Wszystko, co widziałeś - Sone Cyryl - ebook + audiobook + książka

Wszystko, co widziałeś ebook i audiobook

Sone Cyryl

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

MISTRZOWSKI KRYMINAŁ AUTORSTWA

PRAWDZIWEGO PROKURATORA!

Zbiorowe samobójstwo trójki licealistów mogłoby być po prostu tragicznym zbiegiem okoliczności. Ale okazało się czymś znacznie więcej.

Medialne śledztwo trafia na biurko prokuratora Konrada Kroona – niepokornego aroganta, który nienawidzi słuchać innych. Kroon jako jedyny rozumie, że sprawa kryje drugie dno. Nie bawi się w półśrodki i nigdy nie odpuszcza. Nawet kiedy stawką staje się jego własne życie...

Kilka zupełnie różnych, pozornie niepowiązanych ze sobą zbrodni. Tajemnicze liczby pozostawione przy każdym z ciał. I psychopatyczny sprawca udzielający swojej ostatniej krwawej lekcji.

Wszystko, co widzieli przed śmiercią Norbert, Sara i Tomek, wszystko, z czym dotychczas mierzył się Konrad Kroon, było niczym w porównaniu do zbrodni, które miały dopiero nadejść.

Kość do kości. Krew do krwi. Ciało do ciał

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 418

Data ważności licencji: 5/15/2029

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 48 min

Lektor: Cyryl Sone

Data ważności licencji: 5/15/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © 2024 by Cyryl Sone

All rights reserved.

Projekt okładki

Wojciech Krosnowski

Fotografie na okładce

© Cyryl Sone; © Mariusz Gierz; © Utkamandarinka, Adobe Stock; © Drobot Dean, Adobe Stock

Redaktor inicjujący

Robert Medina

Redaktorka prowadząca

Katarzyna Homoncik

Redakcja

Magdalena Świerczek‑Gryboś

Adiustacja

Magdalena Białek

Korekta

Dorota Ponikowska, Magdalena Wołoszyn‑Cępa

Opieka redakcyjna

Natalia Hipnarowicz

Opieka promocyjna

Paulina Sidyk

ISBN 978-83-2409-532-2

Wszelkie podobieństwo do zdarzeń i osób jest przypadkowe i niezamierzone.

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

ul. Kościuszki 37, 30‑105

Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e‑mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2024

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Marcin Kośka

CZĘŚĆ PIERWSZA

DZIECIAKI ZE STRZYŻY

Rozdział 1 | Czerwiec

NORBERT

Wrzeszczański Garnizon był jednym z tych modnych osiedli, na których chciał mieszkać prawie każdy. Edyta Volker codziennie rano pokonywała jego brukowane uliczki, spoglądając z zazdrością na dopracowane, rdzawoczerwone elewacje, zadbaną zieleń, wypełnioną nowoczesnością i szykiem przestrzeń, która każdym najmniejszym fragmentem manifestowała, jak ważna jest równowaga między odpoczynkiem a pracą; która udowadniała, jak cudownie lekkie potrafi być życie, kiedy tylko nie żyje się za ledwie starczającą na czynsz i niezbyt wyszukane jedzenie z dyskontu średnią krajową, ze stale rosnącymi cenami leków, kolejkami do lekarza, widmem głodowej emerytury, mężem na rencie, dziećmi na Wyspach, bólem w kolanie, ratami za pralkę, rozczarowaniem za starość, żalem za młodość i pustką za wszystko to, co pomiędzy.

O piątej czterdzieści osiem dało się jakoś znieść ten cały nonszalancki popis beztroski, kiedy kawiarnie i knajpki wciąż jeszcze spały, kiedy młodzi i zdolni wygrzewali pościel, kiedy jogging o poranku, brunch z przyjaciółmi lub kolacja na mieście nie zdążyły przetoczyć się szturmem przez szare światy tych­-pozostałych. Kiedy ich do bólu zachodnie życie nie przypomniało, że spośród wszystkich środków fotograficznej ekspresji najbardziej widoczny jest jednak kontrast, że my­-i­-oni to w głównej mierze różnice, a nie podobieństwa. Że wakacje na Bali w styczniu to nie to samo co lipcowy parawaning w Mielnie, że laczki z marketu i klapki z Vitkaca dzieli nie tylko cena, ale i lekkość, z jaką stąpają po chodniku, że lodówka Smeg chłodzi lepiej niż Electrolux, tesla jeździ szybciej niż skoda; że iphone to nie huawei, joga to nie gimnastyka ortopedyczna; prywatne sesje z coachem są bardziej na czasie niż spowiedź w kościele, a dźwięki tybetańskich mis koją lepiej niż zwykłe „weź się w garść”. Że chcieć to móc jedynie wtedy, kiedy mamy za co, po co i z kim.

Edyta Volker pracowała jako nauczycielka geografii w jednym z gdańskich liceów ogólnokształcących. Od kilkunastu lat cierpiała na bezsenność, skutkiem której każdej doby przesypiała jedynie dwie niepełne godziny. Przez większą część nocy kręciła się w łóżku, z rozpaczą spoglądając na zegarek. Owa dolegliwość najbardziej nasilała się z początkiem lata, kiedy świergot ptaków i natarczywe promienie słońca szybciej niż zwykle pukały do jej mieszkania, zupełnie nieproszone uchylały balkonowe drzwi i niczym ci młodzi­-beztroscy­-z­-akapitu­-wyżej bezczelnie gościły w dużym pokoju, gdzie na rozkładanej kanapie dojrzała kobieta walczyła o choć odrobinę zasłużonego wytchnienia.

Pani Volker nauczyła się żyć ze swoją przypadłością, poddała się jej z pokorą. Chwilę przed piątą kończyła pić kawę, pół godziny później ściągała szlafrok, za kwadrans szósta wychodziła na klatkę schodową. Mieszkała w czteropiętrowym peerelowskim bloku z betonu przy ulicy Grunwaldzkiej, gdzie tuż za miedzą wzniesiono Garnizon. Garnizon, od którego zaczęła się nasza opowieść i na którym znaleźć miała ona swój finał.

Kobieta wyszła z domu, minęła eleganckie budynki i pokonując zatłoczoną niedbale zaparkowanymi autami ulicę Zamenhoffa, wyszła na plac generała Maczka zwany powszechnie „kwadratem”. Czuła się tu o wiele bardziej u siebie niż na nowoczesnym osiedlu. Wracając z pracy, zawsze bawiła chwilę na urokliwym skwerku. Zakupy w Dominiku, przybory papiernicze w Teli, truskawki w warzywniaku. Polecony na poczcie. Tej, na której zawsze były kolejki. Po drodze zachodziła do kiosku, jednego z nielicznych ocalałych, by kupić gazetkę. Teraz jednak i kwadrat jeszcze spał, zegary wybijały szóstą, pani Volker zmierzała prosto do szkoły, pierwsza spośród całej kadry pedagogicznej, o dobrą godzinę wcześniej niż wicedyrektorka, sto dwadzieścia minut przed pierwszym dzwonkiem, młodzieżą, plecakami, majzą, biolą i gegrą.

Ulica rosyjskiego kompozytora Glinki wyprowadziła ją tuż przed główne wejście budynku dziewiątego liceum. To tam dyrygent dał znak, by zagrać pierwsze takty najbardziej przejmującej opery w kryminalnej historii Gdańska. Śpiew krzyku i bezsilności.

– Kyrie eleison – szepnęła kobieta, omal nie upadając na kolana.

W bramie oddzielającej oba skrzydła gmachu wisiały ciała trzech uczniów.

– Chryste, zmiłuj się! – powtórzyła pani Volker, czując, jak coraz bardziej miękną jej nogi.

W ostatniej chwili chwyciła się barierki odgradzającej chodnik od jezdni. Jej dłonie zrosił pot.

Trzy nastoletnie ofiary. Trzy ślady zbrodni. Dyrygent poprawił batutę.

– Halo! – krzyknęła zupełnie bez sensu nauczycielka.

Wiedziała, że coś musi zrobić. Że nie może tak stać, kiedy tam w bramie skończyło się życie. Podeszła bliżej.

Trzech uczniów. Ich nogi zwisały bezwładnie ledwie kilkanaście centymetrów ponad schodami, nienaturalnie wykrzywione plecy ocierały się o metalową kratę.

– Ja was… O Boże…

Pamiętała ich z lekcji. Za kilkanaście dni mieli skończyć pierwszą klasę.

– Dzieci… moje dzieci…

Zawsze tak do nich mówiła. Do wszystkich, bez wyjątku. „Moje dzieci”. Bo przecież w gruncie rzeczy byli tylko dziećmi. Zagubionymi, wrażliwymi, przeżywającymi najbardziej newralgiczny rozdział swoich nienapisanych biografii. U progu dorosłości, na skraju dzieciństwa.

To nie była piękna śmierć.

– Jezu.

Pani Volker zakryła dłońmi twarz. Po jej pokrytych zmarszczkami policzkach płynęły łzy. Oparła się o mur wschodniego skrzydła i pokonując powolutku schody, doszła do spocznika.

Śmierć rzadko kiedy jest piękna.

– Dzieci… – załkała.

Dwóch chłopców i jedna dziewczyna. Zsiniałe policzki, nabrzmiałe krwią kończyny. Wytrzeszczone oczy wyglądały, jakby ofiary wciąż chciały o coś zapytać: dlaczego my, dlaczego teraz, dlaczego nikt nam nie pomógł?

