Tańczmy, ciemność płonie - Sone Cyryl - ebook + audiobook + książka

Tańczmy, ciemność płonie ebook

Sone Cyryl

0,0
44,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

MROCZNY KRYMINAŁ, KTÓREGO NIE DA SIĘ ODŁOŻYĆ!

W Dunli, niewielkim powiatowym miasteczku, dochodzi do samobójczej śmierci młodej prostytutki. Mimo drastycznych okoliczności ujawnienia zwłok organy ścigania decydują się umorzyć sprawę. Wtedy jednak znajdują ciało następnej ofiary…

Początkowo nikt nie chce łączyć spraw w jedno śledztwo. Dunla rządzi się swoimi prawami, a pewnych sekretów lepiej nie ruszać. Kiedy jednak giną kolejne osoby, coraz trudniej zamykać oczy na prawdę. Opinia publiczna domaga się wyjaśnień. Czy w mieście grasuje…

SERYJNY MORDERCA?!

Kolejne pojawiające się tropy szybko okazują się ślepą uliczką. Tymczasem w Dunli coraz głośniej mówi się o działalności tajemniczej neopogańskiej sekty wyznającej kult Rogatego Bóstwa. Rozpoczyna się wyścig z czasem.

Czy da się złapać mordercę, którym może jest… sam Diabeł?

CYRYL SONE – bestsellerowy pisarz i zawodowy prokurator – w mistrzowskim finale PRAWA DUNLI!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 338

Data ważności licencji: 5/21/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © 2025 by Cyryl Sone All rights reserved.

Projekt okładki Mariusz Banachowicz

Fotografia autora © Sylwia Zaręba-Gierz

Redaktorzy inicjujący Oskar Błachut, Robert Medina

Redaktorka prowadząca Katarzyna Kolowca-Chmura

Redakcja Magdalena Wołoszyn-Cępa

Korekta Agnieszka Mąka

Opieka promocyjna Magdalena Sarapata

ISBN 978-83-240-9565-0

Wszelkie podobieństwo do zdarzeń i osób jest przypadkowe i niezamierzone.

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2025

Plik przygotował Woblink

woblink.com

Rozdział 1

Grudzień

LEA

Jak to się właściwie stało, że tamtej mroźnej grudniowej nocy na zasypanym śniegiem moście Poniatowskiego pojawiła się samotna młoda dziewczyna?

Jak to się właściwie stało, że szła zupełnie naga wąskim chodnikiem prowadzącym z Powiśla na Pragę, wolna od cienia czyjejkolwiek uwagi?

Nikt nie wiedział, kim była ani jak naprawdę miała na imię. Nikt nie rozumiał, dlaczego zjawiła się w tamtym mieszkaniu, kogo w nim szukała ani przed czym uciekała. Bo przecież musiała przed czymś lub przed kimś uciekać.

– Jesteś zimna jak lód – powiedziała Lea. – Serio, wyszłaś tak na dwór?

Dziewczyna nie odpowiedziała.

– Idź pod prysznic. Albo lepiej… wskakuj od razu pod kołdrę.

Kilka osób stało przy panoramicznym oknie, obserwując gorejącą na niebie czerwoną zorzę. Wydawało się, że oto w końcu zapłonął sam mrok, że ktoś podpalił ciemność i teraz czeka, aż ten ogień pochłonie cały świat.

– Jak się nazywasz? – spytała Lea, dotykając dłonią jej zziębniętego policzka.

– Anika…

Para półnagich niedobitków wciąż tańczyła na parkiecie, większość gości leżała jednak nieprzytomna w różnych przypadkowych miejscach nowoczesnego apartamentu. Powietrze wypełniał zapach papierosowego dymu wymieszanego z aromatem marihuany, po podłodze walały się rozbite butelki i puste strzykawki.

Nieznajoma obdarzyła Leę garścią niewyraźnych słów. Lea nie starała się ich ani zrozumieć, ani zapamiętać. Była naćpana, od trzech dni w ciągu, skąpana w strumieniu swych zwierzęcych, pierwotnych żądz.

Zaczęła ją całować.

– To się zacznie… – próbowała wydusić Anika, czując, jak powoli gaśnie w niej życie.

Nie odwzajemniła pocałunku.

– Zajebiście mi się podobasz – wyszeptała Lea.

Dziewczyna leżała bezwolna, pogodzona z tym, co nieuchronne. Jej wzrok był nieobecny, zaplątał się gdzieś na granicy światów i za cholerę nie potrafił wrócić.

Lea zbliżyła się do Aniki, obdarzyła ją swoim ciepłem. Gładziła jej włosy, pieściła piersi.

– Co masz na nodze? – zagadnęła, wyczuwając dłonią delikatną nierówność pod lewym kolanem kochanki. – To podwiązka?

Z wszelkiego drzewa tego ogrodu możesz spożywać według upodobania 1 – również i z tego jednego.

Lea brała od Aniki wszystko, na co miała ochotę. Miłość skupiona na sobie. Nieznająca wstydu, niepomna grzechu, nielękająca się kary. Drzewo poznania wyrwane zazdrosnemu Bogu.

Wyziębione ciało właściwie już się poddało.

– To zacznie się w Dunli… – wycharczała Anika, zanim opadły jej powieki.

Lea ułożyła się przy zziębniętym ciele kochanki i również odpłynęła.

Dwie piękne dziewczyny, blondynka i brunetka, wtulone w siebie, obie równie samotne, obie tak samo przeklęte. Złączone w ramionach, splątane w życiorysach.

Dwie piękne dziewczyny, złożone na ołtarzu płonącego nieba. Nie-spokój. Dziki gon pierwotnych bogów. Ciemność obwołana dniem, światłość nazwana nocą.

