Zaśnij, diabeł patrzy - Sone Cyryl - ebook + audiobook + książka

Zaśnij, diabeł patrzy ebook i audiobook

Sone Cyryl

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

CYRYL SONE – bestsellerowy pisarz i zawodowy prokurator – wraca z nową serią kryminałów zaglądających w umysły najgroźniejszych psychopatów!

Dlaczego najbardziej brutalne zbrodnie zdarzają się zwykle jedna po drugiej?

Co sprawia, że na pozór normalni ludzie mordują swoich bliskich?

NIE-SPOKÓJ

Dunla to niewielkie powiatowe miasteczko, jakich wiele. Zamieszkiwane od pokoleń przez te same rodziny – zamkniętą społeczność, w której nikt nigdy nie wyda obcemu swojego sąsiada. Nawet gdy ten okaże się bestią.

Nikodem Rand trafia do Dunli zupełnie przypadkiem, by już po chwili odkryć, że nowo poznana dziewczyna pływa martwa w jeziorze. Komu zależało na jej śmierci? Okazuje się, że prawie wszystkim.

Dunla jest zaborcza i wciąga jak ruchome piaski. Z każdym kolejnym krokiem Niko wnika głębiej w lokalne bagno, ciemne interesy oraz mroczne tajemnice z przeszłości, które wracają, zachłannie połykając kolejne ofiary. A jedną z nich jest sam Diabeł…

TRYLOGIA PRAWO DUNLI

Mroczne historie inspirowane prawdziwymi zbrodniami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 315

Data ważności licencji: 8/28/2029

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 5 min

Lektor: Cyryl Sone

Data ważności licencji: 8/14/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © 2024 by Cyryl Sone

All rights reserved.

Projekt okładki

Mariusz Banachowicz

Fotografia autora

© Sylwia Zaręba‑Gierz

Redaktorzy inicjujący

Oskar Błachut, Robert Medina

Redaktorka prowadząca

Katarzyna Kolowca-Chmura

Redakcja

Magdalena Wołoszyn-Cępa

Adiustacja

Magdalena Białek

Korekta

Katarzyna Kierejsza

Skład

Anna Cupiał, Dawid Kwoka

Opieka promocyjna

Paulina Sidyk

ISBN 978-83-2409-553-7

Wszelkie podobieństwo do zdarzeń i osób jest przypadkowe i niezamierzone.

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

ul. Kościuszki 37, 30‑105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569

e‑mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2024

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk

Rozdział 1

NIKODEM RAND

Nikodem Rand cieszył się opinią rasowego sukinkota i prawdę powiedziawszy, wcale mu to nie przeszkadzało. Jego oliwkowe porsche 911 przemierzało krętą, nadmorską drogę prowadzącą z Półwyspu Helskiego w głąb kraju, usilnie próbując dogonić słońce i uciec od wszystkich tych spraw, które Rand zawsze starał się zostawić za sobą, a które nigdy nie pozwalały mu odejść. Bo spośród licznych talentów czy cech, jakimi obdarzył mężczyznę los – ładnej buźki, lekkiego pióra – umiejętność wpadania w kłopoty stanowiła chyba jego największy dar.

Po lewej widział zatokę. Zaklęte w delikatnym falowaniu morze, na ogół zbyt nieśmiałe, by krzyknąć czy nieco mocniej podnieść głos. Skąpane w pomarańczu i fiolecie, ulubionych kolorach kończącego się dnia, przesycone zapachem soli, unurzane w tęsknocie i melancholii.

Wciąż opierając lewy łokieć o drzwi, nieznacznie skręcił kierownicę. Auto zjechało na pobocze, by zatrzymać się ledwie kilka metrów od drobnej brunetki, która jeszcze chwilę temu unosiła dłoń z wyciągniętym w górę kciukiem.

– Dokąd jedziesz? – spytała, wciąż nie wiedząc, czy wolno jej złapać za klamkę.

– Cały czas się zastanawiam – odparł Niko. – Ale jakoś nie mogę znaleźć odpowiedzi.

– Potrzebuję dojechać nad Dunlę – wyjaśniła dziewczyna.

– To jezioro?

– Tak. Właściwie nie ma znaczenia, gdzie mnie wyrzucisz. Gdziekolwiek w okolicy. Tam już sobie poradzę.

Zmierzył ją wzrokiem. Niewysoka i zgrabna, ładna, lecz o dość pospolitej urodzie. Na policzkach kilka drobnych piegów; niewielki dekolt nie odsłaniał tego, co o tej porze roku u dziewczyn w jej wieku zwykle było odkryte.

Srebrny wisiorek z jeleniem. Trofeum? Znak? Zapewne jedynie zwyczajna błyskotka.

Kierowca dokładnie lustrował potencjalną pasażerkę. Gdyby nie przeciwsłoneczne lustrzane okulary, nieznajoma mogłaby wpaść w lekkie zakłopotanie. Tymczasem Rand nawet nie poruszył głową. Wyglądało, jakby się zastanawiał.

– Mogę jechać nad Dunlę. Właściwie wszystko mi jedno. Wskakuj.

Autostopowiczka wrzuciła na tylne siedzenie plecak, po czym otworzyła drzwi kabrioletu i usiadła obok kierowcy.

– Sara jestem – obwieściła. – A ty?

„Nigdy nie wsiadaj do auta z nieznajomymi” – radziła babka. Babci należy słuchać.

– Nikodem. Nikodem Rand.

A więc już się znali.

– Bardzo mi miło – odparła pasażerka.

Mężczyzna spojrzał w lusterko. Wrzucił pierwszy bieg, puścił sprzęgło i wcisnął gaz. Sportowy samochód posłusznie wrócił na jezdnię, chwilę później mknął przepisową dziewięćdziesiątką w głąb lądu. Z każdym kolejnym kilometrem las coraz bardziej gęstniał.

– Masz spoko furę – powiedziała Sara. – Oldskulową.

– Można tak powiedzieć – zaśmiał się Niko, wciskając do odtwarzacza kasetę magnetofonową.

Z głośników poleciała piosenka, którą męczył od samego początku lata.

– Lubisz Stonesów? – spytała dziewczyna. – To Gimme Shelter?

– Tak.

– „Tak” lubisz czy „tak”, to ta piosenka? – zapytała z rozbawieniem Sara.

– Jedno i drugie.

Kabriolet wjechał w zakręt.

– Stare auto, stara muzyka, stara kaseta… – Zerknęła na jego twarz, zlustrowała dokładnie ubiór.

Wyglądał na emerytowanego muzyka. Ciemne, lekko pofalowane włosy, dobrze zarysowana szczęka, trzydniowy zarost. Śniada karnacja i drogie perfumy. Lekko przyduża, niedopięta biała koszula, na rękach parę tatuaży. Sprawiały wrażenie przypadkowych. Wokół nadgarstka bransoletki z koralików, palce przyozdobione grawerowanymi sygnetami. Sprane czarne jeansy, kowbojskie półbuty.

Cholernie przystojny.