Pani Volker próbowała sobie przypomnieć, jak się nazywali. Bo przecież dobrze ich znała – wrzesień, październik, listopad, grudzień… dziewięć miesięcy wspólnej edukacji… planety, klimat, rzeki… litosfera, kolonializm, PKB… Norbert, Sara i Tomek.

– Moje dzieci…

Musiała wezwać pomoc. Obudzić woźnego, zadzwonić po pogotowie, wezwać policję, odwołać lekcje. Raz jeszcze spojrzała na ciała ofiar.

Wszystko, co widziała przez całe swoje życie, przez długie pięćdziesiąt osiem lat, czego doświadczyła jako dziewczyna, kobieta, żona i matka, nie dało jej siły, by stawić czoła tej śmierci, tym trzem odebranym życiom, tym trzem skrzywdzonym przez diabła duszom. Wszystko, co dotychczas widzieli Edyta Volker czy Patryk Skalski, wszystko, co widział Konrad Kroon, przypominało ledwie wstęp do krwawej lekcji o prawdziwej naturze zgubionego człowieka, psychopatycznego umysłu, zbrodniczego serca. Które ciągle krzyczy, nigdy nie wybacza i za nic w świecie nie pozwala uciec.

Wszystko, co widzieli powiewający na wietrze Norbert, Sara i Tomek, było niczym w porównaniu do zbrodni, które miały dopiero nadejść. Bo jest takie zło, które nigdy nie gaśnie. I raz zaprószone tli się aż po kres czasu.

Rozdział 2 | Czerwiec

PATRYK

Szczerze nie znosił wstawać o świcie, zwykle kładł się przed drugą, z imprez wracał nad ranem, pracował i tak głównie z domu. Był dziennikarzem Trójmiasta – największego na Pomorzu portalu informacyjnego. Trzydzieści sześć lat, trochę na frilansie, trochę na etacie, wystrzegał się trwałych zobowiązań równie mocno jak nudy, poza tym dorabiał na prawo i lewo. Czasem robił zdjęcia, niekiedy grał po klubach. Nocny marek.

– Proszę, proszę – powiedział wciąż nieco zaspany, przepuszczając w drzwiach przychodni sędziwe małżeństwo, które przyszło do lekarza dobre czterdzieści pięć minut przed umówioną godziną.

Ostrożności nigdy za wiele.

– Szybciej, no szybciej, Heniu!

– Idę już, idę! – odparł mężczyzna wspomagający się laseczką.

Patryk wyszedł na zewnątrz i wyciągnął papierosy. Musiał zbadać sobie krew, oczywiście na czczo, teraz mógł się posilić. Wybrał nikotynę.

Wziął kilka odświeżających dymków, po czym spokojnym krokiem ruszył w dół ulicy. Wciąż bił się z myślami, czy wracać na chatę, czy może jednak wszamać coś na mieście.

Doszedł do skrzyżowania. Na Wilka­-Krzyżanowskiego przed budynkiem liceum zaparkowały dwa policyjne auta. Decyzję podjął właściwie bez zastanowienia. Skręcił w prawo.

– A co to? Ktoś przebiegł przez pasy? – zagaił młodego funkcjonariusza blokującego przejście.

– Proszę na drugą stronę – odparł poważnie mundurowy.

Patryk nie ruszył się ani o krok. Dopalił papierosa i spoglądając na ustawiony w bramie szkoły policyjny parawan, wskazał palcem na schody.

– Kogoś załatwili?

Sprawa wydawała się oczywista. Dwa radiowozy, wczesna godzina, za niebieską płachtą kręciło się pełno osób.

– Pan przejdzie na tamten chodnik – polecił funkcjonariusz.

– Czyli tak – odparł Patryk, rzucając niedopałek na ziemię. Zazwyczaj nie śmiecił.

Zgodnie z poleceniem zajął miejsce po drugiej stronie jezdni. Wyciągnął telefon, pstryknął kilka fotek, później zaczął rozglądać się po okolicy. Spojrzał na zegarek.

Dłuższa wskazówka muskała szóstkę, krótsza goniła ósemkę. Siódma trzydzieści rano.

Ulica raczej nie tętniła życiem.

– Będziemy mieli newsa – szepnął Patryk. – O ile będziemy chcieli go mieć.

Na skraju zachodniego skrzydła szkoły stała jakaś kobieta. Na oko coś pod sześćdziesiątkę, ubrana skromnie, wolno przestępowała z nogi na nogę.

Chłopak okrążył miejsce, w którym zatrzymały się radiowozy, przekroczył ulicę i podszedł do nieznajomej.

– Przepraszam, co tu się stało? – spytał bez ogródek.

Kobieta była wyraźnie roztrzęsiona. Nerwowo ściskała dłonie, miała mokre od łez oczy, nie wiedziała, co z sobą zrobić.

– Boże… – szepnęła.

– Kogoś zamordowali? – pomógł jej dziennikarz.

– To byli moi uczniowie – zapłakała.

Należało grać empatią. Patryk spuścił wzrok, złapał się za twarz, pokręcił głową.

– Cholera… wypadek?

Wiedział, że to nie wypadek. Nie o siódmej rano w tygodniu, nie na schodach szkoły. Wypadek mógłby wydarzyć się na pasach. Ale wtedy parawan ustawiono by znacznie niżej.

– Och, nie wiem. – Nauczycielka usiłowała stłumić łkanie. – Ja nie wiem, naprawdę nic nie wiem. Przecież oni…

Znów użyła liczby mnogiej. To nie mogło być przejęzyczenie.

– Zamordowali pani ucznia?

Nie odpowiedziała. Spojrzała na niego przekrwionymi oczyma, jakby szukała wytłumaczenia, jakby czuła winę, osobistą odpowiedzialność za to, co się stało.

– My naprawdę próbowaliśmy ich słuchać – wyjąkała. – Ich wszystkich. Ale… ale… my jesteśmy tylko nauczycielami. Kiedyś te dzieci nie były takie wrażliwe. Nic sobie nie robiły, nie miały depresji, nie było samobójstw…

A więc to. Któryś z licealistów odebrał sobie życie. W sumie smutny temat. Może lepiej o tym nie pisać.

– Ech… – westchnął Patryk.

– …a tu troje. Troje naraz – dokończyła kobieta i znów zalała się łzami.

„O kurwa” – pomyślał chłopak. „No nie. No to jednak trzeba pisać”.

Trafi na pierwszą stronę. Do pierwszego wersu linijki wiadomości. Ludzie będą klikać jak oszalali. Jarać się cudzym nieszczęściem jak Rzym za Nerona.

– Troje uczniów? Zabiło się?

– Taaak! – wyryczała pani Volker.

– Ja pierdolę… – zaklął. – Tabletki?

Zbiorowe samobójstwo. Może byli członkami jakiejś sekty? Albo oglądali za dużo TikToka…

– Na… na… – Trzymała się za szyję. Jakby te słowa, ten opis śmierci nie mógł przejść jej przez usta.

– Powieszenie? Powiesili się? Wszyscy troje?

– Tak… O mój dobry Boże…

Straciła przytomność.

*

W ów ciepły czerwcowy poranek zło rozprzestrzeniało się szybciej niż myśl. Na spoczniku schodów prowadzących do budynku dziewiątego liceum ogólnokształcącego leżały trzy martwe ciała. Odarte z godności i człowieczeństwa, skalane śmiercią, zniszczone żmudną resuscytacją. Pracownicy karetki wiedzieli, że muszą podjąć akcję ratunkową; jednocześnie zdawali sobie sprawę z beznadziei sytuacji. Kiedy przyjechali na miejsce, trójka nastolatków po prostu nie żyła.

Mimo wszystko zdecydowano się rozciąć wisielcze pętle, rozerwać koszule, przykleić do skóry elektrody, wpuścić w nie prąd, pobudzić serce, obudzić umysł, przywołać dusze.

Większość śmierci przez powieszenie następuje nie z powodu przerwania rdzenia kręgowego, lecz na skutek uduszenia. Człowiek stosunkowo szybko traci świadomość, by następnie przez kilkanaście minut konać. Komórki ciała obumierają powoli, mózg traci tlen, stopniowo przestaje funkcjonować. Śmierć człowieka to śmierć mózgu.

Ratownicy pogotowia rozumieli, że to nie jest zwykła akcja. Że o sprawie dowiedzą się gazety, prokuratura, wszyscy święci. Każdy spojrzy im na ręce. Będą pytać, maglować, męczyć. Ale dlaczego nie zrobiliście tego? Dlaczego zapomnieliście o tamtym?

Uciski, udrożnienie dróg, rurki ustno­-gardłowe, defibrylacja. Dwa wkłucia, adrenalina. Wszystko na nic. Dla Norberta, Sary i Tomka po prostu było za późno.

Kiedy odjeżdżali do szpitala na Zaspie, z przeciwnej strony granatowym passatem nadjeżdżała już młoda asesorka z Prokuratury Rejonowej Gdańsk­-Wrzeszcz. Ona, w odróżnieniu od ratowników, nie musiała troszczyć się o to, by przywrócić czyjeś życie. Musiała jedynie ustalić, w jaki sposób owo życie zostało odebrane.

– Halo! Pomocy! Potrzebuję pomocy! – zawołał Patryk, pochylając się nad nieprzytomną panią Volker.

Dwoje policjantów natychmiast pospieszyło jej na ratunek.

– Co się stało?