Nad ranem jedna z nich była już martwa.

1 Rdz 2, 16 [cytat za: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, wyd. IV, Pallottinum, biblia.deon.pl].

Rozdział 2

Grudzień

NIKODEM RAND

W głębi doliny, tuż nad brzegiem skutego lodem jeziora, stał samotny dom; drewniana chata wzniesiona pośród bielonych zimą buków i dębów Dunli. Wiatr, tak głośny zazwyczaj, dziś nucił pieśń przesilenia.

– Skończyłem! – zawołał Niko, lecz nikt mu nie odpowiedział.

Nikodem Rand był przystojnym mężczyzną po czterdziestce. Od kilku tygodni siedział zaszyty w owej uroczej, wiejskiej samotni i kończył pisać swoją najnowszą powieść.

Aktualnie prezentował się cokolwiek nieciekawie. Nieogolony, w dziurawym golfie, wyciągniętych dresach i dawno niepranym bordowym szlafroku. Z brudnymi, nieco za długimi włosami, które błagały o pilną wizytę u fryzjera albo chociaż o porządny prysznic.

Od dobrego miesiąca nie robił nic innego, tylko stukał w klawiaturę. Wychodził z domu jedynie po to, żeby narąbać drewna. Raz w tygodniu wyjeżdżał do miasta na zakupy, ale i wtedy nie rezygnował ze swojego pisarskiego entourage’u.

W kominku za jego plecami palił się ogień. Płomienie skakały wesoło po szczapach drewna, wnętrze domu wypełniał przyjemny sosnowy aromat zmieszany z zapachem suszonego bzu.

Rand raz jeszcze rzucił okiem na skreślony pospiesznie epilog. Potem spojrzał przez okno.

– Jesteś jak heroina – powiedział, wpatrując się w zamarznięte jezioro. – Łatwo cię przedawkować.

Przeniósł wzrok na komputer. Wystukał na klawiaturze sześć najważniejszych liter: Koniec.

Wstał od biurka. Podszedł do barku i nalał sobie szklaneczkę czegoś mocniejszego, po czym obrócił się do stojącego obok magnetofonu. Wcisnął „play”.

Z głośników poleciał Hendrix.

– Wybacz, stary – mruknął, wyłączając piosenkę. – Ciebie mam już dość. Potrzebuję nowego kawałka. Nowy kawałek na nową opowieść.

Zerknął do pudełka z kasetami. Wygrzebał jedną na chybił trafił i włożył do odtwarzacza.

– O to chodziło – podsumował, kiwając głową w rytm muzyki.

W zaczarowanej zimowej chacie rozległy się dźwięki akustycznej ballady Paint It, Black.

I see a red door

And I want it painted black.

– Znowu Stonesi? – Odstawił na stół szklankę z whisky. – Mam nadzieję, że tym razem nie znajdę żadnego trupa.

Dosłownie w tej samej chwili zadzwonił jego telefon. Nikodem spojrzał na wyświetlacz.

– Lea? A ta czego znowu chce?

Kliknął ikonkę zielonej słuchawki.

– Co tam, skarbie? Stęskniłaś się?

– Ratuj mnie – szepnęła zdartym, pełnym bólu głosem.

– Co? – Dałby sobie uciąć rękę, że to żart. Dziewczyna brzmiała jednak śmiertelnie poważnie.

Prawo Dunli. Skąpane we krwi, spragnione zemsty. Gdzieś tam pod skórą Rand przeczuwał nadciągające kłopoty. Nie-spokój znów pukał w jego okno.

– Niko, wpadłam w zajebiste gówno. I tylko ty możesz mnie z niego wyciągnąć…

LEA

Warszawa nie pamiętała takiej zimy. Całe miasto pokrywał gęsty, biały puch. Nawet żółtawy budynek stołecznej Siódmej Komendy Rejonowej Policji wyglądał jakoś inaczej niż zwykle.

Na biurku aspiranta Baczyńskiego stała śmierdząca tanim plastikiem chińska choinka, wyłudzona na bazarze Różyckiego od jednego pasera.

– Cofniemy się więc jeszcze raz do tyłu – polecił policjant – i wszystko mi ładnie opowiesz.

– A można się cofnąć w inną stronę?

– Co?

– Gówno – fuknęła Lea.

Funkcjonariusz nachylił się nad przesłuchiwaną. Miał ochotę pieprznąć ją w twarz, ale po ostatnich akcjach z zatrzymanymi komendant wzmógł kontrolę nad prawidłowością stosowania środków przymusu bezpośredniego.

– Zawsze jesteś taka wyszczekana?

– Tylko jak gadam z psami.

Sama prosiła się o lanie.

– Rzecz w tym, że nie gadasz. Nic mi nie chcesz powiedzieć – bąknął funkcjonariusz.

– Bo niczego nie pamiętam.

– Było tyle nie ćpać.

– Chciałabym już stąd wyjść.

Na twarzy policjanta pojawił się wyraz rozbawienia.

– Przecież ty nigdzie już sobie nie pójdziesz! Złożymy wniosek o areszt.

– Za złamanie ciszy nocnej? – prychnęła zatrzymana.

– Za zabójstwo. Albo nieumyślne spowodowanie śmierci lub nieudzielenie pomocy. Już nasza w tym głowa. Jakiś paragraf bankowo na ciebie znajdziemy.

Lea miała mocną delirę. Doznawała na przemian napadów zimna i gorąca, ciągle się pociła.

– Brzmi jak mocne dowody, Columbo.

– Brzmi jak trup w łóżku.

– To nie moje łóżko. Pogadajcie z właścicielem.

Kryminalny podrapał się po głowie.

– A właśnie. Jeszcze ci dopierdolimy naruszenie miru.

