Zarzewie buntu - Brandon Mull - ebook + audiobook

Zarzewie buntu ebook i audiobook

Brandon Mull

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jason Walker musi znaleźć drogę powrotną do Lyrianu. Rachel została tam sama, a Jason zdobył cenną informację, którą musi przekazać porzuconym przyjaciołom z Lyrianu, jeśli mają mieć jakąkolwiek szansę przetrwania i pokonania złego cesarza Maldora.

Kiedy wreszcie udaje mu się powrócić do dziwnego i zagrożonego świata, od razu pakuje się w tak poważne kłopoty, jak jeszcze nigdy dotąd, ponieważ jest najbardziej poszukiwanym zbiegiem na kontynencie. W tym czasie Rachel zaczyna odkrywać nowe umiejętności, które mogą okazać się kluczowe w walce przeciwko tyranii Maldora.

Po misji, która się nie powiodła, pojawia się nowy cel – zebrać wszystkich pozostałych przy życiu bohaterów Lyrianu. Czy uda się przekonać niezbędnych sprzymierzeńców, zanim cesarz zdławi raczkującą rebelię? Jason, Rachel i ich grupa bohaterów-weteranów stawi czoło nowym wrogom i ogromnym trudnościom, próbując zapoczątkować rozpaczliwe powstanie. Nie przegap drugiego tomu bestsellerowej sagi Brandona Mulla.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 583

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 25 min

Lektor: Filip Kosior

Oceny
4,7 (239 ocen)
179
47
11
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Fafliki

Nie oderwiesz się od lektury

powiem tyle:Zakochałem się.
10
Ani16

Nie oderwiesz się od lektury

" Pozaświatowcy. Tom 2. Zarzewie buntu" autorstwa Brandona Mulla jest niesamowitą historią o kolejnych przygodach Jasona i Rachel w Lirianie. Bohaterowie lektury muszą połączyć siły by wspólnie walczyć z wrogiem. Polecam.
10
SuziOwca

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna książka polecam też tom 1 świat bez bohaterów
00
MirkaKrzys

Nie oderwiesz się od lektury

10/10 supeeeeeeeerr
00
Stokrotka123

Nie oderwiesz się od lektury

Mega
00

Popularność




Mapy

Pro­log

Wygło­szona prze­po­wied­nia

Książę wszedł do kom­naty. Powie­trze wypeł­niały odra­ża­jąco słod­kie wyziewy. Łagodny blask roz­sta­wio­nych świec nie wystar­czał i więk­szość sta­ro­daw­nych rzeź­bień ginęła w mroku. Książę słono zapła­cił za dotar­cie do tej świą­tyni. Przy­ja­ciele zgi­nęli. Rodzina uznała, że zanie­dbał obo­wiązki wobec niej i Tren­si­co­urt. On jed­nak musiał się dowie­dzieć.

Zakap­tu­rzone ako­litki pocią­gnęły za łań­cu­chy, by wycią­gnąć z pach­ną­cego basenu ocie­ka­jącą płytę. Ciało wyroczni zanu­rzono w gli­nie, tylko jej twarz pozo­stała widoczna – jedyna nie­rów­ność na mokrej, gład­kiej powierzchni płyty. Kobieta miała zamknięte oczy.

Książę cze­kał. Ako­litki umo­co­wały łań­cu­chy, po czym się odda­liły. W kom­na­cie zapa­dła cisza.

Wyrocz­nia otwo­rzyła oczy. Pokry­wała je mleczna war­stewka, tłu­miąc brąz tęczó­wek i przy­da­jąc biał­kom opa­li­zu­jący odcień.

– Gal­lo­ran – powie­działa wyrocz­nia.

– Słu­cham – odpo­wie­dział, cho­ciaż nie wie­dział, czy powi­nien się ode­zwać i czy mogła go sły­szeć; uszy miała ukryte w bloku.

– Jesteś ostat­nią nadzieją Lyrianu – oznaj­miła.

Już wcze­śniej to podej­rze­wał. Dla­tego wła­śnie się zja­wił – żeby powie­dziano mu to jasno i wyraź­nie. Wraz ze sło­wami wyroczni jego przy­pusz­cze­nie skry­sta­li­zo­wało się w pew­ność. Na barki spadł mu miaż­dżący cię­żar obo­wiązku.

– Co muszę zro­bić? – zapy­tał.

– Bez cie­bie Mal­dor zatrium­fuje. Jego rządy będą strasz­liwe. Kró­le­stwo ni­gdy nie wydo­brzeje. Musisz inter­we­nio­wać.

– Ja sam?

– Poja­wią się inni, żeby słu­żyć pomocą. Droga będzie mozolna. Wielu zgi­nie. Suk­ces jest mało praw­do­po­dobny. Jed­nakże dopóki ty pozo­sta­niesz, nadzieja nie zgi­nie.

– Gdzie mam zacząć? Czy Słowo jest klu­czem?

– Poszu­ki­wa­nie Słowa będzie nie­zbędną czę­ścią two­jej podróży. Ja strzegę jed­nej sylaby. Droga jest dłuż­sza, niż myślisz.

Książę ski­nął głową.

– Co jesz­cze możesz mi powie­dzieć?

– Nic nie jest pewne. Wiele dróg pro­wa­dzi do znisz­cze­nia. Zosta­niesz pod­dany pró­bom prze­kra­cza­ją­cym twoją wytrzy­ma­łość. Jeżeli prze­trwasz próby, które cię cze­kają, zosta­niesz mężem bez żony, ojcem bez syna, boha­te­rem bez misji, kró­lem bez ziemi. Mimo to, nie trać ducha. Trzeba zgu­bić drogę, by ją odna­leźć. Trzeba stać się pustym, by móc się napeł­nić, sła­bym, by stać się sil­nym, śle­pym, by przej­rzeć na oczy.

Roz­dział 1

Powrót

W cie­pły sierp­niowy pora­nek Jason Wal­ker przy­kuc­nął za mło­dym pał­ka­rzem i małym łapa­czem. Nie odry­wał oczu od nie­wi­dzial­nego pro­sto­kąta strefy straj­ków, cho­ciaż maska ogra­ni­czała mu pole widze­nia. Nie­któ­rzy sędzio­wie w tej lidze odwa­żali się sta­wać na bazie domo­wej bez maski, ale rodzice Jasona upie­rali się, żeby ją zakła­dał. Na pod­sta­wie obja­wów, jakie opi­sał w czerwcu, leka­rze orze­kli, że to wła­śnie wstrzą­śnie­nie mózgu musiało dopro­wa­dzić do jego tajem­ni­czego znik­nię­cia, które zakoń­czyło się tym, że Jason poja­wił się na far­mie w Iowa, twier­dząc, że nie pamięta nic z tego, co wyda­rzyło się w cza­sie minio­nych czte­rech mie­sięcy.

Mały pał­karz wziął zamach. Zer­k­nął na bie­ga­cza przy trze­ciej bazie, a potem na bie­ga­cza przy pierw­szej. Zna­lazł się w trud­nej sytu­acji. To była trze­cia runda let­nich play­of­fów. Jego dru­żyna pro­wa­dziła jed­nym punk­tem, a to była ostat­nia zmiana w ataku i padły już dwa auty; aktu­alny stan wyno­sił trzy bole (błędy mio­ta­cza) i dwa strajki (błędy pał­karza). Pulchny dzie­ciak na bazie domo­wej był dru­gim pod wzglę­dem wyni­ków pał­karzem w prze­ciw­nej dru­ży­nie.

Bie­gacz przy pierw­szej bazie zyski­wał sporą prze­wagę. Mio­tacz zszedł ze sta­no­wi­ska i cisnął piłkę do pierw­szo­ba­zo­wego. Bie­gacz rzu­cił się z powro­tem do swo­jej bazy, a potem popro­sił o czas, żeby spo­koj­nie sta­nąć.

Mio­tacz odzy­skał piłkę. Bie­gacz na pierw­szej znowu rzu­cił się chci­wie, by ukraść bazę. Mio­tacz ponow­nie rzu­cił do pierw­szo­ba­zo­wego, ale ten upu­ścił piłkę. Cho­ciaż nie odto­czyła się daleko, bie­gacz z trze­ciej śmi­gnął do bazy domo­wej. Pał­karz się wyco­fał.

– Rzu­caj na domową! – wrza­snął mio­tacz, kiedy pierw­szo­ba­zowy zła­pał wresz­cie piłkę.

Piłka śmi­gnęła do łapa­cza, który pra­wie uprze­dził bie­ga­cza, ale ten wje­chał w niego bar­kiem i wszedł na bazę domową. Mały łapacz pole­ciał do tyłu na zie­mię, piłka wypa­dła mu z ręka­wicy.

– Wypa­dasz! – zawo­łał Jason, wyma­chu­jąc pię­ścią.

Gra­czom na boisku wyrwał się rado­sny okrzyk. Tre­ner prze­ciw­nej dru­żyny, chudy męż­czy­zna o ciem­nej opa­le­niź­nie i jesz­cze ciem­niej­szych wąsach, popę­dził do Jasona. Zaczął wrzesz­czeć, nim dotarł do bazy domo­wej. Oczy wycho­dziły mu z orbit, ślina pry­skała ze spierzch­nię­tych ust.

– Co z tobą, sędzio?! Co to za decy­zja?! To nasz sezon! Ślepy jesteś? Upu­ścił piłkę!

Jason zdjął maskę i spoj­rzał na wście­kłego tre­nera. W ciągu ostat­nich sze­ściu mie­sięcy sta­wił czoło ogrom­nemu, żąd­nemu krwi kra­bowi, prze­chy­trzył bły­sko­tli­wego kanc­le­rza, poje­dyn­ko­wał się z mści­wym diu­kiem i przeciwsta­wił się złemu cesa­rzowi. Tre­ner Leo nie robił na nim wra­że­nia. Męż­czy­zna kopał w zie­mię, obrzu­ca­jąc go kurzem i wyma­chi­wał ner­wowo rękami. Żyły nabrzmiały mu na szyi. Naj­wi­docz­niej naśla­do­wał widziany w tele­wi­zji napad zło­ści jakie­goś mena­dżera z pierw­szej ligi.

Pod­biegł do nich Matt, sędzia z pierw­szej bazy. Sta­nął mię­dzy Jaso­nem i wście­kłym tre­ne­rem.

– Ej, spo­koj­nie! – rzu­cił sta­now­czo.

– Dam sobie radę – powie­dział Jason, wycho­dząc zza przy­ja­ciela. – No dobra, zechce mnie pan posłu­chać czy mam pana zawie­sić?

Tre­ner zamknął usta, oparł ręce na bio­drach i spoj­rzał pło­ną­cymi oczami. Wyraz jego twa­rzy ostrze­gał, że nic, co Jason powie, nie zdoła go ugła­skać.

– Zasady w tej lidze wyma­gają, żeby w takich sytu­acjach bie­gacz wcho­dził wśli­zgiem na bazę domową.

– A co to znowu za zasada? – Tre­ner na­dal się wście­kał, ale stra­cił część pew­no­ści sie­bie.

– Zasada, dzięki któ­rej dzie­wię­cio­letni łapa­cze nie lądują w szpi­talu. Gdyby bie­gacz wyprze­dził piłkę, zro­bił­bym wyją­tek, ale został dotknięty piłką i wyau­to­wany, i zdo­był bazę tylko dzięki temu, że nie zro­bił wśli­zgu. Przed następ­nym sezo­nem pro­szę poznać zasady, a potem nauczyć ich swo­ich gra­czy.

– Sędzia ma rację, Leo – rzu­cił prze­cią­gle zza siatki ochron­nej sędzia pro­wa­dzący punk­ta­cję.

Tre­ner skrzy­wił się szy­der­czo, ale nie odpo­wie­dział. Rozej­rzał się po rodzi­cach, gapią­cych się na niego z alu­mi­nio­wych try­bun, a potem odwró­cił się, by spio­ru­no­wać Jasona wzro­kiem, jakby to jego winił za swój żenu­jący popis.

Jason uniósł brwi.

Tre­ner wró­cił na ławkę rezer­wo­wych.

– Dobra robota – powie­dział Matt, kle­piąc Jasona w plecy. – To się nazywa zacho­wać zimną krew.

– Muszę sobie przy­po­mi­nać, że ci goście to po pro­stu ojco­wie, któ­rzy despe­racko chcą, żeby to ich dzie­ciak wygrał. Na swój spo­sób to miłe, że tak się przej­mują.

– Przez sport wielu ludzi zaczyna świ­ro­wać.

Jason ode­tchnął głę­boko, pró­bu­jąc zapo­mnieć o całym incy­den­cie.

– Wyno­simy się stąd?

– Jasne.

Ruszyli w stronę rowe­rów. Dru­żyny zbiły się w grupki, żeby wznieść okrzyki.

– Wpad­niesz dziś wie­czo­rem na imprezę u Tima?

– Nad base­nem? Nie wiem. Może.

– Daj spo­kój – nale­gał Matt. – Będzie ubaw. Lato kie­dyś się skoń­czy.

– Zoba­czymy.

– Czyli nic z tego. – Matt wes­tchnął. – Kie­dyś w końcu będziesz musiał roz­wa­żyć powrót mię­dzy żywych.

Jason nie bar­dzo wie­dział, jak na to zare­ago­wać. Jak miał wyja­śnić, co go naprawdę trapi? Przy­ja­ciele zakła­dali, że jego skłon­ność do samot­nic­twa wynika z nie­sławy, która spa­dła na niego po tym, jak na cztery mie­siące znik­nął z hory­zontu. O jego zagi­nię­ciu mówiono w ogól­no­kra­jo­wych wia­do­mo­ściach, podob­nie jak o jego nagłym poja­wie­niu się, kiedy więk­szość już myślała, że Jason nie żyje. Rze­czy­wi­ście, jego nie­obec­ność ścią­gnęła liczne kło­poty. Poja­wiły się dzie­siątki próśb o wywiady. Co prawda, nie­któ­rzy dzien­ni­ka­rze mu sprzy­jali, ale inni oskar­żali Jasona o to, że zmy­ślił wypa­dek i celowo się ukry­wał. Poza tym, stra­cony czas skom­pli­ko­wał mu życie w szkole. Po nara­dzie z rodzi­cami i nauczy­cie­lami, Jason spę­dził więk­szość lata, przy­go­to­wu­jąc stosy prac, dzięki czemu od jesieni zacznie następną klasę, zamiast powta­rzać rok.

