Żmija i skrzydła nocy - Broadbent Carissa - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Żmija i skrzydła nocy ebook i audiobook

Broadbent Carissa

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

140 osób interesuje się tą książką

Opis

CZŁOWIEK CZY WAMPIR – ZASADY PRZETRWANIA SĄ TAKIE SAME: NIGDY NIKOMU NIE UFAJ, NIGDY SIĘ NIE PODDAWAJ I ZAWSZE – ALE TO ZAWSZE – PILNUJ SWOJEGO SERCA.

Adoptowana córka króla wampirów Zrodzonych z Nocy, Oraya, ugruntowała sobie pozycję w świecie, w którym polowano na jej życie. Aby móc być czymś więcej niż zdobyczą, musi wziąć udział w Kejari: legendarnym turnieju organizowanym przez boginię śmierci we własnej osobie. Jednak droga do zwycięstwa nie będzie łatwa, Oraya stanie bowiem w szranki z najokrutniejszymi wojownikami ze wszystkich trzech wampirzych domów. Aby przeżyć, będzie zmuszona zawrzeć sojusz z tajemniczym rywalem. Wszystko, co związane z Raihnem, jest niebezpieczne. Jest bezlitosnym wampirem, zabójcą doskonałym, wrogiem korony ojca Orayi i... jej największą konkurencją. Ale księżniczkę najbardziej przeraża to, jak bardzo Raihn zaczyna ją pociągać. W Kejari nie ma jednak miejsca na litość. Wojna przybiera na sile i niszczy wszystko, co Oraya uważała za dom. Raihn wydaje się rozumieć ją jak nikt inny, ale ich rozwijająca się relacja może stać się jej zgubą – w królestwie, w którym nic nie jest groźniejsze od miłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 540

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 56 min

Lektor: Marta Markowicz
Oceny
4,3 (1542 oceny)
780
502
184
63
13
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Inmywords

Nie polecam

Ocena byłaby wyższa, bo to całkiem znośna (chociaż ani trochę nie odkrywcza) historia. Niestety zabija ją żenująca jakość tłumaczenia. Jest coś dla miłośników sztuki: "tego typu sztuka obejmowała całe pomieszczenie" a "wokół okrągłych ścian rozciągały się freski". Dla poszukujących emocji: ktoś płakał i ma "oczy pokryte czerwienią", w scenie romantycznej bohaterka chce "otrzeć ręce, usta o każdy skrawek powierzchni jego skóry". Jeśli ktoś szuka grozy: ktoś "wypadł z celi ze swoją głową w rękach". Nie, nie odciętą, po prostu trzymał się za głowę. Tak jak ja podczas czytania. Dramat.
550
Mozaik

Nie polecam

Fatalne tłumaczenie, przez które trudno przebrnąć przez tę książkę. Nie polecam tego wydania. Jeśli ktoś zna angielski, niech lepiej sięgnie po tytuł w oryginale. W sumie to już któryś raz, gdy trafiam na książkę tego wydawnictwa z kiepskim tłumaczeniem. Jak tak dalej pójdzie, to będę omijać FILIĘ szerokim łukiem. ;/
171
Alexis830

Całkiem niezła

Sama historia ciekawa, ale tłumaczenie fatalne. Książka dużo na tym traci.
140
Okruch123

Nie oderwiesz się od lektury

Jest tu dużo opisów walk, intryg i romansu. Książka raczej dla dorosłych czytelników. Trochę słabo jest przetłumaczona. Przykład: "Na jego ustach roz­lał się koł­tuń­ski uśmiech". Na każdej stronie są tak dziwnie przetłumaczone zadania.
120
aszczep825

Z braku laku…

Zdecydowanie najgorsze tłumaczenie książki jakie czytałam, przez co ciężko ocenić samą fabułę… Momentami książka dosyć nudna.
70

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Od autorki

 

Książka ta zawiera tematykę, która może być trudna dla niektórych czytelników, włączając w to brutalność, tortury (poza materiałem), wspomnienia gwałtu (cofnięta zgoda), samookaleczenie, znęcanie się emocjonalne, niewolnictwo i odniesienia do znęcania się seksualnego.

 

 

 

 

 

Król nie wiedział, że zrujnuje go własna miłość i że przyjdzie ona w postaci małego, bezbronnego dziecka.

Dziewczynka była samotnym promyczkiem życia w niekończącym się wszechobecnym zniszczeniu, jedyną żyjącą śmiertelną w zasięgu ponad stu kilometrów. Miała może ze cztery lata, a może osiem. Trudno oszacować, ponieważ była bardzo drobna, nawet jak na ludzkie standardy. Krucha istotka o gładkich czarnych włosach opadających na duże szare oczy.

Rodzina dziewczynki najprawdopodobniej leżała gdzieś przygnieciona kamieniami i zwęglonymi belkami, już nierozpoznawalna. A może ich okaleczone ciała były pozostawione w nocy na pastwę drapieżników, tych samych, które teraz prześladowały również i dziecko, spoglądając na nie z zainteresowaniem jastrzębia delektującego się królikiem.

Ludzie na tym świecie byli niczym innym jak zdobyczą czy szkodnikami.