– Chciałabym zadzwonić.

– Już dzwoniłaś – zauważył funkcjonariusz. – I jakoś twój rycerz na białym koniu się nie zjawił.

– Może zajechał po drodze na jednego.

– To taki sam ćpun jak ty?

– Większy – odparła.

Policjant spojrzał na pokryte szronem okno. Mróz ozdobił szybę tysiącem drobnych listków.

– To masz przesrane.

– Całe życie mam przesrane.

– Tak jak tamta zajebana laska – skwitował kryminalny. – Coś ty jej dała?

Lea oparła czoło o dłonie. Cholernie potrzebowała się położyć.

– Mówię ci, że jej nie znałam.

Funkcjonariusz wydawał się nieprzekonany.

– Przycisnęliśmy tego pedała z kolczykiem w nosie. Powiedział, że to twoja dupa.

– Nie znałam jej – powtórzyła.

– Podobno znalazł was razem w łóżku. Z tym że ona była sztywna.

Trudno było to wszystko racjonalnie wytłumaczyć. Kiedy Lea rano otworzyła oczy, wciąż wydawało się jej, że śni. Jednak dziewczyna obok niej faktycznie była martwa.

– Musiała się zaćpać.

– To prawdopodobna wersja. Pytanie tylko, kto podał jej prochy.

Skrzyżowała ramiona.

– Nie ja.

– Nie ty… – Policjant zawiesił głos. – To ciekawe. Bo okazuje się, że w całym tym waszym hippisowskim burdelu tylko ty ją znałaś.

– Nie znałam jej – wyparła się po raz trzeci.

– Nikt jej nie zapraszał. Nikt nie wiedział, kiedy przyszła ani skąd się tam wzięła. Po prostu nad ranem znaleźli ją z tobą w łóżku. Sztywną.

Lea nie wiedziała, które elementy układanki były prawdą, a które jedynie wytworem jej narkotycznych wizji. Mimo to doskonale rozumiała, że martwa dziewczyna pojawiła się na imprezie dopiero ostatniego dnia.

– Bzykałyśmy się. I tyle.

– Z obcą typiarą?

– Z obcą typiarą – odpowiedziała.

Kryminalny poślinił usta.

– A to ty taka łatwa jesteś? Lubisz się puszczać z kim popadnie?

Zrozumiała, że niebieski ma na nią ochotę.

– Daj mi wody.

Podszedł do niej i delikatnie dotknął palcem jej policzka.

– Mogę dać ci znacznie więcej. Ale wiesz, jak to działa. Coś za coś.

– Pierdol się. I zabierz tę łapę, bo ci ją odgryzę.

Policjant analizował w myślach możliwe ruchy. Cyrson wyglądała na zwykłą kurwę. Bez żadnych kontaktów, bez żadnych pleców. Na komendzie nie było dziś prawie nikogo. Mógł jej to tu zrobić i pies z kulawą nogą by się nią nie zainteresował.

– Potrzebujesz faceta – zarechotał. – Chcesz, to ci pokażę, jak się bawią rodowici warszawiacy.

– Twój szef wie, że jesteś pieprzonym zboczeńcem?

– Mój szef ma wywalone na takie szmaty jak ty. Myślisz, że jesteś pierwsza? Myślisz, że mało takich cichodajek przyjeżdża tu ze wsi w nadziei na łatwy szmal?

W tym momencie ktoś nacisnął klamkę. W drzwiach pokoju pojawił się czterdziestoletni mężczyzna w wysokich butach i bordowym szlafroku. Tuż za nim stała umundurowana funkcjonariuszka.

– Przez przypadek podsłuchaliśmy, o czym gadacie – zaczął Rand. – To by się nadawało co najmniej na dyscyplinarkę.

– A ty kim, kuźwa, jesteś? – zdziwił się kryminalny.

– Duchem Przyszłych Świąt. A teraz puść ją do domu albo powiem mojej mecenasce, żeby złożyła na ciebie zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa.

Policjant spłonął rumieńcem.

– Ale ja…

– Przemoc seksualna to zajebiście śliski temat – wszedł mu w słowo Niko. – Kapujesz, Columbo?

NIKODEM RAND

Oliwkowe porsche 911 skręciło w aleję Waszyngtona. Nikodem siedział za kierownicą, Lea kuliła się obok niego na fotelu pasażera.

– Dokąd jedziemy? – spytała.

– Do mnie.

– Chyba nie chcesz tam wracać?

W zeszłe wakacje zostawił jej klucze do swojego nowoczesnego apartamentu na warszawskiej Pradze. Potem wyjechał do Dunli.

– Zapomniałaś podlać kwiaty?

– Ostatnio zapomniałam o wielu rzeczach – odpowiedziała Lea. – I wolę ich sobie nie przypominać.

Samochodem delikatnie zarzuciło. Zima przyszła dość niespodziewanie, Rand należał do grupy spóźnionych kierowców, którzy nie zdążyli zmienić opon na zimowe.

– Czyli tak to wygląda z zewnątrz… – westchnął.

– Co wygląda?

– Jak człowieka poniesie melanż.

Lea nakryła się szczelniej płaszczem.

– Nie mów, że nigdy nie byłeś w tym miejscu.

Zaśmiał się.

– Byłem nie raz. Tylko zawsze brakowało mi perspektywy.

Zatrzymali się przed kamienicą.

– Nie chcę tam wracać.

– To gdzie mam się zatrzymać?

– Odwieź mnie do domu – poprosiła.

– Do Dunli?

– Nie. Na Ochotę.

– A ja? Muszę się w końcu przebrać w coś bardziej zimowego niż szlafrok.

Spojrzała na niego ze smutkiem.

– Niko, błagam. Potrzebuję być teraz u siebie.