Jego praw­dziwy kło­pot pole­gał na tym, że nie mógł nikomu powie­dzieć prawdy. Tra­fił do innego świata. Zna­lazł tam przy­ja­ciół i wro­gów. Ryzy­ko­wał życie i doko­nał wiel­kich czy­nów. Wró­cił do domu wbrew swo­jej woli, zosta­wia­jąc mnó­stwo nie­do­koń­czo­nych spraw. Zosta­wił tam samą dziew­czynę ze stanu Washing­ton. Poznał klu­czową tajem­nicę, która może zmie­nić spo­sób, w jaki boha­te­ro­wie z tam­tego świata pró­bują sta­wić opór cesa­rzowi Mal­do­rowi.

Jak mógł to wyja­śnić Mat­towi? Albo rodzi­com? Nie­za­leż­nie od tego, jakie dowody by przed­sta­wił ani jakie szcze­góły opi­sał, nikt by mu nie uwie­rzył. To brze­mię nale­żało tylko do niego. Cho­ciaż doświad­cze­nia z Lyrianu cał­ko­wi­cie zaprzą­tały jego myśli, gdyby spró­bo­wał powie­dzieć komuś prawdę, wylą­do­wałby w szpi­talu psy­chia­trycz­nym!

Ze wszyst­kich przy­ja­ciół to Matt naj­bar­dziej sta­rał się być dla niego opar­ciem. Po powro­cie z Lyrianu Jason rzu­cił base­ball. Jego główne cele jako mio­ta­cza wyda­wały się nic nie­zna­czące w porów­na­niu z nowymi zmar­twie­niami. Jed­nakże na­dal kochał ten sport, więc zgło­sił się na ochot­nika do sędzio­wa­nia latem w dwóch ligach dzie­cię­cych. Wolon­ta­riat wią­zał się z nie­wielką pre­sją i wyma­gał znacz­nie mniej czasu niż praw­dziwa gra i tre­ning. Matt też się zgło­sił – tylko po to, żeby spę­dzać z Jaso­nem wię­cej czasu.

– Prze­pra­szam – powie­dział Jason. – Ostat­nio tylko kwa­szę zabawę. Ostrze­ga­łem cię, że mam w gło­wie mętlik. Żałuję, że nie mogę tego wyja­śnić.

– Nie przej­muj się – odpo­wie­dział Matt, łapiąc rower. – Kto by nie czuł się zmie­niony po tym, co prze­sze­dłeś? Nikt nie ma ci tego za złe. Nikt, kto by się liczył. Gdy­byś tylko tro­chę wylu­zo­wał, zoba­czył­byś, że nie­wiele się zmie­niło. Kogo to obcho­dzi, czy grasz czy nie? Wszy­scy się stę­sk­nili za twoim towa­rzy­stwem.

– Dzięki – odpo­wie­dział Jason, upy­cha­jąc strój sędziow­ski do torby. – Spró­buję wpaść.

Przy­ja­ciel przyj­rzał mu się uważ­nie.

– Możemy pójść razem. Chcesz, żebym po cie­bie wpadł?

– Lepiej nie.

Matt poki­wał głową.

– A co powiesz na lunch?

– Nie, dzięki. Może zoba­czymy się wie­czo­rem.

– Jak chcesz. – Matt wzru­szył ramio­nami. – Poga­damy póź­niej.

Matt odje­chał na rowe­rze. Jason wsiadł na swój i poje­chał do domu. Jeśli nie będzie ostrożny, wkrótce straci wszyst­kich przy­ja­ciół. Czy celowo odpy­chał od sie­bie ludzi? To, że nie domknął swo­ich spraw w Lyria­nie, nie gwa­ran­to­wało, że znaj­dzie drogę powrotną. Czy mu się to podo­bało, czy nie, moż­liwe, że znowu będzie musiał zacząć praw­dziwe życie w nor­mal­nym świe­cie. Osta­tecz­nie, za nie­cały mie­siąc zacznie się szkoła. Regu­larny plan zajęć bar­dzo utrudni mu pustel­ni­cze życie.

Kiedy doje­chał do domu, zosta­wił rower w garażu i wyj­rzał na tyły w poszu­ki­wa­niu Cie­nia, swo­jego labra­dora. Nie­stety, nikogo nie było w domu. Rodzice przy­wią­zali się do psa pod­czas nie­obec­no­ści Jasona i pew­nie zabrali go na spa­cer.

Jason wyco­fał się do swo­jego pokoju. Ostat­nio spę­dzał tu mnó­stwo czasu. Pod­szedł do szafy i zdjął pudełko od butów z gór­nej półki. Z szu­flady wyjął notat­nik i dłu­go­pis. Zdjął dwie gumki z pudła, otwo­rzył je i wyjął ludzką rękę. Odcięty nad­gar­stek uka­zy­wał ide­alny prze­krój przez kość, mię­śnie, ścię­gna, nerwy i naczy­nia krwio­no­śne.

C-Z-E-Ś-Ć. Jason napi­sał pal­cem litery na wyję­tej dłoni. Odło­żył rękę i wziął dłu­go­pis gotowy do trans­kryp­cji.

Nie teraz – ręka odpo­wie­działa pośpiesz­nie w języku migo­wym.

Widocz­nie Fer­rin znowu wpa­ko­wał się w jakieś kło­poty. Jason skon­tak­to­wał się z roz­sad­ni­kiem wkrótce po powro­cie z Iowy. Nauczył Fer­rina alfa­betu w języku migo­wym, posłu­gu­jąc się książką z biblio­teki publicz­nej. Ta żmudna forma komu­ni­ka­cji była jego jedy­nym łącz­ni­kiem z Lyria­nem. Jason skru­pu­lat­nie zapi­sy­wał wszyst­kie ich roz­mowy.

Był wdzięczny za tę żywą rękę. Sta­no­wiła jedyny nama­calny dowód tego, co się wyda­rzyło. Zasta­na­wiał się, czy bez niej nie uwie­rzyłby w końcu, że mie­siące spę­dzone w rów­no­le­głym wszech­świe­cie były tylko roz­bu­do­wa­nym uro­je­niem.

W czerwcu, zaraz po otrzy­ma­niu wia­do­mo­ści od syna, rodzice przy­je­chali z Kolo­rado, żeby zabrać go z Iowy. Ojciec miał dobre ubez­pie­cze­nie, więc wkrótce po tym, jak Jason opo­wie­dział histo­rię o czte­ro­mie­sięcz­nej amne­zji, w cza­sie któ­rej jakimś cudem prze­wę­dro­wał setki mil, aż odzy­skał pamięć odziany w brudne, domo­wej roboty ubra­nia pośrodku pola kuku­ry­dzy, został ode­słany do neu­ro­loga. Jason zapew­nił lekarkę, że niczego nie przy­po­mina sobie po tym, jak zja­wił się w pracy po ude­rze­niu w głowę piłką base­bal­lową, opie­ra­jąc się poku­sie zmy­śle­nia prze­ra­ża­ją­cej histo­rii o pory­wa­czach z kosmosu, wyja­ła­wia­ją­cych świa­tłach i bada­niach za pomocą sond. Kiedy go zapy­tano, jak dostał się do Iowy, Jason zaczął snuć teo­rie, że być może jest nar­ko­lep­ty­kiem i luna­ty­kiem zara­zem.

Po bada­niach rezo­nan­sem magne­tycz­nym pani neu­ro­log potwier­dziła, że jeśli ude­rze­nie wywo­łało wstrzą­śnie­nie mózgu, jak zakła­dała na pod­sta­wie opi­sa­nych przez Jasona obja­wów, to nie pozo­sta­wiło ono żad­nych trwa­łych i widocz­nych zmian. U Jasona zdia­gno­zo­wano amne­zję następ­czą, która – jak wyja­śniła neu­ro­log – ozna­czała nie­zdol­ność do zapa­mię­ta­nia zda­rzeń nastę­pu­ją­cych po ura­zie.

Jason miał prze­czu­cie, że lekarka nie uwie­rzyła do końca w jego histo­rię, ale ni­gdy nie zapę­dziła się tak daleko, by nazwać go kłamcą. Rodzice nie poj­mo­wali, jak to moż­liwe, że przy całej uwa­dze poświę­co­nej przez media zagi­nię­ciu Jasona nikt go nie zauwa­żył, kiedy mie­sią­cami błą­kał się po kraju z amne­zją. Uparli się, żeby poszedł do tera­peuty, który otwar­cie pró­bo­wał zba­dać, czy Jason mówi prawdę na temat stra­co­nych mie­sięcy. Jason jed­nak zwie­rzył mu się tylko ze snu, który zawie­rał wiele szcze­gó­łów z Lyrianu. Osta­tecz­nie prze­stano drą­żyć kwe­stię jego znik­nię­cia.

Jason zasta­na­wiał się, czy nie zwie­rzyć się ze wszyst­kiego rodzi­com i nie wyko­rzy­stać obcię­tej dłoni jako dowodu. Osta­tecz­nie jed­nak uznał, że żywa ręka – cho­ciaż sta­nowi nie­wy­tłu­ma­czalne dzi­wac­two – nie jest jesz­cze nie­zbi­tym dowo­dem, że odbył podróż do innego świata. Dłoń wywo­ła­łaby tylko kolejną, bar­dziej upo­rczywą serię pytań, na które nie miał odpo­wie­dzi.

Odło­żyw­szy rękę z powro­tem do pudełka, Jason włą­czył kom­pu­ter. Poza ręką miał jesz­cze jeden dowód, że podróż do Lyrianu rze­czy­wi­ście się wyda­rzyła. Wszedł do kata­logu ze zdję­ciami i, kli­ka­jąc myszką, prze­był labi­rynt kata­lo­gów, aż dotarł do tego, który nazy­wał się „Rachel”.

W nim zna­lazł zdję­cia Rachel Marii Woodruff, trzy­na­sto­latki z Olym­pii w sta­nie Washing­ton, która zagi­nęła w Parku Naro­do­wym Arches tego samego dnia, w któ­rym znik­nął Jason. Ścią­gnął te foto­gra­fie z naj­róż­niej­szych stron w całym Inter­ne­cie.

Naj­wy­raź­niej pie­nią­dze i zna­jo­mo­ści miały zna­cze­nie, bo rodzice Rachel zdo­łali zamie­nić jej znik­nię­cie w jedną z naj­więk­szych sen­sa­cji roku. Histo­ria była o tyle zagad­kowa, że rodzina prze­by­wała sama z prze­wod­ni­kiem w nie­zwy­kle odlud­nym miej­scu. Rachel znik­nęła bły­ska­wicz­nie i po cichu. Ogromna ekipa pośpiesz­nie wezwa­nych ratow­ni­ków nie zna­la­zła ciała ani śla­dów prze­mocy. Idąc tro­pem Rachel, dotarto do natu­ral­nego łuku skal­nego, gdzie ury­wały się wszel­kie ślady.

Jeśli idzie o zain­te­re­so­wa­nie mediów, nie zaszko­dził też fakt, że Rachel była foto­ge­niczna, a jej rodzina dys­po­no­wała dzie­siąt­kami aktu­al­nych foto­gra­fii, które mogła poka­zać. Nie wspo­mi­na­jąc już o tym, że ojciec zapro­po­no­wał milion dola­rów nagrody – bez zbęd­nych pytań – każ­demu, kto przed­stawi infor­ma­cje, które dopro­wa­dzą do odna­le­zie­nia Rachel.

Jason przyj­rzał się kolo­ro­wej foto­gra­fii Rachel patrzą­cej znad płótna, które wła­śnie malo­wała. Na innym stała obok chu­dej blon­dynki, obie nosiły stroje lek­ko­atle­tyczne. Trze­cie zdję­cie to był por­tret zro­biony w stu­dio – sama twarz i ramiona. Rachel wyglą­dała jak ładna dziew­czyna z sąsiedz­twa, tyle że miała odro­binę wię­cej klasy, zarówno jeśli idzie o fry­zurę, jak i stroje.

Jason zasta­na­wiał się, czy nie zadzwo­nić ano­ni­mowo do jej rodzi­ców i nie dać im znać, że ją widział i że nic jej nie jest. Jed­nakże z takim tele­fo­nem wią­zało się sporo pro­ble­mów. Po pierw­sze, nie wie­dział, czy Rachel na­dal jest cała i zdrowa. Kiedy ostatni raz o niej sły­szał, ucie­kała z Tar­kiem ści­gana przez cesar­skich żoł­nie­rzy. Po dru­gie, rodzice Rachel mogliby jakoś namie­rzyć dzwo­nią­cego, a on nie miał żad­nego alibi. Zagi­nął w tym samym cza­sie, byłby więc bar­dzo inte­re­su­ją­cym podej­rza­nym, gdyby kie­dy­kol­wiek powią­zano go ze sprawą. A po trze­cie, nie miał poję­cia, czy Rachel kie­dy­kol­wiek wróci do domu, więc okru­cień­stwem byłoby budzić w jej rodzi­cach fał­szywą nadzieję.

Wyłą­czył kom­pu­ter, wstał i zaczął krą­żyć po pokoju. Nie cier­piał tego, że jako jedyny czło­wiek na świe­cie wie­dział, gdzie znik­nęła Rachel. Nie cier­piał tego, że jako jedyny czło­wiek na świe­cie mógł – być może – spro­wa­dzić ją z powro­tem. Nie cier­piał tego, że jako jedyny czło­wiek na świe­cie wie­dział, że sekretne słowo, które miało rze­komo znisz­czyć czar­no­księż­nika Mal­dora, było tak naprawdę wymyślną misty­fi­ka­cją, mającą na celu roz­pro­sze­nie sił wro­gów i ocenę ich moż­li­wo­ści.

Jason roze­brał się i wziął prysz­nic. Wytarł­szy się i ubraw­szy, spoj­rzał na swoje odbi­cie w lustrze. Nie odzy­skał wiele wagi od powrotu z Lyrianu. Cho­ciaż wyco­fał się z base­ballu, od powrotu do domu wytrwale ćwi­czył. Tre­no­wał narzuty na podwó­rzu za domem. Bie­gał. Robił brzuszki, pompki i pod­cią­gał się na drążku. Kupił książkę o karate i ćwi­czył w pokoju.

– Dobrze wiesz, dokąd idziesz – powie­dział do swo­jego odbi­cia. – Zawsze tam idziesz, kiedy czu­jesz się tak jak teraz. Nie ma po co tego odwle­kać.