– Rozmawialiśmy i nagle zemdlała – wyjaśnił mężczyzna.

– To ta nauczycielka – zauważył funkcjonariusz. – Proszę pani, proszę pani!

Dziennikarz widział, że kobieta oddycha. A jak oddycha, to znaczy, że żyje. Chłopaki sobie poradzą.

Korzystając ze zniknięcia mundurowych, Patryk ruszył w stronę schodów. Minął parawan i cichutko niczym mysz, zupełnie nienachalnie oparł się o ścianę szkoły.

Nad ciałami klęczał właśnie lekarz medycyny sądowej, doktor Storek. Technik wykonywał fotografie, policjant w kamizelce odblaskowej sporządzał protokół. Tuż za nim stała młoda dziewczyna. Mogła być w wieku Patryka, mogła być młodsza lub starsza. Starsza raczej nie.

– Ktoś jeszcze od was przyjedzie? – spytała dochodzeniowca.

– A kto ma przyjechać?

– No nie wiem. Tu jest kupa roboty.

– Pani prokurator, u nas we Wrzeszczu już prawie nie ma żadnych policjantów. Robić nie ma komu. Flarę zabrali do wojewódzkiej, Lipski na zwolnieniu…

Spojrzała na Patryka.

– A pan nie jest z dochodzeniówki?

Dziennikarz pokręcił głową.

– Kryminalny?

Patryk zrobił głupią minę. Niedbale pochylił głowę w stronę prawego ramienia.

– On nie jest od nas – mruknął policjant.

Młoda asesorka zmrużyła oczy.

– Pan pracuje w szkole?

Nie… nie wyglądał na belfra. Może nauczyciel WF­-u?

– Ja ten… Coś więcej wiadomo? O co poszło?

Dziewczyna zorientowała się, że ktoś jej mydli oczy.

– Pan jest z rodziny?

Nie był z rodziny. Nie płakał, nie wzruszał się. W ogóle ich nie znał.

– Panie Marku! – krzyknęła asesorka. – No niechże pan go stąd wyprowadzi! Wylegitymuje i wyprowadzi! Co to, do cholery, ma być?! Tu nie mogą się kręcić osoby postronne! Mieliście tego pilnować!

„Kurwa, co za osa” – pomyślał Patryk.

– Dobra, coś ty za jeden? – spytał Łopiejko, odkładając teczkę z protokołem na torbę technika.

Chłopak uniósł ręce w obronnym geście.

– Spokojnie! Jestem z prasy… – Wyciągnął legitymację.

– Nie, no świetnie! – wydarła się przyszła prokuratorka. – Proszę go stąd natychmiast wyprowadzić! To jest miejsce zbrodni!

Zbrodni. Niewątpliwie zbrodni.

– Ej, ej – bronił się Patryk, kiedy dochodzeniowiec zaczął kierować go za parawan. – Opinia publiczna ma prawo wiedzieć, co tu się stało!

Palnął bez zastanowienia. I tak udało mu się zobaczyć całkiem sporo.

– Słuchaj, zmykaj stąd, koleżko – polecił policjant.

– A jakaś podstawa prawna? Jakiś paragraf? – dopytywał na odchodne.

Funkcjonariusz sprowadził go ze schodów.

– Ej, chłopaki! – krzyknął na policjantów z prewencji. – No weźcie, kuźwa, bez takich cyrków, że tu każdy włazi, kto chce!

– Ta kobieta zemdlała – bronił się kolega.

Pani Volker siedziała na chodniku i trzymała się za głowę.

– To weźcie jeszcze wydzwońcie po kogoś, żeby przyjechał! Przecież tu zaraz dzieciaki do szkoły będą szły! Trzeba wszystkich odprawić, teren zabezpieczyć!

Patryk przyglądał się sytuacji. Nachylił się nad Łopiejką.

– Pan mi powie, co się dokładnie stało. Może się kiedyś odwdzięczę.

Funkcjonariusz zmierzył go wzrokiem.

– To się stało, że się zesrało. Spieprzaj mi stąd!

KONRAD KROON

Zbliżała się czternasta, czerwcowe słońce podpiekało na wolnym ogniu kierowców, którzy stali w spodziewanym o tej porze dnia zwyczajowym korku na Hucisku. Grube mury starego budynku Prokuratury Okręgowej zapewniały względnie znośne termicznie warunki do pracy, chiński wentylator z marketu ścigał się sam ze sobą.

Konrad Kroon kończył właśnie pisać wstępny projekt aktu oskarżenia w sprawie Drugiego Domu. W oknie internetowej przeglądarki miał otwarty artykuł, który tuż przed południem wskoczył na pierwszą stronę lokalnego portalu informacyjnego. TRAGEDIA NA STRZYŻY.

W drzwiach gabinetu stanął jego przełożony, prokurator Krzysztof Kieltrowski.

– No, co tam, kolego? Dłubiesz jak kornik…

– Nie wiem, czy korniki dokopują się równie głęboko jak ja – mruknął Kroon, ani na chwilę nie odrywając oczu od ekranu komputera.

– Prawda. Tak głęboko jak ty to nikt nie kopie. Dlatego cię tu ściągnąłem – przyznał naczelnik.

Konrad obrócił się w fotelu.

– Sam się tu ściągnąłem – rzucił, rozprostowując ramiona.

– No niby tak. Bo przecież z tobą nie można nic na siłę. Zawsze robisz wszystko na odwrót. Jak pierdolony Japoniec. – Kieltrowski podszedł do jego biurka. Spojrzał na gruby stos akt. – Kiedy to wreszcie skończysz?

– Za jakiś kwadrans.

Krzysiek usiadł naprzeciw niego.

– I bardzo dobrze. Bo mam dla ciebie nową sprawę. – Położył na blacie cieniutką obwolutę.

Tekturowa teczka już wkrótce miała urosnąć do kilkunastu opasłych tomów.

Konrad zerknął w stronę tajemniczej przesyłki. Na okładce wypisano pozornie nieistotną liczbę. Artykuł sto pięćdziesiąty pierwszy kodeksu karnego.

– Dzięki.

– Spodoba ci się – zapewnił naczelnik. – Ciekawe, medialne śledztwo. Potrójne samobójstwo. Trzy dzieciaki powieszone na bramie szkoły. Zbrodnia jak z filmu.

Kroon nie odrywał wzroku od zapisanej zielonym mazakiem wstępnej kwalifikacji czynu.

– Skąd wiesz, że to było samobójstwo? – spytał po chwili.

– No wisielcy…

Czytał o tym do porannej kawy. Troje uczniów gdańskiego ogólniaka, których powieszone ciała ujawniono chwilę przed szkolnym dzwonkiem. Od rana trąbili o tym w radiu.

– Samobójstwo – powtórzył Kroon. – Tak to może wyglądać z zewnątrz. Ale ja się nauczyłem, że nie wszystko jest tym, czym się wydaje. O której będzie sekcja?

– Kuźwa, koleżko! Co to za szarża? – zdziwił się Kieltrowski.

– Tylko się z tobą droczę.

Konrad przekartkował szybko akta.

– Nie wiem, o której sekcja. Wrzeszcz ją miał ogarnąć, ale jak chcesz, możesz sam jechać.

– A kto to prowadzi?

– Teraz ty. – Naczelnik wyszczerzył zęby.

Kroon obrócił się w fotelu.

– A przedtem? – Odczytał nazwisko pierwszego referenta z okładki „podręcznych”. – Cieślak. Nobliwe nazwisko. Przynajmniej w Gdańsku. To z tych Cieślaków?

– Skąd, do chuja wafla, mam wiedzieć? – odparł szef. – Nie znam jej. To ty jeszcze przed chwilą robiłeś we Wrzeszczu.

– Się minęliśmy. No ale sprawdźmy, co to za jedna. – Konrad chwycił za telefon, z pamięci wybrał numer do właściwej prokuratury rejonowej. – Cześć, Magda. Nie, nie zapominam o starych znajomych. A o tobie to już w ogóle nie mógłbym zapomnieć. Słuchaj… dostałem te wasze dzieciaki z dziewiątki. Kto tam był na miejscu? Cieślak, Aleksandra Cieślak. To jakaś krewna? Nie? Szkoda. Z kieleckiego? No to daleko ją wywiało. Przyślij ją tu do mnie. Co? No potrzebuję. Pogadać. Medialna sprawa nam się kroi. Masa roboty? Skarbie, spodziewam się, że ma masę roboty w czerwcu, ale musi tu przyjechać. Na jednej nodze. Czy to polecenie z góry? No z góry, a skąd? Z najwyższej góry. – Zaśmiał się, po czym odłożył słuchawkę.

Kieltrowski zrobił wielkie oczy.

– Serio wezwałeś ją do siebie? Ale po cholerę?

– Dla sportu – odparł Kroon.

PATRYK

– No i zajebistą robotę odwaliłeś, Skalski – chwalił szef. – Statystyki nam wybiły jak szambo w sylwestra!

– Się gra, się ma – odparł Patryk.

Siedzieli w budynku redakcji przy Heweliusza osiemnaście.

– Trzeba będzie jeszcze trochę z tego wycisnąć. Tak więc masz temat, pilnuj, pisz, dzwoń…

– Patrykowi nie trzeba dwa razy powtarzać – wtrącił Filip, kolega z portalu. – Jakby mógł, zatrudniłby się w Pudelku i stał z aparatem pod chatą Górniakowej.

Skalski tylko się zaśmiał.

