Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sześć opowieści. Sześć czasów. Jedna ciemność, która nie zna śmierci. Od płonących murów Chocimia po front pod Kurskiem, od klasztornych archiwów po sny o końcu świata – seria „Czarci czeladnik” to sześć opowiadań, które przeplatają historię, mistykę, literacką fikcję i narodowe mity. To opowieść o przemocy, którą się dziedziczy. O winie, która nie rdzewieje. I o tym, że zło nie znika – ono szuka ucznia.
W jednym z opowiadań tajemniczy Rusin, targany rozpaczą, wyrusza ratować córkę porwaną przez Tatarów. Wciąga w misję młodego handlarza Bazylego – przypadkowego świadka, który zostaje jego uczniem. W kolejnych tekstach śledzimy losy trzech pokoleń Świderskich – dziadka, ojca i wnuka – którzy w czasach współczesnych natrafiają na ślady zaginionego rękopisu mogącego zmienić hymn Polski. Trop prowadzi przez klasztory, pożary, kręgi fałszerzy… Tam rozegra się walka o pamięć i prawdę. W dalszej historii autor przenosi nas w realia II wojny światowej, gdzie czołg Tygrys nr 131 zdaje się posiadać własną wolę i pociąga za sobą śmierć. Duch? Klątwa? Czy tylko człowiek?
„Czarci czeladnik” to cykl łączący historię, sensację, mistycyzm i czarny humor. O przemocy, która nadal trwa. O prawdzie, którą można spalić. I o tym, że czasem największy demon ma bardzo ludzką twarz. To opowieść zamknięta, ale nie rozwiązana. Bo zło nie kończy się tam, gdzie kończy się historia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 620
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Piotr S. Wiśniewski
Czarci
Czeladnik
Zło nie ginie. Zmienia ucznia.
Copyright © Piotr S. Wiśniewski, 2025
Copyright © Wydawnictwo Brda, 2025
Redakcja: Ewa Wiśniewska
Korekta: Ewa Wiśniewska
Projekt okładki oraz skład i łamanie: Joanna & Grzegorz Japoł - LUNA Design Studio
ISBN: 978-83-68425-29-1
ISBN Ebook: 978-83-68425-30-7
Wydawca:
Scriptor Sp z.o.o. ul. Białogardzka 14/49 85-808 Bydgoszcz
Drukarnia: Elpil - druk i oprawa książek
www.wydawnictwobrda.pl
Pojedynek trwał już zbyt długo i Manfred tracił siły. Nie mógł się jednak wycofać, bo wiedział, że w nim cała nadzieja. Jego rodzina zginęła, a przeciwnikiem był ktoś, w kim niewiele dało się znaleźć z człowieka. Manfred jednak ukrywał coś w zanadrzu, a mianowicie pomocnika, który za chwilę miał się pojawić z czymś, co przechyli szalę zwycięstwa na jego stronę. Teraz jednak zaciekle walczył. Raz po raz załamany patrzył, jak zadawane przez niego ciosy nie zabijają przeciwnika. Po drugiej stronie ostrza był upór, który zwykła broń mogła jedynie ranić i to na krótko, a zabić - tylko jedno ostrze. Obaj przeciwnicy na chwilę odskoczyli od siebie. Wtem twarz starszego rozpogodziła się, usłyszał bowiem nadbiegającego pomocnika. Wyraźnie rozpoznawał każde tupnięcie. W myślach popędzał biegnącego, ale nie tracił skupienia na przeciwniku. Miał przygotowany sposób zakończenia walki i całej tej historii, która stanowiła zagrożenie dla wielu ludzkich istnień. Teraz nie chciał nawet myśleć o konsekwencjach ewentualnej przegranej, zwłaszcza że odgłos nadbiegającego pomocnika dodał mu siły i rozbudził nadzieję. Gdy pomocnik doskoczył do Manfreda, ten wyciągnął rękę po przedmiot, po który posłał, nie odwracając wzroku od upiora. Wiedział, że to niebezpieczne. Nagle poczuł cięcie w przedramię i uskoczył odruchowo. Nie spodziewał się tego, więc popatrzył na młodego i rosłego pomocnika z pytaniem w oczach. Ten uśmiechnął się i wskazał na upiora:
— Mistrz.
Do Manfreda dotarło, że właśnie jego pomocnik zmienił swojego pana i tym samym go zdradził. Wszystko stracone – pomyślał i poczuł cięcie szablą zadane przez upiora. Zgiął się w pół i potoczył zboczem aż do rzeki. Gdy próbował się pozbierać, pojawił się nad nim jego były uczeń.
— Jam teraz u niego czeladnikiem - powiedział.
— Oddaj nóż – wystękał ranny.
— On mi go dał - jako znak ufności do mnie.
— Zdrajco! Nie wiesz, co czynisz.
— Wiem. U ciebie sługą wiecznym, a u niego panem będę.
Z góry padło ponure, jak z głębi studni:
— Dobij go.
Pomocnik odwrócił się i pokiwał głową, a następnie nachylił się na rannym i podniósł rękę ze sztyletem. Manfred pochwycił jego dłoń i przekręcając nadgarstek naciął przeciwnikowi policzek. Cięty syknął i odskoczył, a wtedy starszy przekręcił ciało i wsunął się do wody. Jakiś wir go szarpnął i zaczął ciągnąć pod powierzchnię. Brakowało mu tchu i rozpaczliwie próbował wypłynąć, ale rany znacząco go osłabiły. Powoli zaczął się poddawać. Ostatnie myśli uciekały z jego głowy. Woda wyciągała troski i trzeba było tylko zmierzyć się z bólem przejścia na tamtą stronę. Z każdą chwilą był coraz bardziej gotowy. Jeden wdech, zaleje mu płuca i zadławi się. Będzie bolało, ale później...
Jan Karol Chodkiewicz siedział na koniu i patrzył na wody Dniestru, za którymi dumnie prężyły się mury twierdzy Chocim. Już prawie rok minął, jak zginął Żółkiewski. Wielu dowódców dostało się do niewoli, a cała nadzieja spoczęła na nim. Wezwał lisowczyków, mimo że to diabły wcielone i swojego równie hojnie by oprawili jak obcego, ale nawet te zbójeckie szable bywają potrzebne. Udało się też pozyskać Kozaków i rozpuścić wieści po świecie, jednak hetman - nauczony doświadczeniem - nie spodziewał się pomocy. Brał już udział w wielu bitwach i wiedział, że liczy się siła własna i dyscyplina. Żółkiewskiemu pod Cecorą zabrakło i jednego, i drugiego. Chodkiewicz westchnął i skrzywił się jakby coś go ukłuło. Siedział prosto, chociaż dawne rany boleśnie dawały znać o sobie. Wydawało mu się, że te inflanckie jakby lżej znosi niż te moskiewskie. Tego dnia kazał się przewieźć na drugi brzeg Dniestru, by sprawdzić, czy królewicz Władysław skończył przeprawę oraz by zrobić przegląd pozostałych oddziałów, czekających na nią w osadzie Braha. Niepokoił go też stan zdrowia królewicza, ale medyk zapewniał, że to chwilowe i niegroźne osłabienie. Nie uspokoiło to jednak Chodkiewicza, choć wiedział, że syn króla pełnił rolę bardziej reprezentacyjną niż militarną. Mimo wszystko hetman tego nie lekceważył. Póki co, Stanisław Lubomirski zastępował go w czasie jego nieobecności, a Kozacy mężnie bronili głównych traktów przed awangardą armii Osmana, zwożąc oczywiście łupy - ale to było powszechną wojenną praktyką. Wokół zamku skończono budowę umocnień i stanowisk artylerii, a poprzedniego dnia odparto z powodzeniem pierwszy poważny atak Turków. Mimo że o północy w namiocie hetmańskim dowódcy nie zgodzili się na frontalną bitwę, którą zaproponował Chodkiewicz, to wszystko szło dobrze, aż niespodziewanie pojawił się poważny problem. Podczas jednego z ataków nieszczęśliwie zginęli wszyscy rzemieślnicy z artylerii, którzy znali się na budowie mostów. Nakazano wtedy, by Kozacy i wojsko polskie oraz Litwini przygotowali przeprawę, co też ci uczynili, jednak efekt był katastrofalny. Zbudowany most na łodziach, zwany łyżwowym, był chwiejny i ciężko było przez niego przejechać. Woźnice obawiali się przeprawy, a ponieważ już kilka wozów zsunęło się do Dniestru, to i przeprawa przez ten potęgowała obawy.
Hetman chwilę zadumał się wspominając swoje życie, zmarłą żonę i dwóch synów, a także niepłodny związek z Anną Alojzą z Ostrogskich. Cóż, że księżna, skoro potomka dać nie może – westchnął w myślach. Jakby ojcowskim odruchem pomyślał o swoim zastępcy, który był jego szwagrem, ale mimo złośliwych przytyków wiedział, że Stanisław Lubomirski to wytrawny dowódca. Przywołał przybocznego - Mikołaja Kossakowskiego - i spytał:
— Widzisz ten most, co z łodzi polsko-litewscy czeladnicy sprawili?
— Tak, panie Janie.
— Zaraz w kawałkach prądem Dniestru popłynie. Lekkie wozy i konie luzem ledwie się na nim utrzymać mogą, a gdzie tam do amunicji. Lisowczycy donoszą, że młody sułtan Osman z dołączającymi do niego, już tu nocował i oświadczył, że jeść u nas zamierza. Tak się przechwala i swoich do walki zagrzewa. Żwaniec i Braha, póki co, przez nas obsadzone, lecz pewnie padną jak Turcy Dniestr przejdą. Nasze wały uszykowane i atak odparły, bo widok dobry przez wycięte drzewa i na wschód od warowni wszyscy już na sygnał do walki czekają. Ale Kozacy jeszcze nie gotowi. – Spuścił głowę i dodał – Tertio Septembris już, królewicz chorobą zmożony jeszcze swoich do końca nie przeprawił, obóz Niżnych i Dońskich nie został skończony, co jest problemem sporym dla nas. Szańce z wozów niewiele pomogą.
— Kozacy są zajęci walkami odciążającymi główne siły i dlatego mają opóźnienie w umocnieniach. – Mikołaj poprawił lejce i uspokoił konia. – Turcy zaporożców srogo karzą za walkę dla króla Polski. Pono żywcem ze skóry odzierają i członki po kawałku odejmują, a sułtan osobiście do pojmanych z łuku strzelanie ćwiczy.
— Naszych też winem nie częstują! – obruszył się Chodkiewicz. – Ale teraz ważne, by zaopatrzenie sprawnie do obozu przez Dniestr przerzucić!
— Może drugą przeprawę ustanowimy?
— Mikołaju, każ zawołać któregoś z lisowczyków z Brahy. –Na pytające spojrzenie podwładnego wyjaśnił – Oni rozpoznanie robili z Kozakami.
Kossakowski skinął na przybocznego i ten spiął konia. W tym momencie prowizoryczna przeprawa zerwała się i kawałki drewna porwał nurt Dniestru. Hetman i jego zastępca westchnęli tylko.
— Zostają już tylko tratwy – skwitował Kossakowski.
— Trzeba pana Jakuba Sobieskiego, jako komisarza sejmowego, powiadomić.
Kossakowski bez słowa skinął na drugiego z przybocznych i szybko wydał polecenie.
Po chwili pojawił się Stefan Czarniecki. Chodkiewicz wydawał się trochę zaskoczony, ale nie dał tego po sobie poznać. Zdziwił się, że przysłano kogoś, kto niedawno ukończył dwadzieścia lat swego życia, jednak uśmiechnął się do swoich myśli, gdy most na łodziach, który się rozleciał, skojarzył z herbem Czarnieckich - Łodzią. Przypomniał sobie, że na czerwonej, prostej tarczy widnieje u nich żółta łódź. Rozproszył swe myśli i skupił się na tym lisowczyku. Wiedział, że dowódca tej formacji, Stanisław Rusinowski, czuwał w obozie i zazwyczaj kwestie lisowczyków powierzał Pawłowi Czarnieckiemu, jednak z obecności Stefana hetman nie robił problemu. Orientował się bowiem, że wśród Czarnieckich każdy z braci to zacny i waleczny rycerz, a pewnie tamci byli zajęci przygotowaniami w obozie albo akurat tylko Stefan był po tej stronie Dniestru. No i szczególnie wśród tej grupy Rusinowski twardą ręką musiał trzymać dyscyplinę, co uwidoczniło się przed dwoma dniami, gdy strzelili jednemu w oczodół za to, że na warcie przysnął.
— Stefanie – zaczął hetman – czy w okolicy widzieliście jakie mosty?
— W pobliżu nic, ale pono pięćdziesiąt mil w obie strony brak przeprawy.
Chodkiewicz przymknął oczy i w myślach pomodlił się do Świętego Michała, którego szczególnie uważał za swojego mentora.