– Jakoś ciągnie mnie do analogowych czasów.

– Stara dusza? – spytała.

– Pokiereszowana dusza. Nie wiem, czy stara. – Spojrzał w jej stronę. – A twoja?

Dziewczyna wzięła głęboki wdech.

– Ktoś mi ostatnio powiedział, że urodziłam się nie w tej epoce. Że jestem tu tylko przypadkiem, zaplątana w ciele należącym do kogoś zupełnie innego.

– Próbował cię uwolnić? – Niko poprawił okulary.

– Na szczęście nie. Lubię swoje ciało. Nie chciałabym się z nim żegnać.

– Faktycznie lepiej się nie żegnać. To przynosi pecha.

– Jesteś przesądny? – podchwyciła Sara.

– Nie. Nie wiem.

– Nie wierzysz w złe omeny?

Rand przygryzł wargę.

– Mam czterdzieści lat. Nie wiem, czy w cokolwiek jeszcze wierzę.

– W ludzi?

Niko zerknął w jej stronę. Rzadko spotykał tak bezpośrednie osoby.

– W ludzi na pewno nie wierzę. – Zaśmiał się.

– W Boga? – kontynuowała dziewczyna.

– Nigdy nie wierzyłem w Boga. To by było zbyt łatwe.

Sara wciągnęła bose stopy na fotel. Spojrzała na swego rozmówcę.

– A w diabła?

Mężczyzna ujął mocniej kierownicę. Przez ostatnie lata jego życie przypominało film; eksperymentalne, niszowe kino, gdzie nic do siebie nie pasuje. Piękne, oddziałujące na zmysły obrazki, które nie składają się w spójną całość. Zbiór przypadkowych scen.

Siedział w aucie z nastoletnią pasażerką, zgarnął ją na stopa, zgodził się podwieźć nad pobliskie jezioro. Zamiast spytać, co robi, czym się zajmuje albo z czego żyje, laska ciągnęła jakieś dziwne tematy, kąpała się w strumieniu świadomości, śmiało przeskakując z wątku w wątek, zupełnie jakby była naćpana albo nawiała z psychiatryka.

– Czy wierzysz w diabła? – powtórzyła pytanie.

Rand raz jeszcze zerknął w stronę nieznajomej. Dziewczyna miała skupiony wzrok. Nienaturalnie duże źrenice wypatrywały odpowiedzi, obserwowały jego twarz, czekały stęsknione, zupełnie jakby od tej jednej kwestii miało zależeć jej szczęście czy chociaż spokój ducha.

– A jakie to ma znaczenie?

– Wszystko ma znaczenie. Szczegóły mają znaczenie. Drobne ślady pozostawione, by ktoś je odnalazł. By rozwiązał zagadkę.

„Na pewno jest naćpana” – pomyślał Niko. Sam często praktykował ten stan.

– Czy wierzysz w diabła? – spytała po raz trzeci.

– Jeśli w coś musiałbym uwierzyć, to tak… chyba najprędzej uwierzyłbym w diabła.

Sara momentalnie zmieniła temat. Poprawiła dłonią włosy, wyciągnęła się na fotelu. Jej oczy wyglądały teraz normalnie, delikatnie błyszczały, jakby cieszyły się życiem, chwilą, tą rozmową.

– Co właściwie tu robisz?

– Co robię w swoim aucie? – Rand lubił łapać ludzi za słówka.

– Co w ogóle robisz. Co w życiu robisz. Z czego żyjesz?

– To jakaś akcja „Milion pytań do…”? Najpierw dusza, potem diabeł, teraz jak gdyby nigdy nic pytasz, z czego płacę rachunki.

Dotknęła dłonią jego ramienia.

– Wybacz, Niko – powiedziała. – Jak chcesz, mogę opowiedzieć ci coś o sobie. Co chciałbyś wiedzieć?

– Czemu jedziesz nad Dunlę? – rzucił krótko.

– Bo tam mieszkam. Wracam od kumpeli z półwyspu.

– W jeziorze mieszkasz?

„Cholera, mogłaby mieszkać w jeziorze” – pomyślał Rand. „Wygląda na taką. Pieprzona Świtezianka”.

Dziewczyna się zaśmiała.

– Mieszkam w małej wsi pod miastem. Tuż obok jeziora.

– Uff – odparł Niko i teatralnym gestem starł pot z czoła. – Bo już się bałem, że jesteś jakaś…

– Magiczna?

Zerknął na autostopowiczkę. Flirtowała z nim. Ale Rand nie był pewien, czy ma siłę znów grać w tę grę.

– Na pewno jesteś magiczna – przyznał po chwili.

– A ty dokąd jedziesz?

Nikodem wyszczerzył zęby.

– Chyba nie lubisz mówić o sobie, co?

– Przepraszam. Po prostu strasznie mnie ciekawisz. Masz zajebiste tatuaże, jeździsz kozacką furą… Jesteś dilerem?

Proste skojarzenie. Wyglądał na luźnego, do tego miał pieniądze.

– Serio to pierwsza rzecz, która ci przyszła do głowy?

Wzruszyła ramionami.

– Sporo moich ziomków to robi. Tylko… – Urwała. – Sorry, że tak na ciebie napieram. Wyprowadziłam się z domu kilka tygodni temu. Waletuję u kumpeli, ale chyba niedługo spieprzam do stolicy.

– I potem w tych wszystkich powiatowych miasteczkach nie ma żywego ducha…

– Same są sobie winne – stwierdziła chłodno Sara.

– Co chcesz od małych miasteczek?

Dziewczyna dotknęła koniuszkiem języka swoich zębów.

– Gdzie się urodziłeś? – wypaliła, zbijając pytanie pytaniem.

– W Gdańsku.

– No właśnie. To nigdy tego nie zrozumiesz.

Rand dojechał do przejazdu kolejowego. Czerwone światło sygnalizowało, że oto za chwilę pojawi się pociąg. Zatrzymał auto.

– Nie zrozumiem ludzi z małych miasteczek?

– Tam się nie da wytrzymać, Niko. One zabijają. Powoli niczym trucizna. Ale nie ma przed nimi ucieczki.

Nikodem zastukał w kierownicę.

– A jednak wracasz.

Momentalnie siadł jej humor.

– Tylko na jedną noc. Muszę coś załatwić, potem znikam. I nigdy już tam nie wrócę.

Z oddali dobiegły dźwięki lokomotywy.

– Co ciekawego znajdę nad Dunlą?

– Ciekawego? – powtórzyła.

– Coś, co mnie poruszy. Co nie da o sobie zapomnieć.

Sarze roziskrzyły się oczy. Nie-spokój. Jakby jej wewnętrzny mrok znów przejął nad nią kontrolę.

– Jesteś muzykiem. Zgadłam?

– Ani muzykiem, ani dilerem. Strzelaj dalej.

– Malujesz…

Nikodem wyciągnął z kieszeni papierosy.

– Jednego? – zaproponował. – Palisz?

– Na imprezach – wyjaśniła.