Siedzieli w salonie. Wszyscy współlokatorzy wyjechali na święta, Lea miała całe mieszkanie na wyłączność. Wzięła gorący prysznic, zrobiła im kawę i otuliła się grubym polarowym kocem.

– Dziękuję, że przyjechałeś.

– Nie ma sprawy.

– Nie wiedziałam, do kogo mam się odezwać. Sorry, że zjebałam ci Wigilię.

– I tak nie planowałem wracać do Gdańska.

Chwyciła mocniej kubek.

– Mamie będzie przykro.

– Mojej mamie jest przykro, odkąd mnie urodziła. Chyba zdążyła pogodzić się z myślą, że decyzja o rodzicielstwie była błędem.

– Kurwa, to jest jakiś koszmar.

– Mówimy ciągle o rozmnażaniu czy przechodzimy płynnie do tego fragmentu, w którym tłumaczysz, dlaczego zrobiłaś nielegalne rejwy w moim mieszkaniu?

– Przepraszam – wyszeptała.

Nikodem podszedł do półki z książkami. Zwrócił uwagę, że brakuje tam jego powieści.

– Powiesz mi, co się właściwie stało?

– Nie wiem, co się stało.

– Myślałem, że to tylko głodny kawałek dla niebieskich – podchwycił.

Lea nakryła się mocniej kocem.

– To głodny kawałek dla wszystkich.

– Wstydzisz się?

Nie znała wstydu, ale…

– Kurwa, Niko! Spałam w łóżku z martwą laską! I nie mam bladego pojęcia, skąd się tam wzięła!

– Nieraz się zastanawiałem, skąd jakaś laska pojawiła się w moim łóżku.

– Naćpałam się, najebałam…

– Mówią, że alkohol i dragi to Photoshop w płynie – wszedł jej w słowo. – Ale fakt. Ze sztywną jeszcze tego nie robiłem.

Rzuciła w niego poduszką. Spudłowała.

– To nie jest śmieszne!

Schylił się, chwycił za poliestrową poszewkę i ułożył poduszkę na sąsiednim podnóżku.

– Policja coś ci o niej powiedziała?

Lea pokręciła głową.

– Tylko pytali. Uważają, że mam z tym coś wspólnego.

– A masz?

Znów zaprzeczyła.

– To była tego typu impreza, na które nie zaprasza się ludzi, tylko sami przychodzą. Zaczęliśmy w piątek, ona pojawiła się w niedzielę po północy.

– Dwudziestego drugiego grudnia?

– Technicznie rzecz biorąc, był już dwudziesty trzeci.

– Czyli wczoraj – podsumował.

– Czyli wczoraj.

Cyrson zatonęła we własnych myślach. Jedynym, co pamiętała, była smutna twarz Aniki i jej nieobecny wzrok.

– Leżałyśmy nago w łóżkach. Była cholernie zimna.

– Myślałem, że stała się zimna dopiero nad ranem.

– Przestań! – zbeształa go. – Nie o to mi chodzi.

Usiadł z powrotem na fotelu.

– Sorry. Mów dalej.

Spojrzała na paznokcie u rąk. Pomiędzy hybrydą a skórą znajdowało się całkiem sporo wolnego miejsca. Powinna umówić się do manikiurzystki.

– Kojarzę, że kręciła się tak po mieszkaniu. W sensie bez ubrania.

– Lubię takie imprezy.

– Chyba wychodziła tak na dwór – kontynuowała Lea. – Przynajmniej tak mi się wydaje, że o czymś takim rozmawiałyśmy.

– A co mówili twoi znajomi?

– Nic nie mówili. Kiedy nad ranem zadzwoniliśmy po karetkę, większość z nich spierdoliła. Resztę złapały psy.

– To będzie trzeba ustalić fakty.

– W sensie że co?

Nikodem wstał.

– W sensie że jadę sprawdzić swoje mieszkanie. A potem wpadnę do ciebie obejrzeć razem Kevina. W końcu są święta.

LEA

Potrzebowała alibi. Policja zarzuciła jej włamanie, nie uwierzyła w historię o tym, że właściciel dobrowolnie wydał jej klucze.

„W systemie mamy, że mieszkanie należy do jakiejś spółki” – zauważył funkcjonariusz.

„Nikodem od nich wynajmuje. Spytajcie ich”.

„Spółkę mamy spytać?” – zarechotał policjant. „W Wigilię?”

„To zadzwońcie do Randa”.

„Nie załatwiamy takich spraw przez telefon. Jeśli ma nas przekonać, musi przyjechać na komendę”.

Kim była zmarła dziewczyna? Skąd się tam wzięła, czego szukała i po jaką cholerę władowała się Lei do łóżka?

O przebiegu wydarzeń zdecydowały w głównej mierze narkotyki. Lea pozwoliła się prowadzić tym wszystkim chemicznym substancjom, które zamieniły jej mózg w wysypisko śmieci. Przekroczyła granicę. I przyszło jej zapłacić za to wysoką cenę.

Policja zarekwirowała jej telefon. Gdyby mieli dość oleju w głowie, przeszukaliby też pewnie jej chałupę. Była jednak Wigilia, a stołeczny garnizon cierpiał na chroniczny brak funkcjonariuszy.

Siedziała w salonie swojego wynajmowanego warszawskiego mieszkania otulona grubym kocem. Tak naprawdę potrzebowałaby się porządnie przespać, ale po takiej dawce prochów jedynym, co mogło przynieść jej ukojenie, były kolejne prochy.

Miała wrażenie, że stała się martwa w środku. Pusta jak pień spróchniałego drzewa.

– Tym razem przegięłaś, Cyrson – szepnęła do siebie.

