Zadry - Ola Klonowska-Szałek - ebook
NOWOŚĆ

Zadry ebook

Ola Klonowska-Szałek

4,7

35 osób interesuje się tą książką

Opis

Zadry to opowieść o dawaniu drugiej szansy, mądrym macierzyństwie i odwadze do łamania schematów, które często prowadzą w ślepy zaułek.

Co by było, gdyby Dzida nie przyniosła do szkoły swojej kolekcji noży? Czy Malina wróciłaby na Mazury, których tak nie znosi? Jak potoczyłoby się życie Dany, gdyby nie trafiła wraz z matką i siostrą do opuszczonej wioski w puszczy? Co łączy te trzy bohaterki z Lotte i jej wojennymi losami?

Stary dwór ma swoje sekrety. Gdy zostaną odkryte, wiele się zmieni, ale najważniejsze zawsze będą rodzina i przyjaźń.

Niewiele jest debiutów, które od pierwszych stron brzmią tak dojrzale. Zadry Oli Klonowskiej-Szałek to powieść, która w sposób lekki i niekiedy z humorem dotyka spraw trudnych i bolesnych. Zostawia w czytelniku ślady zadry, o których długo się pamięta. Czyta się ją jednym tchem, bo autorka ma ten rzadki dar, by trudne rzeczy mówić prosto i pięknie.

Małgorzata Warda – pisarka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 499

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewawaj75

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacyjna
00

Popularność




Działalność oficyny SILVER objęta jest patronatem

Polskiego Towarzystwa Okulistycznego.

Edycja © Silver oficyna wydawnicza, 2025

Tekst © Aleksandra Klonowska-Szałek, 2025

All rights reserved

Wszelkie prawa zastrzeżone

Żaden fragment tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody Wydawcy.

Wszelkie podobieństwo do osób i miejsc występujących w książce jest przypadkowe.

Wydanie I

Warszawa 2025

Ola Klonowska-Szałek założyła portal Slowhop, który opisuje najpiękniejsze agroturystyki w Polsce. O opuszczonej wiosce Orzechowo usłyszała od Danki Zlasu, gospodyni Kolonii Mazurskiej Mierki. Tajemnicza historia Orzechowa tak bardzo zainteresowała autorkę, że w podobnej wsi osadziła miejsce akcji swojej debiutanckiej powieści. Ola sama pochodzi ze Szcze­cina, ale dziś jej domem są Mazury Garbate, gdzie mieszka w zrewitalizowanej stuletniej oborze. Postać Dzidy wzorowała na swojej córce, która odkryła kiedyś stary mazurski cmentarz.

Fragment 1

– To się na pewno da jakoś naprawić! – Maciek wziął łyk coli zero i spojrzał na mnie z taką miną, jakby bolał go ząb. Znów miał na sobie koszulkę z napisem „Żyrafka” i fryzurę helskiego surfera, która sprawiała, że nawet gdyby nosił krawat, nie wyglądałby jak autorytet od trudnych spraw. Spod mojej kurtki wystawała spłowiała twarz Supergirl, więc oboje wyglądaliśmy bardziej jak para podstarzałych pracowników agencji reklamowej niż nauczyciele z pobliskiej podstawówki.

Siedzieliśmy w ogródku mojej ulubionej kawiarni. Dzida i Dana zostały w domu, skupione na swoim skrawku codzienności. Nie wiedziały, że straciłam pracę. Zamierzałam to przed nimi ukrywać, dopóki nie znajdę kolejnej. Nie potrzebowały nowych powodów do niepokoju.

– Po co? Nie wrócę tam – odparłam stanowczo. Nadal się trzęsłam na wspomnienie popołudnia z dyrektorką i gęstej atmosfery niechęci.

– Nie mówię, że akurat tam – zaczął, ale nagle zmienił temat. – Słuchaj, a w ogóle to dlaczego ona kolekcjonuje noże?