– Owinięty folią aluminiową…

– W masce dinozaura.

Szef wstał z blatu biurka.

– Jadę z dzieckiem do lekarza. Jakby coś tam nowego się w międzyczasie urodziło, to weź to ogarnij.

– Spoko – odparł Patryk, po czym zwrócił się do kolegi: – Fajeczka?

– Fajeczka.

Wyszli na zewnątrz. Skalski wyciągnął papierosy i poczęstował Filipa. Wielbłąd opuścił paczkę, obrócił się w palcach i zręcznie wskoczył do ust.

– Ludzie lubią tragedie, co? – rzucił kolega. – Nic się tak dobrze nie klika jak cudze dramaty.

– Takie życie. Ale wiesz, ja nie chcę z tego zrobić kolejnego szmatławego newsa. Planuję napisać serię artykułów o problemach psychicznych współczesnych nastolatków, przytoczyć statystyki, pogadać z jakimiś specjalistami…

Filip Roj pogładził się po gęstej brodzie – masce skrywającej połowę jego twarzy przed wzrokiem ciekawskich.

– …czyli wyprodukować trochę znaków, które i tak trzy czwarte naszych czytelników ominie wzrokiem, żeby zescrollować tekst na dół i trzasnąć jakiś nienawistny komentarz.

– Siedzisz w sporcie, to jest czysta rozrywka, kumam. Ale ja chciałbym robić prawdziwe dziennikarstwo.

Kolega niemal udławił się własną śliną.

– Prawdziwe dziennikarstwo? Człowieku… przespałeś ostatnich dwadzieścia lat?

– Słuchaj, wiem, jakie mamy czasy, ale i tak uważam, że da się trochę kształtować gusta. Odrobinę edukować naszych czytelników…

Filip wydawał się wyraźnie rozbawiony.

– Oj, kurwa, stary… Tych ludzi nie da się edukować. Można ich tylko napierdalać kijami po twarzy. Tępe bydło.

– Piękne, progresywne poglądy – podsumował Patryk.

Stali na nowoczesnym patio, kryjąc się w cieniu przed skwarem dnia.

– Są jednostki i jest szara masa.

– Trzy dychy na karku i już straciłeś wiarę w ludzkość?

– Nigdy jej nie miałem.

Skalski zaciągnął się dymem.

– Statek idzie na dno, to pewne. Ale może uda się kogoś uratować.

– Najlepiej samego siebie – odpowiedział Filip, spoglądając z namysłem w stronę kościoła Świętej Katarzyny.

Skończyli palić.

– To co, napierdalamy wierszówkę?

– Si. Tylko jeszcze zadzwonię do prokuratury… – Patryk wyciągnął telefon. – Przydałby się jakiś komunikat.

– Powiem ci, jaki będzie komunikat: ze względu na tajemnicę postępowania nie udzielamy żadnych informacji.

– Może się zatrudnisz w Okręgowej? Tekst masz już przećwiczony. – Skalski wybrał numer do rzecznika Otrębińskiego. – Dzień dobry, panie prokuratorze, z tej strony Patryk Skalski, portal Trójmiasto. Ja chciałem spytać o… Aha, tak… tak… No ale chociaż jakiś krótki komunikat? A śledztwo wszczęto? Która prokuratura? No nie pytam o jakieś ważne szczegóły, chociaż kto to prowadzi… No jutro, ale serio żadnego komentarza? No dobrze, dziękuję bardzo. Będę czekał.

Filip spojrzał na kolegę z redakcji.

– Nie płacz, maluszku. Zamiast wypowiedzi rzecznika wkleisz do artykułu ankietę: „A ty jak często masz ochotę pieprznąć se w łeb?”.

KONRAD KROON

Asesor Aleksandra Cieślak stawiła się przed Kroonem w ciągu pół godziny od telefonu. Była absolwentką KSSiP­-u, Krajowej Szkoły Sądownictwa i Prokuratury, egzamin zdała z wynikiem celującym, praca w „firmie” stanowiła spełnienie jej marzeń.

– Proszę, pani wejdzie – powiedział Konrad po tym, jak w drzwiach gabinetu stanęła niewysoka, dwudziestoośmioletnia prawniczka.

Dziewczyna nieśmiało wkroczyła do środka.

– Dzień dobry – powiedziała.

– Dla jednych dobry, dla drugich martwy. Nazywam się Konrad Kroon, to pan prokurator Kieltrowski.

– Cieślak Ola, bardzo mi miło. Z panem naczelnikiem miałam już przyjemność.

– Na obiegu… – dodał Kieltrowski.

Konrad zmierzył asesorkę wzrokiem.

– A pani po szkole krakowskiej?

– Tak – odparła Cieślak.

– No to, Krzysiu – kontynuował Kroon – pani nie była na obiegu. Aplikacje ci się pomyliły.

– Robiła przecież praktyki u…

– Ustawę se otwórz i doczytaj.

Kieltrowski machnął ręką.

– A czy to ważne? Nie po to tu przyszła.

– Detale zawsze są ważne, przyjacielu. Proszę spocząć. – Konrad wskazał ręką na stolik z krzesłami. – Napije się pani czegoś?

– Nie, dziękuję.

Asesorka usiadła.

– Była pani na miejscu zdarzenia. A my nie. I to jest pani nad nami przewaga.

Dziewczyna poprawiła spódnicę.

– Rozumiem, że mam opowiedzieć…

– Od początku do końca – wszedł jej w słowo Kroon.

Musiała zebrać myśli. Planowała zdać fachowy referat.

– Około godziny siódmej rano zostałam poinformowana telefonicznie przez dyżurnego o ujawnieniu zwłok trojga uczniów liceum przy ulicy Wilka­-Krzyżanowskiego. Niezwłocznie udałam się pod wskazany adres. Ciała zwisały z metalowej kraty umieszczonej w bramie budynku. W momencie, w którym przyjechałam na miejsce, były już odcięte. Poleciłam wykonać fotografie miejsca zdarzenia i przystąpiłam do przeprowadzenia zewnętrznych oględzin ciała. Znaczy… – poprawiła się – ciał.

– Trzech ciał – sprostował Konrad.

– Trzech ciał. Razem ze mną na miejscu był doktor Storek…

– Z termometrem doodbytniczym w pakiecie. – Kieltrowski zarechotał.

– Krzysiek! – zganił go Kroon.

– Śladów działania osób trzecich nie ujawniliśmy – dokończyła asesorka. Sprośny żart naczelnika nie zdołał wybić jej z rytmu.

Konrad poprawił się na krześle.

– Oglądałaś monitoring? – spytał, skracając dystans.

– Oczywiście, panie prokuratorze – odparła Cieślak, zachowując urzędową powagę.

– I co?

Dziewczyna przełknęła ślinę.

– Woźny przyznał, że poszedł spać około pierwszej nad ranem. Na nagraniu widać, jak chwilę po czwartej na schodach szkoły pojawia się trójka pokrzywdzonych. Przywiązali uprzednio przygotowane liny do górnego szczebla kraty, założyli pętle na szyje, no i…

– …skoczyli – dokończył prokurator.

– Tak. Kamery zarejestrowały drżenie ciał, moment duszenia…

– A jakieś inne osoby? – spytał Kielrowski.

Asesorka zaprzeczyła.

– Z tego kąta widać było jedynie schody i niewielki fragment ulicy, ale… nie. Nikogo poza nimi nie udało się nagrać.

– Czyli przyszli sami – podsumował naczelnik.

– Czyli nikogo więcej nie udało się nagrać – poprawił go Kroon. – Rozmawiała pani z kimś ze szkoły?

– Kryminalni przepytali nauczycielkę, która wezwała pogotowie.

– Coś o nich wiedziała?

Dziewczyna pokręciła głową.

– Mówi, że niczym szczególnym się nie wyróżniali. Nie byli specjalnie przebojowi. Grzeczne, ułożone dzieciaki.

– Z nieleczoną depresją – skwitował Kieltrowski. – My nie byliśmy tacy miękcy. Zbierało się wpierdol i głowa do góry. A teraz wszyscy na terapiach…

– Gratuluję wrażliwości, Krzysiu. Ale jak robiłeś w sprawie Malickiej, to ci ten maczyzm jakoś nie pomógł.

Naczelnika zabolał ów zawodowy docinek.

– Sraczyzm – odburknął.

– Czy coś jeszcze?

Asesorka wzruszyła ramionami.

– Chyba nic. Poleciłam przeprowadzić sekcję. Nie wiem, czy to ja mam na nią jechać, czy pan…

– Miałbym sobie odmówić wizyty w prosektorium u Jaworskiego? Za żadne skarby!

– Prokuratura Okręgowa przejmie tę sprawę do prowadzenia? – spytała prawniczka.

– Przejmie, bo inaczej Regionalna mi łeb urwie – mruknął Kieltrowski.

– Rozumiem.

Konrad wstał od biurka.

– Bardzo dziękuję za wizytę. Proponuję nie wracać na Piekarniczą, tylko zrobić sobie wolne.

– Nie mogę, jest czerwiec…

– Co roku jest czerwiec. A potem lipiec, sierpień, wrzesień… i tak w kółko. Jeszcze się pani napracuje. Proszę wziąć do serca moją radę i dać sobie chwilę wytchnienia.

Dziewczyna się uśmiechnęła.

– Do widzenia – powiedział Kieltrowski.

– Do widzenia – powtórzyła, znikając za drzwiami.

Koledzy spojrzeli na siebie.