– Ja niby rzuciłem, ale… od tego gówna nie da się uwolnić. – Wsadził do ust fajkę i przygotował zapalniczkę. – Piszę. Książki piszę.

Uśmiechnęła się zalotnie.

– A więc jednak artysta.

– Ze spalonego teatru – dodał, zaciągając się nikotyną.

– I czemu jedziesz w kierunku Dunli?

Na torach pojawił się rozpędzony pociąg. Lokomotywa i dziesięć ciężkich wagonów. Stukot metalowych kół zagłuszył ich rozmowę.

– Nie jadę do Dunli! – krzyknął Rand. – Po prostu uciekam znad morza.

– Dlaczego uciekasz?! – zawołała, próbując przebić się przez kolejowy hałas.

– Bo nic innego nie umiem robić.

Wciąż pędził przed siebie. Tam, gdzie zachodziło słońce i budziły się do życia marzenia. Ciągle wierzył, że ją jeszcze odnajdzie.

Pociąg zniknął w oddali.

– A co chcesz zrobić?

Bezradnie rozłożył ręce.

– Coś wielkiego. Coś, co nie pozwoli im o mnie zapomnieć.

Nikodem Rand. Nigdy wcześniej o nim nie słyszała.

– To Dunla ci nie pomoże. W Dunli możesz rozpłynąć się w powietrzu, zniknąć przed całym światem. Ale za cholerę go nie zdobędziesz. Tam wszyscy o tobie zapomną.

Godzinę później oliwkowe porsche 911 zatrzymało się na parkingu nieopodal jeziora. Z lasu dobiegała muzyka.

– Na pewno nie chcesz jechać dalej?

– Tu będzie idealnie – wyjaśniła Sara.

Rand spojrzał w stronę drzew.

– Co to za bibka?

– Dunla Fest – odparła dziewczyna.

– Koncert?

Sięgnęła po plecak.

– Impreza w lesie. Drzewa, didżeje i mocne narkotyki.

– Coś dla mnie – mruknął pod nosem Niko, który od czterech dni był czysty.

Sara otworzyła drzwi.

– Dzięki za podwózkę. Odwdzięczę się. Kiedyś. – W ostatnim momencie dała mu niespodziewanego buziaka w policzek. – Musisz się ogolić. Strasznie drapiesz.

Wyskoczyła z auta.

– Idziesz na imprezę? – spytał Rand, wskazując palcem w stronę drzew.

– Idę tam, gdzie nikt mnie nie będzie szukał. Pa!

Zarzuciła na ramię plecak i pobiegła w kierunku szosy.

„Skąd tyś się urwała?” – pomyślał Niko. „Z taką ufnością do ludzi skończysz w foliowym worku. Albo jeszcze gorzej”.

Z samochodowych głośników wciąż lecieli Stonesi.

Ooh, a storm is threatening my very life today…*

Ta sama piosenka, którą wałkował od początku lata. Zupełnie jakby przeczuwał nadciągającą burzę.

If I don’t get some shelter, oh yeah, I’m gonna fade away.

– A to co? – wykrztusił.

Kilkanaście metrów dalej przemknęły dwie dziewczyny ubrane w zwiewne, białe sukienki.

Niko położył dłoń na tkwiącym w stacyjce kluczyku. Spojrzał na zachodzące słońce, sekundę później przeniósł wzrok na znikające w lesie dziewczyny.

– Tylko się rozejrzę – powiedział do siebie, wyłączając silnik.

Radio przestało grać.

Wysiadł z auta. Poprawił koszulę, obcasem buta obciągnął nogawkę jeansów i wolnym krokiem ruszył przed siebie. Wszedł między drzewa.

Wąska leśna dróżka prowadziła w stronę niewielkiej polany. Z każdym kolejnym krokiem coraz wyraźniej słyszał muzykę. Niko przystanął pod starym bukiem, oparł się plecami o pień i wyciągnął fajki. Papieros zatlił się delikatnym żarem.

„Hipisi na haju” – pomyślał, obserwując bawiących się nad jeziorem ludzi. „Dwudziesta, a ci napruci w trzy dupy. Chociaż… to pewnie nie jest alkohol”.

W lesie rozstawiono namioty i przyczepy kempingowe. Niewielką scenę zajmował didżej, puszczał jakąś elektroniczną muzykę. Na rozciągniętej między drzewami płachcie wyświetlano wizualizacje: oniryczne obrazy, geometryczne figury zmieniające się do rytmu granych utworów. Hipnotyczne neony, kojot wypuszczony samotnie na pustynię.

„Kwas” – ocenił w myślach Niko. „Oni wszyscy są na kwasie”.

Musiał się napić. Podszedł do baru zorganizowanego w jednej z przyczep.

– Co dla ciebie? – spytał barman.

– A co macie?

– Browarki, aperole, łychę…

– Może być łycha. Sou… – W ostatniej chwili ugryzł się w język. W takim miejscu nie zamawia się whisky sour. Surowe jajka trzymają pewnie w wiadrze z wodą. – Podwójna łycha. Na lodzie. Trzy kostki.

– Spoczko – odparł barman, zabierając się do przygotowania drinka.

Rand zerknął w przeciwną stronę. Obserwował tańczących ludzi. Wtedy znów ujrzał dwie dziewczyny w sukienkach boho, które zwróciły jego uwagę już wcześniej.

– Proszę. – Mężczyzna postawił na ladzie kubeczek z wysokoprocentowym napojem. – Będzie…

– Reszty nie trzeba – odparł Niko, rzucając mu pięć dych.

– Dzięki, stary.

„Nie jestem jeszcze stary” – pomyślał Rand. Cały czas siebie oszukiwał. Przy dobrych wiatrach mógłby być ojcem tego chłopaczka. Gdyby wcześnie zaczął. A przecież… zaczął wyjątkowo wcześnie. I nie potrafił skończyć.

Po pierwszej kolejce zamówił następną, później poprosił jeszcze o kilka dodatkowych rundek. Miał wyjątkowo wysoką tolerancję na alkohol: potrzebował wlać w siebie hektolitry wódy, zanim zdołał złapać chociaż lekką fazę.

Dopiero około dziesiątej, tuż po tym, jak zaszło słońce, znalazł w sobie odwagę, by wejść na parkiet. Nie do końca czuł tę muzykę; wolał stare gitarowe granie niż jednostajne house’owe bity. Mimo to postanowił się dobrze bawić.

Stał pośrodku lasu, wśród dziesiątków młodych, absolutnie obcych mu ludzi, tak odległych jak księżyc i gwiazdy, wpatrzony w tę noc, w te kolory, w tańczące pośród liści lasery i światła. Ciągle jej szukał i w takich miejscach gorąco wierzył, że zaraz ją znajdzie.

– To chyba twoje – rzucił ktoś zza jego pleców.

– Hę? – Obrócił się.

– Wypadł ci z tylnej kieszeni – powiedziała śliczna, długonoga blondynka, podając mu portfel.

Niko złapał się za głowę. To była jedna z tych dziewczyn, które zauważył jeszcze na parkingu.