Poszedł wyjąć rękę z pudełka po butach i wrzu­cił ją do pla­sti­ko­wej torby na zakupy, którą scho­wał do czar­nego ple­caka z zapa­sami. Wło­żył szary T-shirt i zawią­zał lekką kurtkę w pasie. Wło­żył nową parę solid­nych butów, scho­wał w zapi­na­nej na suwak kie­szeni kurtki wodo­od­porny apa­rat jed­no­ra­zowy, zarzu­cił ple­cak i wsu­nął scy­zo­ryk do kie­szeni dżin­sów, na wypa­dek gdyby dzi­siej­szy dzień miał się oka­zać tym dniem.

Przed ogro­dem zoo­lo­gicz­nym Vista Point Jason wyjął z port­fela sezo­nową prze­pustkę i mach­nął nią przy wej­ściu. Igno­ru­jąc tłumy, poszedł pro­sto do basenu hipo­po­tama. Jak to robił przy ponad dwu­dzie­stu poprzed­nich oka­zjach, zajął swoją zwy­kłą pozy­cję przy barierce.

Za pierw­szym razem, kiedy ponow­nie odwie­dził zoo, zamie­rzał wsko­czyć do basenu i dać się znowu połknąć hipo­po­ta­mowi. Jed­nakże gdy tak stał i patrzył na ospałe zwie­rzę, ogar­nęły go wąt­pli­wo­ści. A co jeśli hipo­po­tam nie zechce go połknąć? Jeżeli tylko go pokie­re­szuje, a świad­ko­wie potwier­dzą, że Jason celowo wszedł do basenu? Skoń­czyłby w zakła­dzie psy­chia­trycz­nym.

Jason wes­tchnął. Za każ­dym razem gdy przy­cho­dził do zoo, wkła­dał solidne buty i zabie­rał rękę, ple­cak oraz scy­zo­ryk. I za każ­dym razem tylko gapił się na hipo­po­tama, aż w końcu wra­cał do domu.

Roz­wa­żał pomysł odszu­ka­nia kamien­nego łuku, przez który Rachel dostała się do Lyrianu. Jedyne co wie z całą pew­no­ścią, to że łuk znaj­duje się gdzieś wśród pust­kowi Utah. Z tego co opo­wia­dała mu Rachel, wyni­kało, że przej­ście było otwarte tylko przez krótką chwilę. Poza tym mar­twił się, że gdyby zaczął szu­kać łuku, w końcu powią­zano by go z jej zagi­nię­ciem.

W taki czy inny spo­sób musiał wró­cić do Lyrianu. Jego przy­ja­ciele musieli dowie­dzieć się tego, co wie­dział o Mal­do­rze i jego fał­szy­wym Sło­wie-Klu­czu. Musiał poka­zać Rachel, w jaki spo­sób może wró­cić do domu. Jego obecne życie wyda­wało się nie­zno­śnie przy­ziemne i nie­zna­czące, kiedy porów­ny­wał je z obo­wiąz­kami cze­ka­ją­cymi na niego gdzie indziej.

W zeszłym roku Jason nie rozu­miał, dla­czego star­szy brat Matta, Michael chciał zacią­gnąć się do woj­ska. Jason i Matt argu­men­to­wali, że to nie­prak­tyczna i nie­bez­pieczna decy­zja dla chło­paka, który ma tyle innych moż­li­wo­ści, ale Mike się uparł. Mie­siąc po ukoń­cze­niu szkoły zacią­gnął się do pie­choty mor­skiej. Mike po pro­stu chciał to zro­bić nie­za­leż­nie od poten­cjal­nego nie­bez­pie­czeń­stwa i nie­do­god­no­ści. Teraz Jason odkrył coś, co budziło w nim podobne uczu­cia.

Być może mógłby nauczyć się igno­ro­wać doświad­cze­nia z Lyrianu, uda­wać, że infor­ma­cja, którą zdo­był, nie jest klu­czowa dla losów nie­zli­czo­nych ludzi, w tym tych, na któ­rych mu zale­żało. Nie chciał jed­nak zapo­mnieć tego, co się wyda­rzyło. Zaan­ga­żo­wał się w walkę o wiele więk­szą od niego samego, ludzie liczyli na niego, zna­lazł sprawę, za którą było warto wal­czyć, i kiedy wła­śnie zdo­był infor­ma­cję klu­czową dla tej sprawy, został zmu­szony do powrotu do domu.

Hipo­po­tam był jego naj­więk­szą nadzieją na powrót. Leżał nie­ru­chomo na dnie basenu. Jason wes­tchnął. To, że on potrze­bo­wał wró­cić, nie zna­czyło, że hipo­po­tam pod­po­rząd­kuje się jego pra­gnie­niom.

Mały rudzie­lec sta­nął na pal­cach obok Jasona.

– Mamo, zrób, żeby wypły­nął – maru­dził.

– Hipo­po­tam odpo­czywa – wyja­śniła sto­jąca za dzie­cia­kiem kobieta. – Może wstrzy­mać oddech na bar­dzo długo.

Jason zło­żył ręce. Powi­nien zary­zy­ko­wać i po pro­stu zanur­ko­wać? Być może. Ale przy­naj­mniej poczeka, aż nikt nie będzie patrzył. Cho­ciaż w zoo był dzi­siaj spory tłum, w końcu nada­rzy się oka­zja.

W głębi ducha, cho­ciaż nie chciał się do tego przy­znać, wie­dział, że nie sko­czy. Prze­ga­pił już nie­zli­czoną liczbę oka­zji. To roz­wią­za­nie było po pro­stu zbyt nie­pewne.

– Mamo, a co to za muzyka?

Jason zer­k­nął na dzie­ciaka i nad­sta­wił ucha.

Usły­szał odle­głą basową melo­dię, jakby zagraną na tubie, ale o wiele bogat­szą w brzmie­niu. Zaci­snął dło­nie na porę­czy. Jak długo muzyka roz­brzmie­wała, zanim ją zauwa­żył? Dźwięczna melo­dia sta­wała się coraz gło­śniej­sza. Spoj­rzał na sto­jącą obok kobietę.

– Sły­szy to pani?

Kobieta ski­nęła głową, marsz­cząc czoło.

– To dobiega z basenu? – spy­tała.

– Chyba tak.

Jason zagryzł usta. Mógłby roz­wi­nąć myśl i wyja­śnić, że muzyka dobiega poprzez hipo­po­tama z odręb­nej rze­czy­wi­sto­ści.

Serce biło mu jak mło­tem. Oto dowód. Brama była otwarta. Jeśli kie­dy­kol­wiek ma to zro­bić, to wła­śnie nad­szedł czas. Byłby głupi, gdyby spo­dzie­wał się bar­dziej oczy­wi­stej oka­zji. Jesz­cze moc­niej chwy­cił się barierki.

Czy naprawdę chciał tam iść? Co poczuje jego rodzina? Wła­ści­wie nie zbli­żył się dużo bar­dziej do rodzi­ców. Rze­czy­wi­ście, sta­rali się od jego powrotu, cho­ciaż ich uwaga spra­wiała, że przede wszyst­kim czuł się jak pacjent zakładu psy­chia­trycz­nego, z któ­rym wszy­scy obcho­dzą się jak z jaj­kiem. Doce­niał inten­cje i sta­rał się to oka­zać, ale on i rodzice ni­gdy nie nada­wali na tej samej fali. Kiedy radość z jego powrotu przy­ga­sła, rodzice powró­cili do sta­rych zwy­cza­jów. Jed­nakże dru­gie znik­nię­cie będzie dla nich cięż­kim cio­sem. Biedny Matt prze­żyje praw­dziwy wstrząs.

Tyle że wyprawa do Lyrianu nie musi ozna­czać odej­ścia na zawsze – Jason znał drogę powrotną. Pew­nie, że cze­kali na niego śmier­tel­nie nie­bez­pieczni wro­go­wie. Pew­nie, że ist­niało naprawdę realne ryzyko, że zosta­nie zabity albo ni­gdy nie wróci do domu. Jed­nakże to, czego musiał doko­nać, było warte takiego ryzyka. Musiał dać znać Gal­lo­ra­nowi, Tar­kowi i pozo­sta­łym, że Słowo to oszu­stwo. I musiał ura­to­wać Rachel.

Zer­k­nął na Pomnik Ludz­kiej Głu­poty – szklaną gablotę, w któ­rej umiesz­czono rze­czy wrzu­cone przez bez­myśl­nych ludzi do basenu hipo­po­tama. Jeśli zwie­rzę oka­le­czy go zamiast połknąć i prze­rzu­cić do innego świata, to może powie­szą w gablo­cie jego trupa.

A jeżeli uda mu się i zosta­nie połknięty na oczach tej kobiety i jej syna, to co pomy­śli jego rodzina i przy­ja­ciele? Założą, że nie żyje. Uznają pew­nie, że cier­piał na depre­sję i postra­dał rozum. Jak ludzie wyja­śnią fakt, że hipo­po­tam połknął go w cało­ści? Cho­ciaż zwie­rzę było duże, nie wyglą­dało na wystar­cza­jąco wiel­kie, by doko­nać cze­goś podob­nego.

Z dru­giej strony, jeśli uda mu się wró­cić do Lyrianu, to co go obcho­dzi, co pomy­ślą inni? Ponowny powrót może oka­zać się tro­chę trud­niej­szy do wyja­śnie­nia, tym jed­nak będzie się mar­twił póź­niej.

Muzyka sta­wała się coraz gło­śniej­sza, ale na­dal roz­brzmie­wały tylko niskie nuty poje­dyn­czego instru­mentu. Spo­kojny hipo­po­tam nawet nie drgnął na dnie basenu. Jason zatarł ręce. Spoj­rzał na kobietę, która z uwagą pochy­lała się nad barierką.

Spoj­rzała mu w oczy i zapy­tała:

– Prawda, że to dziwne?

– Aha. Zamie­rzam to zba­dać.

Wziął głę­boki wdech, prze­sko­czył nad porę­czą i wsko­czył do wody. Popły­nął w dół do hipo­po­tama, który na­dal leżał nie­ru­chomo. Z waha­niem dotknął jego pyska, ale zwie­rzę nie zare­ago­wało.

Jason wypły­nął na powierzch­nię. Kobieta krzy­czała, a jej syn pła­kał. W odpo­wie­dzi na zgiełk kilka osób pośpie­szyło w ich kie­runku. Ostat­nim razem hipo­po­tam połknął go sam z sie­bie. Jak można nakło­nić hipo­po­tama, żeby zro­bił coś takiego?

Jason znowu zanur­ko­wał. Pró­bo­wał spo­licz­ko­wać zwie­rzę, ale pod wodą nie był w sta­nie ude­rzyć z odpo­wied­nią siłą. Wbił palce głę­boko w noz­drza hipo­po­tama, szturch­nął go w oczy. Wielki łeb szarp­nął się nagle w bok, a Jason odru­chowo się wzdry­gnął. Głowa zako­ły­sał się w tę i z powro­tem, zanim znowu znie­ru­cho­miała.

Jason po raz ostatni szturch­nął hipo­po­tama w noz­drza, a potem wypły­nął, żeby zaczerp­nąć powie­trza.

Zebrał się spory tłum. Kobieta nie prze­sta­wała wrzesz­czeć.

– Wyłaź stam­tąd! – krzyk­nął męż­czy­zna. – Co ci odbiło?

Pły­wa­jąc w miej­scu, strasz­li­wie zakło­po­tany Jason zdał sobie sprawę, jak sza­lone musiało się wyda­wać jego zacho­wa­nie przy­pad­ko­wym świad­kom. Miał prze­czu­cie, że w przy­szło­ści czeka go wię­cej wizyt u tera­peuty. Nie­mrawy hipo­po­tam naj­wy­raź­niej w ogóle nie był nim zain­te­re­so­wany i nie dawał się spro­wo­ko­wać. Mimo to, Jason posta­no­wił spró­bo­wać raz jesz­cze.

Coś otarło się o jego nogę. Zer­k­nął w dół. Hipo­po­tam znaj­do­wał się dokład­nie pod nim i pod­no­sił się gwał­tow­nie z roz­wartą pasz­czą. Kiedy zwie­rzę wynu­rzyło się z wody, Jason już pra­wie cały znik­nął w gar­dzieli. Potężne szczęki zamknęły się pośród prze­ra­żo­nych krzy­ków, gwał­tow­nie odci­na­jąc Jaso­nowi widok na gapiów.

Zjeż­dża­jąc nogami naprzód w śli­skim, gumo­wa­tym tunelu, Jason sły­szał, że krzyki się odda­lają, a basowa melo­dia przy­biera na sile. Wszę­dzie pano­wała ciem­ność, dopóki nie zatrzy­mał się gwał­tow­nie. Nogi wysta­wały mu z dziu­pli w mar­twym drze­wie.

Leżał wewnątrz pustego pnia w prze­mo­czo­nym ubra­niu, gapiąc się w górę na gwiazdy. Niska, dono­śna muzyka na­dal roz­brzmie­wała.

Jason wybiegł przez dziu­plę, cho­ciaż ple­cak tro­chę mu to utrud­niał, i roz­po­znał oto­cze­nie – wyso­kie drzewa, gęste zaro­śla, sze­roką rzekę.

Wró­cił do Lyrianu.

Pobiegł na brzeg rzeki. Noc była cie­pła, więc nie mar­twił się zbyt­nio mokrym ubra­niem. Księ­życ wisiał tu na czy­stym nie­bie, oświe­tla­jąc rzekę. Mała tra­twa dry­fo­wała na ciem­nych wodach. Samotna postać stała na skrom­nej plat­for­mie owi­nięta ogrom­nym rogiem.

– Tark?! – zawo­łał z nie­do­wie­rza­niem Jason. – Tark!

Muzyka uci­chła.

– Kto tam? – roz­legł się chro­pawy głos.

– Jason.

Postać na tra­twie się zato­czyła.

– Lord Caber­ton?

– Tak.

– Czy jesteś… jego cie­niem? – Głos zdra­dzał trwogę i zdu­mie­nie.

– Nie, to naprawdę ja. Wró­ci­łem. – Jason sam led­wie w to wie­rzył. – Pod­płyń tu.

Niska, krzepka postać siło­wała się chwilę, żeby wyplą­tać się z nie­po­ręcz­nego instru­mentu. Kiedy już uwol­niła się od sousa­laksu, prze­wio­sło­wała do brzegu, zer­ka­jąc przed sie­bie podejrz­li­wie. Tra­twa ude­rzyła o brzeg. Tark się zawa­hał.