– Myślisz, że pójdzie do domu? – zagaił Krzysiek.

Kroon machnął ręką.

– W życiu. Wróci na Piekarniczą i będzie tam siedzieć aż do zachodu słońca.

– Też mi na taką wygląda.

– A sprawa? Na jaką ci wygląda? – spytał Konrad.

– Na dwa tygodnie medialnej nagonki, wizytę z kuratorium, później wyjdzie, że dzieciaki miały zryte berety. I świat zajmie się czymś innym. A tobie? Jak to wygląda?

Mężczyzna podszedł do okna. Auta w dalszym ciągu próbowały pokonać Hucisko.

– Wezmę Flarę, każę jej zrobić parę rzeczy i się dowiem.

– Serio chcesz angażować wojewódzką do sto pięćdziesiąt jeden? – zdziwił się szef. – Z armaty do komara?

– Będę brał tych, z którymi najlepiej mi się pracuje. A najlepiej pracuje mi się z Flarą.

FLARA

Podkomisarz Justyna Flarkowska, zwana powszechnie Flarą, była jednym z bardziej doświadczonych dochodzeniowców pomorskiej policji. Na skutek kilku nieostrożnych decyzji życiowych i niesprzyjającego splotu okoliczności przez wiele lat pracowała jako szeregowa funkcjonariuszka wrzeszczańskiego komisariatu. Od niedawna, za sprawą wstawiennictwa Kroona, awansowała do samej Komendy Wojewódzkiej Policji w Gdańsku.

Gabinet dyrektora Kowalczyka wyścielał bordowy dywan, przez zasunięte firanki przebijały się promienie czerwcowego słońca. Flara siedziała przy stoliku z plikiem dokumentów i ręcznie spisywała protokół.

– Wie pani, nawet trudno powiedzieć, czy się nie mogę otrząsnąć. Do mnie to po prostu cały czas nie dociera.

– Chyba rozumiem, o co chodzi – przyznała policjantka.

Dyrektor spojrzał za okno.

– Kiedyś tego nie było. To jest pokolenie motyli. Dotkniesz skrzydełka i zaraz przestaje latać.

– Wykazywali jakieś trudności? W nauce, relacjach…

– Byli całkiem przeciętni. Prawdę powiedziawszy, do wczoraj ledwo ich kojarzyłem. Nie wyróżniali się z tłumu.

– Chyba do dzisiaj – zauważyła Flara. – Do dzisiejszego poranka.

Mężczyzna pokręcił głową.

– Przyszli do mnie wczoraj. Tu, do gabinetu.

– W jakiej sprawie?

Wzruszył ramionami.

– W żadnej. Teraz, po fakcie, kiedy dodaję jeden do jednego, wszystko zaczyna mi się jakoś łączyć.

– Może pan jaśniej?

Dyrektor pogładził dłonią blat biurka.

– Wczoraj, jakoś koło południa, przyszli w trójkę. – Spojrzał na dokumenty. – Brylczyk, Jonka i Kostrzewska. Akurat nie było sekretarki, zajrzeli przez drzwi, a potem weszli i coś zaczęli gadać.

– Co konkretnie?

– Głupoty totalne. Robiłem tu w papierach, a oni stanęli na środku i zaczęli odgrywać jakąś pantomimę.

– Czyli że jednak nic nie mówili…

Kowalczyk się zamyślił.

– Mówili. Na pewno mówili. Ale to było kilka urwanych wyrazów, w dodatku mruczeli coś pod nosem.

– Prosiłabym jednak, żeby pan sobie przypomniał – nalegała Flarkowska.

Mężczyzna zagryzł wargę.

– Coś o prawdzie. Prawda na stół, karty na stół, naga prawda…

Policjantka starannie zaprotokołowała słowa dyrektora.

– Prawda – powtórzyła.

– Siedziałem zawalony papierami, weszli tu, stanęli we trójkę na środku, no może tak trochę bliżej drzwi do sekretariatu, mówili, że prawda na stół…

– Kto zaczął?

– Gadali jedno przez drugie. Poprosiłem, żeby nie wszyscy naraz. Tak, to ten z pryszczami, jak on tam, Jonka, Tomek Jonka, mruknął, że oni i tak mówią co innego.

Flara zerknęła w protokół. Z tego, co zapisała, nie wynikało nic konkretnego.

– Co innego?

– Jakoś tak to ujął. Nie potrafię powtórzyć dokładnie jego słów. „Mówimy coś innego”. Potem wyszli.

Funkcjonariuszka skrzętnie zapisała wszelkie informacje. Kroon polecił jej być nad wyraz dokładną.

– I to tyle?

– Tak. Potem wyszli z gabinetu.

– No a pan nie zareagował?

– Na co miałem reagować? – obruszył się dyrektor.

– Że odwalają jakąś chorą akcję – odpowiedziała Flara, ścierając ze stolika niewielką warstwę kurzu.

Kowalczyk zauważył ten gest.

– Pani wybaczy, strasznie tu pyli od ulicy. Trzeba codziennie sprzątać, a i tak wszędzie lata pełno paprochów.

– Nic nie szkodzi. Ale proszę odpowiedzieć na pytanie.

– Jakie pytanie?

– Że pan nie zareagował – powtórzyła policjantka.

Dyrektor poczuł się przyparty do muru. Bo przecież o to tu w gruncie rzeczy chodziło. Trójka zaburzonych dzieciaków targnęła się skutecznie na własne życie, a on nie zareagował. Jakby miał pieprzoną szklaną kulę i wiedział, co się zdarzy następnego dnia.

– Droga pani, oni nie są ubezwłasnowolnieni. Nie zakładamy, że każdy nasz uczeń to potencjalny samobójca.

– Nie o to mi chodzi.

– Chodzi pani o to, żeby znaleźć winnego.

Wzruszyła ramionami.

– Zasadniczo tak.

– Ja nie zamierzam zostać kozłem ofiarnym. Pani wie, co to za cholernie niewdzięczna praca?! – wzburzył się.

– Proszę się tak nie unosić. Pytam, dlaczego nie zareagował pan, jak weszli do gabinetu, przerwali panu pracę, a potem tak po prostu wyszli.

– Zawalony robotą byłem! Miałem ich ścigać za to po korytarzach?! Weźcie się, ludzie, opamiętajcie! To jest liceum ogólnokształcące, a nie szkoła wojskowa!

PATRYK

Prokurator Otrębiński odchrząknął. Cierpiał na przewlekłe zapalenie zatok, przejawiające się między innymi uciążliwą chrypką.

– Proszę państwa, rozpoczniemy konferencję w sprawie zdarzenia, do którego doszło w dniu wczorajszym na terenie jednego z gdańskich liceów.

Patryk przesunął się nieco w przód, próbując przebić się przez tłum dziennikarzy. Wokół rzecznika prasowego utworzył się wianuszek reporterów wszystkich najważniejszych mediów. Skalski nie mógł liczyć na pomoc operatora i dźwiękowca. Wszystko musiał nagrywać, a później montować samodzielnie.

– We wczesnych godzinach porannych zostaliśmy poinformowani o ujawnieniu ciał trzech małoletnich pokrzywdzonych. Na miejsce niezwłocznie udał się prokurator. Przeprowadzono oględziny miejsca zdarzenia oraz zewnętrzne oględziny ciał. Celem wyjaśnienia wszelkich okoliczności zdarzenia wszczęto śledztwo w kierunku artykułu sto pięćdziesiąt jeden kodeksu karnego…

– Czy na obecnym etapie istnieją podejrzenia, że to nie było samobójstwo? – spytała niecierpliwa dziennikarka TVN­-u.

– Jak wspomniałem, śledztwo wszczęto w kierunku artykułu sto pięćdziesiąt jeden kodeksu karnego, a więc tak zwanej pomocy do samobójstwa.

– Czyli że ktoś im pomógł – kontynuowała kobieta.

– Wszelkie okoliczności zdarzenia wyjaśni prowadzone postępowanie. Sprawa, z uwagi na jej medialny charakter, została przejęta do prowadzenia przez Prokuraturę Okręgową w Gdańsku i objęta nadzorem Prokuratury Regionalnej.

– A kiedy będzie sekcja? – spytał reporter Wydarzeń.

Otrębiński spojrzał na zegarek.

– Dokładnie w tej chwili w Zakładzie Medycyny Sądowej trwają z udziałem wyznaczonego prokuratora oględziny ciał.

– Czy poznamy wyniki jeszcze dziś?

– O wszelkich ustaleniach będziecie państwo informowani na bieżąco – odparł rzecznik.

– Zabezpieczono monitoring? Czy widać coś na nagraniach? – spytała przedstawicielka TVN­-u.

– Z uwagi na dobro postępowania nie udzielamy takich informacji.

– A czy…

– Tego też nie możemy zdradzić…

– Może ktoś…

Patryk wyłączył mikrofon i odszedł kilka metrów dalej. Sprawdził, czy wszystko zostało dokładnie nagrane, schował sprzęt do plecaka, po czym skręcił w kierunku Ratusza Staromiejskiego.

„Gówno więcej powiedzą” – pomyślał. Wyciągnął komórkę.

– Siemasz, Patryczku, co tam?

– A jak myślisz? – rzucił do słuchawki.

– No nie wiem, zaskocz mnie.

– Sprawę mam. Chodzi o te dzieciaki z dziewiątki.

– Te, co się powiesiły? – zagaił rozmówca.

– Si.

