnieniami.

Kefasowi urwał się wątek. Świątek spoważniał i wrócił do opowieści dziadka Władimira.

— Marianie, twoja relacja jest niezwykle cenna.

— Rzekłbym, że to dwa litry Gulasowego samogonu, półtora kilo kiełbasy i duży słoik ogórków. – Po chwili dodał – Cebulę marynowaną pomijam, bo wziełem se z pola i sam po nacięciu w ręczniku skręciłem.

— Mam na myśli wartość niematerialną. – Świątek machnął ręką i dodał – Moje zdobycze są mniej imponujące niż przedmówcy.

— A koszty? – Salicyl spytał pro forma.