– Wyjdź, żebym mógł cię lepiej zoba­czyć.

Jason zdał sobie sprawę, że stoi w cie­niu. Zro­bił krok w bok i sta­nął w księ­ży­co­wym świe­tle.

– Jak to moż­liwe? – wykrztu­sił Tark. – Zosta­łeś poj­many przez cesa­rza.

– Ucie­kłem do Poza. Teraz wró­ci­łem.

Tark zesko­czył z tra­twy i padł na kolana w błoto przed Jaso­nem, z rękami kur­czowo przy­ci­śnię­tymi do piersi, ze śla­dami łez błysz­czą­cymi w księ­ży­co­wym bla­sku na policz­kach.

– Serce mi pęk­nie z rado­ści – oświad­czył. – W jaki spo­sób ucie­kłeś?

Jasona nieco zasko­czyło to wylewne powi­ta­nie, więc potrze­bo­wał chwili, zanim odpo­wie­dział.

– Ktoś mi pomógł. Gdzie jest Rachel?

– Roz­dzie­li­li­śmy się – wyja­śnił Tark. – Posu­nię­cie tak­tyczne, które zasu­ge­ro­wał Drake.

– Drake? To było przed tym czy po tym, jak uwol­nił mnie w dro­dze do Fel­rook?

– Pomógł nam przed tym i po tym. Nasi wro­go­wie wysłali cza­tow­nika, więc mogli­śmy się im wymy­kać tylko pozo­sta­jąc w nie­ustan­nym ruchu.

– Cza­tow­nika?! – wykrzyk­nął Jason. – Fer­rin powie­dział mi, że cza­tow­nicy nie wróżą niczego dobrego.

– Cza­tow­nik znacz­nie pogor­szył naszą sytu­ację. W końcu roz­dzie­li­li­śmy się, żeby zmy­lić i podzie­lić naszych prze­śla­dow­ców. Drake i Rachel poje­chali konno w jedną stronę, ja odje­cha­łem w inną, pro­wa­dząc dru­giego wierz­chowca, a na dobitkę puści­li­śmy luzem kilka innych koni.

– Co z Jashe­rem? – spy­tał Jason.

– Prze­ka­za­łem amar jego ludziom przy jed­nej z bram do Sied­miu Dolin. Powi­nien zostać zasa­dzony wiele tygo­dni temu.

Jason spoj­rzał na Tarka.

– Dla­czego jesteś tu sam i grasz na swoim sousa­lak­sie?

Tark odwró­cił wzrok.

– To nie jest mój sousa­laks. Mój prze­padł dawno temu. Zna­la­złem ten podły sub­sty­tut w lom­bar­dzie. Widzisz, kiedy już upew­ni­łem się, że nasien­nik jest bez­pieczny, cały czas ucie­ka­łem i w końcu odna­la­złem drogę do domu. Nie mia­łem poję­cia, jak dołą­czyć do Drake’a i Rachel. Mogłem mieć tylko nadzieję, że cza­tow­nik porzu­cił ich i ruszył za mną.

– Nazywa się ich także tori­vo­rami, zga­dza się? Wiem na ich temat nie za wiele, tylko to, ile powie­dział mi Fer­rin.

Tark zadrżał.

– Powszech­nie nazywa się ich cza­tow­ni­kami. Odkąd oddzie­li­łem się od pozo­sta­łych, dostrze­ga­łem cza­sem w oddali mroczną obec­ność, ale ni­gdy nie przyj­rza­łem jej się porząd­nie.

– To zna­czy, że cza­tow­nik śle­dził cie­bie? – upew­nił się Jason. – A Rachel i Drake mogli mu się wymknąć?

– Nie ma pew­no­ści – odpo­wie­dział Tark. – Ponie­waż ni­gdy nie spo­tka­łem tori­vora, nie jestem pewien, co wła­ści­wie mnie śle­dziło. Modlę się, żeby się oka­zało, że odcią­gną­łem to co naj­gor­sze od Rachel i Drake’a. Przez kilka pierw­szych nocy w domu, kiedy już prze­sta­łem ucie­kać, spo­dzie­wa­łem się, że zostanę schwy­tany. Jed­nak ni­gdy żaden wróg nie prze­kro­czył mojego progu. Zamiast tego zaczą­łem się zadrę­czać. Poczu­cie winy prze­żarło mnie na wylot. Ni­gdy nie zosta­wił­bym cię, lor­dzie Jaso­nie, gdy­byś nie powie­rzył mi amara. Wal­czył­bym u twego boku aż do śmierci.

Jason potrze­bo­wał chwili, żeby zro­zu­mieć, że Tark naprawdę fatal­nie się czuł, ponie­waż zosta­wił go pod Har­then­ham.

– Zro­bi­łeś, co nale­żało, Tark. Musie­li­śmy dać Jashe­rowi szansę prze­ży­cia. I trzeba było pomóc Rachel. Zro­bi­łeś to, czego chcia­łem.

Tark na­dal stał ze spusz­czo­nym wzro­kiem.

– Nie mogłem pozbyć się prze­świad­cze­nia, że porzu­ca­jąc cię i pozwa­la­jąc, żeby cię schwy­tano, doko­na­łem osta­tecz­nej zdrady. Nie dość, że pozwo­li­łem, by Zawrotna Dzie­wiątka poświę­ciła się beze mnie, to jesz­cze opu­ści­łem osobę, która pomo­gła mi odzy­skać god­ność i ofia­ro­wała mi nowy cel w życiu. Jakaś część mnie chciała w poje­dynkę zaata­ko­wać Fel­rook, ale to przed­się­wzię­cie wyda­wało się zbyt bez­na­dziejne i zbyt wiel­kie. Kupi­łem więc drugi sousa­laks, zbu­do­wa­łem małą tra­twę i zamie­rza­łem dziś dokoń­czyć to, co zaczą­łem mie­siące temu z towa­rzy­szami.

– Zmie­rza­łeś ku wodo­spa­dowi? Tark, musisz prze­zwy­cię­żyć…

Tark uniósł rękę, żeby mu prze­rwać.

– Nie mar­nuj słów. Nawet ja potra­fię odczy­tać rów­nie oczy­wi­ste znaki. Jesteś zjawą, która zstą­piła z ete­rycz­nych kró­lestw i z jakichś nie­po­ję­tych powo­dów raczy­łeś poświę­cić czas, żeby znowu ura­to­wać mnie przed uża­la­niem się nad sobą.

– Jestem tylko zwy­kłym czło­wie­kiem.

Tark prych­nął śmie­chem.

– Czym­kol­wiek jesteś, nie jesteś zwy­kłym czło­wie­kiem. Nie zaprze­czaj. Z wdzięcz­no­ści ofi­cjal­nie przy­się­gam słu­żyć ci aż do ostat­niej kro­pli krwi. – Padł na błot­ni­sty brzeg, pochy­la­jąc nisko głowę. – Ślu­buję ci wier­ność. Wszystko co mam, należy do cie­bie.

Jason był poru­szony zacho­wa­niem Tarka. A także zaże­no­wany.

– Wstań, Tark.

Muzyk się pod­niósł.

Nieco zakło­po­tany Jason skrzy­żo­wał ręce na piersi.

– Słu­chaj, muszę ci coś powie­dzieć.

– Co?

Jason odchrząk­nął.

– To może wpły­nąć na to, co do mnie czu­jesz.

– Nie wyobra­żam sobie, żebym mógł jesz­cze bar­dziej cię powa­żać.

– Nie tym się mar­twię.

Tark par­sk­nął śmie­chem.

– Nic nie może spra­wić, żebym stra­cił dobre zda­nie na twój temat.

Jason wzru­szył lekko ramio­nami.

– Pamię­tasz ten wie­czór, kiedy ośmioro z Zawrot­nej Dzie­wiątki rzu­ciło się z wodo­spadu?

Tark się nabur­mu­szył.

– Jak mógł­bym zapo­mnieć?

– Wasza muzyka wezwała mnie ze świata Poza. Kiedy zja­wi­łem się tutaj, pró­bo­wa­łem zapo­biec waszemu upad­kowi z wodo­spadu!

Tark zła­pał się za głowę.

– Cze­kaj, chwi­leczkę – wydu­kał – to ty jesteś tym prze­klę­tym intru­zem, który pró­bo­wał nas ura­to­wać?

– Tak.

Jason wie­dział, że Tark obwi­niał nie­do­szłego ratow­nika za znisz­cze­nie tego, co miało być wznio­słą ofiarą Zawrot­nej Dzie­wiątki.

W świe­tle księ­życa surowa twarz muzyka powoli roz­świe­tliła się zro­zu­mie­niem. Prze­mó­wił jak czło­wiek, któ­remu została zesłana wizja.

– A zatem udało się nam. – Dźgnął Jasona pal­cem. – Ty byłeś boha­te­rem, któ­rego spro­wa­dze­nie prze­po­wie­działa Sime­onowi wyrocz­nia. I nasza śmierć nie była konieczna dla powo­dze­nia naszego przed­się­wzię­cia. Wręcz prze­ciw­nie… Zja­wi­łeś się, zanim kto­kol­wiek z nas zgi­nął i pró­bo­wa­łeś ura­to­wać nas przed wła­snym sza­leń­stwem.

– Nie jestem pewien, czy jestem boha­te­rem.

Tark zbył to mach­nię­ciem ręki.

– Nie czas na fał­szywą skrom­ność. Wie­rzy­łem, że ponie­waż zosta­łem ura­to­wany, prze­szko­dzi­łem w spro­wa­dze­niu boha­tera i pro­roc­two się nie speł­niło. Jed­nak się myli­łem. A oni nie musieli umie­rać. – Zadrgała mu szczęka, ale zaraz zaci­snął zęby. Otarł oczy przed­ra­mie­niem.

Jason dla pocie­sze­nia poło­żył rękę na moc­nym ramie­niu muzyka.

– Cze­kaj! – szep­nął zanie­po­ko­jony Tark, ude­rza­jąc się w czoło. – Ale ze mnie bła­zen! Szybko, na tra­twę.

– Dla­czego…

– Szybko, lor­dzie Jaso­nie. – Syk­nął Tark. – Wyja­śnię na wodzie.

Jason wszedł na małą plat­formę, czu­jąc, jak koły­sze się nie­po­ko­jąco pod jego cię­ża­rem. Tark ode­pchnął ją od brzegu, brnąc z chlu­po­tem przez wodę, zanim sam na nią wsko­czył w spodniach prze­mo­czo­nych po uda.

– Co…

– Nie poka­zuj się – ostrzegł Jasona niskim, naglą­cym gło­sem Tark.

Jason przy­kuc­nął za sousa­lak­sem. Muzyk powio­sło­wał dalej od brzegu, roz­glą­da­jąc się i mru­żąc oczy w mroku nocy.

– Nie mogę mieć pew­no­ści, że pozby­łem się stwora, który mnie śle­dził.

– Cza­tow­nika? – szep­nął Jason, a noc nagle wydała mu się chłod­niej­sza.

Tark zer­k­nął na niego.

– Nie chcemy ryzy­ko­wać. To mroczne, szczwane stwo­rze­nie. Ostat­nim razem widzia­łem je wczo­raj wie­czo­rem. Gdyby cho­dziło mu o mnie, to miał mnó­stwo oka­zji, żeby mnie dopaść. A może ten demon miał nadzieję, że dopro­wa­dzę go gdzieś… albo do kogoś. Do cie­bie, jak podej­rze­wam, skoro ucie­kłeś.

– Co wła­ści­wie wiesz na temat cza­tow­ni­ków?

Tark zadrżał. Kiedy znowu się ode­zwał, jego szept był led­wie sły­szalny.

– To nik­czemne stwo­rze­nia. Nie­zgodne z naturą. Nikt tak naprawdę nie wie o nich za dużo. Drake radził nam o nich nie roz­ma­wiać.

– Jeśli to moż­liwe, że jakiś mnie ściga, muszę coś wie­dzieć.

– Sam nie jestem pewien. Ludzie mówią, że gdyby śmierć przy­jęła nama­calny kształt, byłaby tori­vo­rem. Cokol­wiek mnie śle­dziło, wyglą­dało jak żywy cień, wię­cej nie potra­fię powie­dzieć.

Jason zmarsz­czył brwi.

– Co powin­ni­śmy zro­bić?

– Musimy się roz­dzie­lić. Nie możesz pozwo­lić sobie na to, żeby mieć cza­tow­nika na karku. Trudno się ich pozbyć. Uwierz mi, pró­bo­wa­łem. Drake też pró­bo­wał, a ten nasien­nik zapo­mniał wię­cej tro­pi­ciel­skich sztu­czek, niż ja kie­dy­kol­wiek się nauczę. Przy odro­bi­nie szczę­ścia demon mógł się nie zorien­to­wać, że mi towa­rzy­szysz. Waham się, ale chyba wysa­dzę cię na dru­gim brzegu.

– Dla­czego się wahasz?

Tark ścią­gnął brwi.

– Nikt nie wcho­dzi do lasu na pół­noc od rzeki. Mówi się, że miesz­kają tam olbrzymy i że nie­wielu z tych, któ­rzy tam weszli, wraca.

– Dla­czego więc chcesz mnie tam wysa­dzić?

– To ostat­nie miej­sce, do któ­rego spo­dzie­wają się, że pój­dziesz. I ostat­nie, w któ­rym będą cię śle­dzić. Pomi­ja­jąc cień, czym­kol­wiek jest, zauwa­ży­łem, że ostat­nimi czasy żoł­nie­rze poświę­cają mi nie­zwy­kle dużo uwagi. Cał­kiem moż­liwe, że wła­śnie mnie tro­pią. Powi­nie­nem był bar­dziej uwa­żać. Nie­spe­cjal­nie się tym przej­mo­wa­łem, bo myśla­łem, że idę na wła­sną śmierć.

Minęli śro­dek sze­ro­kiej rzeki. Jason przyj­rzał się zbli­ża­ją­cemu się brze­gowi, poro­śnię­temu drze­wami i papro­ciami.

– A co z olbrzy­mami?

– Dwa razy zapu­ści­łem się w te lasy. Nie­zbyt daleko, zazna­czam, ale Simeon, nasz dawny przy­wódca, był cie­kaw­skim czło­wie­kiem. Uwiel­biał wyprawy odkryw­cze! Tak czy owak wybra­li­śmy się tam przy dwóch róż­nych oka­zjach na więk­szą część dnia i nie zoba­czy­li­śmy żad­nego olbrzyma ani nawet ich śla­dów. Krążą histo­rie o osa­dach w pobliżu lasu, na które napa­dano, ale odkąd je opusz­czono, opo­wie­ści wyga­sły. Moż­liwe, że olbrzymy się prze­nio­sły. Moż­liwe, że ni­gdy ich tu nie było.