– Wiem tyle, co ty. Z artykułu. I to zresztą twojego.

– Pierdolisz. Gliną jesteś.

– I co z tego – burknął kolega.

– Potrzebuję jakichś informacji. Może być anonimowo.

– Zawsze jest anonimowo – przypomniał policjant.

Patryk minął pomnik znanego astronoma. Na ławeczce dwóch starszych panów spożywało alkohol.

– Misiak, dowiedziałbyś się czegoś? Byłem na konferencji w prokuraturze, ale nic nie powiedzieli.

– Nigdy nie mówią. Wiesz, to są powieszone dzieciaki… Głupio, jakby jakieś wrażliwe informacje wyciekły do mediów.

– Masz mnie za palanta? – obruszył się Skalski.

– Chlapniesz coś, a potem będę miał problemy…

– Wojtuś, proszę, weź poogarniaj. Browarka ci postawię.

– Chyba całą zgrzewkę – mruknął kolega.

– Może być i karton.

KONRAD KROON

Budynek prosektorium Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego wyglądał jak z filmu. I to nie taniego horroru, rzeźni klasy B, lecz porządnego amerykańskiego kina: czyściutkie kafelki, stal nierdzewna, słowem wszystko, co trzeba, by w cywilizowany sposób kroić zwłoki.

Trójka nastolatków ułożona na stołach.

– Od którego zaczynamy? – spytał doktor Jaworski.

– Pan tu rządzi – odparł Konrad.

Lekarz spojrzał na Kroona z ukosa.

– Obaj wiemy, że to nieprawda.

– Próbuję być uprzejmy.

– Jakoś nigdy to panu dobrze nie wychodziło – stwierdził biegły.

– Nie można być mistrzem w każdej dziedzinie.

Jaworski się zaśmiał.

– Teraz lepiej.

Wybór padł na Norberta Brylczyka. Laborant, pan Sławomir, przygotował skalpel, po czym przystąpił do dzieła.

Zazwyczaj zaczyna się od głowy. Sławek naciął skórę, chwycił za włosy i oskalpował chłopaka.

Doktor spojrzał na czaszkę.

– Zgodnie z przewidywaniami? – spytał Kroon.

– Czyściutko – odparł lekarz.

Zewnętrzne powłoki twarzy zawinięto do środka, tak by nie poniszczyć ich podczas krojenia kości. W tym momencie zmarły przestał przypominać człowieka; pozbawiony koloru, z naciągniętym na oczy czołem, brodą niemal dotykającą końcówki nosa sprawiał wrażenie pustej skorupy – pacynki, z której sztukmistrz wyciągnął swoją rękę i odłożył rekwizyt niedbale na półkę.

– Będzie chlapać – ostrzegł laborant.

Konrad odsunął się kilka kroków w głąb prosektorium.

– Panie Sławku… – zaczął Jaworski. – Zresztą nieważne. Pan robi swoje.

Laborant włączył szlifierkę. Zapach palonej kości przywodził Kroonowi na myśl lekko słodką woń, która wypełnia każdy gabinet dentysty. Tarcza powoli, niczym radełko, pokonywała kolejne centymetry okręgu, drobiny pyłu unosiły się w powietrzu. Należało uważać, by nie wejść zbyt głęboko, by nie naruszyć tego, co w środku, miąższu owocu, rzeczywistego celu patomorfologicznej wyprawy do wnętrza Ziemi.

– No i jesteśmy – podsumował pan Sławomir. Delikatnie ściągnął nasadę czaszki.

Doktor zajrzał do środka.

– Żadnych zmian o charakterze przyżyciowym, żadnych wybroczyn…

– Czysta śmierć – podsumował prokurator.

– O ile śmierć może być czysta.

Biegły sięgnął po strzykawkę. Kroon zlecił przeprowadzenie badań fizykochemicznych krwi; należało pobrać materiał. Doktor wypełnił ampułkę, po czym umieścił na niej odpowiednią naklejkę z kodem. Drugi egzemplarz wkleił do zeszytu.

– Na koniec podam panu hurtem numery.

– Jasne.

Krew pobierano dwukrotnie: zazwyczaj z zatok opony twardej oraz serca.

– Jedziemy dalej – powiedział Jaworski po zanotowaniu najważniejszych informacji w swoim kajecie.

– Jeszcze momencik – wtrącił specjalnie wezwany technik kryminalistyki. W poważnych sprawach dbano o to, by dokładnie utrwalić czynność.

– Oczywiście – odparł doktor. – Nigdzie nam się nie spieszy.

Policjant podkręcił czułość na aparacie, przekręcił pokrętło przysłony. Służbowy nikon, stary i niezawodny. Pstryknął kilka zdjęć.

– Już. Możemy kroić.

– Panie Sławku, proszę otwierać! – polecił lekarz.

Otrzewna. Żołądek, wątroba, jelita. Ułożone w miednicy, przyciśnięte przeponą najważniejsze organy.

– Zaczyna się – stęknął Kroon, zatykając chusteczką nos.

Sekcja zwłok to obraz i zapach. Odrealniony widok martwego ciała, wyprutej z ducha powłoki ułożonej na metalowym stole, oraz woń. Gryząca, nieprzyjemna, trudna do pomylenia z czymkolwiek innym. Zapach śmierci.

W momencie otwarcia otrzewnej ciało opuszczały te wszystkie aromaty, które towarzyszyły pracy przewodu pokarmowego oraz kilku innych układów. Fabryka, która właśnie przestała działać. Niestrawione resztki pożywienia, fermentujące płyny ustrojowe, komórki, tkanki, narządy w rozkładzie.

– Wątroba niepowiększona, żołądek nieotłuszczony… – mruczał pod nosem lekarz.

Norbert Brylczyk był typowym piętnastolatkiem. Raczej szczupłym, bez jakichkolwiek dolegliwości zdrowotnych. Mógłby spokojnie przeżyć kolejnych siedemdziesiąt lat. Tyle że leżał właśnie martwy.

– I to by było na tyle – podsumował Konrad.

– Tak. Panie Sławku, pan się postara bardziej niż zwykle – polecił doktor.

Laborant posłusznie schował wyjęte, zważone i zbadane organy do środka, po czym zabrał się za zszywanie denata. Zwłoki miały wrócić do kostnicy i przejść lekki lifting, tak by pogrążeni w żałobie rodzice nie zauważyli, że na ostatniej prostej ktoś zbezcześcił ciało ich pierworodnego. Summa summarum co za różnica, w jakiej postaci te wszystkie martwe tkanki trafią do ziemi, by tam zgnić?

A jednak… szacunek. Zmarłemu należał się szacunek. Trochę pudru i szminki, eleganckie buty, czarny garnitur i piękna dębowa trumna. Dobry Jezu, a nasz Panie, daj mu wieczne spoczywanie.

Po pierwszym z chłopaków przyszła kolej na dziewczynę. Sara Kostrzewska. Dłuższe włosy, wydatne policzki. Zaszklone oczy.

– Proszę pamiętać o zdjęciach – powiedział Kroon, spoglądając na technika.

– Oczywiście, panie prokuratorze.

Procedura wyglądała dokładnie tak samo. Pan Sławek naciął, a następnie ściągnął twarz, oskalpował nieboszczkę, zdjął czaszkę, zajrzał do mózgu. Doktor zbadał organy, serce i płuca, nie zapomniał o pobraniu próbek. Wyniki oględzin skrzętnie notował w kajecie; po tym, jak weźmie prysznic, postara się przelać te wszystkie myśli na druk protokołu, pismo maszynowe, bo przecież tych kulfonów, które sadził w pożółkłym zeszycie w kratę, i tak nikt by nie rozczytał.

– Bidulka – westchnął Konrad.

– Męczyła się najbardziej ze wszystkich – ocenił lekarz. – Kiepska pętla.

Kroon zastanawiał się, jak on by to zrobił. Bo na pewno nie w ten sposób. Żeby dobrze powiesić ciało, trzeba mieć farta. I trochę umiejętności. W dawnym Gdańsku kat był jednym z lepiej opłacanych zawodów. Jego fach wymagał solidnej wiedzy oraz sporej dawki praktyki.

„Nałykałbym się piguł” – podsumował w myślach. „Wziąłbym trochę tabletek od Maciejewskiego, zażył wszystkie naraz. Do tego jakaś flaszka. Muzyka, koniecznie na cały głos. Najlepiej Penderecki. Albo Zeppelini”.

– No i last but not least – zaczął biegły. – Tomasz Jonka. Wszyscy z tej samej klasy?

– Jonka chodził do równoległej. Profil matematyczno­-informatyczny – wyjaśnił prokurator.

– Stąd te pryszcze – zażartował Jaworski.

Kroon milczał.

Pan Sławek przystąpił do dzieła. Z czoła kapał mu pot: praca laboranta to przede wszystkim ciężka fizyczna harówka. Chwycił za czaszkę i naciął skórę.

– Ten jeden miał szczęście – ocenił doktor. – Przełamał kręgosłup.

– Szybka śmierć – dodał Konrad.

Po czterdziestu minutach ostatnie z ciał trafiło z powrotem do lodówki.

– Jeśli o mnie chodzi, prosta sprawa. Może badania krwi coś wykażą, ale… jak tylko będzie pan miał sprawozdanie, proszę dryndnąć.

Kroon zapatrzył się na pustą, brudną od krwi salę prosektorium.

– Oczywiście, że przedzwonię. Ale coś czuję, że to nie będzie prosta sprawa.