— Ale, mości hetmanie, kilku my dziwnych pojmali i w osadzie trzymamy. Dla spokoju ich powiązaliśmy i odejść zabronili, by wieści jakich nie rozpowiadali i wrogowi nie sprzyjali. Może który z nich co powie? – rzucił młody Czarniecki.
— Dajcie ich tu! – ożywił się Chodkiewicz. – Mikołaju, przepytaj tych pojmanych, a może który co wie. Ani złota, ani żelaza nie żałuj.
Kossakowski skłonił się i pojechał za Czarnieckim, który - jak to młody - polecenia od razu rwie się wykonywać.
W grupie uwiązanych stało kilku ludzi i na pierwszy rzut oka widać było, że z różnych stron pochodzą. Najpewniej to pielgrzymi albo wędrowni pracownicy, co tułaczką chcą swój los polepszyć. Takie myśli przyszły do głowy Kossakowskiemu na widok tych pojmanych. Czarnecki zwinnie zeskoczył z konia, jakby przed kompanami chciał się popisać.
— Ludzie! Czy mowę naszą znacie?! Coś o mostach wiecie?! Pontis! – spytał, ostatnie słowo dodając po łacinie.
Wzruszali ramionami i patrzyli po sobie. Jeden stał nieruchomo i obserwował wszystko spode łba, niczym podchodzone na polowaniu zwierzę. Jego niechlujna broda, naznaczona mocno siwizną, odstawała od twarzy niczym pozwijane kłęby lnu. Ubrany był prosto i skromnie, niemalże dziadowsko, ale widać było oznaki lepszych czasów przede wszystkim dlatego, że ubranie zostało dobrze dopasowane. Gdy Kossakowski dołączył do Stefana i spokojniejszym głosem we wschodniej mowie powtórzył pytanie o mosty, obserwujący poruszył się i podszedł do polskich rycerzy.
— Ja coś o mostach wiem – odezwał się z obcym akcentem.
— Ktoś ty? – spytał Czarniecki.
— Rusin, panie, i poddany Jego Królewskiej Mości Zygmunta Trzeciego z Wazów i wierny wojewodzie ruskiemu Janowi Daniłowiczowi, ale z Litwy przed laty w świat ruszyłem.
— Ooo – wyraził zaskoczenie Kossakowski – i w słowie człeka, co nauki pobierał, słychać jakby nie z czerni pochodzącego. Szlachcic?
— Mój rodowód niepewny, bom sierota – odparł Rusin. Gdy zauważył pytające spojrzenie Lubomirskiego ciągnął dalej – Panie, wiedzę pozyskałem dzięki zakonnikom, ale ku śmierci podążam. Tatarzy moją żonę i syna zamordowali, a córkę w jasyr wzięli, gdy łupić przybyli. Mnie za jednego z ciurów wzięli, co ukrytych na brzegu jaru janczarów przepędzali. Walczyłem i mój syn walczył, mimo że wielu przeciwników było, ale jeszcze ich zwycięstwo pod Cecorą i Mohułowem, a także śmierć Mości Hetmana Zółkiewskiego ośmieliła i pędzili na nas. Wiedzieli, że my odsieczy nie dostaniemy i sami jesteśmy. Przeto idę po dziecko i albo odzyskam z krwi mojej, albo pewniej zginę.
— A wiesz może, czy mosty tu jakie niedaleko są? – spytał Czarniecki.
— Są, ale daleko, panie.
Wtrącił się Kossakowski. Położył rękę na ramieniu Czarnieckiego i powiedział:
— Trzeba go do hetmana prowadzić. Tam go przepytamy. –Popatrzył wymownie na pozostałych jeńców.
Stefan wskazał na Rusina i nakazał mu iść do konia. Nie przywiązał go do siodła, bo zgromadzeni tu ludzie nie byli oficjalnie więźniami tylko grupą trzymaną pod obserwacją, ale też nie pozwolił zająć miejsca w siodle. Powoli, pieszo ruszyli w kierunku Jana Chodkiewicza. Nie trwało to zbyt długo, bo po tej stronie Dniestru wojsko trzymało się w kupie, jak nakazano.
— Hetmanie! – zaczął Kossakowski. – Przyprowadziliśmy Rusina, co o mostach jaką wiedzę posiada.
Hetman odwrócił się i powoli zsiadł z konia. Podszedł do Rusina i czekał aż przyprowadzony zaspokoi ciekawość. Zamiast zadawać pytania, stwierdził:
— Rusinie! Widzę, że wiekiem podobni my do siebie, choć stanem różni. U mnie sześć dziesięci lat przeminęło na walce o Rzeczpospolitą, a ty też mi na pacholika nie wyglądasz.
— Mnie pięć dekad przeszło panie, ale – wskazał na Kossakowskiego i Czarneckiego – jeśli, jak ci wielmożni panowie chcesz informacji, gdzie mosty leżą, to więcej, com powiedział nie wiem.
— A wiesz, kto te mosty pobudował? Czy dawno je postawili?
— Mistrze z czeladnikami z Kamieńca przywiezieni razem z armatami z Inflant, a inni to podobno gdzieś jak Czerniowce i z mołdawskiej strony.
— W Kamieńcu nawet czeladników nie ma – odparł Chodkiewicz. – Podjazd tatarski nas ich pozbawił. Ci, co zostali, to szańce budują, ale na mostach się nie znają - mimo że to ich dziedzina. Bez mistrza są niczym pacholiki i ciury. Luźne czeladniki.
Wszyscy wiedzieli, że Kamieniec został wyznaczony jako zaplecze wojenne przeciw natarciu tureckiemu. Wielu rzemieślników uciekło, najlepsi zginęli, a tylko Litwini znali się trochę na pracy ciesielskiej.
Stefan Czarniecki podszedł do Rusina i rzucił wprost:
— Człowieku, gdy spytałem o mosty, to powiedziałeś, że coś wiesz! Mam cię obatożyć, by ci pamięć poprawić?!
— Tak – odparł Rusin – ale myślałem, że o budowanie waszmość pytasz.
Hetman i Kossakowski odwrócili się w stronę Rusina jak na komendę.
— Znasz się na budowie mostów?! – Mikołaj Kossakowski wypalił pierwszy, uprzedzając zdziwienie hetmana.
Rusin zwiesił głowę i przez moment coś kalkulował w umyśle. Po chwili otworzył szerzej oczy i pewnym, wręcz dumnym wzrokiem spojrzał na polskich szlachciców.
— Dawno temu, gdym w Antwerpii nad rzeką Skaldą osiadł, po tym, jak na statkach pływałem, w budowaniu mostu pomoc niosłem. Na okręcie do armat, ze szkutnikami do napraw mnie dano, gdyż drewno mnie słuchało, jak mówił mój mistrz. Ledwo piętnaście wiosen miałem, jak nasz okręt szkód poważnych w walce doznał i został skierowany do napraw. Za długo było czekać i załoga do Middelburga trafiła, ale większość do Rotterdamu powędrowała z nadzieją na zaokrętowanie. Ja udałem się pod Antwerpię i nająłem się do budowy mostu, gdy mi powiedziano, że katolicki król Filip przybył uciszyć bunt innowierców. Aby odbite przez powstańców miasto osłonić, trzeba było most postawić, by dostęp był i rzekę blokował. Obrońcy Antwerpii zbudowali wielki okręt, co zwał się dumnie Finis Bellis na znak, że wojnę zakończy. Zgodnie z planami miał zniszczyć nasz most. Ale protestanci, mimo że skłonność mają do umiaru, to w budowaniu zgrzeszyli przepychem. Ich zbyt duży okręt utknął na rzece, dzieki czemu i most się ostał. Gdy w sierpniu Roku Pańskiego tysiąc pięćset osiemdziesiątego piątego Antwerpia padła i hiszpański król na niej swą rękę położył, znów dostałem się na okręt. Chciałem znaleźć się jak najbliżej Litwy, przeto do Szwecji popłynąłem. Losy moje różnie się toczyły, ale powróciłem, gdy jeszcze rozpamiętywano wojny zwane dominium Maris Baltici [wojny inflanckie]. Szwedom nie chciałem służyć, toteż jedną służebną dziewkę z niewoli wyrwałem i udałem się na południe Rzeczpospolitej.
— Tyś banita? Możeś rodowy?
— Dla Szwedów, panie - tak, banitą jestem. Ale niczym sławny rycerz mości Bartłomiej Nowodworski1 szlachectwem me czyny powodowane były. Ja to jednak sierota i wsparcia rodziny nie miałem, ale mój opiekun, gdy my jeszcze na Litwie żyli, a ja na statek się dostałem i on chory w porcie dogorywał, rzekł mi, że z Rusi od ubogiej szlachty pochodzę i abym kiedyś tam korzeni szukał. Jednak więcej powiedzieć mi nie zdołał, bo ducha Panu Naszemu oddał. Później z dziewką odbitą, która moją żoną po drodze została, na Ruś zmierzałem jechać i familię odnaleźć. Czasy niespokojne, to my tu, niedaleko, osiedli i jakoś tak dzieci się pojawiły, aż – głos mu się załamał – pewnej nocy Tatarzy najechali. Gdy zgliszcza zostawiłem i na południe ruszyłem, Kozacy mnie złapali i do jeńców dołączyli.
— Czyś zbrojnie im stanął? – spytał Kossakowski.
— Kozaków, jako polskich towarzyszy broni, nie znałem, a na Polaków ręki bym nie podniósł, no chyba żeby to byli ci od Lisowskiego, którzy by - jak to mają w zwyczaju - rabowali.
Przez chwilę zapanowała niezręczna cisza, gdyż Stefan Czarniecki należał do grupy zniesławionych w całej Rzeczpospolitej oddziałów zwanych lisowczykami, od założyciela tej formacji - Aleksandra Józefa Lisowskiego herbu Jeż.
— Słuchaj, Rusinie – wtrącił hetman. – Jeśli most nam zbudujesz, wolność odzyskasz.
— Po co wam most?
— Widziałeś pewnie wielką armię sułtana, która na Rzeczpospolitą idzie.
— Nie lepiej ich na Dniestrze odpierać? Umocnijcie Brahę i Żwaniec i ustawcie armaty wzdłuż brzegu, to Turek nie przejdzie.
— Widzisz, Rusinie – Chodkiewicz podszedł bliżej i ściszył głos – gdy rzeka za plecami, to żołnierz wie, że tylko walka do końca to jedyna droga. Moi ludzie to silni i dobrzy rycerze, ale nie wiem, jak dobre wojska prowadzi Osman. To młody i nieprzewidywalny władca, a jego entuzjazm pociąga po drodze innych, co się przyłączają. Mówią, że zbrojnych z setka tysięcy, a czeladzi wszelakiej trzykroć tyle ciągnie. Wiem, że Turcy siłę armii w koniach liczą, ale to i tak masa ludzi mordować i grabić przysposobiona i chętna. Zważ, że tylko my mu na przeszkodzie do Rzeczpospolitej stoimy, bo ludzie zachodu od dwóch lat bój katolików z luteranami toczą. Z ciał naszych mur stawiamy, co wiary w całej Europie ma bronić. Taki nasz los, by za rodziny i braci walczyć.
— Ale most da możliwość ucieczki.
— Most można spalić, a rzeki nie osuszysz. Zbuduj go!
— Dobrze, panie. Ale materiałów będzie potrzeba.
— Dostaniesz ludzi do pomocy i drewna. Możesz zaczynać od razu. – Hetman popatrzył na Kossakowskiego i dodał – A jakiej zapłaty żądasz?
— Konia, panie, potrzebuję! – odparł bez namysłu Rusin.
— Zgoda! Jak się spiszesz, to do wolności na konia sto czerwonych złotych dorzucę! Tylko most ma być taki, co by nawet armaty po nim przejechały!
Rusin skłonił się i gdy podniósł głowę, zobaczył młodą, ale o silnym i pewnym spojrzeniu twarz Stefana Czarnieckiego, który, trzymając za uchwyt szabli, powiedział dziwnie upiornym głosem:
— Jak zawiedziesz, ubiję. Pamiętaj o tym.
— Zapamiętam – odparł głosem spokojnym i aby ukryć wyraz twarzy, pochylił głowę.
Hetman z Kossakowskim skierowali się w stronę brzegu do przeprawy na zamek. W tym momencie dobiła tratwa z Jakubem Sobieskim, komisarzem sejmowym. Panowie stanęli w grupie blisko wody i Mikołaj szybko przekazał informacje.
— Most nam, panie Jakubie, rzeka zabrała, ale Rusin, z Litwy chyba pochodzi, za sto złotych nowy postawi.
— Panowie – odparł Sobieski – pracę Dniestru właśnie widziałem, ale czy mistrz za sto złotych takie zlecenie bierze? Suma to niewielka.
— Panie Jakubie, on pod strażą był trzymany i gdy most sprawi, gdzie chce pójść będzie mógł i konia na drogę kupić potrzebuje – wyjaśnił Chodkiewicz.