Zbli­żali się do brzegu. Jason zaci­snął pię­ści. Jak to moż­liwe, że już wpa­ko­wał się w takie kło­poty, nie­całe pięć minut po powro­cie do Lyrianu? Z dru­giej strony czego wła­ści­wie się spo­dzie­wał? Zwa­żyw­szy na całe poten­cjalne nie­bez­pie­czeń­stwo, miał szczę­ście, że tak szybko zna­lazł przy­ja­ciela, nawet jeśli teraz musieli się roz­stać. Jason miał ważną wia­do­mość do prze­ka­za­nia Gal­lo­ra­nowi, a Tark mógł pomóc w jej dostar­cze­niu.

– Jeśli taki jest nasz plan – szep­nął Jason – to muszę cię o coś popro­sić.

– Wal śmiało.

– Wiesz, gdzie zna­leźć Śle­pego Króla?

– Pew­nie. W For­taim. W tym samym miej­scu co zawsze.

– Musisz mu coś powie­dzieć. Sekret jest tak nie­bez­pieczny, że pew­nie nie powi­nie­nem się nim dzie­lić, ale to nie­zwy­kle ważna sprawa.

– Nie oba­wiaj się. Jestem twoim czło­wie­kiem.

– Powtórz to tylko Śle­pemu Kró­lowi. Niech sam zde­cy­duje, kto jesz­cze powi­nien wie­dzieć. Powiedz mu, że lord Jason zdo­był całe Słowo-Klucz. Posłu­ży­łem się nim przy Mal­do­rze. Słowo to misty­fi­ka­cja, pomy­ślana jako akt dywer­sji. Powiedz mu też, że ucie­kłem z Fel­rook.

– Sta­ną­łeś przed Mal­do­rem? – Głos Tarka napeł­nił się ponu­rym zdu­mie­niem. – I posłu­ży­łeś się Sło­wem?

– Tak. Słowo zawio­dło. Miało odwró­cić naszą uwagę, roz­pro­szyć wysiłki. Zapa­mię­tasz tę wia­do­mość?

– Oczy­wi­ście. Musimy też ostrzec Rachel. Powtó­rzy­łem jej sylabę, którą mi powie­rzy­łeś. Zna całe Słowo.

– Wła­śnie. Musimy ją zna­leźć. Miejmy nadzieję, że Ślepy Król nam pomoże.

– Nie masz nic prze­ciwko, że zapy­tam, dla­czego Ślepy Król? Pew­nie, że daje dobre rady, ale czego tak naprawdę się po nim spo­dzie­wasz?

– Może on ci powie. To nie moja rzecz.

Tark popu­kał się w bok nosa.

– Rozu­miem, że jest kimś wię­cej, niż wydaje się z pozoru. Nie oba­wiaj się, nie­za­leż­nie od tego, kto mnie ściga, znajdę spo­sób, by dostar­czyć twoją wia­do­mość.

Tra­twa ude­rzyła o brzeg. Jason i Tark zesko­czyli i przy­kuc­nęli w krza­kach nad rzeką. Jason przyj­rzał się posęp­nemu lasowi.

– To dokąd mam pójść?

Tark potarł brodę. Po zmia­nie wyrazu twa­rzy Jason odgadł, że muzyk wpadł na pomysł.

– Wyślę cię do Arama. Kie­ruj się na pół­nocny wschód. Trzy­maj się tego kie­runku, dopóki nie dotrzesz do wybrzeża na pół­nocnym krańcu pół­wy­spu. Wiesz, jak kształ­tują się zie­mie na pół­noc stąd?

– Nie. Wiem tyle tylko, że znaj­du­jemy się na pół­wy­spie.

– Idź wzdłuż wybrzeża na wschód, w stronę lądu, aż dotrzesz do pierw­szego dużego mia­sta. To będzie Ithi­lum. Na połu­dniowo-zachod­nim krańcu mia­sta, zaraz przy nabrzeżu, znaj­dziesz Por­tową Tawernę. Aram pra­cuje tam wie­czo­rami.

– Kim jest Aram?

Tark zare­cho­tał.

– Wielki gość, naj­tward­szy osi­łek jakiego spo­tka­łem. Kie­dyś czę­sto pra­co­wał jako najem­nik. Teraz pil­nuje porządku w Tawer­nie. Nasz zespół regu­lar­nie tam gry­wał. Sta­li­śmy się dobrymi przy­ja­ciółmi. Jest mi winny przy­sługę. Powiedz mu, że przy­słał cię Tark. Jeśli ktoś może zapew­nić ci bez­pie­czeń­stwo, to wła­śnie on.

– W porządku.

Tark zaczął grze­bać w kie­sze­niach. Wyjął dwie sakiewki.

– W tej jest tro­chę pie­nię­dzy – powie­dział, potrzą­saj lekko jed­nym miesz­kiem. Potem otwo­rzył drugą sakiewkę. – A w tej są pamiątki z Har­then­ham.

Jason zer­k­nął do środka. Była pełna klej­no­tów.

– Mimo mojej reko­men­da­cji Aram może nie chcieć ci pomóc. Cho­ciaż na­dal jest silny jak dąb i nie jest star­szy ode mnie, uważa, że prze­szedł na eme­ry­turę. Jed­nak każdy czło­wiek ma swoją cenę.

– Czyli mam mu zaofe­ro­wać klej­noty?

– Nie wszyst­kie. Kilka powinno wystar­czyć z nawiązką. Scho­waj je. Obno­sze­nie się z takim bogac­twem może być śmier­tel­nie nie­bez­pieczne, zwłasz­cza w takim mie­ście jak Ithi­lum.

– Co powi­nie­nem zro­bić po zatrud­nie­niu Arama?

Tark podra­pał się w poli­czek.

– Niech cię odpro­wa­dzi do wsi Potsug. Znaj­duje się nad rzeką Tel­kron. Mają tam dwa promy. Kiedy dostar­czę twoją wia­do­mość, dołą­czę tam do cie­bie albo wyślę kogoś na spo­tka­nie z tobą. Będę trzy­mał się z dala tylko, jeśli na­dal będą mnie śle­dzili wro­go­wie. Sta­jenny Gurig jest godny zaufa­nia. Wspo­mnij mu o mnie, a potem cze­kaj na pomoc w jego domu.

Jason powtó­rzył imiona i instruk­cje.

– Zga­dza się. – Muzyk wes­tchnął ciężko. – Ogrom­nie się cie­szę, widząc cię, lor­dzie Jaso­nie. Nie ocią­gaj się w lesie. Teraz muszę odpły­nąć. Szczę­śli­wej drogi.

– Pozwól, że cię ode­pchnę.

Tark wszedł na tra­twę, a Jason ode­pchnął go od brzegu. Muzyk znowu zało­żył sousa­laks na ramiona i zaczął grać, jed­no­cze­śnie zręcz­nie manew­ru­jąc dłu­gim wio­słem. Jason rozej­rzał się po brzegu, szu­ka­jąc żywych cieni albo ukry­tych żoł­nie­rzy. Wokół pano­wał bez­ruch. Po raz ostatni zer­k­nął na Tarka, a potem odczoł­gał się od rzeki w mrok mię­dzy drze­wami.

Roz­dział 2

Olbrzymy

W miarę jak Jason odda­lał się od rzeki, wyso­kie liścia­ste drzewa odci­nały coraz wię­cej mlecz­nego księ­ży­co­wego bla­sku. W pół­mroku brnął przez ciemne zaro­śla o kędzie­rza­wym listo­wiu, zmie­nia­jąc kie­ru­nek, kiedy cza­sem naty­kał się na cier­ni­ste jeżyny albo splą­tany gąszcz. Im bar­dziej zagłę­biał się w roślin­ność, tym gęst­sze sta­wało się poszy­cie lasu. Co rusz dawał się oto­czyć kol­cza­stym bary­ka­dom.

Zatrzy­my­wał się kilka razy, przy­ku­ca­jąc za krza­kiem albo drze­wem, nasłu­chu­jąc i roz­glą­da­jąc się za wro­gami. Nie­za­leż­nie od tego, jak długo cze­kał ani jak bar­dzo nad­sta­wiał ucha, nie wykrył żad­nego śladu pościgu. Nie usły­szał też przed sobą dud­nią­cych kro­ków olbrzy­mów.

Pową­chał drobne dzwon­ko­wate kwiaty zwie­sza­jące się ze smu­kłej łodygi. Znał ten zapach. Wró­cił do Lyrianu, kucał w ciem­no­ści, listo­wie prze­sła­niało mu księ­życ. Mimo nie­bez­pie­czeń­stwa – a może wła­śnie dzięki niemu – czuł się natu­ral­nie. Wie­dział, że da sobie radę. Póki będzie pamię­tał o ostrze­że­niach, jakich udzie­lił mu Fer­rin i Jasher, bar­dzo trudno będzie go zna­leźć – samot­nego wędrowca w lesie.

Przez pewien czas powoli wspi­nał się na prze­łaj, na oślep odda­la­jąc od rzeki, aż dotarł do ścieżki. Pró­bo­wał sko­rzy­stać z księ­życa, żeby okre­ślić swoje poło­że­nie. W miarę jak głod­niał, przy­sta­wał kilka razy, żeby wyjąć z ple­caka mie­szankę stu­dencką.

Wkrótce po świ­cie, mając wewnętrzną stronę ud poob­cie­raną od mokrych dżin­sów, dotarł na polanę, gdzie ścieżka znik­nęła w wyso­kiej tra­wie. Obcho­dząc łąkę obrze­żem, Jason prze­sko­czył wąski stru­mień i prze­pło­szył rysia. Zwinny dziki kot syk­nął i zje­żył sierść, zadrżały mu uszy z pędzel­kami. Zasko­czony Jason aż się wzdry­gnął. Przy­kuc­nął i się­gnął po kamień, ale zwie­rzę czmych­nęło, trzy­ma­jąc się bli­sko ziemi, i znik­nęło w zaro­ślach.

Nie­da­leko od miej­sca spo­tka­nia z rysiem Jason zna­lazł mizerną ście­żynkę bie­gnącą na pół­nocny wschód. Przy­klęk­nął za cier­ni­stym krze­wem na samym skraju łąki i ponow­nie spoj­rzał na polanę. Cze­kał cier­pli­wie i zoba­czył, jak ryś chył­kiem oddala się mię­dzy drzewa, ale poza tym nie dostrzegł niczego nie­zwy­kłego. Może rze­czy­wi­ście udało mu się odda­lić od rzeki nie będąc zauwa­żo­nym.

Jason pogrze­bał w ple­caku w poszu­ki­wa­niu bato­nika pro­te­ino­wego, który potem zjadł, idąc. Słońce prze­su­nęło się w stronę zenitu, kiedy Jason wędro­wał led­wie widoczną ścieżką. Mimo wyczer­pa­nia nie chciał się zatrzy­my­wać przy­naj­mniej do zmierz­chu. Miał nadzieję zosta­wić za sobą las i zagro­że­nie ze strony olbrzy­mów tak szybko, jak to moż­liwe.

Jakiś czas potem, kiedy słońce zaczęło się obni­żać, Jason dostrzegł drzewo bąbel­kowca, sto­jące nie­da­leko od ścieżki. Czu­jąc się jak wete­ran przy­gód, wspiął się po wąskim pniu i zerwał trzy owoce. Usiadł w pobliżu ścieżki ze skrzy­żo­wa­nymi nogami, cie­sząc się z odpo­czynku i gorz­ka­wego soku prze­zro­czy­stych owo­ców. Smak, ota­cza­jące drzewa, samot­ność – to wszystko było zna­jome i pomo­gło mu poczuć, że naprawdę wró­cił do Lyrianu.

Kiedy tak sie­dział, wyjął z ple­caka rękę na­dal owi­niętą w pla­sti­kowy worek. To Fer­rin nauczył go roz­po­zna­wać bąbel­kowce. Czy roz­sad­nik mógł podej­rze­wać, że Jason wró­cił do Lyrianu? Czy był w sta­nie jakoś wyczuć, że jego dłoń znaj­duje się bli­żej? Czy to byłoby nie­roz­sądne ze strony Jasona, gdyby spró­bo­wał teraz skon­tak­to­wać się z Fer­rinem? Roz­sad­nik twier­dził, że obec­nie ucieka przed Mal­do­rem, co mogło ozna­czać, że zna­leźli się po tej samej stro­nie.

Gdy Jason po raz pierw­szy skon­tak­to­wał się z Fer­ri­nem, który już bły­ska­wicz­nie opa­no­wał alfa­bet języka migo­wego, roz­sad­nik udzie­lał jedy­nie zwię­złych i mgli­stych odpo­wie­dzi. Potem pew­nego dnia Fer­rin powie­dział, że jego udział w ucieczce Jasona z Fel­rook został odkryty i od tej pory jego wia­do­mo­ści stały się bar­dziej szcze­gó­łowe. Mimo wszystko, z powodu wcze­śniej­szych zdrad Jason nie był pewien, czy wie­rzyć w te infor­ma­cje.

Podobno po tym, jak Jason opu­ścił Lyrian, Fer­rin udał się jako tajny agent do obozu wię­zien­nego, żeby odkryć, w jaki spo­sób więź­nio­wie zabi­jają straż­ni­ków nie zosta­wia­jąc żad­nych dowo­dów. Według słów Fer­rina, zanim zdą­żył wypeł­nić zada­nie, zja­wił się szkar­łatny jeź­dziec z wie­ścią, że jest wzy­wany z powro­tem do Fel­rook.

Fer­rin uda­wał, że z rado­ścią spełni roz­kaz, ale nocą wymknął się po cichu z obozu, uciekł na pust­ko­wie na zacho­dzie i w końcu dotarł do mia­sta por­to­wego Weych. Potwier­dził póź­niej, że zgod­nie z tym, co podej­rze­wał, Mal­dor odkrył jego zwią­zek z ucieczką Jasona. Od tam­tej pory się ukry­wał.

W cza­sie wszyst­kich ich roz­mów Jason ni­gdy nie krył się z pra­gnie­niem powrotu do Lyrianu, a Fer­rin obie­cy­wał, że mu pomoże, jeśli Jaso­nowi kie­dy­kol­wiek uda się wró­cić. Jed­nakże Jason poważ­nie oba­wiał się obda­rzyć Fer­rina zaufa­niem. Wszystko, co roz­sad­nik mówił, mogło zostać spe­cjal­nie tak sfa­bry­ko­wane, żeby zdo­być jego zaufa­nie. W tej chwili zaufa­nie Fer­rinowi byłoby nie­od­po­wie­dzialne.

Pokrze­piony prze­ką­ską upchnął pla­sti­kowy worek z ręką do ple­caka i potruch­tał przed sie­bie ścieżką. Oce­niał, że w domu jest teraz śro­dek nocy. Do tej pory lato upły­wało mu leni­wie, czę­sto się wysy­piał, więc nie spo­dzie­wał się, żeby zarwa­nie jed­nej nocy przy­spo­rzyło mu więk­szych trud­no­ści. Poza tym, póki słońce nie zacho­dziło, miał wra­że­nie, że jest wcze­śnie.

Po pew­nym cza­sie zwol­nił do tempa spa­ce­ro­wego. Dzień był zbyt gorący. Mimo wil­goci w powie­trzu, dżinsy już pra­wie mu wyschły.

Wąziutka ścieżka, którą szedł, skrę­ciła na zachód, a potem na połu­dniowy zachód. Jason na­dal jej się trzy­mał, mając nadzieję, że w końcu skręci z powro­tem na pół­noc. Roślin­ność rosła tu wyjąt­kowo gęsta i cier­ni­sta.

Już szy­ko­wał się, żeby zawró­cić, kiedy ścieżka prze­cięła szer­szy szlak, który biegł pro­sto na pół­noc. Ruszył pół­nocną dróżką, zasko­czony tym, że jest taka sze­roka, cho­ciaż ota­cza ją dzicz. Zauwa­żył kilka miejsc, gdzie listo­wie robiło wra­że­nie pobież­nie wycię­tego, żeby nie zara­stało ścieżki.

Jason przy­sta­nął przy jed­nym szcze­gól­nie poka­le­czo­nym krze­wie. Kto się zaj­mo­wał tą dróżką? Widać było, że ktoś świa­do­mie o nią zadbał i zro­bił to względ­nie nie­dawno. Moż­liwe, że to olbrzymy? A może jakiś pra­co­wity pustel­nik?

Jason uważ­nie przyj­rzał się oto­cze­niu. Jeśli zej­dzie ze ścieżki, to przy takiej gęsto­ści poszy­cia będzie posu­wał się w wyjąt­kowo fru­stru­ją­cym, śli­ma­czym tem­pie. Przy­glą­da­jąc się szla­kowi, nie dostrzegł wiel­kich odci­sków stóp, za to zauwa­żył trop dzi­kiego zwie­rzę­cia, być może sarny. Posta­no­wił ruszyć pośpiesz­nie ścieżką, ale zacho­wać ostroż­ność. Jeśli usły­szy cokol­wiek podej­rza­nego, to zawsze będzie mógł usko­czyć w zaro­śla.

Dotąd, nie­po­ko­jące dźwięki oka­zy­wały się fał­szy­wym alar­mem, więc Jason prze­żył szok, kiedy ścieżka zakrę­ciła za wyso­kim krze­wem, a on sta­nął twa­rzą w twarz z wyso­kim na dwa­na­ście stóp olbrzy­mem, ści­ska­ją­cym nabi­janą kol­cami maczugę.

Ogromny męż­czy­zna stał na skraju ścieżki z twa­rzą wykrzy­wioną w groź­nym gry­ma­sie. Jason zamarł, cał­ko­wi­cie zasko­czony, ale zaraz ochło­nął. Olbrzym oka­zał się zgrub­nie wycio­sa­nym posą­giem.

Kiedy Jason zaczął się uspo­ka­jać, roz­legł się prze­ni­kliwy głos:

– Mów, w jakim celu się zja­wi­łeś!

Roz­kaz padł z miej­sca gdzieś przed Jaso­nem, ale chło­pak nie widział mówią­cego.

– Trzy­maj ręce na widoku. Natych­miast wyjaw swój cel!

Jason wycią­gnął przed sie­bie puste ręce. Na­dal nie potra­fił dostrzec mówią­cego. Wyda­wało mu się, że głos dobiega z wzno­szą­cego się nad nim posągu.

– Tylko prze­cho­dzi­łem przez ten las w dro­dze na wybrzeże.

– Odłóż całą broń.

– Nie mam broni. – Jason wycią­gnął ręce i powoli się obró­cił.

Mały czło­wie­czek wynu­rzył się z kry­jówki w krza­kach mię­dzy nogami posągu olbrzyma. Miał krę­cone kasz­ta­nowe włosy i się­gał Jaso­nowi nieco ponad pas.

Pod­cho­dząc kaczym cho­dem z powodu krzy­wych nóg, czło­wie­czek poka­zał wnę­trze dłoni. Tym razem ode­zwał się nieco mniej ostrym tonem:

– Tak samo jak ty jestem nie­uzbro­jony. Jeśli zamie­rzasz mnie skrzyw­dzić, prze­stań trzy­mać mnie w napię­ciu i załatw to od razu.

– Nie zamie­rzam nic ci zro­bić. Chcę tylko zapy­tać o drogę, żeby szybko opu­ścić te lasy.

Mały czło­wie­czek zbli­żył się ostroż­nie. Jego pro­ste odzie­nie miało odcień wybla­kłej zie­leni, która zle­wała się z barwą roślin­no­ści w lesie.

– Wybacz moją szcze­rość, ale jeśli zamie­rzasz na mnie napaść, wolał­bym mieć to już za sobą. – Odwró­cił się. – O, pro­szę. Odwró­ciłem się ple­cami i mam zamknięte oczy. Nie cier­pię wycze­ki­wa­nia. Jeśli masz nie­cne inten­cje, pro­szę, miej cho­ciaż tyle przy­zwo­ito­ści, żeby zaata­ko­wać mnie, kiedy jestem przy­go­to­wany na naj­gor­sze.

– Możesz otwo­rzyć oczy – zapew­nił go Jason. – Nie jestem tutaj, żeby kogo­kol­wiek drę­czyć.

Czło­wie­czek rzu­cił Jaso­nowi chy­tre spoj­rze­nie przez ramię.

– Cóż, twój honor oca­lił ci życie.

Trzej inni mali ludzie, dwaj męż­czyźni i jedna kobieta wyszli z kry­jówki w pobliżu. Byli odziani podob­nie jak pierw­szy karzeł, ale wszy­scy trzy­mali łuki.

– Zdzi­wił­byś się, ilu obcych nie zdaje tego egza­minu – powie­dział mały jego­mość. – Kim jesteś?

– Nazy­wam się Matt David­son – skła­mał gładko Jason.

Ist­niało nie­wiel­kie ryzyko, że ukry­wa­jące się w lesie karły sprzy­mie­rzyły się z Mal­do­rem, ale ponie­waż Jason był poszu­ki­wa­nym zbie­giem, nie zaszko­dziło zacho­wać ostroż­no­ści.

– Witamy, Mat­cie, synu Davida – odparł uprzej­mie mały czło­wiek. – Ja jestem Pelu­the, syn Rogona. – Ukło­nił się. – To mój brat, Saul, moja żona Retta i mój kuzyn, Ulrun. – Pozo­stali ski­nęli gło­wami. – Skąd pocho­dzisz?

– Jestem wędrow­cem, ale ta oko­lica jest dla mnie nowa. Sporo czasu spę­dzi­łem w pobliżu Tren­si­co­urt.

– Dokąd zmie­rzasz? – spy­tała Retta.

– Nie bądź wścib­ska – zga­nił ją Pelu­the.

– Ty cały czas zada­jesz pyta­nia – żach­nęła się Retta.

– To mój obo­wią­zek. Jestem dowódcą.

– To sam ugo­tuj sobie kola­cję.

– Idę do Ithi­lum – odpo­wie­dział Jason.

Jego wyja­śnie­nie zakoń­czyło kłót­nię. Pelu­the znowu sku­pił się na Jaso­nie.

– Nie sły­sza­łeś, że w tych lasach roi się od olbrzy­mów?

– Kolejne pyta­nie – mruk­nęła nabur­mu­szona Retta.

– Dowódca – wark­nął w odpo­wie­dzi Pelu­the.

– Sły­sza­łem różne histo­rie – odpo­wie­dział Jason. – Jest w nich coś z prawdy?

Saul i Ulrun zachi­cho­tali.

– Chodź z nami – powie­dział Pelu­the – i sam oceń.

Mali ludzie popro­wa­dzili go ścieżką, mija­jąc wysoki posąg. W miarę jak szli, coraz bar­dziej było widać, że o szlak dbano. Wkrótce listo­wie po obu stro­nach było przy­strzy­żone schlud­nie jak żywo­płot. Grupa minęła kolejny wielki, groźny posąg, a potem jesz­cze jeden.

– Kim jest obcy? – padło pyta­nie z drzewa.

– Matt, syn Davida – odpo­wie­dział Pelu­the. – Uzna­li­śmy, że jest godny zaufa­nia.

– Dokąd go odpro­wa­dza­cie?

– Do wio­ski.

– Czy to roz­ważne?

– Jest pod moją pie­czą.

– Dobrze więc.

Kilka kro­ków dalej ścieżka wycho­dziła na olbrzy­mią polanę zajętą przez wio­skę. Mali ludzie – jak ci, któ­rzy zna­leźli Jasona – krę­cili się po ulicz­kach, ale domy były ogromne. Drzwi miały co naj­mniej dwa­na­ście stóp wyso­ko­ści, okna były wiel­gachne, a dachy wzno­siły się wysoko nad zie­mią. Zacho­dzące słońce rzu­cało dłu­gie cie­nie.

Jason przy­sta­nął w miej­scu, gdzie leśna ścieżka prze­cho­dziła w żwi­rową drogę.

– Wygląda to, jakby miesz­kały tu olbrzymy.

Saul i Ulrun się zaśmiali.

Pelu­the spio­ru­no­wał ich wzro­kiem.

– Kie­dyś pew­nie miesz­kały. Jed­nak nie teraz, bo w prze­ciw­nym wypadku wszy­scy zosta­li­by­śmy nadziani na rożen i pożarci. Jeste­śmy małą rasą, chy­bio­nym eks­pe­ry­men­tem dawno zapo­mnia­nego czar­no­księż­nika. Nie zosta­li­śmy stwo­rzeni tak, żeby móc bro­nić się przed więk­szymi isto­tami takimi jak ty. Kiedy odkry­li­śmy, że las opusz­czono, zamiesz­ka­li­śmy w porzu­co­nej wio­sce.

Jason wyszcze­rzył zęby.

– I nie zro­bi­li­ście nic, żeby poło­żyć kres plot­kom na temat olbrzy­mów.

Retta mru­gnęła.

– Szybko łapiesz.

– I co teraz? – zapy­tał Jason.

Pelu­the wzru­szył ramio­nami.

– Ciesz się naszą gościn­no­ścią przez wie­czór, prze­śpij się, mając dach nad głową, a jutro wypra­wimy cię w dal­szą drogę.

– Dzię­kuję.

Jason przy­cią­gał mnó­stwo uwagi, wcho­dząc do wio­ski. Jedna mała kobieta wrza­snęła. Pelu­the i inni wie­lo­krot­nie wyja­śniali, że „Matt” to ich gość. Zapro­wa­dzili Jasona do potęż­nego, pię­tro­wego domu. Wiel­kie stop­nie pro­wa­dziły do wiel­gach­nych drzwi. Mali ludzie pod­sa­dzali się, wcho­dząc na stop­nie, a Jason musiał sta­wiać bar­dzo wiel­kie kroki.

Karły weszły do domu, korzy­sta­jąc z małych drzwi wbu­do­wa­nych w duże. Żeby wejść do środka Jason musiał przy­kuc­nąć. Wewnątrz, pod wyso­kim sufi­tem stała dzi­waczna kom­bi­na­cja mebli, z któ­rych jedne były za wiel­kie, a dru­gie były przy­małe. Dwie małe kobiety i jeden drob­niutki sta­ru­szek byli zajęci przy­go­to­wy­wa­niem posiłku.

– Mamy gościa – oznaj­mił Pelu­the.

– Dobre nieba! – wykrzyk­nęła jedna z kobiet. – Czy to bez­pieczne?

– W zupeł­no­ści – zapew­nił je Pelu­the. – Nazywa się Matt, syn Davida. To moja sio­stra Deloa, żona Saula, Laila i mój sta­ru­szek, Jep.

Wymie­nieni uśmiech­nęli się i skło­nili głowy.

– Miło was poznać – powie­dział Jason.

Pelu­the pokle­pał Rettę po ramie­niu.

– Jeśli potrze­bu­jesz dodat­ko­wych przy­go­to­wań, żeby pod­jąć naszego gościa, to uwiń się z tym, bo mój żołą­dek jest dzi­siaj nie­cier­pliwy.

Retta prze­wró­ciła oczami.

– Prze­stań się popi­sy­wać przed naszym gościem. Albo jestem twoją żoną, albo nie­wol­nicą. Zde­cy­duje się wresz­cie.

– Nie chcę robić kło­potu – ode­zwał się Jason.

– Bzdura – zapew­nił go Pelu­the. – Retta jest naj­szczę­śliw­sza, kiedy maru­dzi.

– Pew­nie dla­tego z tobą wytrzy­muję – odpo­wie­działa.

– On jest gigan­tyczny – bia­do­lił sta­ru­szek. – Zje nas wszyst­kich.

– Zacho­wuj się, dziadku – zbesz­tał go Pelu­the.

Star­szy męż­czy­zna pod­szedł chwiej­nym kro­kiem do Jasona.

– Będziemy musieli zarżnąć całe stado łani, żeby nakar­mić tego kolosa. – Szturch­nął Jasona sękatą laską.

– Bądź uprzejmy, Jep – powie­działa Deloa, sta­jąc mię­dzy sta­rusz­kiem i Jaso­nem. Uśmiech­nęła się do chłopca, patrząc nań wiel­kimi oczami.

– Tylko nie zacznij myśleć o cało­wa­niu olbrzy­mów! – wrza­snął sta­rzec i laską klep­nął dziew­czynę w pupę. – Nie mamy dość wyso­kiej dra­biny.

Pelu­the, Saul i Ulrun wybu­chli śmie­chem. Jason ukrył uśmie­szek. Deloa nie kryła zgor­sze­nia.

Otwo­rzyły się małe fron­towe drzwi i weszło dwóch nie­du­żych męż­czyzn.

– Dobry wie­czór, Pelu­the – powie­dział jeden z nich, zacie­ra­jąc dło­nie.

– Wy dwaj, wyno­cha stąd! – krzyk­nął Pelu­the, pod­bie­ga­jąc do drzwi. – Wiem, że wszy­scy w wio­sce chcą zjeść kola­cję z naszym gościem, ale nam już nie wystar­cza strawy. Powtórz­cie to pozo­sta­łym.

Dwaj męż­czyźni wyszli mar­kotni. Pelu­the zamknął za nimi drzwi na zamek.

Na ogrom­nym pale­ni­sku, przed olbrzy­mim kotłem Laila doglą­dała małego garnka na nie­wiel­kim sto­sie węgiel­ków i popiołu.

– Znajdź sobie miej­sce do sie­dze­nia – zachę­ciła Jasona.

Mali ludzie zebrali się wokół niskiego stołu. Odsu­nąw­szy krze­sło, Jason usiadł na pod­ło­dze i wtedy zna­lazł się na mniej wię­cej wła­ści­wej wyso­ko­ści.

– Może wygod­niej ci będzie przy dużym stole – zasu­ge­ro­wał Pelu­the.

– Nie jestem aż tak wysoki – powie­dział Jason. – Poza tym stra­cił­bym przy­jem­ność roz­mowy.

Laila przy­nio­sła gar­nek, a Deloa obe­szła stół razem z nią, nad­kła­da­jąc gulasz do drew­nia­nych misek. Naj­pierw obsłu­żyły Jasona, a potem obe­szły pozo­sta­łych. Retta zebrała twarde, ciemne bułeczki do ron­delka i poczę­sto­wała wszyst­kich. Małe kobiety nało­żyły sobie na końcu. Kiedy usia­dły, wszy­scy zaczęli jeść.

– Bar­dzo dobre – powie­dział Jason.

Gęsty, mię­sny bulion był pełen posie­ka­nych warzyw.

– No ja myślę – zrzę­dził sta­ru­szek. – Sam hodo­wa­łem te mar­chewki. Naj­lep­sze w mie­ście. To mi pod­su­nęło pewien pomysł. – Odwró­cił się do Pelu­the. – Co powiesz na to, żeby narzu­cić uprząż na tę bestię i niech zaorze mi pole?

– Dość tego, dziadku – odpo­wie­dział Jepa Pelu­the i zwró­cił się do Jasona. – Wybacz mu.

Sta­ru­szek trząsł się od tłu­mio­nego śmie­chu.

– Nie ma sprawy – odpo­wie­dział Jason po prze­łknię­ciu kolej­nej łyżki potrawki.

Na­dal był głodny po skoń­cze­niu posiłku, ale, chwa­ląc potrawkę, uda­wał, że się najadł.

– Ależ dzię­kuję – odpo­wie­działa Retta. Zer­k­nęła na Pelu­the. – Przy­naj­mniej nie­któ­rzy jesz­cze na tym świe­cie wie­dzą, co to dobre maniery.

– Och, tak, świetna robota – wymam­ro­tał Pelu­the.

Przez zachod­nie okno wle­wało się złote świa­tło – ostat­nie pro­mie­nie zacho­dzą­cego słońca.

– Ile czasu potrze­buję, żeby dotrzeć do pół­noc­nego wybrzeża pół­wy­spu? – zapy­tał Jason.

Pelu­the zmru­żył oczy.

– Z tymi dłu­gimi nogami nie wię­cej niż dwa dni. Mam rację, sta­ruszku?

– Jak się prze­wróci, to jego głowa wypad­nie aku­rat w poło­wie drogi – burk­nął star­szy męż­czy­zna.

– Oczy­wi­ście daję słowo, że docho­wam waszego sekretu – dodał Jason.

Mali ludzie zer­k­nęli po sobie z ukosa.

– Sekret? – zdzi­wił się Pelu­the.

– Że olbrzymy porzu­ciły te lasy – wyja­śnił Jason.

– A, tak, ten sekret. – Pelu­the zer­k­nął w okna. – Wiesz, mamy jesz­cze jeden sekret. Więk­szy. Retta, zamknij okien­nice.

Retta chwy­ciła tyczkę i prze­szła przez pokój, zamy­ka­jąc za jej pomocą okien­nice. Ostat­nie, które zatrza­snęła, wisiały na zachod­nich oknach.

– Słońce już pra­wie zaszło – powie­działa.

– W porządku – rzu­cił Pelu­the i mru­gnął na Jasona. – Gotowy na praw­dziwy wstrząs?

Wszy­scy mali ludzie wstali z krze­seł. Każdy wziął sobie szorstki, brą­zowy koc ze stosu zło­żo­nego pod wiel­kim sto­łem. Więk­szość nie spusz­czała oczu z Jasona, patrząc zna­cząco, kiedy owi­jała się w koce. Jason wstał i cof­nął się kilka kro­ków, zanie­po­ko­jony dzi­waczną zmianą w zacho­wa­niu gospo­da­rzy. Nie ufał atmos­fe­rze panu­ją­cej w domu. Zacho­wa­nie kar­łów nagle wydało się groźne. Miał wra­że­nie, że mali ludzie roz­bie­rają się pod wiel­kimi kocami.

Jak jeden mąż padli na kolana. Zaci­snęli zęby i pię­ści. Kil­koro jęk­nęło.

– Nic wam nie jest? – zapy­tał Jason coraz bar­dziej zanie­po­ko­jony.

– Zaraz będzie po wszyst­kim – wykrztu­sił Pelu­the.

Ich małe ciała zaczęły puch­nąć. W miarę jak roz­rost sta­wał się coraz wyraź­niej­szy, jęczeli i krzy­czeli. Począ­tek był powolny, ale potem zaczęli gwał­tow­nie rosnąć. Kil­koro chwiej­nie wstało; teraz byli wzro­stu zwy­kłych ludzi. Pelu­the i Retta prze­ro­śli Jasona. I na­dal się powięk­szali.

Mając nadzieję, że jesz­cze nie jest za późno, Jason zarzu­cił ple­cak i śmi­gnął do fron­to­wych drzwi. Małe drzwiczki u pod­stawy więk­szych zamknięto na klucz. Ude­rzył w nie ramie­niem, ale nie drgnęły. Wielka ręka zła­pała go za ramię i cisnęła nim o pod­łogę. Pelu­the, który miał osiem stóp wzro­stu i na­dal rósł, zablo­ko­wał mu dostęp do drzwi. Krzy­wiąc się i kasz­ląc, zło­żył się wpół, a jego ciało roz­dy­mało się coraz bar­dziej.

Spa­ni­ko­wany Jason obró­cił się w koło. Nie było innych drzwi. Okna znaj­do­wały się poza zasię­giem i były zatrza­śnięte. Scho­dów na pię­tro strze­gli Deloa i Saul, któ­rych spo­cone ciała roz­ra­stały się wszerz i wzdłuż. Jason widział teraz, że koce były tak naprawdę wiel­kimi tuni­kami.

Pod­biegł do pale­ni­ska, prze­sko­czył nad jego gasną­cymi węgiel­kami i prze­biegł obok wiel­kiego kotła. Kamie­nie na tyłach komina były chro­po­wate i źle dopa­so­wane, ofe­ru­jąc mnó­stwo opar­cia dla rąk. Pośpiesz­nie zer­k­nął przez ramię i zorien­to­wał się, że nie­gdyś mali ludzie drę­czeni ostat­nim ata­kiem bole­snego roz­ro­stu koń­czyli prze­mianę i sta­wali się potęż­nymi olbrzy­mami. Sta­ru­szek wstał. Jason nie się­gał mu już nawet do pasa.

Napę­dzany despe­ra­cją Jason wspiął się po czar­nych od sadzy kamie­niach, prze­ko­nany, że czeka go strasz­liwa śmierć, jeśli źle się zła­pie i spad­nie. Dotarł do ciem­nego gar­dła komina i wspi­nał się dalej, nie­pewny tego, jak wysoko mogą się­gnąć olbrzymy.

– Ucieka! – ryk­nął ktoś potęż­nym gło­sem.

– Za nim, matołku! – krzyk­nął ktoś inny.

W miarę jak Jason się wspi­nał, komin się zwę­żał. Wąt­pił, żeby olbrzymy zdo­łały wejść tu za nim. Usły­szał, że odcią­gnięto na bok kocioł.

– Szczypce! – wark­nął ktoś, kto znaj­do­wał się dokład­nie pod nim. – Wspina się jak jasz­czurka!

– Łap go!

Jason sły­szał, jak dło­nie dra­pią w kamie­nie tuż poni­żej jego stóp.

– Nie mogę go dosię­gnąć.

– No to się wesp­nij, dur­niu!

– Chcesz spró­bo­wać się tu wci­snąć?

Jason dotarł do wąskiej półki, gdzie komin lekko się wygi­nał. Zatrzy­mał się zdy­szany i usiadł tam jak na ławce.

– Zejdź na dół, Matt – roz­legł się chro­pawy kobiecy głos; to pew­nie Retta, która siliła się, żeby zabrzmieć słodko. – Nie chcemy cię skrzyw­dzić.

– Musisz bar­dziej się posta­rać! – odkrzyk­nął Jason.

– A niech to! – krzyk­nęła kobieta. – Musia­łeś tak ostro się z nim obejść?

– Myśla­łem, że przy­par­li­śmy utra­pieńca do muru.

– Dla­czego nikt nie pil­no­wał pale­ni­ska?

– Kto by pomy­ślał, że pobie­gnie w tam­tym kie­runku?

– Może uciec.

– Nie uciek­nie.

Jason usły­szał, jak wiel­kie drzwi fron­towe otwie­rają się i zamy­kają. Nie­długo potem usły­szał, że dach zaskrzy­piał. Był w pułapce.

– Hej, Matt! Tu Pelu­the. Sły­szysz mnie? – roz­legł się głos z góry.

– Sły­szę.

– Dla­czego nie skoń­czysz tej nie­mą­drej zabawy i nie zej­dziesz? – prze­ma­wiał spo­koj­nie Pelu­the. – Nie możesz uciec. Obie­cu­jemy, że zabi­jemy cię szybko. Nie będziesz długo cier­piał.

– Zasta­nów się – powie­dział Jason. – Gdy­byś był na moim miej­scu, zszedł­byś? – Popra­wił się na półce; nogi na­dal miał spusz­czone.

– Gdy­bym był roz­sądny, to moż­liwe, że tak. Nawet jeśli prze­trwasz tam do świtu, jest nas tylu, że z łatwo­ścią cię zabi­jemy. Mamy broń.

– Jeste­ście wielcy tylko nocą? – upew­nił się Jason.

– Teraz już znasz nasz praw­dziwy sekret – odpo­wie­dział Pelu­the. – Sam rozu­miesz, że nie możemy pozwo­lić ci stąd odejść.

– Poza tym, już od wie­ków nie jedli­śmy świe­żego ludz­kiego mięsa! – zawo­łał z dołu sta­ru­szek teraz bar­dziej baso­wym gło­sem.

– Obie­cuję docho­wać tajem­nicy. Może jed­nak puści­cie mnie wolno? – spró­bo­wał Jason.

– W porządku – zgo­dził się Jep. – A teraz złaź.

– Mówię poważ­nie.

– Ludz­kie mięso to rzadki deli­ka­tes – wyja­śnił Jep. – Nie bierz tego do sie­bie, naprawdę robisz wra­że­nie porząd­nego chło­paka. Skoro wolisz, żeby cię nie zje­dzono, mądrze byłoby trzy­mać się z daleka od tych lasów, a zwłasz­cza od naszej wio­ski.

Jason spoj­rzał w mil­cze­niu w dół komina. Naprawdę zna­lazł się w pułapce. Jego koniec był tylko kwe­stią czasu. Przy­naj­mniej wysłał Tarka z wia­do­mo­ścią dla Gal­lo­rana, więc jego powrót do Lyrianu nie poszedł cał­kiem na marne.

– Bądź roz­sądny – pro­sił Pelu­the.

– Przy­kro mi, że spra­wiam tyle kło­potu – odpo­wie­dział Jason, sta­ra­jąc się, by w jego gło­sie nie zadźwię­czał strach – ale zamie­rzam utrud­nić wam zła­pa­nie mnie. Powin­ni­ście się wsty­dzić, że zapra­sza­cie gościa do domu i pró­bu­je­cie go zjeść.

– Jakieś pro­po­zy­cje? – zapy­tał Pelu­the, nie zwra­ca­jąc się już do Jasona.

– Znajdź tyczkę – zasu­ge­ro­wał ktoś.

– Wyku­rzyć go – wark­nął sta­ru­szek.

– Saul! – krzyk­nął Pelu­the. – Zamień się tu ze mną miej­scami. Scho­dzę.

Zro­biło się zamie­sza­nie, sły­chać było różne głosy, ktoś wyda­wał pole­ce­nia, ktoś inny narze­kał. Jason usły­szał cięż­kie stą­pa­nie. Para wiel­kich rąk zaczęła wrzu­cać drewno do kominka.

– Znajdź tro­chę zie­lo­nych gałęzi – pole­cił Jep. – Będzie wię­cej dymu.

Jason usły­szał, że fron­towe drzwi otwie­rają się i zamy­kają.

Przyj­rzał się półce, na któ­rej sie­dział. Jeśli wsu­nie nos w tylny kąt, sia­da­jąc twa­rzą do ściany, i będzie oddy­chał przez koszulę, to może chwilę wytrzyma. Jed­nakże nie­za­leż­nie od tego, jakich środ­ków zarad­czych się chwyci, w końcu się udusi. A jeśli zro­bią wystar­cza­jąco wysoki stos, który będzie palił się dosta­tecz­nie mocno, to może nawet go ugo­tują! Jason wie­dział, że powrót do Lyrianu może go zabić, ale w głębi ducha nie wie­rzył, że do tego doj­dzie. A przy­naj­mniej nie tak szybko!

W dole rzu­cono zie­lone konary na rosnący stos drewna.