PATRYK

Stoczniowe dźwigi KONE odcinały się od intensywnego szafranu nieba. W wiadomościach mówili o niecodziennej anomalii pogodowej: wietrze znad Sahary, który barwił powietrze drobinami złotego pyłu. Ale Patryk Skalski czuł w kościach, że ten piasek pielgrzymujący do Gdańska z samego serca Afryki musiał oznaczać coś więcej.

Sprawa potrójnego samobójstwa stała się najgorętszym tematem medialnym początku wakacji. Przynajmniej tak się wtedy wydawało. Bo przecież nikt nie wiedział, co miały przynieść kolejne tygodnie kanikuły. A planowały obrodzić w naprawdę wiele dramatycznych wydarzeń; zaanonsować kryminalną epopeję, znaczony krwią, zagadką i podstępem mroczny poemat o nieskończonej, nieludzkiej zbrodni.

– A wczoraj, kuźwa, oddałem samochód na myjnię – warknął szef. – Takie moje szczęście.

– Czas się przesiąść na rower – odpowiedział Patryk.

– Na rower. Z dwójką dzieciaków. Pogadamy, chłopie, jak sam dorobisz się szczeniąt.

– Możemy się tego nie doczekać.

Siedzieli w redakcji. Za oknem szalało właśnie coś na kształt burzy piaskowej.

– Jak tam sprawa tych wisielców? – spytał naczelny.

– Właśnie skrobię ci nowy artykuł. Rano była druga konferencja prasowa, po sekcji, ale niczego nie powiedzieli. Otrębiński powtórzył wszystko to, co mówił wczoraj.

– A w ZMS­-ie pytałeś? – zagaił szef.

Skalski był przygotowany na taki rozwój wydarzeń. Postawił gardę.

– Pytałem. Ale odesłali mnie z kwitkiem.

– Oj, dzieciak, dzieciak – stęknął naczelny.

– Odesłali mnie z kwitkiem, więc zadzwoniłem do kumpeli ze szkoły, która pracuje na GUMedzie.

Mężczyzna wyszczerzył zęby.

– Młody, a do tego zdolny. Co ci powiedziała?

– Że oddzwoni, jak się czegoś dowie.

W tym momencie, jak na zawołanie, Patrykowi zadzwonił telefon. Wyciągnął z kieszeni komórkę.

– Siemasz, Agatka, no i co tam? Tak, odwdzięczę się. Nie będzie za co? Aha… no… tak. Że złamany kręgosłup? Uduszenie? W sensie że ktoś… aha. Czyli że zawsze tak jest? Szkoda. To znaczy w sumie dobrze. Głupio zabrzmiało. O tym to chyba nie wypada pisać. Jasne. Kumam. Nie no, i tak jestem megawdzięczny. Spoko. Musimy coś kiedyś na jakiegoś browarka… Tak, najlepiej na Ele. Pewka. No buziaki, pa, pa.

Rozłączył się.

– I co tam, kolego?

Patryk wywalił nogi na biurko.

– Lipa. Zapytała kumpelę, która robi w prosektorium. Podobno podczas sekcji nic nie wyszło.

– A złamany kręgosłup? Coś tam przebąkiwałeś…

Skalski spoglądał na telefon. Wyskoczyło mu powiadomienie o czyichś urodzinach.

– Jak ktoś się dobrze powiesi, to kręgosłup się łamie i śmierć następuje szybko. Jak spierdoli, to się dusi. No i dwójka dzieciaków się udusiła, a jeden połamał se plecy. W sumie nic istotnego.

– O tym lepiej nie pisz.

– Wiadomo… – odparł dziennikarz.

Szef wstał od stołu.

– Ale jakiś artykuł i tak mi musisz skrobnąć. Ludzi interesuje wszystko, cokolwiek wiąże się z tą sprawą.

– Się wymyśli, kierowniku.

– Weź zrób wywiad z jakimś policjantem. Albo psychologiem. Coś, żeby wypełnić stronę tekstem. I dorzuć kilka zdjęć ze stocka.

Patryk wyciągnął fajki. Musiał pilnie wyskoczyć na zewnątrz.

– Zrobię taki materiał, że ci stanie.

Naczelny machnął ręką.

– Już dawno mi nie staje.

KONRAD KROON

– Pan prokurator Kroon? – spytał policjant w mundurze.

– Niestety tak.

– Przyniosłem materiały z komendy.

Konrad przejął od funkcjonariusza szarą kopertę bąbelkową, na której ktoś odręcznie skreślił jego nazwisko oraz umieścił dopisek: DO RĄK WŁASNYCH.

– Odmaszerować! – rzucił jakby od niechcenia, zabierając się do otwierania przesyłki. W środku znajdowała się płyta CD.

Umieścił nośnik w komputerze i włączył głośniki. Na ekranie monitora wyskoczyło nowe okienko. Kroon kliknął w ikonkę pierwszego z plików.

– Jak to format nieobsługiwany? – szepnął pod nosem.

Nacisnął prawy klawisz myszki i wybrał komendę: „Otwórz za pomocą”. Zadziałało.

Prokurator przewinął film do krytycznego momentu. Dojrzał trójkę nastolatków uchwyconych kamerą monitoringu, którzy wchodzą po schodach, przyczepiają liny do zamontowanej w szkolnej bramie kraty, wspinają się na przęsło, zaciskając uprzednio zawiązane pętle, i… skaczą. Jak na komendę, w jednym tempie, bez chwili wahania. Zupełnie jakby ktoś ich zahipnotyzował.

– Ja pierdolę… – mruknął, cofając nagranie o kilka minut.

Raz jeszcze wcisnął „play”.

Wszystko wyglądało dokładnie tak samo. Nadeszli od strony tramwaju, powoli wkroczyli na schody, stanęli w bramie na spoczniku. Później krata, lina, skok.

Zapis był dość kiepskiej jakości.

– Przynajmniej nie zrobili tego w nocy – podsumował, ponownie przesuwając wskaźnik wstecz. – Wtedy w ogóle gówno bym zobaczył.

Oglądał filmik dobre kilkanaście razy. Coś nie dawało mu spokoju. Wyciągnął telefon, przekręcił do Flarkowskiej.

– Dzień dobry, panie prokuratorze… – Gorąca linia. Od wielu lat miała zapisany jego prywatny numer.

– Dostałem monitoringi. Ty to oglądałaś?

– Oglądałam.

– I co?

Policjantka nie bardzo wiedziała, do czego zmierza Konrad.

– I jajco? – odpowiedziała trochę w jego stylu. Zazwyczaj starała się być jednak poważna.

– Właśnie chyba nie. Jesteś w pracy?

– Jestem.

– Przed komputerem? – dopytywał Kroon, wyraźnie podniecony.

– Mogę być przed komputerem.

– A zgrałaś sobie te pliki?

Wiedział, że zgrała. Na pulpit, żeby w każdej chwili móc do nich zajrzeć.

– Jo – palnęła, w tym samym momencie odblokowując ekran. Kliknęła we właściwą ikonkę.

Konrad poprawił słuchawkę.

– Odpal sobie nagranie.

– Odpaliłam siedem sekund temu – powiedziała Flara.

Uwielbiali ze sobą pracować.

– Przewiń do szesnastej minuty.

Zrobiła to, o co prosił.

– Już.

– Widziałaś?

– Co miałam widzieć?

Konrad triumfował. Albo osuwał się w szaleństwo. Tak czy inaczej, był święcie przekonany, że znalazł ślad.

– Oni się patrzą.

– No patrzą – powtórzyła, nie rozumiejąc istoty problemu.

– Zauważyłaś?

Mógłby wyrażać się nieco jaśniej.

– Co miałam zauważyć?

– Że patrzą – powiedział, wyjątkowo mocno akcentując drugą sylabę.

– Panie prokuratorze… nie kumam. Gdzieś patrzą, to oczywiste.

Zaśmiał się pod nosem.

– Nie, Flara, oni nie patrzą gdzieś. Przez krótką chwilę, tuż po czterdziestej trzeciej sekundzie, spoglądają przed siebie. Cała trójka, w ten sam punkt.

Funkcjonariuszka kolejny raz obejrzała wskazany fragment.

– Ja tak tego nie odbieram. Nagranie jest słabej jakości, obraz przeskakuje…

– Justyna. – Konrad zawiesił głos. – Tuż przed skokiem ta trójka nienormalnych dzieciaków zerknęła w tę samą stronę. W miejsce, którego nie objęły kamery. To musi coś znaczyć. I ja chcę wiedzieć co.

Rozdział 3 | Czerwiec

FLARA

„Dobry Boże, broń nas od medialnych spraw” – powiedział niegdyś pewien stary glina tuż przed tym, zanim wyrzucili go z roboty. Każdy doświadczony pracownik organów ścigania zdaje sobie sprawę, że rozgłos w śledztwie cieszy równie mocno, jak śnieg w kwietniu. Najlepiej pracuje się w ciszy: systematycznie kompletuje dowody, bez poganiania, patrzenia na ręce, tłumaczenia się wszystkim świętym z każdej zaplanowanej czynności.

Sprawa samobójczej trójki stała się medialna właściwie od razu i każdy, kto miał z nią do czynienia, doskonale rozumiał, jaka była tego cena. Telewizja, radio i prasa od rana do nocy trąbiły o nastolatkach z gdańskiego liceum ogólnokształcącego. Należało trzymać fason: dokładnie przestrzegać procedur, działać szybko i w koordynacji, skrupulatnie wypełniać kolejne punkty przemyślanego planu śledztwa. Medialność sprawy stanowiła naturalną przyczynę zwiększonej czujności organów ścigania. Ale nie jedyną.