— Moje obawy stąd, że na tratwach czasu braknie, by cały sprawunek do twierdzy przewieźć.
— Przeto tego Rusina czy Litwina nam Święty Michał zsyła! Oko mieć na niego trzeba, ale innej możliwości brak.
Hetman powiedział to, co wszyscy wiedzieli. Panowie wymienili jeszcze kilka uwag i wydali polecenia czeladnikom na tratwie. Po chwili płynęli na drugi brzeg.
Rusin w zamyśleniu patrzył za odpływającymi i widział resztki zerwanej niedawno na rzece konstrukcji. Ocenił długość przyszłego mostu na ponad 1000 stóp i to w najwęższym miejscu. Gdyby chciał przy zamku zrobić przeprawę, to byłoby prawie 1500 stóp. Wiedział, że wojska hetmana chcą prowadzić obronę z zamku. Jeszcze w niewoli dowiedział się, że Kozacy przepłynęli Dniestr i zajęli warownię. Zwężenie było najbliżej, patrząc zza rzeki na zamek, na lewo, czyli na południe, ale najlepszy brzeg był na północ, zaraz przy murach. Po moście musiały wjechać ciężkie wozy z zaopatrzeniem, rycerstwo, armaty. Jeszcze raz popatrzył na twierdzę po drugiej stronie rzeki i uznał, że musi tam zdecydować o miejscu, gdzie most będzie dobijał. Równocześnie zastanawiał się, gdzie był słaby punkt w tym poprzednim i dlaczego się rozleciał. Może to nierówne, wzbierające się miejscami prądy rzeki?
Czarniecki przyprowadził kilku chłopów i polecił, by pomogli Rusinowi. Ten, zanim młody lisowczyk się oddalił, szybko powiedział:
— Panie. Na drugi brzeg musimy przepłynąć, by grunt pod przeprawę ocenić i odległość zmierzyć. Jeszcze dobrych pływaków mi trzeba, by dno sprawdzili.
— Dobrze – odparł Stanisław i powiedział coś do jednego z przybocznych lisowczyków.
Gdy Rusin siedział i planował pierwsze ruchy, przybyli dwaj zbrojni.
— Przysyła nas pan Czarniecki i pod nasz dozór daje. Mów, co ci trzeba, a my to dostarczymy. Jakby co, to z czeladzi od armat sprowadzimy, by pomogli, gdyż mosty to przecie ich profesja. Nadto zważ, że pod osobistą opieką pana Pawła Czarnieckiego jesteś, co brat jego, Stefan, osobą swoją potwierdził. Jeślibyś jaką zdradę planował, wiedz, że gardłem za to zapłacisz.
Budowniczy wiedział i potaknął na znak, że rozumie. Na początek poprosił o pergamin, pióro, inkaust, rylec - srebrny lub miedziany, łódź i długą, choć cienką linę. Gdy popatrzyli zdziwieni, wyjaśnił:
— Plan sporządzę, a linę łodzią przez rzekę przerzucimy, by odległość zmierzyć.
Bez dalszych pytań poszli załatwić potrzebne rzeczy. Rusin w tym czasie starał sobie przypomnieć most na Skaldzie. Najpierw przyniesiono mu pergamin, pióro i inkaust. Srebrnego czy miedzianego rylca jednak nie mogli znaleźć, a gdy Rusin próbował jeszcze pytać o zaprawę do powleczenia pergaminu, by linie były widoczne, zobaczył całkowite zaskoczenie. Straciwszy nadzieję wykluczył szkicowanie metalem. Nawet nie wspomniał o wieszarach ze skóry czy piór do zamazywania linii, bo po co. Wśród wojska takie rzeczy nie były używane. Gdy się zamyślił nad warunkami pracy, usłyszał, że za chwilę będzie łódź, lina i że go zawołają, gdy wszystko będzie gotowe. Powiedział, że może być kilka lin, bo długość jak na drugi brzeg jest potrzebna. Gdy powtórzyli, że go zawołają, jak będzie reszta gotowa, kiwnął na znak, że zrozumiał i notował z pamięci, maczając pióro w atramencie:
Naprzod, máią łodzie na 14. Stop szerokie wrowney liniey przodkámi swoiemi, ná przeciwko wodzie na 14. stop iedná od drugiey dáleko, mocno ná kotwicách stánąć, ile ich od iednego brzegu áż do drugiego wedle distánciey szerokości oney rzeki potrzebá. Potym, máią się ná te łodźie, y te pomienione 14. stop intervalla kláść mocney proste tramy, które ná 28. stop długie są : y nie tylko te intervalla zástępuią, ále też ieszcze z káżdey strony do łodźi ná 7. stop prześięgáią. Tych tramow ma być trzy, y máią nadáley ná 7. stop ieden od drugiego być położone: áby most ná 14. stop szeroki być mogł: y dosyć tey szerzy iest: áby y Jezdá, y Strzelbá y Wozy w przystojnym porządku przejść mogły. Ná łodźiách zásię máią insze krotsze tramy położone być, ták długie, áby z káżdey strony ná 3. stopy przez łodź prześięgáły, do ktorych te, co intervalla pomienione zástępują, mąią być mocno wpuszczone. Ná tych tramách ma potym leżeć dylowánie z tárćic ná 17. stop długich, y pułtorey stopy szerokich, y ná 3. pálce miąszych.2
No tak – pomyślał Rusin – ale jako podstawę potrzebuję szalup, a te są przy okrętach, a nie statkach rzecznych.
Znowu popatrzył na rzekę i przyglądnął się czajce, wiosłowej, płaskodennej łodzi kozackiej. Ocenił jej długość na jakieś pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt stóp i szerokość na czternaście.
Nada się – mruknął, chociaż wolałby polskie szkuty o długości ponad stu stóp, a po zdjęciu żagli statki te byłyby idealne. Ale tu, najwyżej uda się zdobyć czajki. - Trzeba ich będzie – szybko liczył w pamięci – jakieś dwadzieścia.
Będzie musiał to jeszcze przemyśleć i policzyć dokładnie, gdy zmierzy odległość. Odwrócił pergamin i delikatnie naszkicował dwa brzegi rzeki i trasę mostu z zaznaczonymi łodziami jako podporami. Na początku zaznaczył miejsce kotwienia lin z jednej i drugiej strony, a potem dopisał uwagę, by sprawdzić grunt. Zostawił miejsce na wymiary, bo te zamierzał wpisać dopiero po obmiarach z łodzi.
Gdy rozmyślał o grubości desek i lin zabezpieczających, usłyszał nawoływanie. Podniósł się i poszedł w stronę rzeki. Stojąc na brzegu zauważył, że podejście jest szerokie i grząskie niczym mokradło czy rozlewisko. Musiał ten obszar traktować jak wodę. Zaczepił linkę do pnia sterczącego przy linii brzegowej i wskoczył do czajki. Kilku Kozaków chwyciło za wiosła i odepchnięci przez towarzyszy ruszyli powoli na drugi brzeg. Rusin spokojnie odwijał linkę i gdy się kończyła, kazał szybko uwiązać następną, by nie przerwać wymiaru. Jeden z lisowczyków od Czarnieckiego posłusznie wykonywał polecenia, sam ciekawy tych działań. Rusin, skupiony na lince, bezwiednie słuchał, jak Kozacy wiosłując rozmawiali między sobą. Jeden rzekł:
— A ten most przez tego wielkiego z piechoty poszedł.
— By ci język w drewno się zmienił za takie gadanie! – obruszył się drugi. – Przecie ten piechur robił, co mu kazano.
— Ale to oni pale do usztywnienia łodzi wbijali! Te pierwsze od dna odpadły! Pewnie słabo zacięli! Trza jak na pal dla crimena ociosać, by w lędźwie się wraził!
— Głupiś! W dnie kamieni kupa się chowa i pal wbić trudno!
— To trza było z zamysłem wbijać, a nie walić jak łbem w skałę.
— Piechota lachów żołdu pięć złotych dostaje, a niemiecka sześć to i robota inna! He, he, he...– włączył się do rozmowy trzeci.
— A ty, ciuru, ile od swojego pana dostajesz? – pierwszy zaatakował trzeciego.
— Tylko mnie do ciurów nie wkładaj, bo ci zaraz tym drzewcem przez łeb takie historyje przegonię! Ja czeladnikiem jestem, ale pod pocztowym.
— I pewnie dlatego na wieśle do szabli się przyuczasz?
Ha, ha, ha! – zagrzmiało wśród wiosłujących.
— Cisza! – nie wytrzymał nadzorujący lisowczyk, ale dłonią zasłonił usta, by ukryć swój uśmiech.
Rusin nie zwracał uwagi na kozackie przekomarzania i skupiał się na lince. Równocześnie obserwował nurt rzeki i próbował ocenić głębokość. Co chwilę sprawdzał kijem i zapisywał, ile stóp do dna.
W końcu łódź zaszurała o kamienisty brzeg i stanęli. Rusin wyszedł z łodzi i w wodzie dobrnął do stałej linii brzegowej, napiął linkę i zaznaczył odległość. Poprosił lisowczyka, by odciął w zaznaczonym miejscu linę. Nóż w ręku polskiego rycerza okazał się ostry. Gdy Kozacy patrzyli na to, co robi Rusin, ten rzucił:
— Możemy wracać!
Z brzegu pod twierdzą usłyszeli, że hetman Borodawka z Kozakami wrócił z Mołdawii i teraz będzie mocniejsza obrona. Ktoś zachwalał, że łupów wiele przywieziono, ale Rusina nie interesowały jakieś plotki w czasie, gdy bitwa już trwała. Zirytowany odburknął:
— Wracamy!
Trochę zdziwieni, ale bez protestów, ruszyli w drogę powrotną. W miarę zbliżania się do brzegu Rusin zwijał linkę wrzucając ją na dno czajki. Gdy Kozacy zorientowali się, w czym rzecz, mocniej docisnęli wiosła i szybko dobili do brzegu. Budowniczy wyskoczył i przy pomocy lisowczyka oraz Kozaków wynieśli linkę na brzeg. Rusin w pasie związany był sznurem, który teraz rozwiązał i rozciągnął w rękach. Zebrani wokół niego zobaczyli, że co jakiś odcinek na sznurze są oznaczenia.
— To miara – wyjaśnił. – Mam tu odmierzone sześć stóp, czyli trzy łokcie. A te mniejsze to cale. – Wskazał na małą polankę. – Teraz wbijemy jeden palik i w odległości stu stóp - drugi. Będziemy mierzyć w odcinkach po sto stóp. Potem przeliczymy na łokcie i sążnie.
Podniósł głowę i jedyne, co zobaczył, to zdziwione twarze Kozaków i równie pojmującą tę kwestię twarz lisowczyka. Chciał coś tłumaczyć, ale zamiast tego powiedział:
— Wbijać! Zaraz zobaczycie, po co!
Po wbiciu pierwszego słupka Rusin odmierzył sto stóp i gdy skończył pomiar, wskazał miejsce, gdzie kazał wbić drugi słupek. Teraz uwiązał linkę na pierwszym słupku i zaczął, niemal biegiem, nawijać na oba słupki. Gdy skończył, policzył ilość odcinków i dokładnie zmierzył resztę, końcówkę liny. Zapisał na pergaminie i pokiwał głową. Kozacy patrzyli jak na jakieś czary. Jeden zrobił nagle minę jakby wszystko zrozumiał, ale po chwili z wyrazem zdumienia i głupiego grymasu doszedł do innych wniosków. Rusin coś ponownie zanotował i usiadł, by sporządzić rysunek. Dopisał wymiary do wstępnego szkicu i zaczął obliczenia. Zebrał kamyki leżące przy brzegu i używał ich niczym liczydła. Przekładał tam i z powrotem, a Kozacy nie mogli oderwać od niego oczu. Gdy zamierał, miał wrażenie, że patrzący wstrzymują oddech. Zaczęło go to bawić, ale postanowił się skupić, bo uświadomił sobie, że od tych obliczeń może zależeć życie ludzi i powodzenie nadchodzącej bitwy. Nagle dotarło do niego, że jedno złe wyliczenie, a wojska obrońców nie zdołają się przeprawić w terminie. Wtedy sułtan z łatwością pokona lekko uzbrojonych Polaków i Kozaków, co utoruje wyznawcom Allaha drogę do Europy. Ta, osłabiona, nie będzie w stanie odeprzeć najazdu, przez co zniknie świat i wartości, jakie znają ludzie nie tylko w Rzeczpospolitej, ale chrześcijańskiej Europie. Królestwa targane wojnami i konfliktami mogą za późno się zbudzić i stanąć do walki, ale wtedy sułtan urośnie w siłę i będzie ciężko go zatrzymać. Wróciły wspomnienia z tatarskiego najazdu i śmierć żony. Skupił się i postanowił jeszcze raz sprawdzić swoje obliczenia. Jak trzeba będzie, to zrobi to nawet kilka razy, aby mieć całkowitą pewność.