Trzy skrzydlate postaci wylądowały przed dziewczynką, zadowolone ze znaleziska. Mała natychmiast zaczęła się szarpać pod gruzami, pod którymi była uwięziona. Rozpoznała te istoty – po ostrych zębiskach i czarnych skrzydłach pozbawionych pierza. Możliwe, że rozpoznała również ich ubiór – głęboki fiolet, charakterystyczny dla Króla Zrodzonych z Nocy z klanu Hiajów. Możliwe, że mężczyźni, którzy spalili jej dom, mieli na sobie takie same mundury.

Jednak nie mogła uciec. Jej ubranie było podarte i przygniecione przez gruzy. Była zbyt drobna, by unieść kamienie.

– Zobacz. Mała owieczka. – Mężczyźni się zbliżyli. Gdy jeden z nich sięgnął ku niej, warknęła na niego i uwięziła koniuszki jego palców w swoich małych, płaskich zębach.

Żołnierz syknął i wyszarpnął rękę, a jego towarzysze się zaśmiali.

– Owieczka? Bardziej żmija.

– Albo wąż ogrodowy.

Ugryziony żołnierz pomasował rękę i wytarł kilka szkarłatnoczarnych kropel.

– To nie ma znaczenia – burknął. – Smakują tak samo. Nie wiem, jak wy, gamonie, ale ja zgłodniałem po tak długiej nocy.

Nagle padł na nich cień.

Mężczyźni znieruchomieli. Z szacunkiem pochylili głowy. Zimne powietrze zadrżało, a wokół ich twarzy i skrzydeł krążyła ciemność jak ostrze pieszczące gardło.

Król Hiajów nic nie powiedział. Nie musiał. W chwili, kiedy oznajmił wszystkim swoje przybycie, jego wojownicy zamilkli.

Pod względem fizycznym nie był najpotężniejszym wampirem. Nie należał do najokrutniejszych wojowników czy najmądrzejszych mędrców. Ale mówi się, że został pobłogosławiony przez boginię Nyaxię, i każdy, kto go spotkał do tej pory, przysięgał, że to prawda. Potęga sączyła się z każdego jego pora, a śmierć piętnowała każdy jego oddech.

Jego żołnierze nie odezwali się słowem, kiedy przeszedł po ruinach domu.

– Rishanie zostali wyeliminowani – zaryzykował jeden z żołnierzy po dłuższej chwili. – Reszta naszych ludzi wyruszyła na północ i…

Król uniósł dłoń, by uciszyć wojownika.

Ukląkł przed dziewczynką, która spoglądała na niego groźnie. Taka młoda – pomyślał. Jej życie, kilka nędznych lat, było niczym w porównaniu do setek lat, które on przeżył. Mimo to miała w spojrzeniu tak wielką nienawiść. W tych jasnych, srebrzystych jak księżyc oczach.

– Tutaj ją znaleźliście? – zapytał król.

– Tak, panie.

– Czy to ona jest odpowiedzialna za krew na twojej ręce?

Przez żołnierzy przetoczyła się fala zduszonego chichotu.

– Tak, panie. – Odpowiedź była raczej nieśmiała.

Pomyśleli, że król się z nich naśmiewa. Nie. To nie miało nic wspólnego z nimi.

Władca sięgnął ku dziewczynce. Ugryzła i jego. Pozwolił jej na to. Nie cofnął ręki, nawet kiedy jej maleńkie zęby utonęły w jego kościstym palcu wskazującym.

Spojrzała mu w oczy, bez mrugnięcia, a król odwzajemnił spojrzenie z rosnącym zainteresowaniem.

Nie było to spojrzenie przestraszonego dziecka, które nie wiedziało, co czyni.

To było spojrzenie istoty, która zrozumiała, że przeciwstawiała się śmierci, i mimo to postanowiła napluć jej w twarz.

– Mała żmija – mruknął.

Mężczyźni za nim się zaśmiali. Zignorował ich. To nie był żart.

– Jesteś sama? – zapytał łagodnie.

Dziewczynka nie odpowiedziała. Nie mogła mówić z zębami wbitymi w jego skórę.

– Jeśli mnie uwolnisz, nie zrobię ci krzywdy – powiedział.

Dziecko nie posłuchało, cały czas mierząc go morderczym spojrzeniem, a czarna krew skapywała mu z brody.

Kąciki ust króla powędrowały ku górze.

– Dobrze. Nie powinnaś mi ufać.

Uwolnił palec, a następnie wyswobodził dziewczynkę spod gruzów. Milczała, nawet w ferworze oporu. Dopiero gdy król ją podniósł (była tak lekka, że mógł utrzymać ją jedną ręką), zrozumiał, jak bardzo jest ranna. Całe jej podarte ubranie przesiąkło krwią. Gdy przycisnął ją do klatki piersiowej, słodki zapach zaatakował jego nozdrza. Balansowała na granicy nieświadomości, ale pokonała ją.

– Odpoczywaj, żmijko. Nic ci nie grozi.

Król pogłaskał jej policzek. Próbowała go ponownie ugryźć, ale w tym momencie po koniuszkach jego palców przeszła iskra magii. Wraz z szeptem nocy przyszedł sen o niczym, zbyt ciężki, by z nim walczyć, nawet dla tej agresywnej małej istoty.