Powinna była zadzwonić do rodziców. Przeprosić za to, że nie przyjechała na święta. Wymyślić jakiś dobry powód. Skłamać. Pożalić się na szefa, który polecił jej pracować przez całą Wigilię, a dwudziestego siódmego kazał startować z wyprzedażą. Powinna była zadzwonić do rodziców i zełgać. W żadnym wypadku nie mówić prawdy.

„Ciekawe, czy odbiorą Alberta” – pomyślała.

Jej starszy brat od ponad roku przebywał w prywatnym ośrodku dla osób cierpiących na kłopoty ze zdrowiem psychicznym. Lea każdego dnia wyrzucała sobie, że źle postąpiła, kierując go na leczenie.

„Nienawidzą mnie. Nienawidzą mnie, bo zrobiłam z niego czubka”.

Albert kilka razy przekroczył granicę. Widział anioły i diabły, słuchał ich zwodniczych podszeptów. Trawiony przez nie-spokój, potrafił zatracić się w świecie własnych omamów.

Ostatnimi czasy Leę nawiedzały podobne demony. Miłek mówił, że to przez narkotyki, radził, by zrobiła sobie od nich krótką przerwę.

„Spróbuj, czy potrafisz trochę nie ćpać”.

„Pewnie, że potrafię”.

„No to wiesz. Tak na chwilę może wyluzuj?”

„Spoko. Przemyślę to”.

Później jednak wpadała do niego nawalona, a on pierwszy wyciągał zioło. Potem leciało już wszystko. Kokaina, mefedron, emka. Jedno na odwagę, drugie na energię, trzecie tak dla sportu.

„Słuchaj, jeszcze ten jeden melanż, a potem dajemy sobie spokój”.

„Dobra, Miłek. Od poniedziałku”.

Tamtego dnia nie planowała iść na imprezę. Obiecała rodzicom, że wróci do Dunli, po drodze odbierze Alberta. W piątek jednak pokłóciła się z matką. Poszło przez telefon o jakąś pierdołę, od słowa do słowa zrobiło się nieciekawie. Rzuciła słuchawką, wyskoczyła na szybkiego drinka.

Pili na Zbawku, później poszli w miasto. W sobotni poranek tańczyli w Luzztrach, ale to był dopiero początek imprezy. Pamiętała bal w mieszkaniu jakiegoś starego grafficiarza, później kolejny klub. Tuż przed świętami trudno było o konkretny melanż, zwłaszcza że z niedzieli zrobił się poniedziałek. Wtedy przypomniała sobie, że ma klucze do mieszkania Nikodema.

Dwudziestego trzeciego balowała z jakimiś totalnie randomowymi ludźmi. Jedynym jej znajomym był właśnie Miłek. Sąsiedzi straszyli, że zadzwonią na policję, ale gówno zrobili. Być może gdyby wykazali się konsekwencją i ściągnęli niebieskich, dalsze wydarzenia wyglądałyby zupełnie inaczej.

Chwilę po północy w mieszkaniu pojawiła się Anika. Nad ranem była już martwa.

NIKODEM RAND

Nikodem dziękował losowi za podziemny garaż. Przy tak silnym śniegu praktycznie wszystkie miejsca postojowe na ulicy były zasypane.

Zatrzymał się przed bramą nowoczesnej praskiej kamienicy. Wcisnął przycisk pilota, poczekał, aż podniesie się szlaban, po czym zjechał na dół. Na jego miejscu stał jakiś motocykl, Niko zaparkował więc w poprzek, blokując wyjazd trzem innym pojazdom.

Wyłączył silnik, wyszedł na zewnątrz. Korytarz wyprowadził go na klatkę schodową. Przywołał windę.

Aluminiowe drzwi rozsunęły się na boki. W środku stała odziana w drogie futro kobieta, na oko dobrą dyszkę starsza od niego. Zmarszczki starannie trzymane w ryzach przez odpowiednio dobrane zabiegi – botoks, kwas, w policzkach zaszyte jakieś nici. Tylko podstępna szyja zdradzała, że czas to prawdziwy skurczybyk i trudno go oszukać.

Trzymała w rękach przestraszonego teriera.

– Ściągnąłem panią?

– Na to wychodzi – odburknęła. – Jechałam do góry.

Spojrzała na Randa z pogardą. Trzeba uczciwie przyznać, że ten, w podziurawionym szlafroku i grubych zimowych butach, prezentował się cokolwiek osobliwie.

– To może jakiś znak – stwierdził.

– Słucham?

– Że zamiast wyjechać do góry zjechała pani na sam dół. Życie to kapryśny zawodnik. Lubi dawać pstryczka w nos.

Piesek zaszczekał.

– Pan tu mieszka? – spytała, wciąż nie spuszczając wzroku z jego bordowego szlafroka.

– Jak nie zapomnę kluczy.

Winda zatrzymała się na drugim piętrze. Niko skinął sąsiadce na pożegnanie i ruszył w stronę swojego mieszkania.

– To pan jest tym pisarzem?! – rzuciła na odchodne.

– Bywam nim.

– Ładnie to tak dudnić po nocy?! Ludzie nie mogą spać! – wrzasnęła.

Od konieczności udzielenia odpowiedzi uwolniły Randa drzwi windy, które zgodnie z wpojonym im wzorcem po kilku sekundach znów się zamknęły.

– To nie imprezy są temu winne, moja droga – szepnął pod nosem. – Tylko hormony.

Przed drzwiami wynajmowanego apartamentu kręciło się kilku mężczyzn. Jeden z nich dłubał coś przy zamku, dwóch podpierało ściany. Był jeszcze ten czwarty, szczupły, tak zwany klient w garniturze.

– Nie potrzebuję kablówki – powiedział Niko, zatrzymując się na korytarzu.