Kozacy nie protestowali, gdy musieli ciągle pływać tam i z powrotem wioząc Rusina na oba brzegi. Zmieniali się, bo ogłaszano alarm w obozie, gdy Turcy atakowali i wszyscy biegli do pomocy. Na tratwach przeprawiły się ostatnie wojska królewicza Władysława, a prace przy moście rozpoczęły się na dobre. Wbito pierwsze pale i sprowadzono na początek dziesięć czajek, ale zaraz potem patrolujący Dniestr Kozacy dostarczyli kolejne dwie. Rusin skupiony na pracy złapał nagle jednego z nich.
— Jaki był ten most, co go Dniestr porwał? - spytał.
— Taki jak wasz, na czajkach stawiany.
W tym momencie do Rusina dotarło to, co usłyszał na łodzi, gdy płynął zmierzyć odległość. Pobiegł do szykujących się czeladników i machając rękami krzyknął:
— Stop! Zaprzestać pracy!
Wszyscy znieruchomieli i spojrzeli na głównego budowniczego. Podbiegli nadzorujący lisowczycy i patrzyli czujnie na Rusina. Ten chwilę opanowywał oddech i gdy mógł już swobodnie mówić, zaczął:
— Panowie! Mostu łyżwowego na łodziach tu nie zrobimy! Dwa powody są, co nas od tego odwieść muszą. Primo to nurt Dniestru, który nam konstrukcyję rozkołysze, aż pęta i łączenia puszczą i drugi most za pierwszym popłynie. Sekundo - to dno kamieniste i pale nurtem poruszone już trzymać nie będą, bo kamienie w dnie ukryte czarcią robotę wykonają. Czajki falowaniem pale jak zęby pacholęcia usuną i wszystko na nic.
— Cóż zatem czynić?!
— Most na kozłach ustawimy! Trzy nogi najpewniejsze i my je z pali w dno wbijemy!
— Przecie koń na czterech pewnie się trzyma – ni to spytał, ni stwierdził któryś z czeladzi.
— Ty, Jura, też na czterech po gorzałce wędrujesz, ale o pewności za bardzo bym nie prawił! – rzucił ktoś z tyłu.
Czeladź wybuchnęła śmiechem. Rusin uśmiechnął się, ale szybko spoważniał i wyjaśnił:
— Stołek, co trzy nogi ma, kiwać się nie chce i otworu nie żłobi. Wbije się i jest. Jak cztery nogi, to konstrukcja do kiwania skłonna, bo siła zmienna - na dwie nogi nacisk nierówny do dwóch pozostałych daje. Czasem, gdy za dużo, to gorzej. – Przestał dalej wyjaśniać, bo zauważył wiele otwartych ust i wyjątkowo głupich spojrzeń. Rzucił pergamin z dotychczasowym rysunkiem i obliczeniami na ziemię i wziął nowy arkusz. Zaczął szkicować.
— Ludzie! Zaraz dam wam miarę dla pali, których po trzy na jedną stronę i trzy na drugą stronę kozła sprawicie! Po ociosaniu szpic pala wzmocnicie żelazem, by się na kamieniach, co w dnie rzeki siedzą, nie łamał!
Pokazał i po chwili podał miarę pali.
— Naszykujcie pale!
Rusin szybko rysował dalej i na poczekaniu robił obliczenia, ale czuł, że jest to ten moment, gdy wejdzie się na dobrą drogę.
Czterysta trzydzieści sześć łokci i dwie stopy to będzie sto czterdzieści pięć sążni i łokieć. Mam zatem długość mostu.3 – Myślał skupiony na obliczeniach. Teraz zastanowił się, ile może ważyć najcięższy wóz. Wiedział, że waga konia to dwa szyffunty, czyli tak zwane funty morskie i jeden centnar, w Rzeczpospolitej zwanym cetnarem4. Wóz to jakieś dwa funty morskie, ale armata dwudziestoczterofuntowa to dziesięć do jedenastu szyffuntów. Jak konstrukcja przejazd armat wytrzyma, to i towary różne też zniesie. Wszystko zaczyna pasować i logicznie się układa. Jednak do tego logicznego rozumowania wdarła się myśl, że armaty już są na drugim brzegu dostarczone promami. Można przyjąć słabszą konstrukcję, ale lawety nie dadzą rady wrócić po bitwie. Jeśli walka będzie wygrana, to lepiej, by most był mocny i wytrzymał przejazd armat, ale jeśli Polacy przegrają, to lepiej zostawić niespodziankę dla Turków. Po chwili odrzucił to rozumowanie, bo można wycofując się zniszczyć most i lepiej go zbudować solidnie. Powoli uchodziła z niego niepewność i pojawiało się uczucie władzy. Stał tu jako mistrz, a gromada czeladników uwijała się i reagowała na każde jego polecenie. Zapadał mrok.
Zaopatrzenie czekało, aż most będzie gotowy i to było teraz najważniejsze. Budowniczy był już wszystkiego pewny i miał skończony plan. Sprawdzał przęsła, by w razie silniejszych nurtów i zawirowań kozły mogły stawić opór. Gdyby robił most łyżwowy na szalupach, to musiałby wziąć pod uwagę słowa swego dawnego mistrza: Daj konstrukcyji pokłon oddać, bo jak ciężar na plecy zarzucisz, ciało ugiąć się potrzebuje, by pewniej na nogach stać. Jednak przy moście na kozłach ten sam powiadał: Pewnie na ziemi postaw i o najgorszym rozmyślaj, a nie o najlepszym, bo dach co nawałnicę zatrzyma, z drobnymi kroplami sobie poradzi. Nagle Rusin pomyślał o tych obiecanych przez Chodkiewicza stu złotych. Wiedział, że jest to niska cena za tę pracę, ale można było za nie kupić konia, może nie najwyższej jakości, ale pomoże w dalszych poszukiwaniach.
Przypomniał sobie również, jak dawniej śpiewali robiąc kolejne części mostu, co pozwalało zapamiętać sposób budowania i miary elementów. Uśmiechnął się do swoich myśli i bezwiednie cicho zanucił prawie zapomnianą melodię. Wspomnienia wróciły i coraz bardziej rozgrzewała go myśl, że teraz to on jest budowniczym, nie jakimś czeladnikiem, pacholikiem czy ciurą, ale godność mistrza osiąga. Zawsze miał wrażenie, że budowanie mostu idzie powoli i zawsze był zdziwiony, że to już koniec, bo wydawało się, że pracy jest jeszcze dużo. Tym razem miał inne wrażenie, bo musiał przypilnować każdy fragment konstrukcji. Dodatkowo wysłał dwie czajki z Kozakami, by przed mostem wbili w dno kilka belek, aby blokowały ewentualne, zaczepnie spuszczane konary czy dociążone łodzie. Kazał gęsto je powbijać, aby też brandera jakiego nie puszczono. Wskazał miejsca w uskokach, niczym splot wiklinowy, co skutecznie zablokuje nawet małą jednostkę, aby bez manewrowania nie mogła się zbliżyć do mostu. Wcześniej wbili pale skośne z łodzi, co zblokowało i usztywniło konstrukcję kozłów. Dodał dla pewności jeszcze kilka lin i powoli całość zaczęła wyglądać solidnie. Bał się trochę o słupy, które jak pachołki do cumowania wbite przy linii wody trzymały pierwsze od brzegu elementy z powodu grząskiego i kamienistego gruntu, ale niepotrzebnie. Woźnice i Kozacy usypywali podjazd do mostu, ubijając solidnie każdą warstwę, wzmacniając je belkami i kamieniami oraz odpadami z budowy. Zaplanował jeszcze zmianę szańca przy wjeździe na most od strony polskiej, stanowiącego osłonę przed ostrzałem. Dodał worków z piachem i deskowanie osłonowe dla obrońców mostu. Zostało tylko wzmocnić dodatkowo wiązania w podporach kozłów, rozciągnąć liny po bokach i skończyć dobijać belki na tramach. Było to ważne, bo po belkach będą jeździły koła wozów, często okuwane żelaznymi obręczami. Obsługi taborów z zaopatrzeniem niecierpliwie czekały na możliwość przeprawy i zajęcia stanowisk w obozie na drugim brzegu rzeki. Szczególnie zaniepokojeni byli ci, którzy wieźli proch. Starali się nie stać w skupiskach, by w razie dywersji jedynie zaatakowany wóz eksplodował. Jednak woźnice i obsługa nie patrzyli tylko i nie próżnowali, a wzięli się do fortyfikowania szańca mostowego, dla obrony wjazdu na przeprawę. Atmosfera napięcia i pracy unosiła się po obu stronach rzeki. Mimo że most nie był skończony, już dobrze reagował na nurt Dniestru i chwilowe wezbrania, a fale i niewielkie gałęzie nie robiły na nim wrażenia. Rusin poszedł odpocząć do obozu u podnóża zamku, gdzie miał kwaterę. Pomyślał, że prześpi się kilka godzin, aby przed świtem wrócić do budowy i skończyć swoje dzieło. Od rana trwał ostrzał i później był nawet szturm na pozycje kozackie i jednocześnie na polskie, ale szybko go odparto i uspokoiło się. Zbierano rannych i trupy. Wojska sułtana czekały póki co na pozycjach, ale nie atakowały. Mimo to czuło się jakieś podniecenie i wyczekiwanie. Na szczęście Turcy nie ruszyli i wieczorem było trochę spokoju.
Namiot, który służył mu do mieszkania i pracy, ustawiony był między obozem litewskim a lisowczykami, niedaleko bramy, którą zwali bramą Chodkiewicza. Widział małe strumienie, które niczym rowy oddzielały namioty kozackie i lisowczyków. Zauważył, że przy zamku szańce są już prawie gotowe, ale dalej było dużo gorzej. Pomyślał, że Kozacy, zajęci podjazdami i nękaniem nadciągającej armii Osmana, nie mieli czasu na ufortyfikowanie swojego obozu, co powodowało ciągłe ataki na ich pozycje. Dzisiaj, po długim porannym ostrzale, Turcy zaatakowali Kozaków i równocześnie pozycje polskie. Liczyli, że Zaporożcy są słabym punktem, bo szańców nie ukończyli. Ale oni, jak to mają w zwyczaju, zostali przy zaporach z wozów zasypanych piaskiem, do których dodali osłony. Tak będą bronić lewego skrzydła. Rusin wolał kwaterę jak najbliżej zamku, ale nie był towarzyszem panów braci i dlatego jego lokum stało w niewielkim oddaleniu od namiotów dowódców, jednak na tyle blisko, by mogli mieć na niego oko. Nie miał o to pretensji, bo pewnie sam by się tak zachował, jednak ciągła obserwacja przez przynajmniej jednego z przydzielonych zbrojnych trochę go irytowała. Nawet gdy szedł za potrzebą, któryś starał się być w pobliżu. Dodatkowo ciągłe wyczekiwanie na atak wzmagało irytację i niepokój. Na szczęście to początek oblężenia, jak zorientował się w taktyce Chodkiewicza, bo ulokować za rzeką graniczną obóz na trasie przemarszu wojsk Sułtana to taktyka wstrzymywania najazdu poprzez związywanie walką przy samej granicy. Jeśli dodać do tego podjazdy Kozaków na tyłach armii tureckiej i fakt, że sułtan dla ochrony musiał zostawiać co chwilę grupy zbrojnych do pilnowania drogi odwrotu, to było jasne, że planowano osłabienie i zatrzymanie armii najeźdźcy. Jak długo - nie wiadomo, bo mimo próśb i alarmowania Europy na razie wsparcia nie było. Dzisiaj jednak, gdy prace przy moście dobiegały końca, trochę się poluźniło, bo szykowano się na jutrzejszą przeprawę. Znowu będzie zamieszanie, krzyki i potrzebne sprawne dowodzenie. Rusin podszedł do jednego z ognisk i dosiadł się do siedzących tam pomocników z piechoty pod osobistą komendą hetmana. Z boku jakiś Kozak miał pretensje o zaginione narzędzie, chyba łopatę. Dwaj piechurzy wstali i podeszli do Kozaka.
— Czemuż to zaporożcu gwałt podnosisz?
— Wy wzjali łopatu!
— My? A na cóż nam łopata? Swoje mamy i też wam dajemy. Nawet jak który wziął, to jakby swoje odzyskał!
— Jak wy dali, to ona moja! A wy zobaczycie, jak prochu braknie, to wam swojego też nie damy. My szablami więcej robimy i prochu mniej spalamy.
Coś zaczęli sobie tłumaczyć i w końcu ruszyli sprawdzić, gdzie może być zaginiona rzecz. Nagle pojawił się jakiś Kozak; podszedł, rozglądnął się i cicho rzucił:
— Chcesz córkę odzyskać?
Budowniczy mostu podskoczył i dopadł Kozaka, który odskakując, ostrzegł:
— Spokojnie! Bo dziecka nie zobaczysz!
— Ktoś ty?!
— Prawdziwy zaporożec, a nie jak ci zdrajcy z Lachami się bratają. Przywileje dla nas niedosięgłe, ale po pomoc co rusz rękę wyciągają.
— Co wiesz o mojej córce? – przerwał Rusin, gdyż zapatrywania Kozaka go nie obchodziły.
— W gościnie u Chana Dżanibeka Gereja. Jak się dowiedział, że twą córkę ma u siebie, to ją z jasyru do czeladzi przeniósł, ale opieką specjalną otoczył i czeka na wzajemność. – Chwycił za sznur upięty do pasa i powiedział – Widzisz, ten kawałek sznura ze złotymi nićmi? Z namiotu chana jest i spleciony jako znak służy. To na potwierdzenie, że prawdę mówię.
— Ty zdrajco!
— Zdrajcą jest Petro Konaszewicz Sahajdaczny! Pułkownika Borodavkę pod strażą trzyma i do osądu się szykuje! On, zdrajca prawdziwego Kozaka, za zdradę chce sądzić!
— Przecież gadają, że na Mołdawii plądrował i palił, by marsz Turków opóźnić. A jeszcze Turkom łaskawy.
— Na wojnie zawsze są łupy, a Turków Jacko5 jak i Lachów traktuje, bo to jedna zgroza.
— Czego chcesz?
— Most osłabisz, by gdy na nim armaty się znajdą, nie wytrzymał i wszelkie żelazo w Dniestrze wylądowało. Wtedy córkę odzyskasz.
Rusin skoczył ponownie na Kozaka, ale ten, jako młodszy, bez problemów złapał atakującego za rękę i rzucił o ziemię, aż zadudniło. Zaporożec przysiadł na nim i dobył nóż. Przystawił Rusinowi do szyi i powiedział:
– Z łatwością mógłbym cię życia pozbawić, ale, jak widzisz, nie czynię tego. – Zręcznie schował ostrze i poklepał leżącego po ramieniu, a ten z bezsilności zacisnął pięści i walnął nimi w złości w ziemię. Po warknięciu zacharczał:
— Ty czarcie! Jezusa dla Allaha sprzedajesz!
— Głupiś, dziadu, bo zaporożców nie znasz! Ile to razy nas Rzeczpospolita zostawiła, gdy my zawsze wiernie swe obowiązki wykonywaliśmy?! A przywilejów nam skąpiono i tylko część jako zaciąg traktowano! Resztę niczym ciurów do domów odsyłano. Jak kto w orężu sprawny i odwagę w sercu posiada, to do pługa się nie nada. Obraza taka za lata służby! Pfu! Sułtan, mimo że jeszcze broda rosnąć mu nie chce, więcej w słowach prawdy i szacunku dla nas ma, a jak mu obiecamy, że na Mołdawię najazdów robić nie będziemy, to nas w spokoju ostawi i przywileje da. Z Chanem tak uradzili i nas, prawdziwych Kozaków, do kompanii zaprosili. Jak obrona padnie, to naszego atamana uwolni i pakta podpisze. – Prychnął i dodał – A ten wasz królewicz, Władysław, to chory przybył i bez sił leży. Hetman też w nie najlepszym zdrowiu, a na dodatek Sahajdaczny w rękę raniony całkiem słabo się prezentuje. Toż to trzy nieszczęścia! A sułtan silny i potężny!
— Kłamstwo! Państwo sułtana już nie takie silne jak kiedyś i może to ich ostatni zryw! Nie widzisz, że te pomioty łżą, by siły przeciwnika rozbić?! Jak z Rzeczpospolitą wygrają, za was się wezmą i o wszystkich zapewnieniach zapomną, by tylko dalej zajazdy robić i kontrybucję nakładać. Gdy w siłę urosną, wszystkich zniszczą. Divide et impera!6
— To się zobaczy! – wstał spięty z ręką na szabli. – Tak czy inaczej - jeśli córkę chcesz żywą zobaczyć, most ma się jutro w niedzielę piątego dnia września do wieczora rozlecieć! To wszystko!
W tym momencie z ciemności wyszedł drugi Kozak i spokojnie przyglądał się całemu zajściu. Pierwszy, który rozmawiał z Rusinem, kiwnął na swojego towarzysza ręką i obaj zniknęli wśród namiotów.
Teraz dopiero do Rusina dotarło czego od niego żądają. Nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Przed oczami stanęła mu twarz córki i łzy napłynęły do oczu. Gdybym wtedy we wsi zginął razem z żoną – pomyślał - teraz nie musiałbym już dbać o te sprawy. Ale może Bóg chce go poddać próbie? Przecież On poświęcił własnego Syna, ale czego wymagał od niego? Z bólu brakowało mu tchu i strach zmieszany z nienawiścią do Turków tworzył jedno szaleństwo. Każde rozwiązanie było złe i on musiał podjąć złą decyzję.
Co się stanie, gdy nie podejmie żadnej? Czy śmierć najbliższych nakłania do zemsty i ją uświęca? Gdy osłabię most i ten się rozleci, to zyskam zaufanie Chana i plan zrealizuje, ale czy Rzeczpospolita przetrwa? Czy wszystko pójdzie zgodnie z przyrzeczeniami, bo jak Kozak zdradzi, to sprawa umrze, a on pewnie razem z nią. Poza tym, jeśli most osłabię, to Czarniecki z pewnością pozbawi mnie życia, gdy pierwsza z armat do wody poleci. Oszaleję!
Na zastanowienie miał noc, ale już zaczął działać i tylko dla własnego sumienia wmawiał sobie, że ma czas do rana na decyzję. Tę już podjął. Musi wykorzystać, że dopiero o świcie zapowiedział powrót i dokończenie budowy, co pozwoli na realizację planu. Teraz trzeba było wymyśleć, jak wadę w moście ukryć tak, by Kozakowi udowodnić chęć współpracy, no i przed swoimi się nie zdradzić. Po chwili zorientował się, że jest gotów, dla córki, żony i syna - i ogarniało go przerażenie, że ma w sobie tyle gniewu, który do klęski Rzeczpospolitej może doprowadzić. Może młody Osman jeszcze okrucieństwem i wojną nie wypalony odstąpi i pakta podpisze, co da możliwość przeszukania obozu i odnalezienia tej ważnej dla mnie osoby? –pomyślał, ale gdy przypomniał sobie o Chanie Dżanibeku, dopadło go rozgoryczenie. Ten, gdy z sułtanem się połączył i na wyprawę ruszył, to nie po to, by paktować, ale łupić. Gdzie by się nie odwrócił, czartowi w oczy spoglądał. Tracił nadzieję i niemal czuł, jak ciemność zalewa jego serce, rozum i duszę, a on w takim stanie siedzi przed przygotowanym cyrografem. Resztki świadomości przebijały się przez cierpienie i nic na razie nie był w stanie postanowić. Odciągały go tylko od szaleństwa. Gdzieś z pamięci przywołał obraz mordującego jego żonę Tatara, który z dzikim wyrazem na twarzy i równie upiornym uśmiechem próbował ją zgwałcić. Gdy mu opór stawiła, zniecierpliwiony uderzył ją i posiadł nieprzytomną. On, bezsilny ze sznurem na szyi, dociśnięty do stodoły przez trzech ordyńców, mógł tylko patrzeć. Przysiągł, że już nigdy nie będzie zdany na czyjąś łaskę i pierwej zginie. Powrócił też obraz syna, który próbował ratować matkę i ruszył na pomoc ze zdobyczną szablą. Nie udało mu się zadać ani jednego ciosu, gdyż napastnik zrobił unik i ciął młodzika w brzuch. Wśród nich był jeden o słowiańskich rysach, ale pewnie z jasyru i on największym okrucieństwem się wykazywał. Pamięta, że widział szramę na jego gardle, co świadczyło, że szczęście miał. Od dawna znał tę twarz, jak każdą skrzywioną w dzikim zapale mordu. Wtedy zapłonęła stodoła, przy której stali, i Tatarzy wrzucili spętanego Rusina do środka zapierając wrota. Ten, w szale, cudem się uwolnił z więzów, wdrapał pod dach i przez płonącą strzechę wydostał na zewnątrz. Nie pamięta, jak zeskoczył z tak dużej wysokości, ale aż go zatkało. Cóż, wiek robił swoje. Gdy tylko udało mu się stanąć na nogi, pobiegł w stronę żony i syna, ale zastał już tylko trupy. Wpadł do domu i sprawdził za piecem, ale córki, tam gdzie ją ukryli, nie znalazł. Widział tylko ślady plądrowania i rozrzucone ziarno, co za piecem schowali. Jeśli ono tu było, to i dziewczynę znaleźli. Biegł za odjeżdżającymi Tatarami, ale byli daleko i jeszcze w kupie zbici wiązali złapanych w jasyr. Patrzył, ale dziecka swojego nie mógł dostrzec, choć wiedział, że musi tam być. Mogła jeszcze zginąć, ale tej myśli nie chciał do siebie dopuścić. Wtedy postanowił, że żonę i syna pogrzebie, a potem ruszy na poszukiwanie córki. Domostwo spłonęło, wieś się wyludniła. Sam dołączyłby do rodziny - żony i syna, ale córka trzymała go jeszcze na tym świecie. Dopóki jest szansa, że żyje, będzie jej szukał, a jeśli i ona zginęła, to tylko zemsta i ciemność. I właśnie teraz zjawia się ten Kozak, oferując córkę za cenę zdrady i istnienie całej Rzeczypospolitej. Dotarło do niego, że mógł domagać się dowodu na to, że jego Olga jest cała i zdrowa. W całym bólu, który go ogarnął, nie umiał opanować zdziwienia, jak szybko wieści się roznoszą. Pewnie Kozak podsłuchał jego rozmowę z Chodkiewiczem, a może był jednym z tych do pomocy, tylko ubraniem go zmylił? Teraz to nieważne – pomyślał. - Trzeba zrobić coś, by zyskać na czasie. Jednak zawsze, gdy człowiek ochłonie, pewne rzeczy zrobiłby inaczej niż w chwili zaskoczenia. Popatrzył na rysunek mostu co chwilę ocierając łzy, które rozmazywały mu obraz, jednak inny przedmiot, który dzierżył w drugiej dłoni dawał mu siłę i chęć do działania – fragment sznura z namiotu Chana. Z przeszłości nadciągnęły upiory z Antwerpii - podcięte, krwawiące gardła, trzaskające kości i krótkie okrzyki umierających, którzy tak witali się ze śmiercią. Niemalże czuł ciepłą krew na swoich rękach mimo że w samej bitwie udziału nie brał, a jedynie w innych zdarzeniach pobocznych, które po czasie wracały z siłą legendy. Potem w Inflantach, gdy potajemnie u Szwedów Rzeczpospolitej sprzyjał, też czynami podłymi się splugawił, ale jak ze zdobytej w Antwerpii księgi „Wojny Peloponeskie” Tukidydesa wyczytał - na wojnie nie ma moralności. Był młody i gdy było trzeba działał, ale po latach rozum inne rzeczy podpowiada i głowa jakby chłodniejsza. Lepiej też, niestety, widzi się swoje dokonania. Czasami bał się tego młodego Rusina z tamtych lat. Dziwne uczucie bać się samego siebie, ale może tylko sobą gardził? Może jedno i drugie, może jeszcze co innego. Tego, póki co, nie ustalił. Jedno wiedział na pewno, że nie będzie bezradny. Już nigdy.
Rusin ruszył w kierunku bramy, ale skręcił i stanął niedaleko szańca pułkownika Lermonta. Wojskowi spali, a kilku wartowników przy ogniskach trzymało straż. Kończyło się lato i niedługo będą się dawać we znaki jesienne chłody i ulewy, ale nie miało to teraz znaczenia, nawet gryzące owady. Zapatrzył się, rozmyślając, gdy nagle ktoś położył mu rękę na ramieniu. Prawie podskoczył, ale gdy się odwrócił, zobaczył Stefana Czarnieckiego. Młody był, ale twarz miał zaciętą, a wysokie czoło pod brązową czupryną dodawało mu powagi.
— Rusinie! Widzę, że z Kozakami się bratasz!
— Przecie są z nami.
— Tak, ale zdradą podszyci. Hetman ich sprosił, ale ja bym nigdy z nimi żadnych układów nie robił. U nas, lisowczyków, proste zasady i zdrada srogo karana.
— Przecie u lisowczyków też Kozaków widziałem i nawet Tatarów.
— U nas to już nie Kozacy tylko lisowczycy. Wielu z naszych to groźne wilki, ale pod komendą i pod twardym butem mości Rusinowskiego7 trzymani.
— Wieści, panie, są dla was nieżyczliwe, bo pono sami dbacie o aprowizację.