Główny powód, dla którego wszyscy dookoła stawali na rzęsach, by jak najlepiej wykonać powierzone im zadania, był jednak zupełnie inny. Kroon się wkręcił. A gdy Konrad Kroon łapał prokuratorskiego bakcyla…

– Czy to jest potrzebne? – spytała pani Brylczyk.

– Jest potrzebne – wyjaśniła Flara. – Prokurator mi kazał.

– Dobry Boże, wchodzicie tu, jakby on był jakimś oprychem…

– Teresko, oni tak muszą. Muszą się wszystkiego dowiedzieć – powiedział mąż, biorąc zrozpaczoną kobietę pod ramię.

Wyprowadził ją do kuchni.

– Komputery zabieramy? – spytał przybrany do czynności funkcjonariusz.

– Taaa – mruknęła Flarkowska, pobieżnie kartkując zeszyty Norberta Brylczyka.

Pokrzywdzony mieszkał w domku jednorodzinnym na ulicy Hubala, spacerkiem jakieś pięć minut od szkoły. Pokój nie wyróżniał się niczym szczególnym: ot łóżko, regał, szafa, pod oknem duże biurko.

– Koleś lubił szatana – zauważył policjant, wskazując na powieszone na ścianie plakaty.

Rysunki przedstawiały mroczne, półnagie postacie. Skąpane w karmazynie krwi, o płonących oczach, diabelskie stwory opętane żądzą mordu.

Flara podeszła do półki z książkami. Wyciągnęła jedną z pozycji.

– Lubił gry. Jak każdy piętnastolatek.

– No kuźwa, mówię. Siedzą z głowami w tych ekranach, sieczkę z mózgów sobie robią… – Podniósł z szafki zdjęcie pokrzywdzonego. – Ten gówniarz pewnie w życiu w piłkę nie kopał.

Flarkowska zabrała mu fotografię. Odstawiła ją na miejsce.

– Mój syn harata w gałę, a też zalega przed komputerem. Dokładnie przed czymś takim jak to.

Kolega ciężko pokręcił głową.

– To ty na niego lepiej uważaj, kochana.

Chciałaby uważać. Ale zamiast tego całymi dniami siedziała w pracy. Samotna matka. Wiedziała, że powinna poświęcić mu więcej uwagi. A jednak nie potrafiła się zmienić.

– Dzięki za radę. Wsadzę ją sobie w dupę, Majewski.

– Wsadzaj sobie w dupę, co tylko chcesz, Flara – odparł kolega. – Ja po prostu się o ciebie martwię.

Justyna z każdym rokiem stawała się coraz bardziej zgorzkniała. Kiedyś przez wiele lat tkwiła na komisariacie, jej zawodowe życie stało w miejscu. Teraz dostała podkomisarza i pracę w wojewódzkiej, ale… zupełnie jej to nie cieszyło. W dalszym ciągu była sama, a syn coraz bardziej się od niej oddalał.

– Kończymy z tym i jedziemy dalej – powiedziała, pakując do kartonu telefon i kilka pendrive’ów.

– Oni wszyscy mieszkali tu gdzieś w okolicy, co? – spytał Majewski.

– Jo. Pieprzone dzieciaki ze Strzyży.

PATRYK

Nie dowiedział się niczego od prokuratury ani policji. Mimo usilnych prób również pociągnięcie za sznurki w Zakładzie Medycyny Sądowej nie obrodziło w jakiekolwiek informacje. A Patryk Skalski cholernie potrzebował informacji.

Trochę poszperał w necie, obczaił, kto kogo obserwuje na Face­booku, przeleciał wzrokiem po LinkedIn. I tak namierzył Natalię Rosik.

– To było moje pierwsze wychowawstwo.

– Zawsze chciałaś zostać nauczycielką? – spytał Patryk.

Czy chciała zostać nauczycielką? Trudno powiedzieć. Kilka lat temu zamierzała się po prostu bawić, poznała grupkę fantastycznych młodych ludzi, przeżyła najbardziej szalone wakacje swojego życia. Po tamtym lecie zostały tylko wspomnienia oraz minimalistyczny tatuaż: „Krzycz, jeśli żyjesz”.

Natalia była już mężatką. Zachowała swoje panieńskie nazwisko, wiodła spokojne, dość przewidywalne życie. Czasem myślała o Soni. O tym, jak wyglądałaby ich wspólna przyszłość, gdyby zdecydowały się zostać parą. Gdyby Natalia jej nie porzuciła.

– Hard to say – odpowiedziała. – Musiałam wybrać jakąś specjalizację, w Trójmieście brakowało romanistów…

– Podobnie jak kafelkarzy – zauważył Skalski.

– Kiepsko układam płytki – odparła ze śmiechem dziewczyna.

Mieli rozmawiać na poważne tematy. O życiu i śmierci. Lecz najpierw należało się poznać.

– To tak jak ja – przyznał dziennikarz, wyciągając papierosy. – Palisz?

– Nie, dzięki.

Czekał na nią pod „dziewiątką”. Zaproponował, że odprowadzi ją do domu. Głupio gadać o samobójstwie przy kawie; dziesiątki ciekawskich, przypadkowych par uszu czekały na jakąkolwiek poufną informację. Nie wypadało spotkać się w domu, nie mogli rozmawiać w szkole. A więc spacer. Pustymi chodnikami, wzdłuż tramwaju, trzy przystanki: Zajezdnia, Zamenhoffa, Wojska Polskiego. Ze Strzyży na Zaspę.

– Co to były w ogóle za dzieciaki?

Natalia wzruszyła ramionami.

– Ciche, spokojne, wycofane.

– Jakieś problemy?

Zastanawiała się, jak wiele wolno jej zdradzić. Norbert i Sara niepokoili ją od dłuższego czasu. A jednak czuła pewną lojalność. Nie mogła się wysypać.

– W tym wieku każdy ma problemy.

– No ja w liceum nie byłem jakimś tam specjalnym świętoszkiem – przyznał Patryk.

Rosik pomyślała o sobie. Szkołę średnią przeszła względnie spokojnie. Dopiero na początku studiów zaczęła eksperymentować. Ale Brylczyk i Kostrzewska… Wydawali się zwykłymi kujonami. Przynajmniej w pierwszym semestrze. Później im odbiło.

– Grali w jakieś gry, siedzieli w tylnej ławce, trochę im dokuczano.

– Nerdy?

– Można tak powiedzieć.

Doszli do skrzyżowania z Grunwaldzką.

– Strasznie cię muszę ciągnąć za język – westchnął Patryk.

– A co miałabym powiedzieć? Pikantne szczegóły tego, jak ich kocono? Tylko po co? Żeby narobić jeszcze większego gnoju? Obsmarować po śmierci? – obruszyła się Natalia.

Skalski położył jej rękę na ramieniu.

– Ej, to nie tak!

– Długo biłam się z myślami, czy ci w ogóle odpisać. Niepotrzebnie zgodziłam się na tę rozmowę.

Przeszli na drugą stronę jezdni.

– A jednak dałaś mi zielone światło.

– Zupełnie bez sensu – mruknęła.

Patryk musiał zmienić strategię.

– Słuchaj, ja wiem, jaka to lipa być teraz nastolatkiem. I nie chodzi mi tylko o tę trójkę dzieciaków.

– To o co ci chodzi?

Przez chwilę nie odpowiadał. Bardzo ważył słowa, wiedział, że jeden nieostrożny wyraz może wrzucić go na minę.

Weszli na schody kładki.

– O innych. Chcę uderzyć na alarm. Opowiedzieć o problemach polskiej psychiatrii dziecięcej. Że wszyscy mają ten temat w dupie, a ludziom wali się życie. I nikt im nie pomaga. Ty wiesz, jak trudno jest się dziś dostać do specjalisty?

Bingo. Skalski poruszył czuły punkt.

– No okej… – wydusiła Natalia.

Sama przez wiele lat uczęszczała na terapię. Kiedy rodzice się o tym dowiedzieli, ukręcili jej grubą awanturę. Uznali, że jest zwyczajną świruską. Zupełnie nie kumali tematu.

– Możesz wypowiedzieć się anonimowo. O tych nastolatkach, w ogóle o tym, jak wyglądają współczesne dzieciaki. Bo przecież ci wszyscy boomersi, którzy decydują o życiu w naszym kraju, nie mają o niczym bladego pojęcia.

Zatrzymali się nad torami. W stronę Gdyni pomykał właśnie żółto­-niebieski skład kolejki.

– Żadnej taniej dramy – podsumowała nauczycielka.

– W życiu Warszawy!

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

CZĘŚĆ DRUGA

MANE, TEKEL, FARES

Dostępne w wersji pełnej

CZĘŚĆ TRZECIA

WILK ROZSZARPIE LWA

Dostępne w wersji pełnej

CZĘŚĆ CZWARTA

WOLNE MIASTO GDAŃSK

Dostępne w wersji pełnej

CZĘŚĆ PIĄTA

LISTA DAWIDA

Dostępne w wersji pełnej

CZĘŚĆ SZÓSTA

WSZYSTKO, CO WIDZIAŁEŚ

Dostępne w wersji pełnej

POSŁOWIE

Dostępne w wersji pełnej