– Nie montujemy kablówki.

– Coś ewidentnie montujecie. Jak nie kablówkę, to pewnie panele fotowoltaiczne.

Mężczyzna w garniturze zmrużył oczy.

– To pan! To pan!

– Jaki tam znowu pan… Nikodem jestem.

– Dzwoniłem do pana kilkadziesiąt razy! Nie odbiera pan ode mnie telefonu!

– Zmieniłem numer. Stara komórka utopiła mi się w jeziorze.

Garniturowy zmarszczył czoło.

– Pamięta mnie pan?

– A powinienem?

– Świderski Jakub. Pracuję w Prestige Rent House – wyjaśnił. – Podpisywaliśmy umowę na wynajem…

Nikodemowi coś zaświtało.

– No jasne. I naprawiacie mi drzwi? Mam nadzieję, że na koszt firmy.

– Wymieniamy zamki – odparł ten w garniturze. – Umowa została rozwiązana w trybie natychmiastowym.

– Z jakiego powodu? Zresztą nieważne. Chyba się domyślam. A my tam nie mamy jakiegoś okresu wypowiedzenia?

– Naruszył pan w sposób rażący obowiązki najemcy.

– Jak mogłem naruszyć obowiązki, jak nie było mnie w mieście? – spytał podchwytliwie.

Mężczyzna w garniturze spojrzał na asystujących mu osiłków.

– To jest decyzja naszej spółki. Może pan zabrać swoje rzeczy, może odwołać się do sądu…

Rand poklepał go po plecach.

– Nie bój żaby, przyjacielu. I tak nienawidziłem tego miejsca.

– No to dobrze. Obędzie się bez komplikacji.

Nikodem wszedł do środka. Był typem człowieka, który nie przywiązywał się do przedmiotów. Jego ciuchy stały pod ścianą spakowane w wielki foliowy worek.

– To wszystko? – spytał.

– Tak. Nie miał pan wielu rzeczy – stwierdził ten w garniturze.

– Zgadza się. Wolę kolekcjonować wspomnienia niż graty.

Niko podszedł do drzwi.

– I jakie ma pan dobre wspomnienia związane z tym miejscem?

– Beata.

Mężczyzna nie zrozumiał.

– Jaka Beata?

– Taka miła dziewczyna z waszego biura.

W Prestige Rent House pracowała tylko jedna dziewczyna o imieniu Beata. I tak się składa, że była narzeczoną Świderskiego.

– Beata? – powtórzył zdziwiony mężczyzna.

– Tak. Blondynka. Duże niebieskie oczy, dość wysoka, szczupła. Znamię na prawej pachwinie.

Świderski zrobił wielkie oczy.

– Skąd pan…

Niko zagryzł dolną wargę.

– Negocjowaliśmy obniżkę czynszu. Dostałem sporo gratisów. – Chwycił za worek z rzeczami. – Proszę ją pozdrowić. Wesołych świąt!

WANDA

Pół roku temu jechała z Warszawy do Dunli gotowa zacząć nowe życie. Po trzech miesiącach marzenia zamieniły się w koszmar. Nowy dom Wandy spłynął krwią jedenastoletniego chłopca, a ona uciekła najdalej jak mogła.

Zeszłej jesieni zaszyła się w rodzinnej chałupie w podwarszawskim Piasecznie. Państwo Achtelik, oboje już dobrze po siedemdziesiątce, podupadli na zdrowiu. Wanda postanowiła się nimi zaopiekować.

Zwinęła się do skorupy, odpłynęła z głównego nurtu zdarzeń, odwiesiła karierę na haczyk z tabliczką „później”. Była silną kobietą. Doskonale rozumiała, że w końcu przyjdzie taki czas, gdy znajdzie w sobie moc, by wyjść na prostą. Jednak jeszcze nie w tej opowieści.

– Zaraz siadamy do stołu! – zawołała z dołu matka.

– Momencik…

– Nie mogę dłużej trzymać ryby w piekarniku!

Chwilę przed kolacją postanowiła zadzwonić do Nikodema. Wiele lat temu łączyło ich gorące uczucie. Jeśli na nasze życie przypada tylko jedna prawdziwa miłość, jej wygasła wraz z odejściem od Randa.

– Cześć. Skończyłeś? – rzuciła do słuchawki.

Niko właśnie wyjeżdżał z garażu.

– Co skończyłem? Ładować się w kłopoty?

– O to nawet nie pytam – zaśmiała się. – Chodziło mi o nową powieść.

Auto włączyło się do ruchu.

– Tak. Dwa dni temu – odparł Nikodem, rozmasowując obolały policzek. Niewyparzona gęba kosztowała go kilka kolejnych siniaków.

– Przyślesz mi?

– Żartujesz?

– Kiedyś dawałeś mi każdy rękopis – przypomniała.

– Myślałem, że to kiedyś już do nas nie wróci.

Wanda ugryzła się w język. Zdała sobie sprawę z konsekwencji własnej nieostrożności. Nieopatrznie dała mu właśnie fałszywą nadzieję.

– Bo nie wróci – powiedziała twardo. – Po prostu chciałam na to spojrzeć. Tak po redaktorsku. Wiesz, siedzę teraz na bezrobociu. Mogłabym przez chwilę zająć czymś umysł.

– Spoko – odparł, wjeżdżając na most.

Kilka nocy temu wędrowała nim tajemnicza naga dziewczyna.

Achtelik zebrało się na pogawędki. Jak bardzo starałaby się to zamaskować, jej również cholernie doskwierała samotność.

– Po Nowym Roku sprzedaję ten dom – obwieściła.

Ta decyzja wydawała się oczywista.

– Jesteś pewna?