– Co mamy z nią zrobić? – zapytał jeden z żołnierzy.

Król ich minął i odparł:

– Nic. Zabiorę ją.

Zapadła cisza. Król, choć ich nie widział, wiedział, że wymieniali między sobą zaskoczone spojrzenia.

– Dokąd? – padło w końcu kolejne pytanie.

– Do domu – odparł król.

Dziewczynka spała, jedną rączkę zacisnąwszy na jego jedwabnej bluzce. Wciąż we śnie walczyła na swój dziecięcy sposób.

Dom. Zabierze ją do domu.

Zrobi to, ponieważ on – król wampirów z klanu Hiajów, zdobywca Domu Nocy, błogosławiony przez boginię Nyaxię i jedna z najpotężniejszych istot w tym czasie, a nawet i następnym – zobaczył w niej cząstkę siebie. A tuż pod zaciśniętą piąstką, w jego piersi, coś ciepłego i słodko-gorzkiego pojawiło się na jej widok. Coś groźniejszego niż głód.

Setki lat później historycy i uczeni powrócą do tego momentu. Do tej decyzji, która pewnego dnia obali imperium.

Jaki zaskakujący wybór – szeptaliby. Dlaczego to zrobił?

Właśnie. Dlaczego?

Wampiry wiedzą bardzo dobrze, jak ważne jest chronienie własnego serca.

A miłość i zrozumienie są ostrzejsze niż jakikolwiek kołek.

 

 

 

 

 

Zaczęło się od treningu. Zwykła gra, ćwiczenie. Coś, co musiałam sobie udowodnić. Nie miałam pojęcia, kiedy ten mój wstydliwy, ukryty bunt stał się sportem.

Niektórzy mogli uważać, że to głupota, żeby taki człowiek jak ja polował w nocy, jako że zdobycz, na którą polowałam, znacznie przewyższała mnie umiejętnościami. Jednak funkcjonowała w nocy – tak jak ja.

Przycisnęłam się do ściany ze sztyletem zaciśniętym w dłoni. Noc była ciepła, zupełnie jakby gorąco przykleiło się do parującej wilgoci długo po zachodzie słońca. Zapach zawisł w powietrzu jak gęsta, zgniła chmura – chmura zjełczałego jedzenia z ulicznych śmietników, ale także rozkładającego się mięsa i kwaśnej krwi. Wampirów nie obchodziło sprzątanie po sobie w ludzkich dzielnicach należących do Domu Nocy.

Ludzie mieli być bezpieczni za murami królestwa, byli to mieszkańcy słabsi od Zrodzonych z Nocy pod każdym względem. Ale ta druga prawda często powodowała unieważnienie tej pierwszej.

Ten mężczyzna był Hiajem ze skrzydłami ukrytymi na plecach. Nie wydawało się, by dobrze władał magią, ponieważ nie zlikwidował zdobyczy, by ułatwić sobie polowanie. A może po prostu bawił się sytuacją. Niektórzy zachowywali się bardzo teatralnie. Lubili, kiedy się ich bano.

Obserwowałam z dachu osobnika śledzącego swoją ofiarę, którą był mały chłopiec, najpewniej dziesięcioletni, choć być może tylko wyglądał na takiego z uwagi na niedożywienie. Chłopiec znajdował się na ogrodzonym, brudnym dziedzińcu glinianego domu i bawił się piłką, nie zważając na zbliżającą się śmierć.

W przypadku tego chłopca wychodzenie samemu w nocy było głupotą. Ale wiedziałam po sobie, jak to jest dorastać w ciągłym strachu i jak to wpływa na człowieka. Możliwe, że ta rodzina trzymała dzieci w domu po zmroku ­codziennie przez ostatnie dziesięć lat. Wystarczył moment nieuwagi, jedna zabiegana matka, która zapomniała zawołać go na obiad, i jedno ponure dziecko, które nie chciało jeszcze wchodzić do domu. Jedna taka noc w życiu.

Takie sytuacje zdarzały się bardzo często.

Ale nie stanie się to tej nocy.

Gdy tylko wampir się poruszył, poszłam w jego ślady.

Zeskoczyłam z dachu na bruk. Poruszałam się bezszelestnie, ale słuch wampira był znakomity. Odwrócił się i przywitał mnie lodowatym spojrzeniem i podwiniętą wargą, która odsłoniła odrobinę jego ostrego uzębienia.

Rozpoznał mnie? Od czasu do czasu tak się dzieje. Temu nie dałam szansy.

Była to już dla mnie praktycznie rutyna – system, który wypracowałam do perfekcji przez sto takich nocy jak ta.

Najpierw skrzydła. Dwa cięcia, jedno na każde skrzydło, co uniemożliwiało mu lot. W przypadku wampirów z rodu Hiaj było to proste. Błoniasta skóra była delikatna jak papier. Zdarzało mi się łapać rishańskie wampiry, stanowiły one jednak większe wyzwanie, ponieważ ich opierzone skrzydła trudniej przebić. Mimo to opanowałam również i tę technikę. Ten etap był ważny, dlatego też musiał nastąpić w pierwszej kolejności. Musiałam wówczas pilnować, żeby byli ze mną na ziemi. Raz popełniłam błąd, ominąwszy pierwszy etap, i niemal zginęłam.

Nie byłam od nich silniejsza, więc musiałam mieć przewagę w precyzji. Nie było czasu na błędy.

Wampir wydał z siebie dźwięk przypominający coś pomiędzy sapnięciem z bólu i warknięciem. Moje serce gwałtownie przyspieszyło, co spowodowało intensywniejszy przepływ krwi pod skórą. Zastanawiałam się, czy to wyczuł. Całe życie próbowałam to ukryć, ale teraz byłam za to wdzięczna. Zgłupieli przez to. Ta ofiara losu nie była nawet uzbrojona, a wciąż rzucała się na mnie, nie zważając na nic.

Kochałam to – naprawdę kochałam, kiedy nie traktowali mnie poważnie.

Wbiłam ostrze w jego bok, tuż pod żebrami. Kolejny cios sięgnął gardła. Niewystarczający, żeby zabić, ale na tyle skuteczny, że wampir się zachwiał.

Pchnęłam go w kierunku ściany, jedną klingą przyszpilając go, by nie mógł się poruszyć. Pokryłam końcówki broni Dhaivinth – szybko działającym paralitykiem. Był on silny, choć krótkotrwały. Działał tylko przez kilka minut, ale tyle mi wystarczyło.

Wampir zdołał tylko zadrapać mi policzek swoimi ostrymi jak brzytwa pazurami, po czym zaczął słabnąć. Gdy tylko zauważyłam jego szybkie mrugnięcia, jak gdyby chciał oprzytomnieć, zamarłam.

Musisz pchnąć mocno, żeby przeszło przez mostek.

Tak zrobiłam, wystarczająco mocno, żeby przebić kość i mieć drogę wolną do serca. Wampiry były ode mnie silniejsze pod każdym względem – miały bardziej muskularne ciała, były zwinniejsze i posiadały ostrzejsze uzębienie.

Ale ich serca były miękkie.

W chwili gdy mój sztylet wbijał się w ich klatkę piersiową, zawsze słyszałam głos mojego ojca.

Nie odwracaj wzroku, żmijko – szepnął Vincent do mojego ucha.

Nie odwracam. Ani wtedy, ani teraz, ponieważ wiem, co ujrzę tam, w ciemności. Wiem, że ujrzę piękną twarz chłopca, którego niegdyś bardzo kochałam, i nie zapomnę jej wyrazu, kiedy mój nóż zatopi się w jego piersi.

Wampiry były dziećmi bogini śmierci. Dlatego trochę mnie śmieszyło, że bały się jej w takim stopniu jak ludzie. Obserwowałam je cały czas i widziałam strach malujący się na ich twarzach, gdy docierało do nich, że były jej kolejnymi ofiarami.

Przynajmniej w tym się nie różniliśmy. Przynajmniej, koniec końców, wszyscy byliśmy pieprzonymi tchórzami.

Wampirza krew była ciemniejsza od ludzkiej. Prawie czarna, jakby spożywana przez wieki krew ludzka i zwierzęca warstwa po warstwie ją przyciemniły. Gdy tylko wampir upadł, byłam cała w tej krwi.

Odsunęłam się od ciała. Dopiero wtedy się zorientowałam, że obserwowała mnie rodzina. Działałam bezszelestnie, ale nie na tyle, żeby znajdując się tuż przed ich drzwiami, uniknąć ich uwagi. Chłopiec był teraz uwięziony w ramionach matki. Stali obok nich mężczyzna oraz drugie dziecko – młodsza dziewczynka. Byli wychudzeni, w prostych ubraniach, wyświechtanych przez długie, pracowite dni. Cała czwórka stała w progu i wbijała we mnie spojrzenia.

Zmroziło mnie, jak jelenia przyłapanego w lesie przez tropiciela.

Zadziwiające, że to ci głodujący ludzie, nie wampir, spowodowali, że z łowcy stałam się zwierzyną.

Może stało się tak dlatego, że kiedy byłam pośród wampirów, wiedziałam, czym byłam. Ale kiedy spojrzałam na tych ludzi, granice się zatarły i zniekształciły. Poczułam, jakbym obserwowała swoje karykaturalne odbicie.

A może to ja byłam tym odbiciem.

Byli jak ja. Nie mieliśmy jednak ze sobą nic wspólnego. Wyobraziłam sobie, że jeśli otworzyłabym usta, by coś do nich powiedzieć, nie zrozumielibyśmy nawet dźwięków, które byśmy wydawali. Wyglądali dla mnie jak zwierzęta.

Ta okropna prawda była prawdopodobnie tą częścią mnie, która była nimi zniesmaczona, tak samo jak ja byłam zniesmaczona wszystkimi moimi ludzkimi wadami. Istniała też druga część mnie – możliwe, że ta, która pamiętała, że swego czasu mieszkałam w takim domu – i pragnęła się zbliżyć.

Nie mogłam tego oczywiście uczynić.

Nie, nie byłam wampirzycą. To było oczywiste i każdy dzień mi o tym przypominał. Ale też nie byłam jedną z nich.

Poczułam na policzku uderzenie zimna. Dotknęłam twarzy palcami, po czym odsunęłam je, mokre. Deszcz.