Jason pokle­pał się po kie­sze­niach, roz­wa­ża­jąc moż­li­wo­ści. Miał pie­nią­dze i klej­noty od Tarka, ale olbrzymy raczej nie dadzą się prze­ku­pić, skoro mogą zwy­czaj­nie go zabić, a potem okraść jego zwłoki. Miał rękę Fer­rina, ale nie było szansy, żeby roz­sad­nik znaj­do­wał się na tyle bli­sko, by mu przyjść z pomocą. Czy olbrzymy były wierne Mal­do­rowi? Jeśli tak, to czy mógłby uda­wać, że jest roz­sad­nikiem, upusz­cza­jąc rękę i zable­fo­wać, że wyko­nuje zada­nie dla Mal­dora? Wąt­pił, czy olbrzymy się tym przejmą.

Pelu­the znowu do niego zawo­łał, tym razem z dołu.

– Na pewno nie chcesz zejść? To nie będzie przy­jemne.

– Już nie wspo­mi­na­jąc o tym, że dym popsuje smak – dorzu­cił Jep.

– Możemy ci zapew­nić szybką śmierć – zapro­po­no­wał Pelu­the. – Godną i bez­bo­le­sną.

Jason zasta­na­wiał się, czy powi­nien odpo­wia­dać. Jego reak­cje mogły ich tylko zachę­cić do dal­szych dzia­łań.

– Nie zawra­caj sobie głowy uda­wa­niem mar­twego – wtrą­ciła Retta. – Ścią­gniemy cię w taki czy inny spo­sób, nawet jeśli będziemy musieli wspiąć się do cie­bie ran­kiem.

– Mam nadzieję, że będę sma­ko­wał jak popiół – wark­nął Jason.

– Chło­pak nie potrafi się bawić – gde­rał sta­ru­szek.

– Zaraz roz­palę w kominku – oznaj­mił Pelu­the. – Nie prze­szka­dza mi, jak czło­wiek jest tro­chę przy­pie­czony.

Jason patrzył, jak Pelu­the pochyla się nad kło­dami. Ude­rzał o sie­bie kamie­niami, żeby wykrze­sać iskrę. Cokol­wiek Jason zamie­rzał, musiał zro­bić to szybko.

– Weź węgielki z dru­giego pale­ni­ska – zapro­po­no­wał sta­rzec.

– Już odgar­nięto je na bok – odpo­wie­dział Pelu­the. – Nie są wystar­cza­jąco gorące.

Na­dal ude­rzał kamie­niami.

– Daj, ja to zro­bię – upie­rała się Retta.

– Dam sobie radę. – Pelu­the ude­rzał od kilku chwil, ale nada­remno.

– Ja to robię na co dzień. – Retta wes­tchnęła.

– Dam sobie radę! – wark­nął Pelu­the.

– Jestem sługą Mal­dora! – krzyk­nął w dół Jason. – Przy­by­łem tu z ofi­cjalną misją.

– Tro­chę późno, żeby mówić o przy­jaźni z Mal­do­rem – odparł obo­jęt­nie Pelu­the. – Nie mia­łeś poję­cia, czym jeste­śmy, kiedy nas spo­tka­łeś. – Sap­nął poiry­to­wany. – Dobra, Retta, ty roz­pal ogień.

Jason uznał, że powi­nien wysłać Fer­ri­nowi ostat­nią wia­do­mość. Zdjął ple­cak i zaczął w nim grze­bać.

– Ehm, Pelu­the, Saul, mamy gościa – ostrze­gła zanie­po­ko­jona kobieta. Być może Deloa.

Jason usły­szał kilka zdu­szo­nych okrzy­ków.

– Na wiel­kie demony ze świata Poza! – wykrzyk­nął Pelu­the, odsu­wa­jąc się od pale­ni­ska i zni­ka­jąc Jaso­nowi z pola widze­nia.

– Wychodź­cie! – krzyk­nął nagląco Jep. – Nie patrz­cie na to!

Jason usły­szał cięż­kie kroki olbrzy­mów na pod­ło­dze i za drzwiami. Potem zapa­dła cisza. Czy to był pod­stęp, żeby skło­nić go do zej­ścia? Sztuczka, dzięki któ­rej nie będzie za bar­dzo uwę­dzony?

– Zejdź tutaj, Saul! – krzyk­nął z zewnątrz Pelu­the.

– Dla­czego? – padło w odpo­wie­dzi pyta­nie z oko­lic szczytu komina.

– Nie spie­raj się. Zaufaj mi.

Jason usły­szał, że dach trzesz­czy, a potem zapa­dła cisza. Po chwili ocze­ki­wa­nia uznał, że lepiej zosta­wić rękę w ple­caku, więc zamknął go z powro­tem. Zamek bły­ska­wiczny zapiął się nie­zwy­kle gło­śno.

Jeśli olbrzymy tylko uda­wały, że wyszły, to rzucą się na niego, kiedy tylko wyj­dzie z komina. Jeżeli naprawdę ucie­kły, Jason mógł tylko uznać, że jego sytu­acja się pogor­szyła. Co prze­ra­zi­łoby dom pełen olbrzy­mów? Deloa wspo­mniała o gościu. Moż­liwe, że to ktoś przy­ja­zny? Ktoś dobry?

Zagry­za­jąc wargę, Jason zer­k­nął w dół komina. Pale­ni­sko pozo­stało puste. Niczego nie usły­szał.

– Halo? – zawo­łał cicho. – Jest tam kto? Ktoś, kto nie­na­wi­dzi olbrzy­mów i lubi ludzi?

Cisza trwała nie­prze­rwa­nie.

Czas mijał. Jason wdy­chał węglowy odór w komi­nie. Zaczął się robić nie­spo­kojny. Scy­zo­ry­kiem zadra­pał pokryte sadzą kamie­nie, żeby prze­ko­nać się, czy zeskro­bie czarną war­stwę. Nie zdo­łał. Widoczny w górze nad wylo­tem komina zmierzch zaczął zamie­niać się w noc.

Bio­rąc pod uwagę kłót­nie, które sły­szał wcze­śniej, Jason nie wie­rzył, żeby olbrzymy potra­fiły zacho­wać cier­pli­wość. Nie dość, że w domu zapa­dła cisza, to umil­kła cała wio­ska. Mimo to cze­kał. Nie chciał, żeby zabiła go wła­sna niecier­pli­wość.

Kiedy nad wylo­tem komina poja­wiły się gwiazdy, na półce Jasona zro­biło się bar­dzo ciemno. Nasłu­chi­wał, żeby odkryć, co mogło prze­ra­zić olbrzymy, ale nie usły­szał niczego nie­zwy­kłego.

Stop­niowo zaczął nabie­rać prze­ko­na­nia, że olbrzymy naprawdę wyszły. Pomy­ślał, że być może mar­nuje oka­zję do ucieczki. Obró­cił się i zaczął po cichu scho­dzić komi­nem, wyma­cu­jąc opar­cie pal­cami stóp i zatrzy­mu­jąc się cza­sem, żeby nad­sta­wić ucha. Wokół na­dal pano­wała cisza.

Niżej, tam gdzie komin się roz­sze­rzał, Jason źle się chwy­cił i spadł na stos drewna. Zie­lone gałę­zie zła­go­dziły upa­dek, ale i tak udało mu się skrę­cić kostkę.

Stur­lał się ze stosu opału i usiadł, masu­jąc nogę i roz­glą­da­jąc się po pokoju. Blada poświata wscho­dzą­cego księ­życa wpa­dała mię­dzy okien­ni­cami.

Pośrodku pomiesz­cze­nia ujrzał ludzką postać.

Mru­żąc oczy, Jason przyj­rzał się nie­ru­cho­mej syl­wetce. Czuł prze­bie­ga­jące po ple­cach ciarki. Była wiel­ko­ści zwy­kłego czło­wieka, ale z powodu mroku Jason nie widział szcze­gó­łów. Postać zamarła w dosko­na­łym bez­ru­chu.

Kostka już go mniej bolała, co suge­ro­wało, że nie zła­mał jej ani nie skrę­cił. Ciemna postać się nie poru­szyła. Cisza trwała.

Postać nie mogła prze­ga­pić jego upadku.

– Cześć? – szep­nął Jason.

Tajem­ni­cza per­sona nie zare­ago­wała.

Jason prze­su­nął się wzdłuż ściany, odsu­wa­jąc się od pale­ni­ska. Kto­kol­wiek stał pośrodku pokoju, pozo­stał nie­na­tu­ral­nie nie­ru­chomy – nie drgnął, nie prze­stą­pił z nogi na nogę, nie poru­szył głową, nie widać było nawet, żeby oddy­chał. Dotarł­szy do kąta, Jason ruszył wzdłuż następ­nej ściany do drzwi.

Wiel­kie drzwi zosta­wiono uchy­lone, Jason pchnął je i wyszedł w noc. W wio­sce pano­wał bez­ruch. Żadne świa­tło nie pło­nęło w oknach. Pra­wie okrą­gły księ­życ, wielki i biały, wscho­dził nad czub­kami drzew.

Lekko kuś­ty­ka­jąc, Jason zszedł po scho­dach na sze­roką ulicę. W oknie po dru­giej stro­nie dostrzegł parę wiel­kich oczu. Natych­miast znik­nęły, gdy ktoś scho­wał głowę.

Jason odwró­cił się, żeby spoj­rzeć na dom, który opu­ścił, i ujrzał, że mroczna postać stoi w mil­cze­niu za drzwiami. Łapiąc gwał­tow­nie powie­trze, Jason cof­nął się chwiej­nie o kilka kro­ków.

W bez­po­śred­nim świe­tle księ­życa Jason dostrzegł, że postać naprawdę nie ma żad­nych rysów. Wyglą­dała jak ludzki cień, tyle że trój­wy­mia­rowy. Księ­ży­cowy blask nie odbi­jał się od mato­wej powierzchni.

Jason stał i patrzył jak ska­mie­niały. Czy to ten stwór śle­dził Tarka? Czy był to tori­vor? Jeśli tak, Jason rozu­miał już, dla­czego ludzie porów­ny­wali te stwory z kształ­tem, jaki mogłaby przy­brać śmierć. Nie­na­tu­ralna obec­ność ciem­nej postaci napeł­niła go prze­ra­że­niem.

– Czego chcesz? – spy­tał łamią­cym się gło­sem.

Mil­cząca postać ani drgnęła.

Roz­glą­da­jąc się, Jason dostrzegł kolejną twarz cho­wa­jącą się za oknem. Czym­kol­wiek ta rzecz była, olbrzymy nie chciały mieć z nią nic do czy­nie­nia.

Prze­łknął ślinę, czu­jąc, że zasy­cha mu w gar­dle.

Ruszył ulicą w stronę pół­noc­nego krańca osady. Nad­sta­wił ucha, ale nie usły­szał niczego, co świad­czy­łoby, że ktoś za nim idzie, cho­ciaż jego wła­sne kroki hała­śli­wie zgrzy­tały na żwi­rze. Obró­cił się gwał­tow­nie i jakieś dzie­sięć kro­ków za sobą zoba­czył cień sto­jący na dro­dze. Jakim cudem poru­szał się aż tak cicho?

Jason odwró­cił się i ruszył szyb­kim kro­kiem. Kiedy się obej­rzał, stwór znowu stał nie­całe dzie­sięć kro­ków za nim. Czy to była jakaś gra? Jason przyj­rzał się zło­wiesz­czej postaci. Nie poru­szyła się, nie gro­ziła mu ani nic podob­nego. W końcu znowu ruszył drogą, idąc tyłem, nie spusz­cza­jąc oczu z czar­nej per­sony, mając nadzieję, że pozo­sta­nie nie­ru­choma, dopóki on patrzy, ponie­waż jesz­cze nie widział, żeby się poru­szyła. Ciemna postać zaczęła iść, zbli­ża­jąc się z płynną gra­cją. Nie wydała żad­nego dźwięku.

Odwró­ciw­szy się, Jason pośpiesz­nie opu­ścił wio­skę. Droga zamie­niła się w zadbaną leśną ścieżkę, prze­ci­na­jącą las w kie­runku pół­noc­nym.

Jason raz za razem zer­kał za sie­bie i zawsze odkry­wał, że ciemny stwór stoi dzie­sięć kro­ków za nim. Przy­po­mniał sobie, że Tark wspo­mniał o samot­nych nocach, kiedy tajem­ni­czy śle­dzący go stwór mógł zaata­ko­wać. Jed­nakże Tark ni­gdy nie widział prze­śla­dowcy wyraź­nie. Dostrze­gał go tylko prze­lot­nie. Ten stwór nie zawra­cał sobie głowy ukry­wa­niem się.

Jason przy­sta­nął i spoj­rzał na postać, która go ści­gała. Ciemna zjawa nie wyka­zy­wała żad­nych oznak agre­sji. Jed­nakże, ujrzaw­szy reak­cję olbrzy­mów, domy­ślał się, że może być nie­zwy­kle nie­bez­pieczna.

Po paru godzi­nach Jason poczuł, że brak snu zaczyna mu cią­żyć. Dzi­siej­sza noc była chłod­niej­sza od poprzed­niej, ale w suchym ubra­niu nie odczu­wał zbyt­nio zimna. Zna­la­zł­szy pas trawy koło drogi, wycią­gnął się i wci­snął kurtkę pod głowę. Czy stwór zabije go pod­czas snu?

Ogar­nęło go prze­czu­cie, że zjawa pod­krada się do niego. Natych­miast usiadł i zoba­czył, że postać stoi znowu jakieś dzie­sięć kro­ków od niego.

Leżał, roz­my­śla­jąc gorącz­kowo i pró­bu­jąc uspo­koić nerwy. Albo stwór go zabije, albo nie. Sam w lesie nie­wiele mógł na to pora­dzić.

Zer­k­nął na stwora. Pozo­stał w tej samej odle­gło­ści co wcze­śniej, na­dal nie­ru­chomy jak posąg.

– Czego chcesz? – spy­tał Jason.

Żad­nej odpo­wie­dzi.

– Czy to ty śle­dzi­łeś Tarka? Powi­nie­neś go dalej śle­dzić. To on jest praw­dzi­wym mózgiem tej ope­ra­cji. Sio! Idź się scho­wać.

Żad­nej odpo­wie­dzi.

– No dobra, to może ty posto­isz na straży, a ja się prze­śpię? Trzy­maj olbrzymy z dala od nas. Co ty na to? W porządku, w takim razie umowa stoi.

Jason czuł się tro­chę głu­pio, jakby roz­ma­wiał z nie­oży­wio­nym przed­mio­tem. Zwi­nął kurtkę w pro­wi­zo­ryczną poduszkę, zamknął oczy i w końcu zapadł w nie­spo­kojny sen.