– Jestem pewna. Już nigdy nie wrócę do Dunli.

Nieświadomie znów rzuciła wyzwanie Diabłu. W niedalekiej przyszłości ponownie miała zawędrować nad tamto przeklęte jezioro, by raz jeszcze spojrzeć śmierci w oczy.

– Czy to oznacza wyprowadzkę?

– Spokojnie. Mieszkaj tam sobie, ile chcesz. Takie rzeczy zwykle wleką się w nieskończoność.

– Świetnie się składa, bo właśnie wypowiedzieli mi lokal.

– Który? Ten na Pradze?

– Tak. Podobno sprawiałem za dużo kłopotów.

Zaśmiała się do słuchawki.

– I tak długo z tobą wytrzymali. Pamiętasz, jak mieszkaliśmy razem na Powiślu, a ty zalałeś całe piętro kamienicy, bo urządziłeś w łazience basen dla kaczek z parku?

Samochód mijał właśnie Pałac Kultury.

– Niczego mi nie udowodnisz.

– Mam zdjęcia – zachichotała.

– To pewnie fotomontaż. W końcu robisz w telewizji.

– Och, Niko, Niko, to była prawdziwa jazda bez trzymanki.

Zatrzymał się na światłach.

– Niepotrzebnie wysiadałaś. Dalej tak jeżdżę.

– Wiem, Rand – westchnęła. – Dlatego właśnie musiałam wysiąść.

LEA

Smutek ciągle wkrada się nam do życia. Jest podstępny, złośliwy i cichy; nawet w największym szczęściu potrafi obdarzyć nieznośną melancholią. Czasem pobudza do zmiany, najczęściej po prostu niszczy. To dziwna emocja, raczej nieprzyjemna, podobno potrzebna, być może konieczna. Lei Cyrson smutek towarzyszył od najmłodszych lat, nigdy jej nie opuszczał.

Narkotyki przywracały dziewczynie codzienną radość, pozwalały się wyluzować, oderwać od problemów. Euforia, brak hamulców, niezwykłe pokłady empatii. Po każdej dawce sztucznej radości przychodził jednak zjazd.

Leżała na łóżku, niezdolna ruszyć jakąkolwiek kończyną. Pogrążona w głębokiej apatii, pozbawiona apetytu, zżerana od środka przez wielkiego, śliskiego Robaka. Czuła, jak kręcił się po jej ciele, buszował w umyśle, dobierał do resztek zwichniętego serca.

– Zostaw mnie – rozkazała.

– Tym razem przeholowałaś, co? – wycharczał Robak.

– Wyjdź z mojej głowy.

– Sorry. Nie potrafię.

– Jakoś wlazłeś. Znajdziesz wyjście.

Robak się zaśmiał. Zadudniło jej w głowie.

– Zostanę z tobą aż do śmierci – odparł. – Swoją drogą, to chyba całkiem niedługo.

– Spierdalaj.

– Przy tym trybie życia szybko się przekręcisz.

Nakryła głowę mocniej poduszką.

– Chcę spać.

– Możesz spać. Ale nie możesz nie śnić. A ja będę czekał.

– Na co będziesz czekał?

– Aż znów zrobisz się głodna. Aż znów mnie nakarmisz.

Wygramoliła się z łóżka. Pobiegła do kuchni, otworzyła szafkę z lekami. Wysypała je wszystkie na blat, rozpaczliwie szukała właściwego pudełka.

– Idziemy znowu w miasto? – zapytał z nadzieją Robak.

– Idziemy spać.

– Ale wiesz, że ja też tam będę?

– Po tym, co wezmę, nigdzie cię nie będzie – fuknęła. – Rozpłyniesz się w powietrzu.

Robak podsunął jej obraz zmarłej dziewczyny. Nagie, zziębnięte ciało Aniki, przystrojone podwiązką z wężowej skóry.

– Bardzo mi się podobało.

– Spieprzaj.

– Podobał mi się wasz seks i to, jak wyżarłaś jej duszę.

– Wyjdź z mojej głowy!

– Ależ kochana – zarechotał Robak. – Ja jestem twoją głową!

Uderzyła się pięścią w czoło. Pilnie potrzebowała właściwych prochów.

– Nie słyszę cię. Nie będę z tobą rozmawiać.

– Udawaj dalej. Tak jak udajesz przed nimi.

– Niczego nie udaję! – obruszyła się.

– Całe życie udajesz. Ale mnie jednego nie oszukasz. Jestem kawałkiem ciebie.

– Jesteś pieprzonym halunem.

– Jestem tą częścią twej duszy, o której starałaś się zapomnieć – syknął Robak. – Ale ostatnio za mocno mnie karmisz, żebym siedział cicho. Podoba mi się to, co robisz.

Ibuprom, polopiryna, jakieś leki na zgagę. Krople do nosa, do uszu, plastry, octenisept. Kolekcja godna prawdziwej lekomanki. Nifuroksazyd, metafen, thiocodin. Ale gdzie, do cholery, wcisnęła te tabletki na sen?!

– Nie odzywaj się – palnęła zrezygnowana.

– Myślałem, że po wyjeździe z Dunli już nigdy się nie spotkamy. Ale ty po prostu nie umiesz inaczej…

– Spieprzaj.

– To nie Dunla jest problemem. Tylko ty.

W końcu chwyciła w dłoń plastikowo-aluminowy listek zolpidemu. Według recepty należało przyjąć jedną tabletkę. Lea wycisnęła cztery, wsadziła wszystkie naraz do buzi i popiła mlekiem z kartonu.

– Żegnaj i nie wracaj.

Robak wyszczerzył swą bezzębną paszczę.

– Wrócę szybciej, niż sądzisz.