Dźwięk kropel przerwał niezręczną ciszę. Kobieta wyszła naprzód, jak gdyby chciała coś powiedzieć, ale ja już usunęłam się z powrotem w cień.

 

 

Nie mogłam się powstrzymać, by nie obrać tym razem dłuższej trasy. Zazwyczaj szłam prosto do swojego pokoju w zachodnich wieżach, ale teraz wspięłam się na wschodnią, skacząc po murach ogrodu i zmierzając ku kwaterom służących. Wślizgnęłam się do środka przez okno, które wychodziło na rozrośnięty krzak z kwiatami w kolorze indygo, połyskujących srebrem w świetle księżyca. Gdy tylko dotknęłam stopami podłogi, zaklęłam, bo prawie potknęłam się o coś, co wyglądało na lejącą się tkaninę, usłaną na gładkim drewnie pod moimi butami.

Dobiegł mnie śmiech przypominający krakanie. Po chwili przerodził się w kaszel.

– Jedwab – powiedziała kobieta skrzeczącym głosem. – Idealna pułapka na złodziei.

– To miejsce jest tragiczne, Ilana.

– E tam. – Okrążyła kąt i przyjrzała mi się zwężonymi oczami, wciągając dym z cygara i pozwalając, by uleciał jej nosem. Była ubrana w kaskadowy szyfon barwy morskich fal. Czarno-siwe włosy upięła na czubku głowy, co dodało im godnej podziwu objętości. Z jej uszu zwisały złote kolczyki, natomiast zmarszczki wokół oczu były pokryte odcieniami szarego i niebieskiego. Makijaż zaakcentowała skromną kreską proszku antymonowego.

Jej mieszkanie było tak kolorowe i chaotyczne jak ona sama – ubrania, biżuteria i krzykliwa kolorystyka wystroju. Weszłam przez okno w jej salonie i zamknęłam je, by ochronić wnętrze przed deszczem. Miejsce jej zamieszkania było skromne, ale znacznie wygodniejsze niż gliniane, rozpadające się slumsy w ludzkich dzielnicach.

Obejrzała mnie od stóp do głów, pocierając kark.

– Nie przyjmuję żadnej krytyki od takiego szczurzego odpadku jak ty.

Spojrzałam po sobie i zbladłam. Dopiero teraz, w ciepłym świetle lampionu, zauważyłam, w jak potwornym stanie byłam.

– Nikt by się nie domyślił, że pod tym wszystkim jesteś urodziwa, Oraya – kontynuowała Ilana. – Trupy powodują, że wyglądasz bardzo nieatrakcyjnie. Co mi właśnie o czymś przypomniało! Mam coś dla ciebie. Proszę.

Sięgnęła swoimi guzowatymi i artretycznymi dłońmi do wymiętego stosiku obok siebie, po czym rzuciła w moim kierunku garść tkaniny.

– Łap.

Złapałam, a następnie rozwinęłam. Długość jedwabnego pasa niemal dorównywała mojemu wzrostowi, a wspaniały głęboki fiolet miał brzegi zdobione złotem.

– Przywiodło mi na myśl ciebie. – Ilana oparła się o framugę drzwi i wciągnęła kolejną porcję dymu.

Nie pytałam, gdzie zdobyła coś takiego. Wiek nie zwrócił jej palcom zgrabności, nie były również mniej kleiste.

– Zatrzymaj to. Nie noszę takich rzeczy, wiesz o tym.

Dzień w dzień nosiłam wyłącznie czerń i prosty ubiór, który nie przykuwał wzroku i zapewniał wygodę w poruszaniu się. Nigdy nie zakładałam jasnych rzeczy (zwracały niepotrzebną uwagę), luźnych (pozwalały się złapać) czy ograniczających ruch (mogły mieć negatywny wpływ na moje umiejętności walki albo przeszkadzać w ucieczce). Nosiłam skórzane spodnie przez większość czasu, nawet w upalne letnie dni. Chroniły mnie i nie rzucały się w oczy.

Oczywiście mogłam podziwiać piękne rzeczy w takim stopniu jak inni, ale byłam otoczona przez drapieżniki. Przeżycie było ważniejsze od próżności.

Ilana prychnęła.

– Wiem, że to lubisz, szczurku. Nawet jeśli boisz się to nosić. Ogromna szkoda. Marnujesz młodość już w młodości. I piękność. To twój kolor. Możesz nawet tańczyć z tym nago w swojej sypialni, nie interesuje mnie to.

Uniosłam brew i spojrzałam na jej skarbnicę kolorów.

– Czy to robisz ze swoim?

Mrugnęła do mnie.

– To i jeszcze więcej. Nie udawaj, że ty tego nie robisz.

Ilana nigdy nie była w moim pokoju, a jakimś sposobem znała mnie na tyle dobrze, że wiedziała o mojej szafce wypełnionej małymi, kolorowymi drobiazgami, które kolekcjonowałam przez lata. Drobiazgami, które były zbyt ostentacyjne, bym mogła je nosić w tym życiu, ale nie przeszkadzało mi marzyć o przyodzianiu ich w kolejnym wcieleniu.

Nieważne, ile razy próbowałam jej to wyjaśnić, Ilana nie rozumiała mojej ostrożności. Wielokrotnie dała mi jasno do zrozumienia, że następował koniec dyskusji. Kropka! – mówiła przezornie.

Szczerze mówiąc, nie miałam pojęcia, jak ta stara nietoperzyca przeżyła tak długo, ale byłam za to wdzięczna. Ludzie, których widziałam w slumsach dzisiaj rano, nie byli jak ja, a otaczające mnie wampiry tym bardziej. Jedynie Ilana wahała się gdzieś pomiędzy obydwoma światami, tak jak ja.

Choć z różnych powodów.

Ilana dołączyła do tego świata dziesięć lat temu, podczas gdy ja się w nim wychowałam. Jako nastolatka byłam nią zafascynowana. Spotkałam kilku innych ludzi i wówczas nie zorientowałam się, że Ilana była wyjątkowa, nawet pośród ludzi.

Ilana ponownie dotknęła swojej szyi. Zobaczyłam, że materiał, który trzymała w ręce, nie był pierwotnie czerwony. Zbliżyłam się i dostrzegłam rany na jej gardle – trzy pary podwójnych ukłuć. Jej nadgarstek pod bandażem zawierał Nyaxia wie ile jeszcze takich ran.

Zaśmiała się, co spowodowało, że wyraz mojej twarzy się zmienił.

– Był dzisiaj syty obiad – powiedziała. – Dobrze mi za to zapłacono, kiedy przystojniacy ssali moją szyję całą noc. Moja młodsza wersja byłaby zachwycona.

Nie mogłam się zmusić nawet do cienia uśmiechu.

Tak, nie wiedziałam, jakim cudem Ilana przeżyła do tej pory. Większość dobrowolnych dawców krwi – których było bardzo niewielu – zabijano w ciągu roku. Zbyt dobrze wiedziałam, jak wampiry nie radzą sobie z samokontrolą, jeśli chodzi o głód.

W kwestii niektórych spraw ani Ilana, ani ja nigdy byśmy się nie zgodziły.

– Znikam na jakiś czas – powiedziałam, zmieniając temat. – Tylko to chciałam ci powiedzieć, żebyś się nie martwiła.

Twarz Ilany pociemniała. Nawet w słabym świetle zobaczyłam na niej dwa blade cienie.

– A to kanalia. Czyli to robisz.

Nie chciałam o tym dyskutować, chociaż wiedziałam, że było to nieuniknione.

– Powinnaś pomyśleć o tymczasowym opuszczeniu śródmieścia – kontynuowałam. – Idź do dzielnic. Wiem, że ich nie znosisz, ale tam przynajmniej…

– Pieprzyć to.

– To Kejari, Ilano. Nie jesteś tu bezpieczna. Żaden człowiek nie jest bezpieczny poza chronioną dzielnicą.

– „Chronioną dzielnicą”. Tymi slumsami. Istnieje powód, dla którego je opuściłam. Śmierdzą nędzą. – Zmarszczyła nos. – Nędzą i sikami.

– Tam jest bezpiecznie.

Nie umknęła mojej uwadze ironia tych słów. Byłam przecież pokryta krwią, gdy wracałam właśnie stamtąd.

– E tam. Bezpieczeństwo jest przereklamowane. Co to za życie? Chcesz się mnie pozbyć, kiedy najbardziej ekscytujące zdarzenie od dwóch stuleci ma zapukać do moich drzwi? Nie, kochana. Nic z tego.

Nie mogłam się denerwować. Wiedziałam, że Ilana może mnie nie posłuchać. Mimo to nie potrafiłam pozbyć się frustracji z głosu.

– Jesteś szalona. To tylko kilka miesięcy. A może nawet dni! Gdybyś odeszła stąd tylko na otwarcie…

– Szalona! – prychnęła. – Czy to jego słowa? Czy tak cię nazywa, kiedy masz zamiar zrobić coś poza jego kontrolą?

Wypuściłam powietrze przez zaciśnięte zęby. Tak, Vincent nazwałby mnie szaloną, jeśli nie chroniłabym siebie bez dobrego powodu. I miałby w tym rację.

Ludzka dzielnica może i była biedna, ale tam chociaż mieli nadzieję na ochronę. Natomiast tutaj? Nie miałam pojęcia, co spotka Ilanę i kogokolwiek innego ze śródmieścia, kiedy rozpocznie się Kejari. Zwłaszcza ten, który już był podpisany ich krwią.

Słyszałam różne historie o ludziach, których wykorzystano w tym turnieju. Nie byłam pewna, co było prawdą, a co ubarwieniem, ale to sprawiało, że przewracało mi się w żołądku. Czasem chciałam zapytać o to Vincenta, ale wiedziałam, że pomyśli, że martwię się o siebie. Nie chciałam, by martwił się o mnie bardziej niż teraz. Ponadto nie do końca był świadomy tego, jak bardzo z Ilaną zbliżyłyśmy się do siebie przez ostatnie kilka lat.

Wielu rzeczy Vincent nie wiedział. Na przykład o cząstkach mnie, które nie łączyły się z jego wizją odnośnie do mojego pochodzenia. Tak samo jak Ilana nigdy nie zrozumiałaby niektórych faktów dotyczących mojej osoby.

Mimo wszystko nie wiedziałam, co bym zrobiła bez nich. Nie miałam tu rodziny. Ktokolwiek był ze mną w domu w dniu, kiedy Vincent mnie znalazł, nie żył. Jeżeli miałam pozostałych przy życiu krewnych, byli uwięzieni gdzieś, gdzie nie miałam dostępu – przynajmniej dopóki nie wygram Kejari. Ale miałam Vincenta i Ilanę, którzy stali się wszystkim, czego pragnęłabym od rodziny, nawet jeśli żadne z nich nie rozumiało mnie w pełni.

Teraz, kiedy możliwość stracenia Ilany stała się rzeczywistością, strach ścisnął mi serce i odmówił uwolnienia go.

– Ilano, proszę. – Mój głos był dziwnie napięty. – Opuść to miejsce, proszę.

Ilana złagodniała. Odłożyła cygaro do przepełnionej popielniczki i podeszła do mnie na tyle blisko, że mogłam policzyć zmarszczki wokół jej oczu. Musnęła mój policzek twardą skórą dłoni. Pachniała jak dym i zbyt intensywne różane perfumy. I jak krew.

– Jesteś słodka – powiedziała. – Ostra, ale słodka, choć nieco kwaśna. Tak jak… jak ananas.

Ku mojemu zaskoczeniu kąciki moich ust drgnęły.

– Ananas?

Co za bzdurne słowo. Znając ją, pewnie je wymyśliła.

– Jestem jednak zmęczona, słonko. Zmęczona życiem w ciągłym strachu. Opuściłam dzielnicę, ponieważ chciałam przekonać się, jak to jest mieszkać tutaj, i było to niesamowitą przygodą, tak jak się tego spodziewałam. Przebywając tutaj, codziennie ryzykuję życie. Tak jak i ty.

– Nie musisz podchodzić do tego nierozsądnie.

– Brak troski jest już uważany za bunt. Również doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. Nawet jeśli poupychasz kolory w głąb swojej szafki. – Rzuciła wzrokiem na moje ubranie pokryte krwią. – Nawet jeśli ukryjesz to w cieniu alejek dzielnicy.

– Proszę, Ilano. Chociaż na tydzień, mimo że Kejari jeszcze się nie skończy. Zobacz. – Sięgnęłam po szal. – Weź tę krzykliwą rzecz i daj mi ją, kiedy wrócisz, a mogę nawet obiecać, że będę to nosić.

Milczała przez dłuższą chwilę, po czym odebrała jedwab i włożyła go do kieszeni.

– W porządku. Wyruszę rano.

Odetchnęłam z ulgą.

– Ale ty. Ty uparty szczurku… – Ponownie przysunęła dłonie do mojej twarzy i ścisnęła nimi moje policzki. – Uważaj na siebie. Nie będę prawić ci kazań o tym, do czego on cię zmusza…

Wyswobodziłam się z jej zaskakująco silnego uścisku.

– On mnie do niczego nie zmusza.

– E tam! – Odsunęłam się w porę, bo prychnięcie było tak gwałtowne, że razem ze słowami z jej ust poszybowały krople śliny. – Nie chcę widzieć, jak stajesz się jedną z nich. To byłoby… – Zamilkła i dokładnie zbadała wzrokiem moją twarz. Fala niepokojąco silnego uczucia przemknęła przez jej twarz. – Byłoby to cholernie nudne.

Nie to chciała powiedzieć, byłam tego pewna. Miałyśmy taką relację. Cała surowa szczerość i nieprzyjemna czułość były ukryte i nie rozmawiałyśmy o tym. Tak jak ja nie przyznałabym się, że brałam udział w Kejari, tak ona nie powiedziałaby na głos, że się o mnie boi.

Mimo to przestraszyła mnie, będąc na granicy płaczu. Dopiero teraz zrozumiałam, że miała tylko mnie. Ja, w przeciwieństwie do niej, miałam jeszcze Vincenta, ale ona była sama.

Spojrzałam na zegar i zaklęłam.

– Muszę iść – powiedziałam i wróciłam pod okno. – Nie zapij się na śmierć, starucho.

– Nie nabij się na ten kij ze swojej dupy – odparła, wycierając oczy. Jej wcześniejsza wrażliwość odeszła w zapomnienie.

Stara wariatka – pomyślałam z miłością.

Otworzyłam okno i pozwoliłam, by letni deszcz uderzył mnie w twarz. Nie planowałam się zatrzymywać, ale coś ciężkiego osiadło na końcu mojego języka – słowa, które powiedziałam na głos tylko komuś, kto na nie nie zasługiwał.

Ilana jednak już zniknęła w swojej sypialni. Przełknęłam to, co miałam zamiar powiedzieć, i ruszyłam w noc.

 

 

 

Mżawka szybko zmieniła się w ulewę. Typowe dla Domu Nocy. Vincent często żartował, w swój oschły, sardoniczny sposób, że ten kraj nigdy nie miał nic umiarkowanego. Słońce albo przypalało swoim gorącem, albo chowało się całkowicie za ciemnymi, ­czerwonoszarymi chmurami. Powietrze było jałowe i tak gorące, że omal paliło żywcem, lub wystarczająco zimne, by zmrozić stawy. Przez część czasu księżyc uciekał za mgłę, ale kiedy wychodził, świecił jak wypolerowane srebro, a jego światło było tak intensywne, że tworzyło wgłębienia i pagórki z piachu, które przypominały fale oceanu – a przynajmniej tak sobie te fale wyobrażałam.