— Jeśli kto walczy, to i jadła mu trzeba i odzienia. Jeśli żołdu brak, to jak te ziemie obronić? Widzisz, bez zapłaty żołnierz na zdradę podatny i konfederacyję gotów zawiązywać - byle trzos zapełnić. Ale ile tobie zaproponowano?
— Co?!
— Widziałem, jak na Kozaka skoczyłeś i to, że z łatwością cię jak psa do ziemi wdusił. Zatem jaki powód mógł mieć i co rzekł, żeś go zaatakował?
— To Kozak i mnie chciał obrazić ...
— Rusinie! – przerwał Czarniecki. – Nie myśl, że młody wiek w parze z niedoświadczeniem i głupotą we mnie zasiadają. Jak widzę, że ze stronnikiem Borodawki spory sobie urządzasz, to powód ważny musi być. A jeszcze ten pułkownik naszego hetmana prawie nie uznaje, co zamęt w obrońcach wszystkich sieje i Sahajdaczny musiał go uwięzić, by głowy gorące ostudzić. Dlatego gdy do ciebie ktoś z nikczemną reputacyją trafia, niepokój mój wzbudza.
— Panie! Siądźmy gdzieś i powiem ci, jak się sprawy mają.
Znaleźli ustonne miejsce i zaczęła się rozmowa. Początkowo Rusin mówił spokojnie i tłumaczył, a Czarniecki, jakby zadumany, nie reagował. Dwaj pilnujący lisowczycy chcieli sprawdzić, czy wszystko w porządku, ale Stefan ich odpędził gestem ręki. Byli trochę zaskoczeni, że taki młody, a ma już iście hetmańskie nawyki, ale ustąpili bez problemów. Stali w oddaleniu i patrzyli na starego, brodatego Rusina i ich młodego kompana. Z obozu dochodził gwar wielu ludzi szykujących się do ważnego wydarzenia, słychać było odgłosy pracy i okrzyki kupców. Jeden z lisowczyków, jakby chcąc zająć czas, zapytał:
— Wiesz, ile za gorzałkę krzyczą?
— Już więcej niż złotego chcą.
— No to ci powiem, że dwa złote, a ten stary Hryna rzecze, że i po trzy złote, jak walka się dłużyć będzie.
— To przecie piechur pięć złotych żołdu ma!
— Chleb też dwadzieścia groszy, za kapustę już pięć wołają, a jaja po groszu.8
— Konie jeść będziemy jak trzeba będzie!
— A piechur?
— A niech buty żuje! Ha, ha, ha!
— A Zaporożcy to te swoje czajki pewnikiem ponadgryzają! – Ledwie zdążył dokończyć, gdyż zaczął się śmiać.
Jego towarzysz już przecierał oczy ubawiony żartem. Zdołał tylko buchnąć:
— Ha, ha, ha!
Nagle zrobiło się zamieszanie. Ktoś krzyknął, że Turcy atakują prawe skrzydło przy cerkwi. Wszyscy zaalarmowani biegli gotując się do walki, bo często taktyka była taka, że pozorowano atak w jednym miejscu, a prawdziwe natarcie następowało w innym. Trzeba się było na to przygotować, jak nakazywała sztuka wojenna. Wszyscy nagle jakby się rozbiegli i z bronią w ręku zajęli stanowiska. Okazało się to jednak fałszywym alarmem, co pokazywało, w jakim stanie są nerwy obrońców. Rusin pobiegł w stronę mostu, wcześniej wsadzając w rękę Czarnieckiego pergamin ze swoimi rysunkami. Przez małą chwilę ich spojrzenia się spotkały i Rusin zdołał tylko rzucić:
— Na tych kozłach – wskazał palcem – przewiązać solidnie, dobić belki w środku i gotowe!
Stefan Czarniecki kiwnął głową i z miną budowniczego poszedł do swoich lisowczyków. Czeladź szykowała konie i broń. Wszyscy czekali na wieści i rozkazy. Hetman wyraźnie nakazał, by nikt bez zgody i rozpoznania nie podejmował samowolnie żadnych akcji. Mimo że ręce paliły się do czynu, powstrzymywano zapał.
Niemal wszyscy byli zajęci przygotowaniami do walki, a część spała, by zebrać siły na kolejny dzień. W tym czasie Rusin przedostał się do mostu i wszedł pod deskowanie, opierając stopy o konstrukcję. Kątem oka zobaczył, że ktoś obserwuje go z ukrycia, ale nie zmienił zdania. W końcu to on był budowniczym tego mostu i mógł go sprawdzać do woli.
— Któż to pod most włazi? - usłyszał nagle z góry.
Zobaczył go jeden ze strażników. Wychylił się, patrząc uważnie i próbując rozpoznać intruza.
— To ja! – odkrzyknął – Rusin! Sprawdzam wiązania, czy dobrze połączone!
— A nie za ciemno ci?! – Zastukały buty po deskach i po chwili pojawiła się pochodnia. – Przyświecę!
Rusin zaskoczony podziękował i zaczął teatralnie sprawdzać wiązania. Strażnik ciągle się w niego wpatrywał.
— Dobra! – krzyknął w końcu i dodał – przejdź ze dwadzieścia kroków w polską stronę i przyświeć łuczywem! Sprawdzę, czy linię most trzyma!
Odsyłając strażnika, miał nadzieję, że ten nie zna się na budowie i nie zorientuje się w niedorzeczności tej komendy.
— Raz, dwa, trzy... – strażnik widać w innej profesji był bieglejszy.
Rusin schylił się i naciął wiązania spajające kozła. Teraz całość trzymała się na jednej, cienkiej lince. Szybko się wychylił i dał znać strażnikowi, że wszystko jest w porządku. Wdrapał się na pomost i ruszył w kierunku zamku. Niedaleko wejścia na most stał Kozak, posłaniec od chana Dżanibeka. Patrzył na Rusina i kiwając głową powiedział:
— No, widziałem, jak konstrukcję szykujesz, ale czy to wystarczy?
— Most osłabiłem! Jak ciężkie wozy wjadą, to dopiero przy zamku, pod naciskiem, słupy kozła się rozejdą, konstrukcja się załamie i wszystko w Dniestr pójdzie. – Rusin się wyprostował. – Teraz mi córkę zwróć albo do chana prowadź!
— Chwilę! Jakie gwarancyje mam, że to, coś uczynił, zadziała?
— Przekonasz się!
— No to poczekamy.
— To przynajmniej wyślij kogoś do chana, by córkę mą do tego czasu co złego nie spotkało. A i jeszcze jaki przedmiot do niej należący niech mi przyślą - na znak, że to ona.
— Nic jej nie będzie.
— Nie wierzę ci! – fuknął czeladnik – Jeśli zaraz kogoś nie wyprawisz, tę usterkę naprawię i rozpowiem o tym.
Kozak chwilę się zastanawiał i rozglądał, oceniając, czy zabicie Rusina coś da, ale doszedł do wniosku, że jego śmierć zaalarmuje Polaków i pierwsze co, to most sprawdzą. Jeśli jeszcze ten strażnik opowie o tym niby sprawdzeniu, to szybko podstęp się ujawni. Chrząknął i powiedział:
— Dobrze, Rusinie. To mogę uczynić. – Kiwnął ręką i po chwili wyszedł z mroku jakiś jego przyboczny. Kozak popatrzył na niego pytając:
— Słyszałeś, o czym mówiliśmy?
Przybyły skinął głową.
— To dobrze, bo nie będą musiał tłumaczyć. – Założył ręce na piersi i nakazał podwładnemu:
— Pilnuj go, a ja udam się do chana.
Podwładny skinął głową.
— No, Rusinie! Jak widzisz, u nas zdrady w działaniu nie ma. Do czasu wjazdu wozów twa córka bezpiecznie czekać będzie na dowód ojcowskiej miłości.
— Zatem podziękować mi jedynie wypada.
Rusin skłonił się i podszedł do Kozaka. Wyciągnął lewą rękę w górę, a prawą zatoczył w dół oddając pokłon. Spodobało się to Zaporożcowi i jakby do siebie mruknął:
— No, szeptucha mówiła: Samijło, Lachy tobie pokłony bić będą. He, he. Ot baba prawdę mnie rzekła.
Po tych słowach odszedł za gęsty krzew i wyprowadził ukrytego tam konia. Wziął go za uzdę i ruszył w kierunku zamku. Jakąś ścieżką pewnie wydostał się na przedpole i pojechał do chana z nowiną.
Rusin stał i czekał licząc czas. Patrząc na pomocnika Samijła jakby od niechcenia rzucił:
— Pewnie już dosiadł konia i pędzi w ciemności.
— Oj, nie za bardzo. Cicho trza przebyć ścieżkę. Ale za niecałą dumkę w obozie Chana być powinien. Tak i córka twa opieką objęta zostanie.
— Dzięki i tobie za te słowa. Jeśli i ty masz rodzinę, to pewnie radości mojej się nie dziwisz.
Kozak uśmiechnął się jedynie, ale patrzył, jak Rusin podchodzi do niego i podnosi rękę do ukłonu.
— Zatem podziękowanie waszmości składam.
Gdy Kozak waszmością został nazwany, jeszcze bardziej się zdziwił i mocniej uśmiechnął. Pomyślał, że nie tylko jego dowódcy Lachy pokłony bić będą.
Rusin się ukłonił i nagle prawą, uzbrojoną w nóż ręką pchnął Zaporożca prosto w serce. Lewą ręką szybko zasłonił mu usta. Pod palcami czuł jak niedawny uśmiech zmienia się, a usta drętwieją i drgają w śmiertelnych konwulsjach. Zanim ciało upadło, Rusin pochwycił je i łapiąc pod ramiona dociągnął do rzeki. Po chwili Dniestr litościwie przyjął na wieczny sen kozacze truchło. Gdy ciało odpłynęło, Rusin wyciągnął zza pazuchy kawałek sznura i popatrzył przez chwilę, zastanawiając się, czy Samijło mówił prawdę, że to dowód dla chana, że z właściwym Kozakiem rozmawia. Może ten się tylko tak chwalił? No i czy bez tego chan go wysłucha? Nie było czasu na wątpliwości, bo czas naglił. Sprawdził jeszcze, czy jakichś śladów nie zostawił, i szybko ruszył w kierunku zamku. Musi zdobyć konia, a liczył na to, że ten podwładny Samijła miał jakiegoś. Po krótkim sprawdzeniu znalazł uwiązanego w kolejnej kępie krzewów wierzchowca gotowego do jazdy. Kozacy przygotowali się na różne możliwości, a uszykowany koń nie zwracał uwagi, bo Turcy i w nocy ataków próbowali.
Gdy odwiązywał lejce, zrobiło się jakieś zamieszanie i okazało się, że zaczął się atak, ale najprawdopodobniej pozorowany, bo trwał krótko i w jednym miejscu. Kto wie, może to nawet jakaś pomyłka.
Zapalił świecę i ruszył w stronę szańców prowadząc konia. Szedł po śladach Samijła, gdyż - jak podejrzewał - zna on najlepsze przejście wprost do obozu nieprzyjaciela. Póki co plan się sprawdzał. Rusin szedł po śladach i w pewnym momencie zorientował się, że jest blisko namiotu hetmana Jana Chodkiewicza. Przez materię okrywającą siedzibę dowództwa usłyszał gwar. Najpierw hetman powiedział, że teraz trzeba ruszyć z całą siłą. Ale podniosły się głosy dowódców, z których każdy miał inne zdanie. Jednak do uszu Rusina dotarło najwyraźniej: ... kunktacji raczej zażyć, a nie rzucać kostką o Rzeczpospolitą!
Zrozumiał, że pomysł hetmana odrzucono. Teraz jednak nie miało to znaczenia, bo czas naglił. Samijło już pewnie blisko namiotu chana, czyli niedługo będzie wracał i wtedy cała sprawa może się wydać.
Rusin przeszedł spokojnie i nie niepokojony dotarł do bramy Chodkiewicza. Miał wcześniej przygotowaną czapę, jaką noszą Kozacy, ale wstrzymał się przed jej założeniem. Przy bramie stało kilku zbrojnych i patrzyło w kierunku nieprzyjaciela. Łuny ognisk i odgłosy dawały im pewną informację, czy wróg nie planuje przypadkiem z pomocą małojców czy innych najemnych wzniecać zamieszania. Jeden ze strażników, widząc prowadzącego konia, spytał:
— A wy gdzie się wybieracie?
— Ja na szaniec Denhoffów z informacyją! Później do Lubomirskiego i przy nich zostać!
— Jeden już był przed tobą!
— Ale nakazy zmienione.
— Czyli w nocy atakujemy?
— Nie! Raczej kunktacyję wtenczas stosować mamy!
— No, to wieści zanoś, bo jeszcze ruszą gorące głowy!
— Z Bogiem waszmościom! – skinął głową Rusin i szybko dosiadł konia.
Już w biegu nałożył papachę i ostrożnie pojechał w stronę szańca. Korzystając z ciemności skierował się niedaleko obronnego odcinka kozackiego, na południe w stronę Dniestru. Przejechał wzdłuż rzeki i zaczął lekko skręcać w kierunku obozu nieprzyjaciela. Wcześniej dowiedział się, że na południu są oddziały sułtana i tam też jest namiot chana, do którego musiał się dostać. Z informacji wynikało, że dotrze do linii obozu anatolijskiego, w którym są czeladnicy sułtana mający niedługo most stawiać. Gdy dojechał do pierwszych szańców ktoś krzyknął i Rusin wstrzymał konia. Krzyknął:
— Komutana götürmek!9 Chan!
Rusin podszedł do strażnika i pokazał mu kawałek sznura, który zabrał Samijle, gdy ten wywrócił go i przygniótł do ziemi. Mimo swych lat, dałby pewnie radę temu Kozakowi, ale chciał ten sznur i mógł go zdobyć odwracając uwagę przeciwnika.
Strażnik zawołał swojego dowódcę i powiedział coś w tym szczekającym dla uszu Rusina językiem. Wymienili kilka zdań i dowódca kazał Rusinowi iść za nim. Po kilku krokach kazał się przybyłemu zatrzymać i dokładnie przeszukał mu ubranie sprawdzając, czy nie chowa jakiejś broni. Uspokojony ruszył naprzód i kazał iść za sobą. Przed namiotem chana stała straż i gdy wartownicy zobaczyli zbliżających się, stali się czujni. Dowódca strażników z szańca powiedział coś do pilnujących namiotu i czekał na odpowiedź. Jeden z ochrony chana wszedł do namiotu i po chwili wyszedł kiwając ręką. Był to niechybnie znak, że można wejść. Jeszcze raz obszukano Rusina i wreszcie mógł dostać się do środka. Wnętrze zrobiło na nim wrażenie. Niby warunki bitewne, ale kilku elementów zbytku tu nie brakowało. Wszędzie leżały jakieś materie, stały parawany oddzielające części namiotu na różne strefy, a ściany i sufit zdobiły malowidła roślinne i geometryczne. Dominował kolor niebieski i złoty. Na podeście wyłożonym kilkoma dywanami siedział Chan Dżanibek Gerej. Nie wyglądał na zbyt rosłego, ale zdawał się silny, a broda i wąsy nadawały mu powagi. Wyglądał jakby odpoczywał, a odzienie miał raczej nie do spania, co znaczy, że tylko spoczął na chwilę. Rusin zauważył to i wzbudziło to jego niepokój. Jakiś cień poruszył się za parawanem, ale przybysz nie dał po sobie poznać, że to widzi. Nigdy nie był w namiocie chana, ale mimo tego coś mu nie pasowało. Z jego obu stron stali strażnicy i wprawnie go blokowali. Czuł na bokach ostrza, a także czyjąś obecność z tyłu. Pewnie, jak tylko zrobi jakiś niepokojący ruch, to zarzucą mu sznur na szyję i unieruchomią, a najpewniej też zabiją. Chan poprawił się na dywanie i o coś spytał. Stojący z boku jeden ze strażników przetłumaczył:
— Nasz pan pyta, co cię sprowadza.
— Mam część sznura – poczekał na przetłumaczenie. – Mam informację o szykowanej zdradzie.
Po chwili chan pokiwał głową i coś powiedział. Tłumacz szybko przełożył:
— Nasz pan każe, byś powiedział, kim jesteś i co to za wiadomość.
— Przychodzę tu w imieniu Kozaków, którzy nie chcą pod ciężarem Rzeczpospolitej się zginać, lecz swój los sułtanowi zawierzyć. Wśród twoich panie sług zdrajca się kryje.
Po tłumaczeniu chan trochę się zdziwił, gdy nagle zza parawanu wyskoczył Samijło i krzyknął:
— Łżesz! Nikt cię nie przysyłał! – Popatrzył na chana i rzekł, zaciskając pięści – To budowniczy mostu pracujący dla twoich nieprzyjaciół. Ja mu słowo dałem, że jak most runie, gdy wozy na niego wjadą, to córkę odzyska. Ale on paktu naszego nie dotrzymał!
— Panie – Rusin padł na kolana i zwrócił się do chana, a tłumacz próbował wszystko szybko przetłumaczyć – jam obcy w tych stronach i przejazdem tu jestem. Jeno mnie wysłuchaj, a most runie i nawet dla ciebie drugi postawię, lepszy i mocniejszy. Poznałem Dniestr i wiem, jak zdradzieckiemu nurtowi zaradzić!
— Nasz pan, Dżanibek Gerej, pyta skąd wiadomość, że córka twoja u niego jest?
— Ten mi to powiedział! – wskazał na Kozaka. – Ale to kłamca do zdrady skłonny.
— U nas dużo dziewek i twoją córkę też pewnie mamy, ale moi ludzie zdradą nie są podszyci, bo wiedzą, jaka kara za to czeka.
Te słowa, wylatujące z ust tłumacza, wydawały się ciąć niczym szabla ciało Rusina. Cały plan walił się niczym poprzedni most. Jeszcze ten Samijło tylko całą sprawę utrudniał. Do Rusina dotarło, że czas zmienić taktykę i coś zrobić. Podniósł ręce na znak jakiegoś afektu i zdjął czapkę kłaniając się chanowi. Wszystkich trochę to zaskoczyło, bo wyglądało, jakby Rusin się żegnał, a przecież to chan decydował, kiedy rozmowa skończona. Jeden ze strażników podszedł i złapał pochylonego za kołnierz. Wtedy czeladnik wyjął z papachy ukryty sztylet i najpierw podciął nogi wartownikom, z tyłu za kolanami, a gdy ci się skulili w bólu, ciął ich przez gardła. Kozak nie miał broni, ale skoczył w kierunku Rusina i obaj wylecieli z namiotu. Samijło chciał dopaść do gardła przeciwnika i przydusić, ale coś zapiekło go i zobaczył, że ma przecięte ramię. Ręka mu zdrętwiała i poluźnił uchwyt. To wystarczyło, by Rusin uwolnił się z uścisku i wstając kopnął Kozaka prawie pozbawiając go przytomności. Gdy zrobiło się zamieszanie, Rusin krzyknął:
— Komplocu!10 – Liczył na zamieszanie i na szansę ucieczki.
Chan coś krzyczał, co spowodowało szybką reakcję strażników. Dodatkowo zjawili się też inni zbrojni. Rusin wskazał na nieprzytomnego Kozaka i powiedział:
— Ihanet!11
Gdy strażnicy krępowali nieprzytomnego Samijłę, Rusin wycofał się do krawędzi namiotu i zniknął za nim. Po chwili tylko jakiś cień mignął między namiotami gwardii sułtana i cała uwaga skupiła się przy wejściu do namiotu. Dżanibek Gerej wyszedł na zewnątrz, popatrzył na leżącego Kozaka i swoich ludzi. Krzyknął coś i odstąpili od leżącego. Po chwili Kozak wstał i mruknął tylko:
— Panie, czy ta dziewka się znalazła?
— Nie – odparł krótko inny tłumacz.
— To ubiję tego psa, zanim do Lachów wróci i o uszkodzeniu mostu powie.
— Może już w stronę swoich pędzi? – spytał nie swoimi ustami chan.
— Nie, panie – pokręcił głową Kozak. – On jeszcze będzie chciał tę swoją córkę odszukać.
Tłumacz pokiwał głową i po chwili wyjaśnił, że te biedne, gdy je żołnierze posiedli, na nic się zdały i na rozkaz sułtana do spławienia poszły. Poza tym Tatarzy mało co dowieźli, bo problem stwarzały i co bardziej harde ubijali, gdy marsz opóźniały.
— Dobrze, że nie wie - westchnął Kozak nadstawiając medykowi ramię do opatrzenia. – Musimy tę jego dziewkę odnaleźć i mu okazać. Wtedy będzie jako pies skulony przy nodze waszej skomlił.
— Nasz pan mówi, że i bez tych twoich forteli Lachów zdławi.
— Panie, o nas nie zapominaj. Zważ, że jak rzekł mój ataman, przed wojskiem zaporoskim drży ziemia polska, turecka i cały świat.
— A tu jakoś ziemia milczy – padły przetłumaczone słowa chana.
Blask pochodni jakby mocniej odbijał się w oczach Samijły.
Kerem, zwany też przez swoich Korkusuz, co oznaczało niezwyciężonego, chwilowo zamiast udowadniać cechę swego przydomka, przyglądał się wziętym do niewoli kobietom. Był blisko drewnianej klatki i patrzył na właściciela wziętych w jasyr. Amurat zastanawiał się nad ceną za jedną z dziewek, gdy Kerem zaproponował konia. Miał go zdobycznego, ale to trzeci i mógł się bez niego obejść. Tatar po tak hojnej propozycji nie próbował się nawet targować, tylko wskazał na kobiety i powiedział, by sobie którąś wybrał. Turek uśmiechnął się, wręczył Amuratowi lejce i podszedł do klatki. Młódki rozpaczały i płakały, ale jedna z kobiet stała dumnie niczym jaka wielmoża, co rozgrzało myśli Kerema. Gdyby kobieta mogła zobaczyć, jakie fantazje rodziły się w tatarskiej głowie, pewnie gołymi rękami sama by sobie śmierć zadała. Gdy Tatar odwiązywał sznur trzymający wejście do klatki, coś zaszeleściło i w świetle pochodni błysnęło kilka razy. Zaraz potem rozległo się ciche charczenie i jęk. Kerem i Amurat spoczęli z rozciętymi gardłami i przebitymi sercami obok siebie, tuż przy klatce. Kobiety umilkły i patrzyły w ciemność. Z mroku wyłonił się niemłody mężczyzna o kamiennej twarzy i nakazując dziewkom ciszę podszedł do zabitych. Sprawdził, czy przypadkiem który jeszcze oddycha, ale uspokojony odciągnął ciała w ciemność. Po chwili pojawił się znowu i szeptem powiedział:
— Jesteście wolne. – Popatrzył na najstarszą z kobiet. – Jak cię zwą?
— Emilia, ale wołają Miła.
— Miła, zaprowadź te dziewki tam, gdzie ci wskażę.
— Ale gdzie to?
— Nie czas na wyjaśnienia. Chodźcie.
Emilia szybko nakazała dziewczynom wyjść z klatki i iść za nieznajomym. Gdy ostrożnie przedzierali się między krzewami i namiotami, spytała szeptem:
— Kim jesteś?
— Mówią tu o mnie Rusin, ale to nie... – zamilkł i dał znać ręką, żeby stanąć i milczeć. Po chwili nakazał dalszy marsz i gdy oddalili się od namiotów, spytał:
— Emilio, czy widziałaś gdzie janczara, słowiańskiego oblicza co z Tatarami trzyma?
— Zdaje mi się, że niejeden do twojego opisu się nadaje.
— Ten ma szramę na szyi. Ludzi do jasyru dla okupu zwozi.
— Przed tamtą nocą handel był i chłopów z młodymi wpierw sprzedali. Dziewki były z rana, bo przy świetle widzieć chcieli, za co swoje monety i sprzęt zdobyczny dają. Wiele bez odzienia postawiono, by cenę podbić. Nas trzymano do kolejnego ranka, ale tego twojego wśród nich nie widziałam.
— Ale ten Turczyn już po nocy chciał kupować – przypomniał sobie Rusin.
— Pewnie potrzeba go dopadła i nie chciał czekać. Tak czy inaczej, tego ze szramą nie widziałam.
— Może to już odsprzedane były?
— Wybacz panie, ale nie wiem.
Rusin spuścił głowę i zacisnął zęby. Pomyślał o córce i coś ukłuło go w serce. Popatrzył w czarne niebo i w głowie pojawiła się myśl, że to wszystko jest karą za jego życie. Szli jeszcze chwilę w ciszy i gdy zbliżyli się do rzeki, wskazał kierunek. Przez jedną małą chwilę na jego ściśniętą bólem twarz popatrzyły duże, ciemne kobiece oczy, w których jeszcze odbijał się ból i strach, ale teraz jakby się goił. Gdy kobiety ruszyły za Emilią, ta odwróciła się, by jeszcze raz spojrzeć na swojego wybawcę, ale zobaczyła już tylko ciemność.
W obozie tureckim na dwie godziny przed świtem zrobił się ruch. Ktoś zauważył, że zbita z drewnianych pni klatka stoi otworem. Trzymano tam kilka kobiet zwiezionych przez Tatarów, ale teraz więzienie było puste. Ktoś zabił dwóch ludzi, strażnika i janczara, oraz uwolnił trzymane. Zaczęto przeszukiwać obóz w nadziei, że zbiegłe kobiety gdzieś się ukryły. Na próżno. Nie wiedzieli, że pewien nieznajomy w nocy zwrócił im wolność i skierował na południe. Kazał iść w stronę Dniestru, a później spróbować przedostać się przez rzekę i wrócić na tereny Rzeczpospolitej. Tak też uczyniły. Uwolnione kobiety pamiętały tylko, że nieznajomy nie chciał z nimi iść, bo jak twierdził, nie znalazł tej, której szukał. Gdy grupa niewiast czekała przy brzegu, pojawiły się dwie czajki kozackie. Płynący ludzie Sahajdacznego zauważyli kobiety i przewieźli je na drugi brzeg. Jedna, starsza, spytała dowódcę Kozaków, kto jest jego atamanem. Gdy usłyszała, że Sahajdaczny, to jak kazał jej wybawca, powiedziała: Panie, mam wiadomość, że Borodawka z Chanem spiskuje i Kozaków od Rzeczpospolitej odciąga.
Niedługo miało świtać. Została jeszcze godzina, aby mrok przestał chronić tych, którzy nie chcą być zauważeni. Rusin siedział wśród beczek z jakimś jadłem i zastanawiał się, gdzie jeszcze mogą trzymać pojmane w jasyr kobiety. Tam znajdzie tego ze szramą i uda mu się dokończyć dzieła. Teraz skazany był na życie póki tliła się przynajmniej ta mała iskra, która każe - bez względu na okoliczności - działać. Starał się o tym nie myśleć, bo każde wspomnienie sprawiało mu ból. Gdyby mógł, zabiłby wszystkich Tatarów, Turków, Kozaków; każdego - łącznie z tymi, którzy nic nie zrobili, a mogli coś wiedzieć. Żal zmienia ludzi w bestie. Poprawił dodatkowe odzienie, które na siebie narzucił, i zamyślił się, lekko przymykając oczy. Znowu wróciły wspomnienia i w swojej przeszłości zobaczył tę bestię, a najgorsze, że to on nią był. Popatrzył na dłonie, jakby szukał śladów krwi, która nie chce się zmyć. Nie chciał budzić tego demona, który już wiele złego wyrządził, ale poczucie bezsilności zrywało pęta, które trzymały drzemiące w nim zło. Wbił pięści w ziemię i uderzył czołem, ale nic to nie dało. Warknął i podniósł oczy. Gdzieś na ich dnie coś się czaiło, ale teraz wręcz manifestowało swoją obecność. Rusin podniósł się i wziął do ręki dwa sztylety, które zdobył na Turku i Tatarze. Na plecach umocował dwie szable, na tych samych zdobyte, i przyczajony rozglądnął się po obozie nieprzyjaciela. Zobaczył jakiegoś zbrojnego oddającego mocz w krzakach. Szybko doskoczył i nie zwalniając ciął go sztyletami. Zanim ciało upadło, Rusin już ukrył się w ciemności. To była tylko próba i przypomnienie uśpionych zachowań. Jeśli mnie odkryją to będę ich zabijał, aż sam padnę – pomyślał i jego ciało opanowała zimna rządza zemsty. Coś wewnątrz niego upajało się mordem. Dziwiło go, że w stosunku do słabych i niewinnych był całkowicie bezbronny, ale dla tych, którzy krzywdę mu uczynili, nie miał litości. Jak trzeba będzie, sprawdzi wszystkie te namioty i po kolei powycina tych antychrystów. Na początek odczłowieczył swoich nieprzyjaciół i ruszył do pierwszego namiotu. Musi rozpytać o tego ze szramą, bo jak jego odnajdzie, to - był pewny - sprawę pomyślnie zakończy.
Halisz Basza patrzył z niedowierzaniem na kilka splądrowanych namiotów, w których leżały poskręcane, pocięte ciała. Na potarganej materii namiotu ktoś krwią napisał: şeytanın kalfası.12 Kazał przyświecić łuczywami, bo o świcie jeszcze niezbyt było widno. Mimo że widział już wiele martwych ciał, ten widok go zaniepokoił. W bitwie wiedział, gdzie jest przeciwnik i tam umiejętności połączone z siłą decydowały o zwycięstwie. Tutaj nie wiedział, z czym mają do czynienia. Coś zabijało z ukrycia i choć był przekonany, że to robota Kozaków, to nie miał pojęcia, jak grupa zbrojnych weszła niepostrzeżenie do ich obozu i dokonała takiej rzezi. Na dodatek jakby rozpłynęli się w ciemności. Na coś takiego trzeba było czasu, byłby też hałas, a tu nic. Cisza. Gdy tak rozmyślał, pojawił się Kozak z kilkoma ludźmi od chana. Halisz odruchowo złapał za szablę, ale przyboczni chana uspokoili go mówiąc, że Kozak jest z nimi. Przybyli oglądnęli zabitych i po chwili stanęli zamyśleni.
— Po mojemu to cichy oddział Kozaków to uczynił – stwierdził Halisz Basza. Jego przyboczni przytaknęli, na znak, że się w pełni zgadzają ze swoim dowódcą.
Kozak odwrócił się i lekko pochylając głowę popatrzył w oczy wojownikowi.
— To był jeden człowiek.
— Co?! – Rozglądnął się. – Jak to możliwe?
— Widzisz, o nieustraszony i waleczny Haliszu, ten napis oznacza Czarciego Czeladnika.
— Wiem. Słowa te są dla mnie czytelne.
— Gdyśmy z lisowczykami w kości grali, to jeden opowiadał, że w wojnach Rzeczpospolitej ze Szwedem o Inflanty, skrytobójca oficerów Karola Gustawa mordował. Tak jak tu, całe namioty krwią od środka dekorował. Jeśli to on, a nie jaki pod tę legendę się podający, to zważcie, że tamtego nigdy nie złapali. Ktoś pono widział, że ubili czeladnika, ale truchła dla pewności nie mieli.
— A wiesz ty, kto on?
— Myślę, że to Rusin, który most Lachom stawiał. Zabójca, co w skrytości działa. Ofiary swe oprawiał z kunsztem niezwykłym. Wiekiem też pasuje.
— Przecie to starzec – rzucił jeden z Tatarów, który widział Rusina.
— Może lata go osłabiają, ale ten potwór, który w nim siedzi, tą samą grozą dycha.
— Powiem ci, Kozacze, że nawet same diabły przed wnukami Czingis Chana drżą. Sam tego czeladnika ubiję, choćbym miał za nim do piekła się wyprawić. A gdy go do naszego świata przeciągnę, to wtedy zobaczy, co to prawdziwe piekło.
— Niech pan sprawi, by twe słowa prorocze się okazały – Samijło skłonił się z szacunkiem.
Było pochmurno, ale słońce już wstało i zaczęło brakować miejsc do ukrycia. Rusin skrył się w magazynie, ale wcześniej przygotował sobie inne kryjówki. Jedną, niedaleko pod gałęziami, a drugą pod paszą dla koni. Wytarł już krew z rąk i zastanawiał się, czy jego wiadomość została przekazana. Miał nadzieję, że wzbudzi strach i zamieszanie, a także dotrze do właściwej osoby. Turcy i Tatarzy zaczną uważniej się sobie przyglądać, a wtedy może uda mu się znaleźć tego ze szramą. Wiedział, że jest gdzieś wśród Tatarów, zatem podpuści ludzi sułtana, żeby mu go wskazali. Ale co, jeśli on z Turkami trzyma? – pomyślał. Trudno, tam gdzie kobiety więzione, tam i on. Jeszcze w nocy uwolnił kilku więźniów, zarówno kobiety, jak i dzieci i mężczyzn. Skierował ich na wschód i gdy dojdą do rzeki, to w lewo nakazał im skręcić, by mogli do obrońców dotrzeć. Widział, jak nieprzyjaciel szykuje się do ataku i kazał tę informację przekazać obrońcom.
Popatrzył w niebo i zobaczył, że nadciągają chmury deszczowe. Znał trochę tureckie zwyczaje i wiedział, że niechętnie walczą w czasie deszczu. Cóż, ale na razie nie padało i stan oczekiwania w obozie tureckim był wszędzie zauważalny. To mu pomogło, bo ludzie byli zajęci innymi sprawami i nie skupiali się na przeszukiwaniu obozu. Rusin zdobył w nocy odzienie tatarskie i ubrał się w pikowany kaftan, a na głowę założył czapę z charakterystycznym szpicem. Noce były chłodne i nikt nie powinien się dziwić ciepłemu odzieniu. Wstał i wziął do rąk worek z paszą. Szedł jakby wiedział dokąd zmierza, bo ktoś niezdecydowany bardziej zwraca uwagę niż by był w odmiennym stroju. Kierował się do miejsc, w których spodziewał się więźniów. Nagle prawie zderzył się z wychodzącym zza namiotu kimś z czeladzi tureckiej. Sługa wskazał na szable i coś powiedział. Rusin szybko przypomniał sobie słowo i wskazując w kierunku polskich szańców powiedział:
— Saldiri!13
Czeladnik pokiwał głową i coś powiedział od siebie, ale Rusin zorientował się, że popędza go i chyba narzeka. Nie zrozumiał, na co się skarży, ale nie miało to znaczenia.
Chodził po obozie i co chwilę krył się za namiotami. W końcu dotarł do granicy obozu tureckiego i postanowił jeszcze raz sprawdzić tatarski. Nie chciał zbytnio zbliżać się do namiotów chana, bo po jego ostatniej wizycie lokum dowódcy było zapewne pilnie strzeżone. Czas biegł nieubłaganie, a jego poszukiwania, mimo dużego ryzyka, nie przynosiły rezultatów. Pomyślał, że to przez przedbitewne poruszenie zastępy ciągle zmieniają pozycje i ciężko kogoś spotkać, bo wszyscy są w ciągłym ruchu. Schował się w krzaki; postanowił trochę poobserwować i przygotować plan działania. Zdecydował, że zamiast prowadzić chaotyczne przeszukiwania, będzie to robił metodycznie i po kolei sprawdzi każdą część obozu. Spokojnie ocenił rozmieszczenie namiotów i podzielił wszystko na kilka rejonów. Po nieprzespanej nocy poczuł znużenie. Wiedział, że musi chwilę odpocząć, ale bez pomocnika będzie mu trudno zaplanować czas snu. Dawniej potrafił to czynić, ale teraz już wiek dawał o sobie znać. Nie miał jednak wyjścia. Poddał się i w jakiejś malignie czujnie zmrużył oczy. Wydawało mu się, że minęła ledwie chwila, gdy ktoś krzyknął:
— Yagmur!14
Nie musiał zastanawiać się, co to oznacza, bo poczuł krople na twarzy. Zaczęło padać. Początkowo lekko, ale szybko ulewa się nasiliła i zauważył, że zbrojni wracają do namiotów. Zapewne atak odwołano. Ruszył na przeszukiwanie, bo deszcz, z powodu gorszej widoczności, daje więcej możliwości, a z tych umiał korzystać jak mało kto. Udając, że ucieka przed deszczem okrywał się szczelnie i przebiegał obok innych, nie pozwalając przy tym na to, by ktoś mu się dokładnie przyglądnął. Sprawnie przeszukał pierwszy z wyznaczonych obszarów. Nic. Spróbował bliżej linii ognia i zobaczył kilku wynędzniałych ludzi przykutych do armat. Straż jednak była ostrożna i nie dało się podejść blisko. Ocenił, że do pierwszego działa zdoła się zakraść. Podpełznął i delikatnie klepnął przykutego tam jeńca. Okazało się, że to Kozak. Nakazał mu ciszę i wskazując na strażnika podał mu nóż. Więzień szybko schował broń za pazuchę koszuli i czekał co dalej. Rusin szeptem powiedział, że przyniesie młot i przecinak. Widział niedaleko te narzędzia i teraz postanowił po nie wrócić. Ktoś w pobliskim namiocie sprawdzał, czy broń nie zamokła. Rusin podszedł bliżej i wtedy mężczyzna się odwrócił. Był to rosły dostojnik, który gdy tylko zobaczył przybysza, machnął na kogoś ręką. Z głębi namiotu wyłonił się pomocnik, pokiwał głową i stanął obok dowódcy. Po chwili doskoczył kolejny i ruszyli uzbrojeni w szable. Dostojnik stał w tyle i obserwował. Rusin dostrzegł jednego ze strażników, z którym pewnie wcześniej się widział i dlatego ten go rozpoznał. Nie było czasu na zastanawianie się. Był tu intruzem i tak go traktowali, ale nie zamierzał uciekać. Dobył szabel i ruszył naprzeciw atakującym Turkom. Gdy byli blisko, nagle klęknął i sunąc po rozmokłej i śliskiej ziemi ciął obu przeciwników na wysokości pasa. Gdy się minęli, Rusin szybko wstał i dokończył dzieła cięciami przez plecy. Dostojnik wyjął swój ciężki bułat i krzyknął:
— Jam Halisz Basza!