Położyła się do łóżka. Za oknem zmierzchało, uradowane dzieci wyglądały z nadzieją pierwszej gwiazdki. Lea liczyła, że po zamknięciu oczu nie zobaczy żadnej gwiazdy. Że spotka ją tylko ciemność, cisza i pustka, niosące głębokie ukojenie.

Zamknęła oczy.

– Dobranoc, księżniczko.

– Fuck off – poleciła.

Robak zwinął się w kłębek. Cierpliwie czekał na ciąg dalszy.

NIKODEM RAND

Przekręcił klucz w zamku i wszedł do mieszkania.

– Spotkałem po drodze Mikołaja! – zawołał Niko. – Zachlał tak samo jak ty. W tym roku świąt nie będzie!

Nie ściągnąwszy butów, zajrzał do salonu, obszedł kuchnię, skończył w jej pokoju. Lea leżała na łóżku, nakryta grubą kołdrą w poszewce w panterkę.

– Nie było karpia – szepnął.

Dziewczyna spała kamiennym snem. Niko postawił na podłodze swój worek z rzeczami, wygrzebał z niego komplet świeżych ciuchów i poszedł do łazienki.

Odkręcił kurek.

– Mam nadzieję, że nie będziesz mieć mi za złe – mruknął, smarując się cudzą pianką.

Starannie rozprowadził ją po twarzy, następnie zanurkował do szafki w poszukiwaniu maszynki. Udało mu się znaleźć jakąś tanią jednorazówkę. Na szczęście miał dość miękki zarost. Poczekał, aż w kranie pojawi się wystarczająco gorąca woda, zanurzył ostrze w jej strumieniu, po czym przystąpił do pracy.

W zlewie zatańczyły czarne drobiny brody zmieszane z beżową pianą. Wyglądały jak kosmetyczna stracciatella: trochę śmietanki, kapka czekoladowych wiórków.

– Od razu dziesięć lat młodziej, Rand – ocenił, spoglądając na swoje odbicie w zaparowanym lustrze.

Przez ostatnie dwa miesiące właściwie tylko pisał; nie ćwiczył, ale z drugiej strony mało co jadł. Dzięki temu jego ciało wciąż nie dorobiło się tłuszczu, a mięśnie nadal prezentowały się imponująco.

Wskoczył do wanny. Uwielbiał ten moment, w którym skóra nie wiedziała, czy woda jest lodowato zimna, czy nieomal wrząca. Powoli zsuwał się coraz niżej, w końcu zanurkował pod powierzchnię owego prowizorycznego jacuzzi.

Kąpiel trwała dobrą godzinę. Co jakiś czas Niko odkręcał kran, zmuszając stary bojler Viessmanna do wyprodukowania większej ilości gorącej wody. W końcu jednak stwierdził, że już wystarczy. Spłukał się starannie prysznicem i wyszedł na zewnątrz.

– Ręcznik… nie mam ręcznika.

Na chybił trafił chwycił jeden z tych, które wisiały wcześniej w łazience. Zbliżył go do nosa i od razu wyczuł aromat wanilii i cynamonu. Tak właśnie pachniała Lea.

Wciągnął na siebie świeże jeansy oraz czarną lnianą koszulę i nie kłopocząc się skarpetkami, boso wyszedł z łazienki.

Lea wciąż spała w najlepsze. Usiadł na fotelu naprzeciwko niej, spojrzał na malujący się za oknem krajobraz zaśnieżonej stolicy.

Warszawa wyglądała inaczej niż zwykle. Śnieg nadawał nocy niezwykłego blasku, sprawiał, że światła miasta były miękkie i ciepłe. Nadszedł wigilijny wieczór. Większość ludzi spędzała ten czas w gronie najbliższych, puszczając w niepamięć dawne urazy, ciesząc się, że świat choć na chwilę postanowił zwolnić.

Wiele lat temu Nikodem obiecał sobie, że w święta nigdy nie będzie samotny.

„Nigdy nie byłem dobry w obietnice” – pomyślał.

W tym momencie zawibrował mu telefon. Zerknął na wyświetlacz. Wiktoria.

Najlepszego dla Ciebie:*

„Oryginalna gramatyka” – skwitował w myślach.

W zeszłe wakacje wydarzyło się między nimi coś w rodzaju wakacyjnego romansu. Romansu przerwanego tragiczną śmiercią brata dziewczyny. Wiktoria wyjechała do Irlandii, Nikodem znów został sam. Czy liczył na coś więcej? Zawsze liczymy na coś więcej.

I dla ciebie – odpisał. – Pozdrów kogo lubisz.

Najbardziej lubię Ciebie – odpowiedziała. Chwilę później na ekranie pojawiło się urocze selfie. Wiktoria wysyłała mu wirtualnego buziaka.

Ja dalej siebie nie lubię – wystukał. – Co u ciebie?

Po chwili na ekranie pojawiła się kolejna wiadomość.

Pracuję w pubie. Rodzice przyjechali do mnie na święta, zastanawiają się nad przeprowadzką.

Co z oczu, to z serca. Po tym, co wydarzyło się w rodzinie Lorenzów, trudno było sądzić, że kiedykolwiek uda im się znaleźć spokój w Dunli.

„Zielona wyspa” wydawała się najlepszą opcją.

Pozdrów ich – polecił.

Sekundę później spłynęła jednak na niego refleksja.

Albo lepiej nie. Po prostu bawcie się dobrze – sprostował.

Spoko. Jak kiedyś będziesz na Wyspach, odezwij się. Brakuje mi dobrego seksu.

Niko spojrzał na śpiącą Leę.

– Nigdy nie brakowało mi seksu. – Wstał z fotela i ułożył się obok dziewczyny. – Zawsze brakowało mi jedynie bliskości.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej