Zabić wampirzego najeźdźcę - Carissa Broadbent - ebook + książka

Zabić wampirzego najeźdźcę ebook

Broadbent Carissa

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

11 osób interesuje się tą książką

Opis

DOSTAŁA ROZKAZ, BY ZABIĆ GO JEDNYM CIOSEM W SERCE. NIE SPODZIEWAŁA SIĘ, ŻE WŁASNE SERCE JĄ ZDRADZI.

Sylina poświęciła wszystko dla swojej bogini – duszę, wolność, wzrok. Przynależność do Arachessenek oddających cześć Pani Losu zmieniła Sylinę z włóczącej się po ulicach sieroty w zdyscyplinowaną zabójczynię, zdeterminowaną, by obalić tyrana rządzącego Glaeą.

Jednak gdy na wybrzeże przybywa brutalny wampir- -najeźdźca, Sylina staje przed jeszcze groźniejszym przeciwnikiem. Dostaje ważną misję: przeniknąć do jego armii, zdobyć jego zaufanie… i go zabić.

Atrius jest przerażającym wojownikiem, który bezwzględnie toruje sobie drogę przez Glaeę. Jednak kiedy Sylina zostaje jego jasnowidzącą, dostrzega jego mroczną i szokującą przeszłość – oraz tę stronę jego osobowości, która zbytnio przypomina jej część siebie, o której wolałaby zapomnieć.

Rozkazy Syliny są jasne. Najeźdźca musi zginąć. Jednak im więcej krwi przelewa król Glaei, tym silniejsza staje się więź między Syliną a Atriusem. Więź, której zabraniają jej śluby. Więź, która może ją kosztować wszystko. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 414

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: Slaying the Vampire Conqueror

Copyright © 2023 by Carissa Broadbent

All rights reserved

Translation copyright © 2025 by Grupa Wydawnicza FILIA

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie I, Poznań 2025

Projekt okładki: K. D. Ritchie / Story Wrappers

Redakcja: RedKor Agnieszka Luberadzka

Korekta: Olga Smolec-Kmoch, Agnieszka Luberadzka

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

PR & marketing: Karolina Nowak

ISBN: 978-83-8357-891-0

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

SERIA: HYPE

Od autorki Niniejsza książka zawiera treści, które mogą być trudne w odbiorze dla niektórych czytelników, w tym opisy przemocy, wojny, uzależnienia od środków odurzających, krzywdzenia dzieci oraz sceny erotyczne.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Nie tęskniłam już za wzrokiem. Wzrok był nieefektywną formą postrzegania otaczającego nas świata. Narzędziem pomocniczym. To, co dostałam w zamian, było o wiele użyteczniejsze.

Weźmy na przykład ten moment – moment, w którym stałam z plecami przy ścianie, trzymając w dłoni sztylet, i czekałam, by zabić mężczyznę po drugiej stronie.

Gdybym polegała wyłącznie na wzroku, musiałabym wyciągać szyję, by wyjrzeć zza rogu. Ryzykować, że zostanę zauważona. Musiałabym polegać na tym, co udałoby mi się dostrzec w ciemnościach, w których znajdował się ze swoją kochanką, mrużyć oczy, wpatrując się w splecione ciała, i wymyślić najlepszy sposób na wykonanie ruchu.

Nieefektywne. Narażające na popełnienie błędu. Okropny sposób pracy.

Zamiast tego czułam. Dzięki magii nici nadal byłam w stanie dostrzegać granice świata fizycznego – kolory i kształty krajobrazu, rysy twarzy, obecność lub brak światła – a nawet wiele więcej. To miało kluczowe znaczenie w mojej pracy.

Celem był młody szlachcic. Sześć miesięcy temu zmarł mu ojciec. W ciągu kilku tygodni od otrzymania kluczy do włości ojca, zaczął wykorzystywać całe nowo odkryte bogactwo i władzę, aby okradać swój lud i działać na rzecz jeszcze większego bogacenia się króla Pythory.

Jego esencja była teraz śliska od pożądania. Arachessenki nie potrafiły czytać w myślach, nie tak naprawdę, ale nie musiałam mieć wglądu w jego myśli. Na co mi to, skoro widziałam jego serce?

– Więcej – jęknął kobiecy głos. – Proszę, więcej.

Szlachcic wymamrotał coś w odpowiedzi, prosto w jej włosy. Pożądanie kobiety nie było udawane. Jej dusza drżała i pulsowała – przyjemność przybrała na sile, gdy zmienił kąt, popychając ją na łóżko. Przez krótką chwilę czułam się zazdrosna, że ten oślizgły wąż cieszył się lepszym seksem ode mnie.

Ale szybko odpędziłam tę myśl. Arachessenki nie powinny opłakiwać rzeczy, z których zrezygnowały w imię swojej bogini – Acaeji, Tkaczki Losu, Strażniczki Tajemnic, Matki Czarów. Nie mogłyśmy opłakiwać wzroku, autonomii, kawałków naszego ciała wziętego w ofierze. I nie, nie mogłyśmy też opłakiwać seksu.

Liczyłam, że się pospieszą.

Oparłam się plecami o ścianę i sfrustrowana wypuściłam powietrze przez zęby. Zamrugałam, a moje rzęsy otarły się o materiał opaski.

{Teraz?}

Z tyłu głowy usłyszałam bardzo cichy głos Raeth – była na granicy zasięgu Szeptania po Niciach, stojąc na dole schodów, w pobliżu wejścia do domku na plaży. Kiedy odezwała się w moim umyśle, wyczułam słabe echo wiatru znad oceanu, który pieścił jej twarz.

{Jeszcze nie} – odpowiedziałam.

Poczułam irytację Raeth.

{Nie wiem, ile czasu nam zostało. Jest rozkojarzony, czyż nie? Załatw go i wiej, zanim zacznie zwracać uwagę na otoczenie.}

Och, był rozkojarzony, a jakże. Nie tylko jego kochanka zachowywała się głośno, jego stęknięcia odbijały się echem od ściany za mną.

Nie odpowiedziałam od razu.

{Sylina…} – zaczęła Raeth.

{Chcę zaczekać, aż dziewczyna odejdzie.}

Zgodnie z przewidywaniami moja odpowiedź nie spodobała się Raeth.

{Zaczekać, aż dziewczyna odejdzie? Jeśli będziesz za długo zwlekała, ktoś zauważy, że coś jest nie w porządku.}

Zacisnęłam szczękę i nie odpowiedziałam, pozwalając, by jej Szeptanie po Niciach zostało zagłuszone przez entuzjastyczne odgłosy dochodzącego celu.

Szeptanie po Niciach było bardzo przydatne. Komunikacja, której nie można podsłuchać, która wykraczała poza dźwięk, tak jak wykraczałyśmy poza wzrok. To dar od Tkaczki, za który byłam bardzo wdzięczna.

…Chociaż nie podobało mi się, że przez niego nie mogłam nigdy udawać, że czegoś nie dosłyszałam.

{Sylina!}

{Może nie wie} – odparłam.

Czym jest. Kim jest. Co robi i dla kogo.

Nie miałam żadnych problemów z zabiciem szlachcica. Czerpałabym z tego więcej radości, niż powinnam, czując, jak jego obecność więdnie i umiera pode mną – i to byłby mój mały sekret, ta przyjemność. Ale dziewczyna…

Raeth znów wyraziła swoje niezadowolenie.

{Ona wie.}

{Ona…}

{Skoro się z nim pieprzy, to wie. A jeśli nie, to ma fatalny gust do mężczyzn. Co za różnica?}

I wtedy to poczułam.

Nagłe pęknięcie powietrza. Dźwięk, tak, odległe BAM – ale dźwięk był niczym w porównaniu z wrażeniem, które rozdarło nici życia pod fizycznym światem, siłą wystarczająco potężną, by wprawić je w wibracje.

Zmroziło mnie.

Mój cel i jego kochanka zamarli.

– Co to było? – wyszeptała kobieta.

Ale już się na nich nie skupiałam. Nie przy tej sile wibracji i bezsłownej panice Raeth, która rozprzestrzeniała się powoli, napływając w moją stronę niczym kałuża krwi.

{Raeth?}

Nic.

{Raeth? Co to było?}

Zdziwienie. Strach. Czułam go, choć przyćmiony, bo musiała odchodzić od drzwi, a potem biec prosto na ulice miasta.

{Raeth!}

Ale była już poza zasięgiem. Wyczuwałam tylko słabe echo.

Dopóki nie usłyszałam jej krzyku.

Arachessenka pod żadnym pozorem nie powinna porzucać swojej misji, nawet w imię ratowania życia Siostry. Ale wszystkie nauki ulotniły się w chwili, gdy poczułam jej przerażenie, trzewne, ludzkie i zbyt znajome, choć do tego ostatniego nie przyznałabym się na głos.

Puściłam się biegiem.

W dół marmurowymi schodami, po wyłożonej płytkami podłodze, świeżo pokrytej nie wiadomo czym, przez drzwi, przy których chwilę wcześniej stała na czatach moja Siostra. Uderzyło we mnie powietrze, słone i słodkie jak ocean.

A wraz z nim pojawiło się wrażenie ich.

Wampirzych najeźdźców.

Dziesiątki lat później nadal będę to pamiętać. Jak dokładnie się czułam, gdy dotarli na ląd. Ich magia przyprawiała mnie o mdłości, skażona i przeklęta, powietrze miało przez nią tak krwisty posmak, że prawie się nim zakrztusiłam.

Arachessenki są intensywnie szkolone w magii wszystkich bogów. Od dzieciństwa byłyśmy wystawiane na działanie każdej magii, nawet gdy nasze ciała protestowały, nawet gdy nas parzyła lub łamała.

Od razu rozpoznałam, że to magia Nyaxii. Bogini heretyków. Matki wampirów.

Setki, a może tysiące wyszły tej nocy na nasz brzeg.

Słuch był bezużyteczny, wszystkie huki, krzyki i jęki kruszącego się kamienia zlały się w jedno jak szum spadającej wody. Przez chwilę byłam też oślepiona mnogością doznań – każda istota, każda dusza krzyczała jednocześnie.

Nie wiedziałam wtedy, co się dzieje. Dopiero później dotarło do mnie, czego dokładnie byłam świadkiem. Ale rozumiałam, że to nie było dzieło króla Pythory. To byli obcy.

{Raeth!}

Posłałam nici tak daleko, jak tylko mogłam, zarzucając je w jej kierunku niczym sieć. I znalazłam ją, niedaleko miejsca, gdzie ląd stykał się z morzem. Czułam, jak biegnie – nie z dala od eksplozji na brzegu, ale w jej kierunku.

Nie.

Idiotka. Głupia dziewucha. Impulsywna. Niecierpliwa.

Popędziłam za nią.

{Raeth! Odwrót!}

Ale Raeth nie słuchała.

Zbliżałam się, omijając odłamki skał i unikając skupisk najdziwniejszego ognia, jaki kiedykolwiek czułam – nie gorącego, ale zimnego, pożerającego drzewa i budynki. W głowie mi dudniło, magia zawodziła mnie z przemęczenia wywołanego koniecznością ciągłego orientowania się w nowej sytuacji.

Ale nie zawahałam się nawet przez chwilę.

Raeth była na brzegu. W dokach. Otaczało ją mnóstwo obecności – tak wiele, że z trudem je od siebie odróżniałam. Człowiek. Wampir. Nie byłam w stanie ich zliczyć. Zbyt wiele. Nadchodziło więcej. Zalewali brzeg falą morskiej piany, magii, materiałów wybuchowych i krwiożerczej wściekłości, którą czułam w żyłach.

{Sylina!}

Głos wołającej mnie Ashy był ostry. Nawet nieco wystraszony.

Nigdy wcześniej nie czułam strachu mojej dowódczyni.

Nigdy wcześniej nie byłam jej też nieposłuszna.

Bo właśnie w tej chwili Raeth krzyknęła. Kolejna eksplozja czarnej magii przeszyła powietrze, tak potężna, że gdy ucichła, padłam na kolana, z odłamkami pomostu wbijającymi się w moje ciało.

A Raeth po prostu zniknęła.

Trudno opisać, jak to jest czuć śmierć Siostry. Nie mogłam jej zobaczyć. Nie słyszałam jej głosu. Ale kiedy jesteś blisko z inną Arachessenką, możesz po prostu poczuć ją tak, jak czuje się ciepło ciała innej osoby, jej nici połączone z twoimi.

Wszystko to w jednej chwili zostało odcięte.

Zmarli nie mieli nici.

Kolorem Raeth był fiolet. Czasami odrobinę cieplejszy, gdy była szczęśliwa lub podekscytowana, lśniący różem odcień zadowolenia. Czasami chłodniejszy, gdy nie była w humorze, niczym burzowe chmury o zachodzie słońca.

Teraz nie było nic, tylko dziura w nas wszystkich w miejscu, gdzie powinna być Raeth. Dziwne, jak bardzo przypominało mi to inne odległe wspomnienie, wspomnienie, którego nie powinnam już mieć, o tym, jakie to uczucie być świadkiem życia wyrwanego przez bezlitosne szczęki wojny.

Asha też to poczuła. Oczywiście, że tak. Poczułybyśmy to wszędzie.

{Pozwól jej odejść} – powtórzyła Asha. {Wracaj. Musimy iść, teraz. Wykonamy nasze zadanie innym razem.}

Zadanie? Kogo teraz obchodził ten szlachcic z miękką fają?

Były ważniejsze rzeczy.

Ponieważ był tam on.

Wyróżniał się nawet w morzu wampirów i magii. Jego obecność przewyższała wszystkich, była siłą grawitacji. Cała reszta – niezliczone dusze, szarość morskiej piany, chłód nocy – otaczała go jak tron, jakby wszechświat po prostu ukształtował się wokół niego, gdy wynurzył się z fal.

Nawet wtedy, w chaosie, pozbawiona podstawowych informacji, wiedziałam, że jestem świadkiem czegoś zabójczego, niesamowitego i strasznego. Od pierwszej chwili zdawałam sobie sprawę, że to on jest przywódcą.

Jego obecność wypaliła się w mojej duszy. Każdy jego kąt. Każdy zapach wojny niesiony przez morską bryzę. Nawet z tej odległości mogłam wyczuć przez nici jego wygląd – nosił piękne ubrania, a na nich jeszcze piękniejszą zbroję. W jego długich włosach odbijało się światło księżyca, nasączone solą pasma opadały na ramiona.

No i oczywiście rogi. Czarne jak noc, wystające z górnej części czoła i zawijające się do tyłu. Nie przypominały niczego, co było mi znane. Z pewnością był to produkt jakiejś czarnej, nieznanej magii.

Był przeklęty. Splamiony. Czułam to nawet ze swojego miejsca. A kiedy przeszedł tuż nad ciałem Raeth, bez namysłu sięgnęłam za plecy i wyciągnęłam łuk.

To mógł być fantastyczny strzał. Ludzkie oczy są zawodne. Ale nici nigdy nie dają się oszukać.

Miałam idealną pozycję. Pojedyncza nić rozciągała się ode mnie do niego, prosto do jego serca.

{Wracaj tu, Sylino!} – rozkazała Asha.

{Mam czysty strzał.}

{Jesteś za daleko.}

Nie byłam za daleko.

Ociągałam się.

{Nie możemy stracić tu kolejnej Siostry!} – ryknęła Asha z taką mocą, że zachwiałam się i zakręciło mi się w głowie.

Wszedł na brzeg. Nić między nami się napięła. Poczułam, jak odwraca głowę. Jak jego wzrok pada na mnie. Jak jego toksyczna magia przeszywa mnie dreszczem.

{Sylino, Matka Widząca rozkazuje ci wrócić.}

Mogłabym to zrobić.

Mogłabym to zrobić.

Ręce mi drżały. Chciałam tylko odciąć się od tych wszystkich wrażeń i skupić się na nim. Nic innego nie miało znaczenia.

Ale Matka Widząca patrzyła. Siostra nie mogła jej się sprzeciwić.

Opuściłam łuk i wycofałam się, by uciec w chaos nocy. Zanim dotarłam do Ashy, tak nadwyrężyłam swoją magię i zmysły, że potykałam się o kamienie na drodze. Wiedziałam, że w Twierdzy spotka mnie za to kara, ale nie przejmowałam się tym.

To była wystarczająca kara. Ten moment.

Moment, w którym pozwoliłam mu odejść.

Jeszcze przez długi czas nie mogłam przestać o tym myśleć.

ROZDZIAŁ DRUGI

Kiedy odbierają ci wzrok, dzieje się to powoli – jest to ofiara oddawana w częściach każdego dnia zamiast od razu.

Matka Widząca powiedziała mi kiedyś, że taki sposób jest dla Acaeji bardziej wartościowy. Pojedynczy akt może być dokonany pod wpływem impulsu. Pochopnie. Można go żałować. Ale decyzja, by każdego dnia przez rok ofiarować bogini swój wzrok i za każdym razem robić to z pełną świadomością, nigdy nie będzie pochopna.

To była uczciwa wymiana. Arachessenki mnie przecież uratowały.

Miałam dziesięć lat. Więcej niż większość. Zdawałam sobie wtedy z tego sprawę i na zawsze pozostanę tego świadoma – tych dziesięciu lat życia, które odróżniały mnie od moich Sióstr. Większość z nich ledwo pamiętała proces inicjacji, nie pamiętały też życia, jakie wiodły przed przybyciem tutaj. Arachessenki i Solna Twierdza to wszystko, co znały. Czasami było mi ich żal, bo pokochałyby to miejsce jeszcze bardziej, gdyby zrozumiały, jak to jest żyć poza nim.

Ja wiedziałam. Pamiętałam wszystko.

Miałam wystarczająco wiele lat, by pamiętać, jak każda kropla ekstraktu z maratiny paliła moje oczy. By pamiętać wizje, które nadeszły później, wizje, które sprawiały, że budziłam się w nocy ze łzami na twarzy. A przede wszystkim miałam wystarczająco wiele lat, by pamiętać, że nawet ten ból był jak ciepłe objęcia w porównaniu ze światem zewnętrznym.

Ludzie uważali nas za odizolowane. Wydawało im się, że nie słyszymy, co o nas gadają. Głupcy. Słyszałyśmy wszystko. Wiedziałam, że mówili o nas jak o wariatkach – jakbyśmy dokonały jakiegoś niewyobrażalnego poświęcenia. To nie było poświęcenie. To była wymiana: Zamknij oczy, dziecko, a zobaczysz cały świat.

Wbrew temu, co wydawało się ludziom, nie byłyśmy niewidome. Nici życia biegnące pod naszym światem i nasza umiejętność panowania nad nimi mówiły nam wszystko, co musiałyśmy wiedzieć. A nawet więcej.

Za pierwszym razem to sama Matka Widząca pochyliła się nade mną, przyciskając moje ramiona do kamiennego stołu. Byłam wtedy przerażona, choć wiedziałam, że nie powinnam. Nie przyzwyczaiłam się jeszcze do widoku Arachessenek i ich zakrytych oczu. Gdy Matka Widząca się nade mną nachylała, nie wiedziałam, gdzie spojrzeć, więc wpatrywałam się w karmazynowy jedwab jej przepaski. Była kobietą, która nie poddawała się upływowi czasu. Drobne zmarszczki wokół ust i nosa w żaden sposób nie przyćmiewały jej niesamowitej urody.

– Musisz być bardzo spokojna, dziecko – powiedziała. – Nawet w obliczu wielkiego bólu. Pamiętasz jak?

Podobał mi się głos Matki Widzącej. Był łagodny i delikatny. Mówiła do mnie tak, jakby szanowała zarówno moją wrażliwość, jak i inteligencję, co wśród dorosłych nie zdarzało się często. Gdy tylko ją poznałam, wiedziałam, że zrobię dla niej wszystko. W głębi ducha wyobrażałam sobie boginię Acaeję z jej twarzą.

– Rozumiesz, Sylino? – spytała, gdy nie odpowiedziałam.

Po raz pierwszy zwróciła się do mnie nowym imieniem. Dobrze było je słyszeć, jakbym właśnie została wpuszczona przez otwarte drzwi.

Przytaknęłam, czując suchość w ustach.

– Tak, rozumiem.

Już wtedy wiedziałam, że to kolejna próba. Zostałam im poddana, jeszcze zanim wpuszczono mnie do Solnej Twierdzy. Zdolność do znoszenia bólu była nienegocjowaną umiejętnością. Dobrze mi to wychodziło. Pokazałam to Siostrom, łamiąc sobie palce, by to udowodnić. Wiele lat później wciąż czułam dumę, gdy dotykałam lewej ręki.

Matka Widząca uśmiechnęła się do mnie, a potem skinęła na Siostrę stojącą u mojego boku.

Kiedy było po wszystkim, łzy popłynęły mi po twarzy, a krew zebrała się w tylnej części gardła – z języka, który przygryzłam tak mocno, że przez kolejny tydzień nie mogłam jeść stałych pokarmów.

Ale było warto. Powiedziano mi później, że jako jedyna rekrutka nawet nie pisnęłam.

Nie zwracałam już uwagi na opaskę na oczach Matki Widzącej, ponieważ, jak wszystkie Siostry, miałam własną. Dziś wieczorem założyłam czerwoną; była w tym samym odcieniu co Matki Widzącej, gdy pochylała się nade mną tamtego dnia, piętnaście lat temu. Przypadkowy zbieg okoliczności, o którym pomyślałam dopiero teraz, gdy siedziałam przy stole z moimi Siostrami, z czubkami palców w ziarnistej soli rozsypanej wzdłuż dużego okrągłego stołu. Zebrało się nas tutaj czterdzieści, każda z dłońmi w soli – było to nasze uziemiające połączenie ze sobą nawzajem i z Tkaczką, Panią Losu, boginią Acaeją, której wszystkie przysięgłyśmy dozgonną lojalność.

Byłam jednak świadoma pustych krzeseł. Jeszcze puściejszych od czasu naszego ostatniego spotkania, kiedy wróciłyśmy z Ashą z południa w dniu rozpoczęcia inwazji.

Nie sposób było nie odczuwać ich nieobecności. Przerwy w łańcuchu, nietknięte połacie soli.

Raeth zginęła podczas uderzenia pierwszej fali. Później straciłyśmy Vimę w Breles. Kolejne miasto podbite przez najeźdźców, kolejna stracona Siostra.

Wampiry poruszały się szybko. Nie marnowały czasu. Było jasne, że ich celem jest przejęcie całej Glaei – bo z jakiego innego powodu miałyby zacząć od południowych wybrzeży, a potem powoli przesuwać się na północ?

Nie zdziwiło mnie więc, gdy Matka Widząca odchrząknęła i powiedziała:

– Wampiry zajęły Vaprus.

Cisza jak makiem zasiał. Ale wszystkie czułyśmy falowanie strachu i żalu przez nici.

Wskazałam na trzecie puste krzesło. Nie musiałam nic dodawać, znałam prawdę. Ale młoda Siostra, Yylene, spytała słabo:

– Amara?

Matka Widząca wypuściła długi oddech. Wszystkie wyczułyśmy jej smutek, zanim odparła:

– Zginęła.

Yylene przygryzła wargę, opadając nieco na stół. Miała tylko siedemnaście lat. Strata wciąż głęboko w nią uderzała. Ale zapewne dotknęło to nas wszystkie. Po prostu nauczyłyśmy się przykrywać rany innymi rzeczami. Zszywać je nićmi kolejnego zadania.

Zacisnęłam szczękę i starałam się wyrzucić z siebie frustrację, zanim ktokolwiek inny ją dostrzeże. Przez całe życie nigdy nie czułam się bardziej widziana, bardziej akceptowana niż tutaj, przy tym stole – połączona ze wszystkimi Siostrami, z Matką Widzącą, z samą boginią Acaeją.

Ale w ciągu ostatnich kilku tygodni to, co kiedyś wydawało się połączeniem, zaczęło mnie dusić, ponieważ coraz trudniej było mi stłamsić wstydliwe myśli, których nie powinnam mieć.

– Wiemy, czego chcą, Matko Widząca? – spytała Asha. Nieco satysfakcjonujące było dla mnie to, że słyszałam, czułam w jej słowach nutkę gniewu.

– Zakładam, że planują nas podbić – powiedziała łagodnie Matka Widząca.

– Obitraeńczycy nigdy wcześniej nie podbili ludzkiego narodu.

Obitraeńczycy – ci z kontynentu Obitraes, domu wampirów i sfery Nyaxii, heretyckiej bogini. Obitraes składał się z trzech królestw: Domu Cienia, Domu Nocy i Domu Krwi. Walczyli między sobą, ale nigdy nie zapuszczali się do ludzkich krajów – a przynajmniej nie w tak skoordynowanym akcie. A ta ich inwazja? Była starannie zaplanowana. Wysłali tu armię.

– Wiemy, że Dom Krwi jest najbardziej nieprzewidywalnym z wampirzych narodów – powiedziała Matka Widząca. – Na ten moment nie potrafimy stwierdzić, dlaczego wykonali taki ruch.

– Nie było formalnej deklaracji? – spytała Asha.

– Nie. Król Domu Krwi nie wypowiedział wojny.

– Więc ten człowiek… ten dowódca… może działać niezależnie?

– Nie potrafimy tego stwierdzić.

W głosie Matki Widzącej słychać było pewną słabość – bezsilność kobiety, która nigdy nie była równie bezradna. Nienawidziłam tego.

Wszystkie milczałyśmy przez dłuższą chwilę. W końcu Asha odezwała się miękko:

– Może tak będzie lepiej. Pozwólmy im powybijać się nawzajem. Może to przerzedzi ich szeregi.

Moja głowa zwróciła się w stronę Ashy. Nie potrafiłam zdusić w sobie nagłej fali oburzenia na to stwierdzenie.

Ugryzłam się w język, tuż nad wypukłym grzbietem blizny z czasów, gdy miałam dziesięć lat, aż ból wyparł złość.

Było jednak za późno. Czułam na sobie wzrok Matki Widzącej.

– Co chcesz powiedzieć, Sylino?

– Nic, Matko Widząca.

– Tutaj nie kłamiemy.

Słowa te były często powtarzane przy tym stole, gdy wkładałyśmy opuszki palców do soli – i może była to prawda, ponieważ nigdy nie byłyśmy bardziej odsłonięte niż przy tym stole, ale to nie znaczyło, że nie istniały rzeczy, których nie powinno się wyrażać. Czy nawet odczuwać.

W ogóle nie powinnam była odpowiadać.

Ale zanim zdołałam się powstrzymać, rzekłam:

– Dopuszczenie do tego może się wiązać dla ludzi z wysokimi kosztami.

– Można by pomyśleć, że akurat ty, Sylino, będziesz to rozumiała – odparła Asha tonem pełnym politowania, który sprawił, że miałam ochotę przeskoczyć nad stołem i ją spoliczkować. – Działamy zgodnie z wolą Acaeji. Nie kierujemy się naszymi osobistymi odczuciami.

Tak, to prawda. Król Pythora spustoszył nasz kraj. Glaea pozostawała w stanie nieustannej wojny od czasu, gdy dwie dekady temu sam wkroczył na bezwzględną ścieżkę podboju. Ale nawet to nie wystarczyło, by zmusić Arachessenki do działania. Arachessenki nie podejmowały decyzji w oparciu o moralność – jakieś ustalone ramy dobra i zła, choć oczywiście król Pythora był w błędzie. Co gorsza, Tkaczka pokazała nam, że król Pythora zakłócił naturalny porządek. Przez jego działania nasz świat zboczył z kursu.

To właśnie było miarą działań Arachessenek. Wola Acaeji. Nie zło czy prawość.

Ale to… wydawało się…

– Acaeja nie żywi nienawiści do dzieci Nyaxii – przypomniała Asha. – Może to poprzeć. Czasami bogowie uznają czystkę za konieczną.

– Czystkę? – powtórzyłam, zbyt wściekła, by się powstrzymać.

– Każdy postęp ma swoją cenę.

Ostatnio z trudem przychodziło mi panowanie nad sobą. Zbyt dużym. Szczególnie w kontaktach z Ashą. Czasem, gdy słyszałam jej głos, słyszałam w nim jedynie rozkaz, bym ustąpiła.

Powinnam była strzelić. Te krzesła nie byłyby wtedy puste.

A jednak wiedziałam, że miała rację. Nyaxia, matka wampirów, była wrogiem bogów Białego Panteonu czczonych przez ludzi. Dwa tysiące lat temu, gdy była młodym, pomniejszym bogiem, zakochała się i poślubiła Alarusa, boga śmierci. Ale ich związek nie został zaakceptowany przez resztę Białego Panteonu, co ostatecznie doprowadziło do egzekucji Alarusa. Rozwścieczona i pogrążona w żałobie Nyaxia odłączyła się od innych bogów i stworzyła wampiry – społeczeństwo, którym rządziła samodzielnie. Teraz bogowie Białego Panteonu nią gardzili. Wyjątkiem była Acaeja – jedyna bogini, która tolerowała Nyaxię i stworzone przez nią społeczeństwo wampirów.

Nie do nas należało osądzanie najeźdźcy.

Ale pragnęłam tego. Pragnęłam go osądzić. Pragnęłam osądzić każdego, przez kogo miasto wyglądało teraz w ten sposób, dokładnie jak mój dom wiele lat temu.

Czyniło mnie to kiepską Siostrą. Ale przynajmniej byłam tego świadoma.

Kontrolowanie mimiki to jedno. Jednak podobnie jak w przypadku wzroku mimika była kiepskim wskaźnikiem prawdy. Mogłam kontrolować każdy mięsień w moim ciele, łącznie z tymi na twarzy – o wiele trudniej było kontrolować zmiany mojej aury, widoczne bardziej niż kiedykolwiek w towarzystwie Sióstr.

W tej chwili kipiałam gniewem. Gniewem na naszego najeźdźcę. Gniewem na Ashę i jej twierdzenie, że mordowanie może służyć większemu dobru.

I – kogo ja chciałam oszukać? – gniewem na Ashę, że nie pozwoliła mi oddać tamtego strzału.

{Chcesz dodać coś jeszcze, Sylino?} – spytała Asha, Szepcząc po Niciach, a ja byłam bliska odwarknięcia…

{Wystarczy!}

– Wystarczy!

Matka Widząca przemówiła jednocześnie na oba sposoby – jej głos przeszył powietrze i nici.

Wszystkie zamilkłyśmy. Wzięłam się w garść.

Matka Widząca powiedziała:

– Sylina ma rację.

Pod opaską, którą miałam na oczach, moje brwi drgnęły ze zdziwienia.

I satysfakcji.

– Lepiej niż inni wiemy, że zło może nosić różne twarze – ciągnęła. – Tak, król Pythora to nasz wróg. Jednak nie oznacza to, że wszyscy jego wrogowie muszą być naszymi przyjaciółmi. Ten najeźdźca w istocie jest kłopotliwy.

Komuś mogłoby się wydawać, że „kłopotliwy” to zbyt łagodne określenie w tym kontekście. W ustach Matki Widzącej brzmiało jednak jak potępienie.

– Czy Tkaczka do ciebie przemówiła, Matko Widząca? – spytała z wahaniem Yylene.

Matka Widząca milczała przez dłuższą chwilę. A potem wstała, z dłońmi przyciśniętymi do soli.

– Jest za wcześnie, by stwierdzić, co myśli o tym Tkaczka. Ale wszystkie musimy być gotowe na nadchodzące mroczne czasy. Co do tego, córki, nie ma wątpliwości. Musimy zajrzeć w głąb siebie. Idźcie więc i przygotujcie się do wieczornych modlitw.

Jak jeden mąż przejechałyśmy ułożonymi płasko dłońmi w poprzek stołu, rozsypując sól. Potem wstałyśmy. Chciałam wyjść z Siostrami z pokoju, ale Matka Widząca zatrzymała mnie słowami:

{Ty nie, Sylino. Ty pójdziesz ze mną.}

ROZDZIAŁ TRZECI

Solna Twierdza zawdzięczała swoją nazwę położeniu w górach wschodniej Glaei, na wyjątkowo niedostępnym terenie. Góry otaczające Twierdzę były wysokie, zdradliwe, zwarte i niezwykle skuteczne w powstrzymywaniu obcych. Nawet gdyby komuś udało się ją zlokalizować – co było trudne, biorąc pod uwagę niezrównaną zdolność Arachessenek do dochowywania tajemnic – piesza podróż przez góry oznaczałaby niemal pewną śmierć. Pasmo górskie było tak zwarte, że nawet magiczne podróże – i tak już bardzo rzadkie – na takim dystansie były niemożliwe i niebezpieczne. Bez naprawdę dokładnych współrzędnych istniało duże prawdopodobieństwo trafienia na przepaść. Co w istocie miało raz miejsce, około stu lat temu, kiedy pewien biedny, zakochany czarodziej próbował podążyć do Twierdzy za obiektem swoich westchnień.

A więc tak, istniało wiele praktycznych powodów, dla których Solna Twierdza została wzniesiona właśnie tutaj, w odizolowanym od reszty świata miejscu, gdzie góry spotykają się z morzem. Estetyka do nich nie należała.

Ale i tak była piękna.

Kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy jako dziecko, poczułam się malutka – jakbym została uwięziona między dwoma boskimi królestwami, z górami po jednej stronie i morzem po drugiej, potężnymi siłami, które sprawiały, że byłam jedynie nieistotnym ciałem i kupką kości. To utrwaliło w moim umyśle przekonanie, że Arachessenki to siła większa niż suma ich członkiń – że to coś większego niż my wszystkie. Wydawało się logiczne, że Solna Twierdza to jedyna rzecz, która mogłaby istnieć tutaj, na szczycie tych dwóch światów.

Oczywiście nie mogłam już oglądać tego widoku tak jak kiedyś. Nie żebym nie widziała go na swój sposób – nie żebym nadal go nie doświadczała, może nawet głębiej niż tamtego dnia. Teraz czułam otaczający mnie świat pod każdym względem, jego obecność otulającą mnie ze wszystkich stron. Każdą postrzępioną płaszczyznę skalistych klifów… szarość… szum fal… zieleń… suchą, zakurzoną trawę łaskoczącą golenie… ciemne złoto.

Nie miałam czego opłakiwać. Zyskałam więcej, niż straciłam. To właśnie powiedziałabym każdemu, kto by mnie spytał.

Ale w głębi ducha starałam się nie przyznawać nawet przed samą sobą, że tęskniłam za możliwością zobaczenia tego widoku. Czasami, kiedy tu przychodziłam, próbowałam przywołać to wspomnienie – wspomnienie posiadania wzroku z czasów, gdy miałam dziesięć lat.

– Jesteś rozkojarzona, Sylino – zauważyła Matka Widząca, na co poderwałam głowę. Szłyśmy skalistymi ścieżkami wzdłuż klifów, naciągając szczelnie peleryny, by chronić się przed słonym wiatrem, który szczypał nas w policzki.

Miała rację. Byłam rozkojarzona.

– Przepraszam.

Usłyszałam ciepły uśmiech w jej głosie.

– Nie musisz przepraszać. Wniebowstąpienia są trudne. Wiem, że Raeth była dla ciebie ważna.

To właśnie zawsze doceniałam w Matce Widzącej, od kiedy byłam dzieckiem. Owszem, była złowroga, potężna, surowa. Ale też miła, ciepła, obecna. Bardzo tego potrzebowałam, kiedy ją poznałam. Nadal czułam, że tego potrzebuję.

I właśnie dlatego nie próbowałam jej okłamywać.

– Zmagam się z tym.

– Raeth jest bardziej żywa niż kiedykolwiek wcześniej. Ale z pewnością to wiesz.

– Tak.

Wniebowstąpienie, nie śmierć. Nigdy śmierć. Arachessenki nie wierzyły w śmierć, tylko w zmianę. Tak jak utrata oczu nie oznaczała utraty wzroku, tak zatrzymanie serca nie oznaczało końca życia.

Mimo wszystko trudno było nie opłakiwać kogoś, kto istniał teraz tylko jako powietrze, ziemia i woda, w których nie było miejsca na wspomnienia, myśli czy doświadczenia czyniące człowieka człowiekiem.

– Co cię tak niepokoi, Sylino? – spytała Matka Widząca.

Nie odpowiedziałam, a ona zaśmiała się cicho.

– Zawsze byłaś tajemnicza. Nawet kiedy cię znalazłyśmy.

– Ja… – Ostrożnie dobierałam słowa. – Czułam, że losu Raeth można było uniknąć, i noszę w sobie gorycz z tego powodu. To moje brzemię, nie Ashy.

– Nie chodzi tylko o Raeth.

Nie odpowiedziałam. Nie wiedziałam, jak to zrobić, by nie zabrzmieć na urażoną. Może dlatego, że taka właśnie się czułam.

– Na Tkaczkę, Sylino, po prostu powiedz, o czym myślisz. – Matka Widząca trąciła mnie czule w ramię, kręcąc głową. – To nie przesłuchanie.

– Nie lubię wyrażać na głos myśli, które na to nie zasługują.

– I z pewnością Acaeja docenia twoją pobożność. Ale powiedz mi mimo wszystko.

Mimowolnie zgrzytnęłam zębami, jak zawsze, gdy myślałam o strzale, którego byłam tak bliska, a którego nie oddałam.

– Mogłam to zakończyć – stwierdziłam w końcu, po dłuższej chwili. – Miałam czysty strzał.

– Więc czemu nie strzeliłaś?

Nie lubiłam, gdy Matka Widząca to robiła – zadawała pytania, na które znała odpowiedź, tylko po to, by zmusić kogoś do wypowiedzenia jej na głos.

– Bo Asha rozkazała mi wracać.

– Czy to prawdziwy powód?

Zatrzymałam się i odwróciłam do niej. Matka Widząca szła dalej.

– Chodź – rzuciła. – Dlaczego Asha kazała ci wrócić?

– Czuła, że kończy nam się czas na ucieczkę.

– To nie był jedyny powód. – Teraz Matka Widząca też się zatrzymała i odwróciła do mnie. – Arachessenki istnieją tylko po to, by być architektkami losu, który wskazuje nam Tkaczka. Nie jesteśmy sędziami. Nie jesteśmy katami. Jesteśmy wykonawczyniami woli bogini Acaeji i wyznawczyniami nieznanego.

Moje policzki poczerwieniały – byłam zirytowana tym wyjaśnieniem i zawstydzona, że Matka Widząca, którą podziwiałam, najwyraźniej uznała je za konieczne.

– Wiem, Matko Widząca. Zgadzam się z tym.

– Och, nie mam co do tego żadnych wątpliwości, Sylino. Dlatego ci to mówię. Bo jesteś oddaną Arachessenką. Oddaną Siostrą. Oddaną córką Tkaczki. Wiem, że jest ci ciężko. Myślę, że z powodów, których nawet ty sama nie rozumiesz.

– Po prostu… na świecie jest tyle cierpienia – powiedziałam. – Nie chodzi tylko o Reath czy Ashę, to…

– Przywołuje wspomnienia twojej przeszłości – dokończyła Matka Widząca.

Wstydziłam się gniewu, który we mnie wzbierał.

– Z całym szacunkiem, Matko Widząca…

Podniosła rękę. Ten ruch zdawał się wznosić mur między nami – jej obecność napierająca na moją.

– Nie musisz się ze mną zgadzać ani kłócić. Ostatecznie nie ma znaczenia, czy uważasz, że mam rację, czy nie. Żyłaś poza murami Twierdzy dłużej niż większość Arachessenek. Wiem, że było to dla ciebie trudne. Pod pewnymi względami wpłynęło negatywnie na twój trening; z dumą mogę powiedzieć, że udało ci się to przezwyciężyć.

Twarz mnie paliła. Nie lubiłam o tym myśleć. Minęło sporo czasu, odkąd musiałam bronić się przed licznymi oskarżeniami, że nigdy nie będę dobrą Arachessenką, bo miałam za dużo lat, gdy tu trafiłam.

– Twoja przeszłość zaszczepiła w tobie silne poczucie sprawiedliwości. To czyni cię potężną wojowniczką, stanowczą w swoich przekonaniach. Ale oznacza to również, że zmagasz się z rzeczywistością, z tym, że na tym świecie nie ma dobra ani zła, tak jak nie ma dobra ani zła w nas. Jest tylko to, co los uznaje za słuszne.

Chciałabym móc powiedzieć, że się myliła. Przez lata próbowałam wykorzenić z siebie tę cechę, tę obsesję na punkcie sprawiedliwości i prawości. I przez większość czasu mi się udawało.

Nie było moralnego dobra ani zła. Było tylko to, co przeznaczone i nieprzeznaczone. Co słuszne według nici utkanych przez naszą boginię i co było odchyleniem od tego, co powinno być. Nie nam osądzać, co jest czym.

Prawie podskoczyłam, gdy ciepła dłoń dotknęła mojego policzka. Pieszczota Matki Widzącej była krótka i delikatna.

– Masz dobre serce, Sylino – powiedziała. – To dar dla Acaeji, nawet jeśli czasem jest dla ciebie ciężarem. Powściągnij swoje oczekiwania wobec tego świata. Ale nie tłum swojego ognia. Będziesz go potrzebować do tego, co cię czeka.

Co mnie czeka?

Nie potrzebowałam widzieć wyrazu jej twarzy, by poczuć zmianę w nastroju Matki Widzącej, uroczysty odcień w jej obecności.

– Co takiego?

Kobieta ruszyła przed siebie. Milczała dłuższą chwilę.

– Spojrzałam w ciemność zeszłej nocy.

Zawahałam się.

Spoglądanie w ciemność. Wyrażenie opisujące zaawansowaną formę jasnowidzenia, praktykowaną przez najwyższe rangą Arachessenki; zazwyczaj tylko przez Matki Widzące. To dlatego Matka Widząca przez ostatnich kilka dni była nieobecna. Spoglądanie w ciemność było długim, żmudnym procesem, w trakcie którego były praktycznie martwe dla świata przez wiele godzin, a czasem dni. Ale plusem było to, że znajdowały się wtedy tak blisko bogów, jak to tylko możliwe dla śmiertelników.

– Co zobaczyłaś?

– Acaeja pokazała mi najeźdźcę. Pokazała mi straszliwe konsekwencje, jakie poniesiemy, jeśli uda mu się wykonać swoje zadanie. Jego działania nie są słuszne. Zagrażają królestwu Acaeji i całemu Białemu Panteonowi.

Zmarszczyłam brwi.

To były mocne słowa.

– Jak? Dlaczego? – wydusiłam.

Poczułam, że uśmiecha się ironicznie.

– Tkaczka jest tajemnicza. Pokazuje mi tylko nici, a nie cały gobelin. Ale widziałam wystarczająco wiele, by zrozumieć jej intencje. Najeźdźca musi zostać powstrzymany. – Zmarszczyła brwi. – Jeśli wciąż żałujesz tego straconego strzału, to wkrótce możesz przestać.

Przez chwilę brakowało mi słów.

– Chcesz mnie tam wysłać.

– Tak.

– Ale ja…

– Potrzebujemy ognia, dziecko – stwierdziła prosto Matka Widząca. – A ty go masz. Ale jeśli nie chcesz tego zadania…

– Chcę.

Powiedziałam to zbyt szybko, zbyt gorliwie.

Jako Arachessenka byłam na wielu misjach. Wszystkie wykonałam umiejętnie, dokładnie i dyskretnie. Trenowałam dwa razy ciężej, aby nadrobić opóźniony start, aby nadrobić wszystko, co wiedziałam, że inni zawsze będą o mnie mówić. I zostało to docenione. Szybko awansowałam w szeregach, zdobywając szacunek, choć nie zawsze sympatię.

A jednak te ostatnie kilka tygodni… części siebie, o których myślałam, że już dawno je odrzuciłam, znów zaczęły mi dokuczać. Ukrywałam to najlepiej, jak potrafiłam, ale martwiło mnie, że Matka Widząca to zauważyła.

Widziałam, jak inne Siostry były wyrzucane z szeregów Arachessenek. Nasza bogini wymagała dyscypliny, dystansu. Nie emocjonalnej niestabilności.

Ta misja była darem. Nie chciałam go zmarnować.

Pochyliłam głowę.

– Dziękuję, Matko Widząca. Przyjmuję to zadanie.

Matka Widząca ujęła mój podbródek, by z powrotem podnieść opuszczoną głowę.

– Co wiesz o wampirach Zrodzonych z Krwi? O Domu Krwi?

Arachessenki dokładnie zbadały wszystkie kontynenty i ich główne królestwa. Trudno było dowiedzieć się czegoś więcej o domach wampirów, ponieważ były mocno odizolowane, ale miałyśmy swoje sposoby.

– Znam wystarczająco ich historię – powiedziałam. – Wiem, jaką mają pozycję u swojej bogini.

Nyaxia, matka wampirów, panująca samotnie nad Obitraesem przez ostatnie dwa tysiące lat, była bardzo opiekuńcza wobec swojego ludu. Ale dawno temu Dom Krwi zakwestionował działania Nyaxii i obraził ją, a może nawet zdradził – obraza była tak wielka, że zostali przeklęci, zamiast otrzymać dary jak pozostałe dwa Domy. Niewiele szczegółów klątwy było znanych, jedynie to, że – jak na wampirze standardy – skutkowała ona szybką, paskudną śmiercią. Dom Krwi był znienawidzony nie tylko przez ludzkie narody – które nie chciały mieć nic wspólnego z żadnym z wampirzych królestw – lecz także przez pozostałe dwa domy wampirów.

– Czy zdajesz sobie sprawę, że mają silne powiązania z jasnowidzami? – spytała.

Tego nie wiedziałam.

– Oczywiście nie ujawniają takich informacji – ciągnęła – ale wszystkim większym operacjom wojskowym Domu Krwi prawie zawsze towarzyszy jeden jasnowidz, który zazwyczaj pozostaje bardzo blisko głównego generała. Najwyraźniej ich król ma swojego jasnowidza, który nigdy nie opuszcza jego boku.

Dziwne, że królestwo Nyaxii jest tak zależne od jasnowidzów. Nyaxia nie dawała swoim wyznawcom żadnej magii, która mogłaby być użyta do zaglądania w przyszłość – co oznaczało, że jasnowidze musieli być ludźmi, czczącymi innych bogów, oferujących magię, która mogła być wykorzystana do takich rzeczy. Na przykład Acaeję.

– Nasz najeźdźca nie jest wyjątkiem – ciągnęła Matka Widząca. – Również ma jasnowidza. Dołącz do niego, zinfiltruj jego armię i obserwuj jego ruchy. Jeśli zdobędziesz jego zaufanie jako jego jasnowidząca, będziesz miała niezrównany wgląd w jego ruchy i zamiary.

– Mówisz, że ma już jasnowidza? – spytałam, a Matka Widząca skinęła głową.

– Ma. Na razie.

Nie musiała dodawać nic więcej. Od razu zrozumiałam, co kazała mi zrobić – stworzyć własne możliwości.

– Jego siły przemieszczają się na północ – oznajmiła. – Nie wiem, jakie są jego ostateczne zamiary wobec naszego kraju, ale że teraz rusza na króla Pythorę. Musimy się dowiedzieć, dlaczego i co jeszcze zamierza. Będziesz mu towarzyszyć. A potem, gdy nadejdzie właściwy moment, zabijesz go.

Lata temu wolałabym zabić go natychmiast. Ale teraz wiedziałam, co to znaczy odciąć głowę węża i sprawić, by na jej miejscu wyrosły dwie kolejne. Potrzeba czegoś więcej niż pojedynczego pchnięcia sztyletem w serce, by to zakończyć.

Być może mogło to być na tyle proste, kiedy wyszedł na nasz brzeg, ale nie teraz, gdy zaczął zapuszczać korzenie.

– Nie będę cię okłamywać, Sylino – dodała cicho Matka Widząca. – To będzie niebezpieczne i nieprzyjemne zadanie.

– Wszystkie zadania są niebezpieczne i nieprzyjemne.

To przynajmniej miało jakieś znaczenie.

Przytaknęła, doskonale mnie rozumiejąc.

– Idź więc – powiedziała. – Podróżuj przez zbiorniki wodne. Dziś w nocy przemieszcza się na południowy zachód.

Nie kłóciłam się. Nie spytałam, czy mogę się pożegnać. Nici i tak łączyły nas wszystkie.

Skłoniłam głowę.

– Dziękuję, Matko Widząca.

Skierowałam się z powrotem do Twierdzy. Zbiorę swoje rzeczy i wyruszę w ciągu godziny.

Matka Widząca została.

– Oby splotła nici na twoją korzyść! – zawołała za mną, a jej głos zagubił się na wietrze znad oceanu.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Kiedyś trochę malowałam.

Gdy przybyłam do Solnej Twierdzy, miałam ze sobą kilka moich rysunków – bazgroły, które robiłam w notatniku, aby zabić czas. Tej nocy namalowałam jeden, przedstawiający morze i klify, widok tak piękny, że nie mogłam się oprzeć, by nie uwiecznić go swoimi małymi rączkami.

Matka Widząca znalazła go następnego dnia, gdy Siostry przeglądały moje rzeczy przed rozpoczęciem testów. Trzymała ten notatnik przez długi czas, wpatrując się w papier z zasłoniętymi oczami.

– Co to jest? – spytała.

– To ocean – odparłam.

– Nie – zaprotestowała. – To papier.

Jej magia zniszczyła pergamin w ciągu kilku sekund. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że widok tych strzępów porwanych przez ocean będzie jedną z ostatnich rzeczy, które zobaczę na własne oczy. Może dlatego czasami wciąż o tym śniłam – o tych kolorowych skrawkach, trzepoczących jak skrzydła motyla, z taką łatwością pochłanianych przez świat.

Po prostu papier, jak powiedziała Matka Widząca.

Wyłoniłam się z wody z sapnięciem. Pęd zimnego powietrza był niczym cios w twarz, przez który to, co już było dezorientujące, stawało się szokiem dla wszystkich zmysłów naraz.

Niektóre Siostry twierdziły, że nie przeszkadzało im to uczucie, ale musiały kłamać. Po piętnastu latach podróżowania przez zbiorniki wodne wciąż nie przestało mnie mdlić. A może po prostu nienawidziłam tego, jak wciągały mnie w przeszłość w chwilach pomiędzy.

Chwilę opierałam się o skały. Przeciągnęłam palcami po włosach, odgarniając je z twarzy. Podniosłam się na chwiejnych nogach i spróbowałam wziąć się w garść.

To było trudne, ponieważ było ich tak wielu.

Dla Arachessenek przebywanie w pobliżu tłumów mogło być trudne. Z pomocą wzroku można przyswoić jednocześnie tylko ograniczoną ilość informacji. Bez niego nie ma takich ograniczeń. Czułyśmy wszystko naraz. A tutaj było to przytłaczające.

Instrukcje Matki Widzącej były niezwykle dokładne. Znalazłam się niedaleko obozowiska wampirów, kilka mil na północ od ich ostatniego celu, miasta Vaprus. Ponieważ na większości ziem Glaei panował surowy klimat, a watażkowie króla Pythory z radością zagarniali wszystkie zasoby dla siebie, cywilizacja skupiała się w miastach-państwach, między którymi rozciągały się długie połacie pustkowia. Południe składało się ze skalistych, jałowych równin.

Podążyłam w kierunku tłumu. Podkradłam się do krawędzi skał, gdzie klify zaczynały ustępować miejsca płaskiej ziemi.

Tuż za surowym kamieniem rozciągał się przede mną obóz najeźdźcy.

Było ich tak wielu, że na chwilę przytłoczyło mnie samo istnienie tylu aur. Setek, tysięcy? Tysięcy, uznałam. Każdy z nich był wampirem. Czułam, że są inni niż ludzie, jak akord uderzony w inny ton, moll w opozycji do dura, każdy odcień koloru był jakby niewłaściwy.

Od razu zorientowałam się, że obozowisko jest rozległe. Sięgnęłam poprzez nici, aby je zbadać, i znalazłam namioty, które były skomplikowane i mocno zakorzenione w ziemi, wozy z posiłkami, które zostały rozłożone, żołnierzy, którzy wydawali się całkiem zadowoleni z pozostawania tam, gdzie byli. Ich zmęczenie było widoczne nawet z tej odległości, gdy nadal wznosili namioty na obrzeżach obozu.

Dopiero co tu przybyli. Wyglądało na to, że zamierzają zostać przynajmniej na kilka dni. Nie rozumiałam, dlaczego mieliby to zrobić tutaj, zamiast pozostać w mieście, które ostatnio przejęli, ale było mi to na rękę. Musiałam znaleźć tego jasnowidza, usunąć go i zastąpić sobą.

Podkradłam się bliżej obozowiska, pozostając za skałami dla osłony. Wampiry miały doskonały wzrok i jeszcze lepszy zmysł węchu, więc trzymałam się na tyle daleko, by ani moje ruchy, ani zapach mnie nie zdradziły. Mimo to udało mi się podejść wystarczająco blisko, by wyznaczyć granice obozu.

Podczas gdy każda indywidualna obecność była wyjątkowa, w tak dużej grupie wojownicy zlewali się ze sobą, bardziej podobni do siebie niż różni. Wyczuwałam te same emocje: determinację, wyczerpanie. Wszystkie znajome uczucia. Przez lata miałam do czynienia z licznymi żołnierzami. Wydawało się dziwne, że ci byli tak podobni do swoich ludzkich odpowiedników. Z drugiej strony może wojna była uniwersalna, bez względu na to, czy nasza krew była czarna, czy czerwona.

W połowie drogi dookoła obozu zamarłam.

Natychmiast go rozpoznałam. W morzu szarości jego dusza była ciemna, czerwona od sińców. Nie było w niej przyziemnego znużenia, charakteryzującego żołnierzy. Nie, jego obecność była pewna, intensywna i gniewna. Ten gniew pozbawiał tchu.

Jego namiot był jednym z największych i znajdował się blisko południowego krańca obozowiska. Wyszedł z niego, po czym wyprostował się, spoglądając na swoich ludzi.

A potem zwrócił się prosto w moją stronę.

Wstrzymałam oddech, chowając się z powrotem w cieniu skał. Jeden cichy krok do tyłu. Dwa. Trzy. Z pewnością znajdowałam się zbyt daleko, by mógł mnie dostrzec lub wyczuć, nawet przy pomocy swoich ponadprzeciętnych zmysłów. A jednak…

Przez długą chwilę patrzył w ciemność. Prosto na mnie.

Potem odwrócił się i wszedł z powrotem do namiotu.

Dwa dni obserwowałam obóz i czekałam na pojawienie się jasnowidza.

Istniało duże prawdopodobieństwo, że ich jasnowidzem będzie człowiek – ktoś, kto czerpał z mocy boga Białego Panteonu. Uważnie obserwowałam więc okolicę za dnia, kiedy wampiry wycofywały się do swoich szczelnie okrytych namiotów, a obozowisko cichło.

Pojawiła się drugiego dnia.

Wyszła na zewnątrz, gdy słońce stało wysoko na niebie. Miała namiot na skraju obozu, niedaleko najeźdźcy. Rzeczywiście, tak jak podejrzewałam, była człowiekiem. Starszym – może po sześćdziesiątce. Jej twarz była stanowcza i postarzała jak zużyty kamień. Nie potrafiłam stwierdzić, jakich bogów czciła. Z drugiej strony nie miało to większego znaczenia.

Niosła ze sobą małą torbę. Wystawały z niej kwiaty. Wyczuwałam też ciężar woskowych świec. Wychodziła się pomodlić.

Podążałam za nią, zostając daleko w tyle, gdy była w pobliżu obozu, by bardzo powoli się do niej zbliżać, w miarę jak coraz bardziej się od niego oddalała.

Wkrótce znalazłyśmy się pół mili od obozu, na skraju skalistego jeziora, a ja byłam zaledwie kilka kroków od niej.

A potem, gdy zaczęła klękać, by rozmieścić swoje dary, wykonałam swój ruch.

Wyobraziłam sobie niewidzialną nić napiętą między nami, pojedynczą nić łączącą nasze dusze, i przestąpiłam przez nią. Świat wokół mnie skurczył się i zmienił. W mgnieniu oka znalazłam się tuż za nią, mój sztylet był w połowie drogi do jej pleców.

Zanim zdążyłam uderzyć, odwróciła się. Był to tak gwałtowny ruch, że lekko się zachwiałam, cofając się w oczekiwaniu na uderzenie. Ale nie wykonała żadnego ruchu. Po prostu na mnie patrzyła. Z bliska mogłam wyczuć zmarszczki na jej twarzy. Mądrość w jej oczach.

– Widzę cię – powiedziała.

– Czy to ma znaczenie? – odparłam.

Zaśmiała się zjadliwie.

– Prawdopodobnie nie. Zabawne, całe życie zaglądałam w przyszłość i nigdy nie pomyślałam, że mój koniec nadejdzie z rąk cholernej sekciarki. Cóż, nie należę do osób walczących z przeznaczeniem. – Wykrzywiła wargę. – Ale będę walczyć z tobą.

Wiedziałam, że lepiej nie lekceważyć czarodziejki, nawet tak niegroźnej. Odskoczyłam, zanim zdążyła uderzyć. Kłąb światła z jej rąk podążył za mną, wypełniając moje nozdrza wonią spalenizny, gdy zamiast trafić we mnie, uderzył w trawiastą ziemię.

Ale z magią czy bez niej, walka była łatwa. Oplotłam kobietę nićmi, prześlizgując się w powietrzu, by uniknąć każdego z jej ciosów, i kilka minut później znalazłam się tuż za nią, obejmując ją za szyję. Rozległ się trzask, gdy podcięłam jej nogi, skręcając kolano, aż się ugięło. Wydała z siebie okrzyk bólu. Nie pozwoliłam jej upaść, trzymałam ją mocno przy piersi.

Nie powinnam była się wahać.

A jednak, opierając twarz o jej siwe kręcone włosy, nie mogłam powstrzymać pytania:

– Dlaczego? Dlaczego mu pomagasz?

Parsknęła.

– Można by pomyśleć, że dziecko twojej bogini rozumie, że świat wygląda zupełnie inaczej w zależności od tego, gdzie stoisz. A może zabrali ci wzrok, żebyś tego nie widziała? – Odwróciła głowę na tyle, by na mnie spojrzeć. Poczułam jej słodki, zjadliwy uśmiech. – Ile miałaś lat? Cztery? Pięć?

Nie odpowiedziałam i być może moje milczenie było wystarczająco wymowne; a może jej magia znalazła odpowiedź, której moje usta nie chciały dać.

– Och, wzięły cię późno – zaśmiała się. – Nic dziwnego, że jesteś taka zdespe…

Przecięłam ostrzem gardło. Jej krew była ciepła i słona na mojej twarzy. Jej ostatnie oddechy brzmiały jak szum wzbierającego potoku.

Pozwoliłam, by ciało kobiety upadło na ziemię. Suchy piach wchłonął szkarłat jak długo oczekiwany deszcz.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Wampiry od razu zauważyły zniknięcie jasnowidzącej – najwyraźniej starsza kobieta rzadko wychodziła sama nocą. Obserwowałam, jak jej szukają. Na początku zirytowane. Mój obitraeński był kiepski, ale potrafiłam wyłapać to i owo – narzekania i przekleństwa na roztargnienie staruszki. Myśleli, że gdzieś poszła i spóźnia się z powrotem.

W końcu wyszedł on.

Jeśli inni byli zirytowani jej nieobecnością, on był wręcz wściekły. Kiedy się pojawił, wszyscy zamilkli. Zażądał, by natychmiast zaczęli jej szukać i nie przestawali, dopóki jej nie znajdą.

Tak zrobili. Minęła noc.

Odczekałam kolejną. I kolejną. Poszukiwania trwały. Wybuch wściekłości najeźdźcy przygasł do ciągłego wrzenia, oczywistego nawet z mojego odległego punktu obserwacyjnego, promieniującego z jego aury jak para z rozżarzonych węgli.

Dni mijały. Byli coraz bardziej niespokojni. Musieli ruszać dalej. Ale on nie chciał iść bez niej. Obserwowałam, jak warczy na swoich ludzi każdej nocy, co kilka godzin, gdy ich poszukiwania okazują się bezowocne. Ale wszyscy już wiedzieli, że jasnowidząca nie wróci.

Uznałam, że to idealny poziom desperacji.

Niedaleko stąd znajdowało się miasto – choć może „miasto” to za duże słowo. Było to raczej małe skupisko punktów handlowych i budynków. Pojedyncza gospoda, kilka straganów na rynku, wodopój. O zmroku poszłam tam, zamówiłam drinka i czekałam.

W końcu, zgodnie z oczekiwaniami, pojawiły się dwa wampiry. Wyglądały na piechurów. Przyszły wypytać gospodarza o jasnowidzącą, czy jej tu nie było.

Siedziałam i popijałam wino na dobrze widocznym miejscu, blisko ulicy.

W skrytości ducha delektowałam się alkoholem. Nie piłyśmy go często w Twierdzy, zważywszy na to, jak oddziaływał na zmysły. Ale po typowym podróżniku można się było spodziewać wyboru tego trunku, więc i ja je piłam. Wzięłam jedynie mały łyczek, który ledwo zdołał pokryć mój język.

Barman nie był chętny do współpracy, co nie spodobało się żołnierzom. Po ostrej wymianie zdań, która donikąd nie prowadziła, puścili go, a on osunął się na ścianę, sapiąc. Spojrzeli na siebie – wyczułam ich frustrację, a jeszcze bardziej strach przed tym, co czeka ich po powrocie do obozu z pustymi rękami.

I wtedy poczułam na sobie ich wzrok.

Wzięłam kolejny łyk wina, pozornie nie zwracając na nich uwagi. Ale się nie poruszyłam. Nie unikałam ich spojrzenia. Pozwoliłam, by się we mnie wpatrywali – we mnie, w moją opaskę na oczach i sukienkę, która tak pasowała do jasnowidzącej Acaeji.

Zapamiętajcie mnie, żołnierze, pomyślałam, czekając z uśmiechem, aż odejdą.

Przez większość czasu mój niezwykły wygląd utrudniał mi życie. Oczywiście cieszyłam się, że mogłam zaoferować bogini moje oczy. Z biegiem lat zabrała mi również mały palec u lewej ręki i wyryła kilka blizn na skórze brzucha. Wszystkie te dary oddawałam jej dobrowolnie i zaszczytem było pozwolenie, aby moje oddanie Acaeji tak trwale naznaczyło moje ciało. Jest w tym również dziwny rodzaj pokrewieństwa między Siostrami a mną – wszystkie zmieniłyśmy się w coś obcego dla świata zewnętrznego, na zawsze naznaczonego jako Arachessenki.

Jednak z logistycznego punktu widzenia czasami bycie tak wyraźnie oznaczoną… wiązało się z różnymi wyzwaniami. Wyróżniałyśmy się. Trudno było nam uchodzić za kogoś, kim nie byłyśmy. W końcu oczy zwykle szybko nas zdradzały.

Miłą odmianą było więc to, że tym razem mój wygląd działał na moją korzyść. Wystarczyło, że żołnierze Zrodzonych z Krwi mnie zobaczyli, by wiedzieli dokładnie, kim jestem.

Musiałam tylko poczekać, aż po mnie wrócą.

Załatwiłam sobie pokój w gospodzie, który był najmniej bezpiecznym miejscem, jakie mogłam wybrać – od frontu, z dużymi oknami, które zostawiłam odsłonięte. Karczmarz nawet nie próbował powstrzymać mojego niedoszłego porywacza. Nie winiłam go za to. Próba rycerskiego zachowania nie była warta potencjalnej utraty życia.

Wampir nie zapukał, zanim siłą otworzył drzwi. Cokolwiek zrobił, sprawiło, że lichy kawałek drewna otworzył się z hukiem, a żelazna gałka wyżłobiła tynk w ścianie. Jeśli była to tylko brutalna siła, niemal mi zaimponował.

Stanął w drzwiach. Rozpoznałam w nim jednego z żołnierzy, którzy widzieli mnie poprzedniej nocy. Był krępy i szeroki w barkach, miał bladą cerę, popielatoblond włosy i schludnie przystrzyżoną brodę. Nosił mundur żołnierzy Zrodzonych z Krwi – prawdopodobnie kiedyś była to świetna kurtka, ciemnoczerwona i dwurzędowa ze srebrnymi guzikami, ale obecnie była nieco zniszczona.

– Idziesz ze mną – powiedział. Jego głos był głęboki i miał mocny akcent. Odbijało się w nim echo tego samego zmęczenia, które czułam w jego aurze, z pewnością wzmocnionego długimi dniami bezowocnych poszukiwań.

Ani drgnęłam.

– S-słucham? Co ty tu robisz?

Głos podniósł mi się o oktawę, podkreślając głębię mojego szoku.

– Pójdziesz ze mną – powtórzył. – Możemy to zrobić w łatwy lub trudny sposób. To zależy od ciebie.

Podniosłam się, lekko się zataczając, i przywarłam do ściany, jakbym naprawdę była przerażona jego obecnością.

– Nigdzie z tobą nie idę.

Westchnął dramatycznie. Następnie przeszedł przez pokój w dwóch krokach i chwycił mnie za ramiona.

Natychmiast zaczęłam walczyć. Oczywiście nie za mocno. Nie tak mocno, jak mogłam. Wystarczająco, by było to przekonujące.

– Zabieraj łapy!

Co oczywiste, nie posłuchał. Zamiast tego przeciągnął mnie przez pokój. Choć wszystko szło dokładnie tak, jak się spodziewałam, serce zaczęło mi bić szybciej, gdy porywacz uśmiechnął się do mnie, odsłaniając dwa ostre kły – tak ostre, że praktycznie czułam je przez nici. Przytłoczył mnie nagły przypływ klaustrofobicznego strachu, przypominając mi zbyt wiele sprzed dziesięcioleci, i musiałam opierać się instynktowi wyślizgnięcia się z jego uścisku.

Zamiast tego rzucałam się jak ryba wyciągnięta z wody i pozwalałam mu się ciągnąć.

– Puszczaj mnie! – zawołałam. – Zabieraj łapska! Puszczaj!

Dla lepszego efektu uwolniłam jedną rękę, by chwycić metalowy świecznik ze stolika nocnego i cisnęłam nim w jego twarz.

Wypluł ciąg obitraeńskich przekleństw. Jego twarz pociemniała. Zraniłam go w policzek, po czym zaczęła z niego kapać czarna krew. Spojrzał na mnie ze złością.

– Same kłopoty z tobą – wymamrotał. – Nie jesteś tego warta.

Następnie, bez żadnego wahania, przytrzymał mnie mocno jedną ręką, drugą wyciągnął sztylet ze swojego pasa i wykonał długie cięcie na moim przedramieniu.

Zasyczałam z bólu, zaskoczona. Na początku byłam zdezorientowana – jeśli jego zamiarem było albo mnie obezwładnić, albo zabić, to nie miało żadnego sensu. Ale chwilę później, gdy krew wypłynęła na powierzchnię rany i spłynęła po mojej skórze, zrozumiałam.

Wampiry z Domu Krwi używały magii krwi.

Rana zaczęła mnie piec. Pieczenie nasilało się i nasilało, aż zgrzytałam zębami, a oddech mi się rwał. Wampir uniósł rękę i moje ramię zbliżyło się do niego bez udziału mojej woli – naprawdę niepokojące uczucie, jakbym nie kontrolowała już swoich mięśni.

Potem pstryknął palcami i nagle poczułam gorąco na twarzy. Miałam wrażenie, że głowa pękała mi na dwoje.

Trenowałam z gorszym bólem niż ten. Doświadczyłam gorszego. Ale to – uczucie, że moje ciało obraca się przeciwko sobie…

Otworzyłam usta, ale nic z nich nie wyszło.

– Wystarczy tego – powiedział z irytacją mój porywacz, gdy opadłam z powrotem w jego ramiona, a wszystko pogrążyło się w ciemności.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

ROZDZIAŁ PIERWSZY

ROZDZIAŁ DRUGI

ROZDZIAŁ TRZECI

ROZDZIAŁ CZWARTY

ROZDZIAŁ PIĄTY

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Prawa autorskie

Spis treści

Dedykacja

Meritum publikacji