Westchnęłam. Takie pytania sprawiały, że się nie­cierpliwiłam. Nie chciało mi się tłumaczyć, że ojciec dziewczynek uważał, że każde dziecko po skończeniu pięciu lat powinno dostać nóż, a po dziesiątych urodzinach koniecznie zgubić się w lesie na co najmniej dwadzieścia cztery godziny, by potem samodzielnie się odnaleźć. Traktowałam te pomysły pobłażliwie do czasu Dzidy. Dana od razu je odrzuciła, wybierając Barbie zamiast białej broni, ale Dzida w jakiś magiczno-biologiczny sposób ochoczo interesowała się wszystkim, co proponował jej tata, nawet jeśli oznaczałoby to jedzenie larw i spanie w worku na drzewie. Była w niego wpa­trzona, mnie za to postrzegała jako hamulcowego. Często przewracała oczami, jakby mówiła: „Cóż, mama po prostu taka jest”. Bartek wspierał ją we wszystkich szaleństwach. Był z niej bardzo dumny.

– Nie możesz się tak wszystkiego bać – mówił mi. – Przekażesz im ten strach, nawet nieświadomie.

Patrzył mi wtedy głęboko w oczy, chcąc przywołać postać mojej matki. Tej, od której uciekłam. Ona też się zawsze wszystkiego bała.

Na początku sądziłam, że w ten sposób Bartek realizuje potrzebę posiadania syna. Ale znałam go wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że ma gdzieś, jakie standardy wyznacza mu społeczeństwo. Kwestię sadzenia drzewa, budowania domu i spłodzenia męskiego potomka mieliśmy więc z głowy. Dzieci znajdowały się na szczycie jego drabiny uczuć i płeć nie miała najmniejszego znaczenia. Po prostu przelewał swoją fascynację przyrodą na kogo się dało. W naszej rodzinie odpowiedziała mu pozytywnie jedynie Dzida. Bałam się o nią, ale jednocześnie lubiłam patrzeć na ich relację. Była absolutnie wyjątkowa.

– Bartek miał bardzo skandynawskie podejście do wychowywania dzieci – mruknęłam w zamyśleniu.

– Niezły typ. – Maciek zaśmiał się, jakbym opowiadała o bohaterze serialu, a nie o własnym mężu, który dwa lata temu odszedł z domu po bardzo trudnym roku w oparach nałogu alkoholowego i jednej „przypadkowej” zdradzie. Nie znali się, bo Bartek wyprowadził się kilka tygodni przed pojawieniem się w szkole Maćka, ale zawsze miałam wrażenie, że by się polubili.

– No niezły – potwierdziłam, siorbiąc piwo. Gdyby nie było bezalkoholowe, w tej chwili miałabym już przyjemnie rozluźnione mięśnie i pewnie wisiałabym nad muszlą klozetową, chichocząc wesoło jak podczas studenckich imprez. Od tego beztroskiego czasu dzieliło mnie jednak szesnaście, prawie siedemnaście lat starania się, żeby to wszystko jakoś wyszło. Dzieci, małżeństwo, praca i jeszcze ja, walcząca coraz bardziej niemrawo o to, żeby w ogóle było jakieś „ja”. – To naprawdę jest niezła historia. Ubaw po pachy z podwyżką czynszu, kończącymi się oszczędnościami i brakiem pracy.

Rozejrzałam się wokół. W zachodzącym słońcu twarze tych, którzy przyszli się cieszyć ciepłymi dniami końcówki września, pokryły się pomarańczowymi rumieńcami. Lubiłam tę porę roku. W pogodzie wciąż było lato, ale miasto przebudziło się już po wakacyjnym letargu. Było jak człowiek po popołudniowej sjeście: ożywione nadzieją na atrakcyjną resztę dnia.

Uśmiechnęłam się.

– Zawsze tu przychodziliśmy, wiesz? Z Bartkiem. Zanim się to wszystko rozleciało. Mówił, że skoro zgodził się zamieszkać w mieście, to oboje powinniśmy coś z tego mieć, choćby te wieczorne wyjścia do knajpy pod domem. Śmiał się, że w ten sposób sprawdzamy, czy wciąż mamy o czym gadać.

– I co? – zapytał Maciek.

– Co „i co”? – Nie zrozumiałam.

– No, czy mieliście o czym rozmawiać.

Kiwnęłam głową.

– Do samego końca.

– Też bym tak chciał. – Westchnął.

– Masz duże szanse. – Puściłam do niego oko, wspominając jego ostatnie randki. – Wystarczy tego nie spieprzyć.

Potarłam ręką czoło. To była moja dzielnica, otrzaskałam się z nią jak z nową sąsiadką, polubiłyśmy się, ale teraz czułam, że tu nie pasuję. Dwie młode kobiety w czapkach z daszkiem omawiały sprawy sercowe, śmiejąc się głośno i pijąc coś musującego i różowego. Jakaś para wzniosła toast czerwonym winem. Daleko mi było do nich i panującej wokół atmosfery relaksu.

Podobno utrata pracy to stres porównywalny do tego, który odczuwa się po śmierci małżonka. Powinno się wtedy pić na umór, kląć na czym świat stoi, wygrażać szefowi, pluć frustracją i niechęcią, aż się ta nienawiść organicznie wytraci do ostatniej kropelki. Żeby można już w spokoju uznać, że w sumie wyszło dobrze, i rozpocząć etap szukania nowej pracy.

Niestety w moim przypadku ten proces skrócił się tylko do ostatniego kroku. Nie miałam czasu na przechodzenie wszystkich etapów żałoby, bo nie miałam pieniędzy na mieszkanie. Musiałam znaleźć nową pracę, a gniew i ból zostawić na lepsze czasy. Zadowoliłam się samym gniewem.

– A nie myślałaś, żeby na jakiś czas wrócić do Ełku? – odezwał się Maciek z wahaniem. – Twoja mama, zdaje się, mieszka sama, mogłaby ci pomóc. Z dziećmi i w ogóle.

Popukałam się w czoło, patrząc na niego jak na idiotę.

– Ten, kto raz uciekł z małego miasteczka, nigdy nie powinien do niego wracać na dłużej. To jest zasada z filmów grozy. Daj spokój, Maciek. – Podniosłam głos, aż pary obok się obejrzały. – Wolałabym się czołgać nago po tłuczonym szkle. – Powrót w rodzinne strony nie wchodził w rachubę. – Muszę wracać do dziewczynek. – Wstałam nagle, zahaczając o stolik. Kilka osób odwróciło się z niesmakiem, gdy szklanka z niedopitym piwem przewróciła się z brzękiem. Pewnie pomyśleli, że jestem pijana. – Jutro mam dwie rekrutacje, może coś z tego będzie.

Fragment 2

– Pani Malina? – powiedział ktoś z niemieckim akcentem. Jego „Malina” zabrzmiało jak „Malyna” i rymowało się z „Halyna”, a to mi się jakoś nie spodobało. Zgrzytnęłam zębami.

– Tak, to ja – odparłam wrogo.

– Thomas Wagro, rozmawialiśmy jakiś czas temu. – Głos po drugiej stronie nieco się zawahał. – Pamięta pani? Niemiecka fundacja, szukamy kogoś do stworzenia ekowioski na Mazurach i pomocy w pewnym rodzinnym śledztwie.

Nie musiałam zbyt długo szukać w pamięci. Przed wakacjami rozważałam ofertę pracy. Wyglądała ciekawie, chodziło o wioskę, którą dwukrotnie opuścili wszyscy mieszkańcy. Jakiś bogaty facet z Niemiec odkrył, że jego ojciec z niej pochodził. Chyba wykupił większość budynków od Skarbu Państwa, co nie było trudne, bo lokalni mieszkańcy uważali, że wioska jest przeklęta, więc i tak nikt nie chciał tam mieszkać. Nawet mnie to zainteresowało, taka mistyczna historia z tajemnicą rodzinną w tle. Szybko o tym zapomniałam, bo po pierwszej rozmowie kontakt z berlińskim prawnikiem się urwał.

– Ach, to pan mnie olał z tą ofertą na zadupiu? – wypaliłam, zanim się zorientowałam, co mówię.

W telefonie zapadła krótka cisza.

– Słucham? No nie olał. Po prostu coś nam się, jak wy to mówicie, wyszypało.

– Wyszypało, wyszypało. Jakby pan zgadł. Mnie też się wszystko wyszypało. – Zaśmiałam się gorzko.

– Eee? To może zadzwonię innym razem? – W jego głosie pojawiła się niepewność.

– Nie, czemu? Gorzej już być nie może – sarknęłam. Wciąż słyszałam łagodnie przemawiającego Kleksa. Może miał rację i powinnam spróbować czegoś innego? – Przepraszam, ciężki dzień. Jest pan gdzieś na miejscu w Warszawie?

– W biurze fundacji. Na Poznańskiej.

– Będę za kwadrans.

Fragment 3

– Tu. – Wskazał palcem skupisko prostokącików wzdłuż linii drogi. – Z tej wsi pochodzi pan von Trau­berg. To znaczy nie dosłownie, on urodził się już po wojnie w Niemczech, ale stamtąd pochodził jego ojciec. Kiedyś nazywała się Bergenau, teraz Zadry.

Wieś wyglądała na sporą, zwłaszcza w porównaniu z innymi miejscowościami. Przeliczyłam, że najbliższa jej osada znajdowała się jakieś osiem kilometrów dalej. Jednostek mieszkalnych było naprawdę dużo, koncentrowały się wzdłuż drogi, ale widziałam też sporo zabudowań na kolonii. Całą osadę otaczał las. Była w zasadzie zatopiona w lesie.

– Jak pani widzi, tuż obok jest Lyck. Ełk, czyli miejsce pani urodzenia.

Przeszedł mnie zimny dreszcz, jak zawsze, kiedy słyszałam tę nazwę.

– Proszę mnie źle nie zrozumieć. Schlebia mi, że pan von Trau­berg proponuje mi tę pracę, ale wciąż nie rozumiem, do czego pan zmierza. I chyba sugeruje pan, że ma znaczenie moje miejsce urodzenia.

– Już tłumaczę. Dla pana von Trau­berga w Bergenau wszystko się zaczęło. W sensie dla niego i jego rodziny. Chciałby, żeby powstała tam nowa wieś, ale oparta na dziedzictwie tej starej. I teraz proszę posłuchać, zrobi się ciekawiej. Okoliczna ludność twierdzi, że Zadry są przeklęte, bo dwukrotnie zniknęli stamtąd wszyscy mieszkańcy. Sama pani przyzna, że to osobliwa historia. Jest pani pewna, że nigdy o niej nie słyszała?

– Wcześnie wyjechałam z Ełku – mruknęłam. Przed oczami mignęła mi zniszczona klatka schodowa, przed którą kiwa się kilku pijaczków.

– Pierwszy raz puste domy zastano tu w styczniu tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku. Nie znaleziono ani jednego mieszkańca, nie było ich nawet na dworcu, skąd niemieckojęzyczna ludność Mazur uciekała na zachód. W niektórych domach w Bergenau wszystko wyglądało tak, jakby domownicy wyszli na chwilę i zaraz mieli wrócić. O sprawie szeptano długie lata, kiedy domostwa wypełniły się nowymi rodzinami przybywającymi ze wschodu, z Białorusi i Ukrainy. Drugi raz wieś wyludniła się siedem lat później. W tysiąc dziewięć­set pięćdziesiątym drugim roku sprawa była prosta, żadnych tajemnic i zagadek. Niedaleko znajdował się tajny ośrodek rządowy, do którego przyjeżdżali bardzo prominentni zagraniczni goście. Chruszczow, Castro, Tito, jeśli wymienić ledwie kilka nazwisk. Mieli nieskomplikowane potrzeby: dużo alkoholu, dużo polowania i dużo prywatności. Ówczesnej władzy takie spotkania na szczycie były bardzo na rękę, więc postanowiła powiększyć teren łowiecki. Niestety odbyło się to kosztem lokalnych mieszkańców. W tydzień wysiedlono i Zadry, które przeszły na własność Skarbu Państwa. W okolicy zaczęto szeptać, że wieś jest przeklęta, że podobno znajdowano jakieś kości i masowe groby. Nic z tego nie ma potwierdzenia w archiwach. Ale ludzie zawsze wiedzą lepiej. Tak czy inaczej, nikt nie chciał tam zamieszkać, poza kilkoma osobami. A właściwie jedną rodziną i ostatnio kimś z miasta.

– I co to ma wspólnego ze mną? – zapytałam ponownie.

– Jest pani człowiekiem stamtąd. Dla tego projektu to ważne. Będzie pani łatwiej się przebić przez lokalne uwarunkowania czy animozje. Początkowo ja miałem pełnić rolę koordynatora projektu, niestety poległem na całej linii. Praktycznie mnie stamtąd wygnano, nikt nie chciał współpracować. – Rozłożył ręce. – Obecni mieszkańcy uznali, że Niemcy wrócili po swoje. Dalszego ciągu pewnie się pani domyśla.

– Potraktowali pana jak intruza – bardziej oznajmiłam, niż zapytałam.

Wagro kiwnął głową. Już się nie uśmiechał.

– Potrzebujemy tam kogoś, kto jest swojski, a jednocześnie dobrze rozumie ideę samowystarczalności. Pani profil bardzo nam pasuje. Jest pani historyczką zaangażowaną w proces nowej edukacji. Ale to nie wszystko.

Spojrzałam na niego zaskoczona. Wtedy wyjaśnił resztę.

– Potrzebujemy kogoś, kto odnajdzie rodzinę pana von Trau­berga. A przynajmniej jej szczątki. Wśród zaginionych mieszkańców wioski w czterdziestym piątym była jego babka.

Thomas Wagro wstał, jakby z ekscytacji nie mógł już dłużej wysiedzieć. Spojrzałam na niego i poczułam wewnętrzne drżenie. Był przystojnym facetem, ale w dużych miastach było takich na pęczki. Mężczyźni już od dawna wiedzieli, jak o siebie zadbać, a Thomas doskonale zdawał sobie sprawę, co robi wrażenie na kobietach. Nawet kilkudniowy zarost wyglądał na dopracowany. Było w nim jednak coś, co zainteresowało mnie o wiele bardziej niż wygląd. W tym, jak mówił o Bergenau, tajemnicach i klątwie, słyszałam znacznie większe zaangażowanie, niż spodziewałabym się po pierwszym lepszym prawniku. Coś musiało go kręcić w tej historii i to sprawiło, że spojrzałam na niego przychylniej. Lubiłam pasjonatów. Nawet brzydkich. A ten był nieznośnie przystojny.

– Jest tylko jeden problem – zaznaczyłam.

– Tak podejrzewałem – powiedział z błyszczącymi oczami kogoś, kto lubi wyzwania.

– Nie mogę wyjechać na wieś na Mazury z córkami. Są nastolatkami, mają tu swoje życie.

– Doszły mnie słuchy, że nie ma pani wielkiego wyboru – odparł, a uśmieszek znów powrócił na jego usta.

Skąd wiedział? Zanim zdążyłam wymyślić, jak to skomentować, położył przede mną coś, co wyglądało jak umowa.

– Niech pani przestanie, Malino. Oboje wiemy, że to jest fantastyczna przygoda dla kogoś takiego jak pani. Oto kontrakt na rok. Oczekujemy, że w tym czasie doprowadzi pani do końca projekt wioski, wraz z historią rodziny von Trau­bergów. Tylko rok. Potem będzie pani mogła wrócić bogatsza o kilka euro i doświadczenie. Czy to nie jest warte ryzyka? A z dziećmi sobie można poradzić. – Machnął ręką lekceważąco.

Nie musiałam pytać, żeby poznać odpowiedź. Thomas Wagro najwyraźniej nigdy nie miał do czynienia z nastolatkami.

Fragment 4

Ostatni odcinek trasy przebiegał niemal w środku lasu i choć w poszukiwaniu lekko rybnego zapachu wytężała zmysł węchu jak pies szukający dobrego kąska, nie wyczuła w powietrzu nic, co wskazywałoby na obecność wody innej niż leśne grzęzawiska. Pachniało żywicą i grzybami. Lotte ogarnął niepokój, że być może odjechali zbyt daleko od krainy jezior.

Tymczasem wóz wtoczył się między dwie kamienne kolumny, które wspierały otwartą teraz bramę. Dzięki wysokim lipom po obu stronach długa aleja przypominała tunel. Zbliżając się do jego skąpanego w słońcu końca, Lotte zrozumiała, że oto otwiera się przed nimi nowy świat, który po śmierci matki będzie domem dla nich dwojga.

Nagle wozem szarpnęło.

– Scheiße! – Woźnica przeklął po niemiecku i ściągnął lejce.

Konie dyszały ciężko od gorąca.

– Co się stało? – zapytał ojciec, wychylając się do przodu.

Lotte wyjrzała zza jego pleców, starając się cokolwiek zobaczyć.

Chłopak, na oko kilkunastoletni, mierzył do nich z łuku. Jego ostrzyżoną na krótko głowę zdobił ogromny pióropusz, spodenki były brudne, a szeroko rozstawione stopy bose. Stał na środku drogi, tuż przed wozem, i patrzył na nich szarymi oczami, w których czaiło się wyzwanie. Szczupłe policzki zdobiły po dwa paski, które wyglądały tak, jakby zostały wykonane palcami zanurzonymi uprzednio w błocie. Lotte zabrakło tchu. Był piękny jak Winnetou z książek, które czytała razem z ojcem.

Ojciec uspokoił poruszonego woźnicę, wysiadł z wozu i ruszył w kierunku chłopca. Lotte przyglądała się z dala, zaciekawiona sceną. Tata był surowym człowiekiem, ją za coś takiego spotkałaby reprymenda. Jednak zamiast krzyczeć na chłopaka, wskazał na imponujący pióropusz i zaczął mówić po polsku:

– Każde z plemion indiańskich w Ameryce Północnej miało inny wzór pióropusza, a każde z piór symbolizowało inne osiągnięcie. Gdybyś na końcówce jednego z nich namalował czerwoną kropkę, oznaczałoby to, że zabiłeś nieprzyjaciela. Wiedziałeś o tym?

– Jasne! – odparł chłopiec, ale jego mina zdradzała, że nie miał zielonego pojęcia.

Lotte parsknęła głośno, a chłopak dopiero teraz spojrzał na nią dłużej, po czym skierował łuk w jej stronę. Zacisnął dumnie wargi, a ona wystraszyła się, że będzie pierwszą kropką na jednym z jego białych piór. Opadła na siedzenie wozu, na wszelki wypadek schodząc z linii strzału. I od razu poczuła gniew, że dała się tak łatwo wystraszyć. Najchętniej nazwałaby go osłem, jednak przypomniała sobie matkę, która uważała, że chłopcom należy się szczególny szacunek. Lotte była posłuszna, ale od dawna czuła, że w jej głowie czyha jakiś złośliwy duszek podpowiadający, że kiedyś w końcu powinna złoić skórę tym wszystkim chłopakom, którzy popychali ją i przezywali tylko dlatego, że była dziewczynką.

Ojciec delikatnie odsunął łuk chłopca w bok i powiedział do niego:

– Nie strzelamy do squaw.

– Franz! Zostaw ten łuk, na miłość boską!

Z końca lipowego tunelu biegła w ich stronę kobieta w białej sukience, przytrzymując jedną dłonią słomkowy kapelusz, w drugiej niosąc wiklinowy kosz, z którego coś się wysypywało. Kiedy dotarła do chłopaka, postawiła na ziemi koszyk pełen lipowych kwiatów i złapała się za serce.

– Wykończę się kiedyś przez ciebie – rzuciła mu z wyrzutem i dopiero potem przeniosła spojrzenie na podróżnych.

Była piękną kobietą. Z upiętych swobodnie włosów wysuwały się ciemne kosmyki. Miała takie same oczy jak Franz, tak jasnoszare, że niemal przezroczyste. Lipcowe słońce już zrobiło swoją robotę i Lotte przez moment zachwycała się kontrastem między kolorem oczu a oliwkową karnacją kobiety. Wyraźne kości policzkowe, łagodnie zarysowana szczęka i te oczy wskazywały na bliskie pokrewieństwo z chłopcem, nie zgadzał się tylko kolor włosów: u niego blond, u niej czarne loki. Usta były takie same – pełne i różowe, z tym że chłopak zaciskał je w wyrazie dumy i uporu, a ona miała najszczerszy uśmiech na świecie.

Ojciec zawołał Lotte do siebie. Dziewczynka poczuła serdeczność, z jaką ta jasna kobieta przytula ją do swojej białej sukienki, i natychmiast ogarnęło ją ciepłe uczucie. Za to chłopak, o co najmniej kilkanaście centymetrów wyższy od niej, nagle Lotte onieśmielił. Gniew gdzieś się ulotnił. Teraz ledwo mogła na niego patrzeć, choć on taksował ją chłodnym spojrzeniem od momentu, gdy zeszła z wozu. „Źle się stało, że się roześmiałam”, zbeształa się w myślach i powzięła postanowienie, że będzie unikać tego dziwnego chłopca, który patrzył na nią tak wrogo. Teren posiadłości podobno był wielki, tak mówił ojciec, nie powinno być więc problemu, żeby okazji do spotkań było jak najmniej. Czuła, jak się czerwieni. Miała ogromną nadzieję, że cień rzucany przez rozłożyste lipy skutecznie ten fakt maskuje.

– Franz – kobieta zwróciła się do chłopca – to jest Max Leskow, twój nowy nauczyciel.

Ojciec uśmiechnął się łagodnie i uchylił kapelusza.

– A to – teraz spojrzała na dziewczynkę i znów podarowała jej najpiękniejszy uśmiech na świecie – to jest Lotte, córka pana Maksa. Będziecie się razem uczyć.

Dzieci spojrzały na siebie w tym samym momencie. Franz zacisnął usta jeszcze mocniej i dodał do tego groźne zmrużenie oczu, a Lotte niemal osunęła się na ziemię ze wstydu i poniżenia.

Drogi Czytelniku!

Dziękujemy za zakup naszej książki. Pamiętaj, że powstała ona wysiłkiem wielu osób: autorki, zespołu redakcyjnego oraz grafików. Oczywiście możesz ją pożyczać bliskim Ci osobom. Jeśli mówisz o niej komuś, wspomnij o wydawnictwie. Możesz też nas cytować, ale nie zmieniaj treści i podawaj tytuł i nazwiska twórców.

Do zobaczenia znów!

Tekst: Aleksandra Klonowska-Szałek

Redakcja: Joanna Laskowska, Iwona Krynicka

Korekta: Olga Smolec-Kmoch, Magdalena Wołoszyn-Cępa, Joanna Laskowska

Projekt okładki i stron tytułowych: Ilona Gostyńska

Grafika na okładce: Edik, severija, Rawpixel.com (stock.adobe.com)

Opracowanie e-booka: Leszek Kwiatkowski

Projekt logotypów: Maciej Szymanowicz

Promocja i marketing: Joanna Piasecka

SILVER oficyna wydawnicza

ul. Madalińskiego 67C/5

02-549 Warszawa

[email protected]

ISBN: 978-83-976467-2-8