– Mógłbym się w tobie zakochać, wiesz? – palnął właściwie bez zastanowienia.

Nieznajoma się zaśmiała.

– To mogłaby być miłość od pierwszego wejrzenia. Gdybyś cokolwiek widział.

Miał lekką fazę. Obserwował jej ruchy i słyszał słowa, ale nie do końca rozumiał ich znaczenie.

– W sensie? – spytał.

– Jest ciemno jak w dupie, a ty nosisz przeciwsłoneczne raybany. Jak w tej piosence.

I wear my sunglasses at night, so I can, so I can watch you weave then breathe your story lines**.

– Trochę się zapomniałem – odparł, zdejmując okulary. Zaczepił je na guziku koszuli.

– Jak połowa ludzi tutaj – oceniła dziewczyna.

– Myślisz, że tylko połowa?

– Myślę, że dalej nie wziąłeś ode mnie swojego portfela. Chyba że go nie chcesz. Przyda mi się trochę siana.

Rand wyciągnął dłoń. Dotknął portfela, ale dziewczyna wcale go nie puściła.

– Może przyda ci się, żebym postawił ci drinka?

Nieznajoma spojrzała na niego z ukosa.

– Serio? To twój tekst na podryw?

Niko przygryzł wargę.

– Faktycznie, słabo wyszło.

– Słabo w chuj – stwierdziła, nie przestając się uśmiechać. – Lea jestem.

– Niko – odparł. – Zawsze robię beznadziejne pierwsze wrażenie.

– A potem jest lepiej?

Pokręcił głową.

– Niestety nie. Później wszystko się sypie.

– Wiesz co… może postaw mi tego drinka. Bo faktycznie ta gadka kiepsko ci idzie.

Chwilę później stali już przy barze. Wychylili szota, kelner nalał im po aperolu.

– Serio piszesz książki? – spytała Lea.

– A nie wyglądam ci na pisarza?

– Nie wiem. Nigdy nie zastanawiałam się, jak wyglądają pisarze. Myślałam, że to same zwapniałe dziady.

– Jestem zwapniałym dziadem – przyznał Rand z rozbrajającą szczerością.

– Fatalnie ci idzie ta autopromocja – podsumowała dziewczyna.

Niko oparł się o bar.

– To samo mówią w wydawnictwie.

Stuknęli się papierowymi kubeczkami.

– I co tu robisz?

„Kolejna” – pomyślał. „Skąd niby, do cholery, mam wiedzieć?”

– Przejeżdżałem. Usłyszałem muzykę.

– Przejeżdżałeś, usłyszałeś muzykę i stwierdziłeś, że fajnie się tak najebać w lesie?

Niko bezradnie rozłożył ręce.

– Co zrobisz? Czasem trzeba po prostu płynąć z falą.

– Szacun. Jak będę w twoim wieku, też chcę mieć tyle luzu.

„Jak będę w twoim wieku? Co to, kurwa, miało być? Aż tak to widać?”

Z głośników poleciała żywsza muzyka. Szybsze tempo, mniej jednostajna melodia. Lea zaczęła podrygiwać.

– Idziemy tańczyć?

– Widziałaś, jak mi to wychodzi…

– Źle nie było. Poza tym przynajmniej nie będziemy musieli ze sobą gadać. – Puściła do niego oko.

– No dobra. Przekonałaś mnie. – Odstawił kubeczek na ladę.

Lea złapała go za rękę.

– Chodź!

Przestrzeń przypominała bardziej kalejdoskop niż prosty, zrozumiały rysunek. Kolory zamieniały się w kształty, zapachy zlewały z dźwiękiem. Niko nie słyszał muzyki; elektroniczne bity przenikały jego ciało, prowadziły niczym niewidzialna fordanserka, pozwalały płynąć wśród tłumu, żeglować z wiatrem chemicznej euforii.

– Muszę ci jeszcze coś powiedzieć – oznajmił, próbując przezwyciężyć nieprzyjemny szczękościsk.

– Cały czas mi coś mówisz. – Lea zaśmiała się, delikatnie gładząc dłonią jego szyję.

– Wiem. Po prostu w dalszym ciągu nie dotarłem do sedna.

– To jest jakieś sedno?

– Ja nigdy nie byłem dobrym mówcą. Wolę pisać.

– A co teraz piszesz? – spytała dziewczyna.

Niko nie chciał się chwalić dotychczasowym dorobkiem. Zamiast tego zamierzał opowiedzieć jej o tych wszystkich powieściach, które dopiero planował po sobie zostawić. Wszak najlepszą, najbardziej nieoczywistą historią, jaka kiedykolwiek wyszła spod jego pióra, było jego własne życie.

Dotknął palcem czoła.

– Szukam. Coś mi się zblokowało.

Lea pocałowała go w usta.

– Nie wierzę, że w dalszym ciągu nie udało mi się ciebie otworzyć.

– Jakiś drań zaspawał mi czakrę.

Podała mu tabletkę.

– To trzeba znaleźć inne wejście.

– Nie ma innego wejścia. Próbowałem.

– Zawsze jest jakieś inne wejście – szepnęła dziewczyna, dotykając językiem krawędzi jego ucha. – Choć czasem trzeba zapłacić zajebiście wysoką cenę, żeby zdobyć klucz.

Niko złapał mocno jej dłoń.

– Zapłacę każdą cenę.

Kochali się u niej w przyczepie, a może namiocie, czort jeden wie. Pod sufitem wisiał stary indiański łapacz snów; misterna konstrukcja z piór i koralików, ochrona przed złem, które nigdy nie miało się wydarzyć. Koszmarem, co przyszedł nieproszony, wywołany niepotrzebnym słowem, bezmyślną obietnicą sprzedaną razem z duszą.

Niko czuł nagie ciało dziewczyny, czuł je całym sobą. Przyspieszone oddechy wypełniały przestrzeń gęstą wilgocią, spijaną łapczywie suchymi od narkotyków ustami. Lea obejmowała nogami tułów mężczyzny, rytmicznie przesuwała się po jego udach, złączona w tej darmowej miłości, kolacji na wynos, czystej żądzy podsyconej długim łańcuchem wiązań i atomów.

Gładził jej piersi, dotykał sutków, gryzł w szyję. Czuł pot, który nieustannie tańczył na jej skórze; smakował słone kropelki skaczące od skroni aż po kostki.

– Nie możesz się wycofać.

Obrócił dziewczynę, zbliżył ucho do jej twarzy, jakby się bał, że oto nie dosłyszy odpowiedzi, wyjaśnienia sensu, szyfru przedwiecznej tajemnicy.

– Z czego się wycofać? – spytał.

Spojrzenie Lei nerwowo spacerowało po jego sylwetce, lecz ani razu nie popełniło tego błędu, by spojrzeć mu w oczy.

– Z tego, co chcesz zrobić.

– A co chcę zrobić?

– To, o czym mi mówiłeś.

– Mówiłem ci tyle rzeczy… – odparł, czując, że jego głowa staje się coraz cięższa.

– Powiedziałeś, że pragniesz ponownie odnaleźć swój cel.

Teraz to ona znów była u góry. W dalszym ciągu nie przestawała robić tego, co robiła od dobrych dwóch godzin, a co tej upojnej nocy wychodziło im tak dobrze.

– Gdzie ja jestem?

– Tam, gdzie wszystko się zacznie – wyjaśniła Lea.

– Czyli gdzie?

„Na skraju jaźni. Gdzie nieskończony finał napotka wreszcie swój kres”.

Nikodem nie wiedział, czy mówi to Lea, czy on sam. Czy tamta odpowiedź powstała w jego głowie, czy też nie powstała nigdzie; słowa skreślono zupełnym przypadkiem, lecz nigdy nie posłano ich w eter.

SARA

Wydawało mu się, że jest już jasno, choć równie dobrze mógł być przecież środek nocy. Latem mrok trwa wyjątkowo krótko, zwłaszcza ten mrok fizykalny, inny niż mrok duszy, ciemny woal, którego nie rozświetli żadne światło.

– Sara? – wyszeptał.

Nie pamiętał, żeby przychodziła do tego namiotu.

– Dunla cię pogrzebie – odpowiedziała dziewczyna.

Dlaczego wsiadła do jego samochodu?

– Mówiłaś, że nienawidzisz małych miasteczek.

– Widocznie one nienawidzą mnie bardziej.

Wyglądała jakoś inaczej.

– Co się stało z… – Zapomniał imienia. A może od samego początku, od pierwszych momentów imprezy to była właśnie ona?

– Mówiłeś, że nie zrobisz mi krzywdy.

– A zrobiłem?

W powietrzu tańczyły pióra.

– Miałeś mnie stąd zabrać, a nie przysypywać ziemią.

Zawsze składał obietnice bez pokrycia.

– Co ci się stało?

– Niko, zostaw mnie!

Sara miała nienaturalnie wielkie oczy. Przypominała zjawę; słowiańską rusałkę, która wyszła z jeziora zamordowana wieki temu przez zazdrosnego kochanka.

– Przecież ja…

– Nie dotykaj mnie! – krzyknęła oskarżycielsko.

Rand wyciągnął przed siebie swe dłonie. Czerwień spływała mu spod paznokci, kapała na materac, by później w niewytłumaczalny sposób się unieść, płynąć wbrew prawom fizyki z powrotem do chmur.

– Gdzie jest Lea? – wyszeptał.

Zniknęła. Zniknęły obie.

– Co się dzieje?

Ta jedna, którą poznał na półwyspie, i ta druga, którą poznał w lesie.

– Nie zostawiajcie mnie tu!

Z jego gardła wypływały potoki słów. A wcale nie ruszał ustami.

– Co to, kurwa, ma być?!

Mówi się, że czarny nie jest kolorem. Próżno wśród barw tęczy znaleźć kredkę tak ciemną, samotną, znużoną.

– SARA!

Poszycie namiotu odsłoniło kruczoczarną ścianę lasu. Korony drzew zatapiały się w niebie, równie mroczne i ołowiane jak sama pustka.

– SARA!!! – powtórzył, wrzeszcząc ile sił w płucach.

Próbował się podnieść, lecz nie miał siły. Grawitacja znów wygrała z nim w karty, orzechy przeciw dolarom; wbił się w materac i choć po takiej dawce dragów nie powinien już nigdy zmrużyć oka, śnił mocniej niż kiedykolwiek. Lecz żaden ze snów, który odwiedził go o tej późnej godzinie, nie napawał go nadzieją.

Nikodem Rand zasnął, wiedząc, że On patrzy. Tak jak patrzył zawsze, gdy działo się zło. Jak patrzył zawsze, gdy Niko przechodził obok. Nie-spokój.

* Rolling Stones, Gimme Shelter.
** TIGA, Sunglasses at Night.

Rozdział 2

NIKODEM RAND

Obudził się wciąż mocno pijany, z narkotykami buzującymi w krwiobiegu, suchością panoszącą się w ustach, bezładem plączącym kończyny. W namiocie nie było nikogo.

Wyszedł na zewnątrz, rozpaczliwie szukając butelki z wodą. Trzymając się drzew, doszedł na parkiet. Pusty dancefloor obwieszczał, że oto impreza dobiegła wreszcie kresu.

Z oddali nadszedł jakiś młody mężczyzna. Z uśmiechem spojrzał na wspartego o konar sosny Nikodema.

– Miłość, bracie. Miłość, wolność i muzyka. – Poklepał go po ramieniu.

Rand zamierzał odpowiedzieć, ale zamiast tego jedynie kaszlnął. Czuł w gardle wielką gulę, która nie pozwalała mu mówić.

Nieznajomy podał Nikodemowi butelkę z wodą.

– Bierz. I uważaj na siebie.

Niko wciąż słyszał muzykę.

– Ta bibka… czy to już koniec?

Chłopak nie przestawał się uśmiechać.

– Podobało się?

– Na następny dzień rzadko kiedy się podoba – odparł Rand.

– Do wtorku staniesz na nogi. Potem przyjdzie czwartek i znów się zacznie.

„Od jutra nie piję” – najbardziej wyświechtany slogan świata.

– Chciałbym obiecać, że nigdy więcej. Ale przysięgałem to już tyle razy…

– …i „więcej” zawsze się jakoś zdarzało, co, mordo? – dokończył młodzieniec.

– Za każdym, kurwa, razem.

Nieznajomy znów poklepał go po ramieniu.

– Festiwal trwa przez całe lato od czwartku do niedzieli. Dragi, muza i brak reguł. – Ponownie spojrzał na Randa. – Słowem wszystko, czego szukasz.

– Sam nie wiem, czego właściwie szukam.

– Na początek najlepiej prysznica, jeśli mogę delikatnie zasugerować. Są tam, za tamtą budą.

Nikodem podziękował i ruszył w stronę łazienek. Gorąca woda zawsze dobrze mu robiła.

Wszedł do kabiny, wyrzucił ciuchy na zewnątrz i odkręcił kurek.

– Fuck! – zaklął.

Ośrodek nad Dunlą nie oferował wygód, bieżąca niepodgrzewana woda miała temperaturę porównywalną do temperatury grudniowego Bałtyku.

– Przyzwyczaisz się! – krzyknął ktoś zza ścianki.

Niko dokonał szybkiej analizy. Podobno człowiek jest w stanie przywyknąć do najgorszego. Gatunek ludzki przypomina karaluchy. Zawsze wyłazi na powierzchnię, nieustannie się adaptuje, lecz jeśli może, szuka przede wszystkim wygodnych i łatwych rozwiązań.

– Chyba jednak podziękuję – prychnął, wyskakując z kabiny. Przetarł się papierowym ręcznikiem i włożył wczorajsze ubranie. – Za chuja się nie przyzwyczaję.

– Pojechali już? – spytał męski głos dochodzący spod sąsiedniego natrysku.

– Kto? – Niko odpowiedział pytaniem na pytanie.

– No policja.

– Jaka policja? – powtórzył Rand.

– To ty nic nie wiesz?

– Najwyraźniej… – westchnął, siłując się z kowbojką.

Współłazienkowicz czuł się w obowiązku zdać krótki referat z bieżących wydarzeń. Obwiązany ręcznikiem wyszedł spod prysznica i zaczął mówić. Był niezbyt urodziwym rudzielcem. Plus trzydzieści do wagi, na ręku niezdrowe krosty.

– Nad jeziorem znaleźli ciało jakiejś laski.

– Utopiła się?

Rudy wzruszył ramionami.

– Cholera wie. Zjechało tyle psiarni…

Niko czuł, jak pęka mu łeb.

– Gdzieś tutaj?

– W okolicy pomostu bosmana. W sumie dlatego skończyli imprezę. Normalnie grają jeszcze przez całą niedzielę. No i wiesz. Psiarnia trochę dziś trzepie. Są spanikowani. Więc jak coś ci zostało po wczoraj, to lepiej wyrzuć.

– Dzięki za cynk.

– Nie ma sprawy, brachu.

Rand ruszył w stronę jeziora. Prysznic, choć krótki, jednak dobrze mu zrobił.

„Martwa laska” – pomyślał, wciąż nie potrafiąc połączyć wszystkich faktów. A przecież zsumowanie dwóch jedynek to łatwe zadanie nawet dla naćpanego pisarza.

Stanął na niewielkim pagórku i zerknął w dół. Pośrodku piaszczystej plaży zaparkowały dwa radiowozy. Rand nie widział ciała.

„Pewnie leży za tym pieprzonym parawanem” – pomyślał.

Jakaś trudna do wytłumaczenia potrzeba nakazywała mu pójść tam, gdzie wydarzyła się tragedia. Duch Raskolnikowa pragnął raz jeszcze zmierzyć się z wczorajszym złem, upewnić, że to, co na dnie, nigdy nie wypłynie ku powierzchni.

– Kurwa, chodziłam z nią na angola! – pisnęła jakaś laska.

Niko spojrzał w jej kierunku. Na trawie obok siedziały dwie całkiem atrakcyjne typiary i scrollowały Instagrama.

– Saraxoxo? – odczytała z ekranu blondynka.

– Czekaj, jak ona miała na nazwisko… – zastanawiała się brunetka.

Rand podszedł do dziewczyn.

– Sorry – zaczął, próbując pokonać chrypę. – Wiecie, kto to jest?

– Chyba tak – odpowiedziała blondynka.

Niko kucnął obok nich.

– Sara Larsz – przypomniała sobie brunetka.

Mężczyzna zerknął na telefon. Zmarła ceniła fotografię artystyczną, nie wrzucała żadnych selfiaczy, głównie ucięte kadry i sporo krajobrazów. Martwa, nomen omen, natura.

– Macie gdzieś jej twarz?

– No właśnie szukamy…

– Czekajcie, wejdę na stronę naszej starej szkoły – postanowiła brunetka. – Tam powinny być jakieś foty!

Rand czuł, jak coraz mocniej bije mu serce. Minuta oczekiwania. Nieznośnie długie sześćdziesiąt sekund. Jak stąd do wieczności.

– I jest! – obwieściła brunetka. – To ona!

Oczywiście, że to była ona.

– Jesteście pewne? – zapytał, nie przestając wpatrywać się w cyfrowy obrazek.

– No raczej…

To musiała być ona. Sara Larsz. W życiu Nikodema Randa osobliwe zbiegi okoliczności przybierały formę upierdliwej reguły.

Znów siedział z nią w aucie, wiózł ją z półwyspu w kierunku lesistego pojezierza. W głośnikach lecieli Stonesi.

„Nie zrozumiem ludzi z małych miasteczek?”

Jak miał zrozumieć? Urodził się w Gdańsku, pół życia spędził w Warszawie.

„Tam się nie da wytrzymać, Niko. One zabijają. Powoli niczym trucizna. Ale nie ma przed nimi ucieczki”.

Tak właśnie wyglądał ich ostatni dialog.

„A jednak wracasz” – podsumował bez krzty litości.

„Tylko na jedną noc. Muszę coś załatwić, potem znikam. I nigdy już tam nie wrócę”.

A jednak wróciła. Na dobre. Dunla okazała się zazdrosną kochanką. Nie pozwoliła jej uciec.

Na kaca najlepiej działały zawsze rosół babci i kokaina. Babcia Randa od ośmiu lat nie żyła, kokainę woził w przednim schowku auta.

Szybka kreska, po pół do każdej dziurki, później chwila refleksji. A miał o czym myśleć.

– Przecież to, kurwa, nie mogłem być ja…

Alkohol i dragi pozwalały mu pozbyć się wszelkich ograniczeń. Uwolnić umysł, zapomnieć o normach i powinnościach. Chlał w liceum, chlał na studiach, chlał jako młody, obiecujący pisarz. Używki pasowały do entourage’u beztroskiego buntownika, dodawały swady, odwagi, cholera wie jeszcze czego, ale dodawały tego czegoś zajebiście dużo.

Lecz im częściej wędrował, nieskrępowany i pobudzony, w tym dziwniejsze zapuszczał się rewiry.

„Nie idź dalej tą drogą, Niko. Nie bądź głupi. Zawróć” – mówił cichutki głos z tyłu głowy. Ale Niko nie potrafił zawracać.

– To nie była Sara. Kochałem się z Leą…

Pieczołowicie odtwarzał w pamięci ostatnie chwile imprezy. Krok po kroku, ziarenko do ziarenka, kamyczek do kamyczka, budujemy nasz wspólny… naszą wspólną wersję wydarzeń.

Lea Cyrson. Śliczna hipiska, naszyjnik z piór, urocza diastema.

– Lea…

Tak! Lea! Jego odpowiedź! Jego alibi!

Poprawił okulary i wyszedł z auta. Podobnie jak kilkanaście godzin wcześniej wąska leśna dróżka poprowadziła go w stronę niewielkiej polany. Niko przystanął pod starym bukiem i spojrzał na scenę. Kilku technicznych zabezpieczało didżejkę przed ewentualnym deszczem.

„Tu się spotkaliśmy, potem poszliśmy do jej namiotu…” – Wyciągnął fajki. „Tylko którego, kurwa, namiotu?”

Spróbował na chybił trafił. Ostatecznie cóż miał do stracenia?

Kilkanaście metrów dalej młoda dziewczyna zwijała właśnie tropik. Niko zauważył leżący na ziemi łapacz snów.

Przystanął, by nabrać pewności.

– Wróciłeś – oznajmiła nieco zdziwiona nastolatka. – Myślałam, że tacy jak ty nigdy nie wracają.

Wyglądała zupełnie inaczej. Nie tak ją zapamiętał.

– Zapomniałem portfela – skłamał.

– Myślałam, że zapomniałeś się pożegnać.

Przyjrzał się uważnie jej twarzy. Nieraz zdarzyło mu się ze wstydem zerwać z łóżka, zdziwić, jak bardzo alkohol wypaczył mu poczucie estetyki. Nie w tym jednak rzecz. Składająca namiot dziewczyna nie była brzydka. Po prostu za cholerę nie przypominała mu laski, z którą przetańczył pół zeszłej nocy.

– Lea? – wyszeptał niepewnie.

– Aż tak z tobą źle? – odparła nieznajoma. – Nikola jestem. Poznaliśmy się wczoraj. Lei nie ma. Pracuje.

Poprawił okulary.

– Zdjąłem soczewki – znów skłamał. Miał świetny wzrok, poza tym nigdy w życiu nie wsadziłby sobie do oka kawałka plastiku.

– Słaba ściema – mruknęła dziewczyna. – W każdym razie twoja księżniczka czeka w innym zamku, Mario.

– To mój czterdziesty piąty zamek, bejbe.

– Bardzo mi przykro. Spróbuj w On the Rocks.

– To jakiś pub?

– Bingo, staruszku.

Im bardziej trzeźwiał, tym mocniej trapiły go wyrzuty sumienia.

„A co, jeśli to jednak była Sara? Co, jeśli w końcu przegiąłem, złapałem jakąś chorą fazę…”

Pierwsza zasada zawodowego alkoholika mówi, żeby nigdy nie trzeźwieć. Trzeźwość ciągnie na dno, budzi irracjonalne lęki, wpędza w szaleńczą gonitwę myśli.

Rand czuł, że coś poszło nie tak.

– Ja pierdolę…

Siedział nad jeziorem, obserwując, jak samochód zakładu pogrzebowego zabiera czarny trupi worek, jak ostatni policjanci opuszczają teren imprezy. Wpatrywał się w falujące jezioro, w odbijające się w wodzie ciemnozielone drzewa.

Buki i sosny, dęby i jodły widziały więcej niż niejeden świadek. Były niczym wścibski sąsiad, który wie wszystko o każdym. I ni cholery nie chce puścić pary z gęby.

Las zawzięcie milczy, lecz jego niemy wzrok feruje trudne do udźwignięcia sądy.

„Wiemy, co zrobiłeś”.

„Karma wróci”.

„Teraz się nie wywiniesz”.

Wsiadł do auta, odpalił silnik. Ruszył w stronę miasta.

On the Rocks było typowym małomiasteczkowym klubem: połączeniem pubu i dyskoteki. Dolną partię ścian wyłożono ciętym kamieniem, górną obrzucono niedbale tynkiem i przyozdobiono zdjęciami sławnych osób.

Niko podszedł do baru.

– Szukam Lei.

Barman właśnie przecierał blat.

– Nie ma jej.

– Słyszałem, że dziś pracuje.

Chłopak spojrzał w ciemne okulary gościa. Zastanawiał się, czy musi kryć koleżankę, czy wolno mu powiedzieć prawdę. Rand nie sprawiał wrażenia groźnego.

– Poprosiła, żebym się z nią zamienił. Coś jej wypadło.

– Kiedy będzie?

– Spróbuj jutro.

Jutro. Niko nie lubił czekać.

– Wiesz co, to jest trochę pilna sprawa…

Potrzebował się upewnić. Znaleźć alibi. Jeśli nie dla świata, to przynajmniej dla samego siebie.

– Jak pilna, to do niej zadzwoń.

– Niestety nie mam numeru – odparł, wymownie sugerując, czego oczekuje.

Barman bezradnie rozłożył ręce.

– Jakby chciała dać ci swój numer, to pewnie by to zrobiła.

– A masz ją może gdzieś na Fejsie czy coś?

Stalker? Raczej nie. Może zwykły one-night stand z podstarzałym playboyem, z którego Lea próbowała wycofać się rakiem.

– Sorry, brachu.

Rand zrozumiał, że musi odpuścić.

– Można się tu gdzieś przekimać?

– W sensie w naszej knajpie?

– W sensie w waszym mieście.

– Spróbuj w Cedrowym Dworze.

Nikodem wyciągnął telefon. Odpalił Google Maps.

– To tutaj? – Obrócił wyświetlacz w stronę barmana.

– Tak.

Pomachał na do widzenia i znów wrócił do auta.

Kiedy przywiózł ją na przedmieścia i wyrzucił nad Dunlą, był czysty. Pamiętał to doskonale. Jeśli nie liczyć buziaka w policzek oraz dziwnej konwersacji, do niczego między nimi nie doszło. Poznał Leę, zaczęli imprezować. Sara nie bawiła się z nimi.

– Musiała mi się przyśnić – ocenił, wjeżdżając do centrum miasteczka.

Przyśniła mu się, a później utopiła. Czemu więc widział jej przerażoną twarz? Czemu bredziła coś o morderstwie?

Każdy Raskolnikow wraca zawsze na miejsce zbrodni. A jeśli i to nie pomaga, dzwoni do bram aresztu.

Nikodem zaparkował przed prokuraturą. Zwykle w niedziele tego typu lokale są zamknięte na cztery spusty. Ale jeśli Sara rzeczywiście została zamordowana…

– Czas w końcu wypić to, czego się nawarzyło – westchnął, naciskając klamkę.

Rozdział 3

BERNARD

Bernard Bachucki był jednym z czterech prokuratorów zatrudnionych w tutejszej jednostce. I jedynym, który naprawdę przejmował się pracą.

Niedawno przekroczył czterdziestkę. Mówi się, że na mądrej głowie włosy nie rosną, czego niezbity dowód stanowiły idealnie wypolerowana łysina i potwierdzone licznymi certyfikatami wysokie IQ mężczyzny.

Początkowo służba w niewielkiej wakacyjnej mieścinie miała jedynie zagwarantować łatwy start: szybka asesura, następnie szczyty prokuratorskiej kariery. Ale Bernard Bachucki przegapił swój moment, a później po prostu się zasiedział.

Morderstwo. Takie sprawy w tutejszych okolicach zdarzały się od wielkiego dzwonu.

– Sara Larsz – powtórzył, wpatrując się w ekran komputera.

Zadzwonili do niego z samego rana. Właściwie to nie miał dyżuru, ale komendant rozumiał, że Bernard jest jedyną osobą, która może to jakoś udźwignąć. Rejonowy lubił golnąć kielicha, Kunos siedziała na długotrwałym zwolnieniu, a Helke był zwykłym partaczem.

Jeszcze kilka lat temu Bachuckiego jarały takie śledztwa. Uwielbiał się wkręcać, drążyć głębiej, niż powinien, przesłuchiwać, tropić, oskarżać.

– Komu zalazłaś za skórę, Saro Larsz…

Tutejszy nieco zapomniany powiat wyssał z prokuratora wszelką ambicję, pozostawił tylko zwykły rozsądek i wolę przetrwania. Bernard musiał poprowadzić to śledztwo ze zwyczajową starannością, tak by nikt się do niego nie przyczepił. Tak by sprawy w mieście toczyły się dalej swym utartym torem, by żaden ważniak z Gdańska czy ze stolicy nie miał powodów interesować się tym, co dzieje się nad Dunlą. Małe miasteczka miały swoje demony. I swoje tajemnice.

Doktor Aleksiej planowała wrócić z wyjazdu dopiero we wtorek. Stanąwszy przed alternatywą: sekcja zwłok w wojewódzkim ZMS-ie albo krojenie zmarłej w tutejszym prosektorium, Bachucki stwierdził, że jeden dzień zwłoki nikogo nie zbawi. A zwłaszcza nie zbawi denatki.

– Zadusił ją jak nic – zadeklarował po obejrzeniu zdjęć z telefonu.

W większych jednostkach takie rzeczy nie przechodziły, nad Dunlą wszystko bazowało na zwyczaju i dawno wydeptanych ścieżkach. Technik wywoła odbitki dopiero na poniedziałek, a Bernard zamierzał już teraz popatrzeć na fotografie obrażeń.

Nie wiedzieli jeszcze, jak zmarła Sara. Na ciele dziewczyny ujawniono kilkanaście długich zasinień, ewidentnych śladów po linie.

– Związali ją, zabili, a potem wrzucili do jeziora – podsumował prokurator, zabierając się do opracowywania kolejnego postanowienia.

Ktoś zapukał do drzwi.

Bachuckiego zdziwiły te odwiedziny. Prokuratura nie urzędowała w niedziele. Jeszcze kilka lat temu budynku strzegł ochroniarz; teraz, z uwagi na cięcia kosztów, w weekendy klucze do obiektu trzymał dyżurujący prokurator. Czyli zazwyczaj on.

– Mogłem przekręcić zamek – westchnął.

Do gabinetu wszedł przystojny mężczyzna w przyciemnianych raybanach.

– Przepraszam, szukam… Bernard?

Prokurator nie wierzył własnym oczom.

– Nikodem? Co ty tu, do chuja wafla, robisz?!

– O to samo mógłbym spytać ciebie. Pracujesz tu?

– Nie, kuźwa, próbuję obrobić sejf.

– Macie sejf? – spytał Niko.

– Nie mamy.

Rand przysiadł na stole.

– Diabeł znów pierdnął mi w twarz. Mówię ci, ten, kto to wszystko planuje, zajebiście ceni angielski czarny humor.

– Nie jest mi w tej chwili do śmiechu, ale… też się cieszę, że cię widzę.

– Zostałeś prokuratorem? Przecież całe życie chciałeś być adwokatem, notariuszem czy coś w tym stylu…

– Jak widzisz, skręciłem nie na tym zakręcie.

Nikodem spojrzał na ledwie trzymające wszystko w ryzach szelki Bachuckiego.

– Skręciłeś przy skrzyżowaniu z lodówką.

– Weź spierdalaj…

Faktycznie nieco mu się przytyło.

– Majkowski mówił, że wszyscy skończymy jako inwalidzi, ale jakby ktoś mu powiedział wtedy, że jego najlepszy zawodnik zamieni się w małą kuleczkę…

– Tylko nie małą!

– Pardon my french. W wielką, tłustą piłkę lekarską…

Prokurator zerwał się zza biurka.

– Może i trochę forma spadła, ale jak chcesz, żebym ci przypierdolił…

Rand rozłożył dłonie w obronnym geście.

– Wyluzuj, stary. Po prostu tyle się nie widzieliśmy…

Chodzili razem do ogólniaka, następnie obaj dostali się na prawo. Bachucki zaliczał każdy egzamin w terminie, Nikodem zaliczał każdą dziewczynę na roku. Niektóre wielokrotnie. Później stracili kontakt.

Bernard podszedł do kolegi i poklepał go po twarzy.

– Jak ty to robisz, że dalej masz taką śliczną buźkę?

– Kremy z filtrem.

Prokurator wyszczerzył zęby.

– Dobrze cię widzieć. Nad jeziorko wpadłeś?

– W gówno wpadłem – wypalił Rand. – Mam problem i potrzebuję pomocy.

– Czyli po piętnastu latach od naszego ostatniego spotkania dalej nic się nie zmieniło. Ty ładujesz się w kłopoty, a ja ratuję ci tyłek.

– A nie od tego ma się przyjaciół?

Ich wspólne drogi rozeszły się w dość naturalny sposób. Nie zostawili między sobą miejsca na urazę. A jednak pewne okoliczności należało zaakcentować.

– Zdefiniuj słowo „przyjaciel”.

– Ktoś, na kogo zawsze możesz liczyć? – palnął Niko.

– Ktoś, na kogo zawsze możesz liczyć, mimo że nie odzywasz się do niego przez ponad dekadę?

– Ktoś, kogo nie widziałeś ponad dekadę, a i tak czujesz, jakbyście ostatni raz spotkali się wczoraj?

– Jeśli ktoś tu jest wczorajszy, to ewidentnie ty – podsumował prokurator.

– Czyli cieszysz się, że mnie widzisz.

– Z którego fragmentu to wywnioskowałeś?

– Z tego, w którym wieczorem idziemy na browara i opowiadamy sobie, co u nas. I z tego, że chwilę temu powiedziałeś: „Dobrze cię widzieć”.

– Faktycznie tak powiedziałem?

– Jak w mordę strzelił.

Bachucki siadł ciężko na krześle.

– Człowiek się starzeje. No ale dobra. Mów, jaki masz problem.

Początkowo Nikodem planował powiedzieć mu wszystko o Sarze. Przynajmniej wszystko to, co pamiętał.

Teraz jednak przyszedł czas na pogłębioną refleksję. Co, jeśli faktycznie miał coś wspólnego ze śmiercią dziewczyny? Czy powinien tak po prostu przyjść i dobrowolnie złożyć ofiarę z własnego życia?

– Taki mam problem, że nie wiem, gdzie się zatrzymać. Przyjechałem tu wczoraj wieczorem i szukam noclegu.

– Możesz przekimać się u mnie. Mam wolny pokój…

– Nie. Potrzebuję dobrego adresu. Jakiegoś hotelu, w którym nie złapię wszy.

– Stary, nie widzę problemu, żeby cię ugościć. Wiesz, mieszkam sam…

– I pewnie wszędzie śmierdzi starym kawalerem. Rozwalone puszki po żarciu, niedopite butelki, włosy kota…

– Nie jestem kawalerem, tylko rozwodnikiem.

– Sorry, brachu. Nie wiedziałem.

– Było, minęło.

– W każdym razie… planuję tu zostać kilka dni. A nie znoszę mieszkać kątem u kogoś. Polecisz coś?

Bachucki wziął łyka zimnej kawy.

– Cedrowy Dwór. Najlepszy zajazd nad Dunlą.

– Wspaniale. To jutro wieczorem browarek?

– Niech będzie. Znasz On the Rocks?

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 4

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 5

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 6

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 7

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 8

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 9

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 10

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 11

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 12

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 13

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 14

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 15

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 16

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 17

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 18

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 19

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 20

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 21

Dostępne w wersji pełnej

Epilog

Dostępne w wersji pełnej

Posłowie

Dostępne w wersji pełnej