W królestwie Zrodzonych z Nocy nie padało często, ale kiedy już zaczęło, to lało jak z cebra.

Gdy dotarłam do zamku, byłam przemoczona. Droga po ścianie budowli była zdradliwa, ponieważ każdy kamień był śliski, ale to nie był pierwszy raz, kiedy podróżowałam w deszczu, i na pewno nie ostatni. Kiedy w końcu weszłam do mojej komnaty sypialnej, znajdującej się wysoko nad ziemią, mięśnie płonęły z wysiłku.

Woda skapywała mi z włosów. Wycisnęłam ją, co spowodowało orkiestrę kropel spadających na jedwabną ławę pod oknem, a następnie spojrzałam na nieboskłon. Temperatura była tak wysoka, że deszcz przywołał do miasta srebrzystą chmurę pary. Widok stąd był inny niż z dachu w dzielnicy ludzi. Ta różnica wynikała z glinianych bloków i odcieni brązu oświetlanych przez księżyc. W sercu Sivrinaju – na terytorium Zrodzonych z Nocy – każda część krajobrazu obfitowała w królewską elegancję.

Moje okno wychodziło na symetryczne morze falistych krzywych. Zrodzony z Nocy inspirował się w projekcie miasta niebem i księżycem, stąd metalowe kopuły, polerowany granit czy srebro, które zdobiło witraże w kolorze indygo. Z miejsca, w którym stałam, światło księżyca i deszcz pieściły platynę. Ziemia była płaska, dzięki czemu nawet jeśli Sivrinaj było wielkim miastem, wciąż mogłam uchwycić wzrokiem wydmy za jego murami.

Nieśmiertelność obdarowała wampiry umiejętnością doprowadzenia do perfekcji sztuki mrocznego i niebezpiecznego piękna. Obiło mi się o uszy, że mieszkańcy Domu Cienia, po drugiej stronie Morza Kości Słoniowej, wybudowali swoje domy w taki sam sposób, jak tworzyli swoją broń – każdy zamek zawierał zestaw skomplikowanych spiczastych iglic, porośniętych krwawym bluszczem. Niektórzy twierdzili, że ich architektura była najbardziej wyrafinowana, choć nie wiedziałam, czy powiedzieliby to samo, gdyby ujrzeli Dom Nocy w ten sam sposób, w jaki ja go widziałam, z tego okna. Krajobraz był piękniejszy za dnia, kiedy tylko ja mogłam go podziwiać.

Ostrożnie zamknęłam okno i ledwie skończyłam je blokować, kiedy usłyszałam pukanie do drzwi. Dwa stuknięcia, ciche, ale władcze.

Cholera.

Miałam szczęście, że nie pojawiłam się tutaj kilka minut później. Wychodzenie w nocy było ryzykowne, ale nie mogłam się powstrzymać. Nerwy mi na to nie pozwalały. Musiałam coś zrobić z rękami.

Szybko zdjęłam płaszcz i rzuciłam go w kąt na stosik innych ubrań, po czym narzuciłam na siebie szlafrok z myślą, że zakryję nim chociaż plamy krwi.

Pobiegłam na drugą stronę pokoju i otworzyłam drzwi. Vincent się nie wahał i wszedł do środka.

Ocenił wnętrze zimnym spojrzeniem.

– Masz tu bałagan – powiedział.

Teraz wiedziałam, jak czuła się Ilana.

– Mam na głowie ważniejsze sprawy niż martwienie się o porządek.

– Utrzymanie porządku ma pozytywny wpływ na czysty umysł, Oraya.

Miałam dwadzieścia trzy lata, a on wciąż prawił mi takie kazania.

Dotknęłam czoła, jakby właśnie oznajmił coś, co miało zmienić bieg wszechświata.

– Szlag, naprawdę?

Srebrzyste oczy Vincenta się zwęziły.

– Jesteś bezczelną gówniarą, żmijko.

Największą miłość można było wyczuć w jego głosie wtedy, kiedy mnie obrażał. Możliwe, że zarówno Vincent, jak i Ilana ubierali uczucia w obraźliwe słowa. Tak bardzo się od siebie różnili, ale być może to miejsce nas wszystkich tak zmieniło. Nauczyło ukrywać miłość w klatce naszpikowanej kolcami.

Z jakiegoś powodu ta nagana sprawiła, że ścisnęło mnie w piersiach. Zabawne, że dopiero to spowodowało, że strach wyszedł na powierzchnię. Bałam się, nawet jeżeli nie chciałam o tym mówić. Vincent także się bał, zauważyłam to po nagłym zniknięciu uśmiechu, gdy na mnie spojrzał.

Niektórzy pomyśleliby, że Vincent nie bał się niczego. Ja tak uważałam przez długi czas. Dorastałam, obserwując, jak rządził, jak zyskiwał pełny szacunek społeczeństwa, które nie szanowało tak naprawdę niczego.

Był moim ojcem tylko z nazwy. Prawdopodobnie w moich żyłach nie płynęły jego krew, magia czy nieśmiertelność. Ale miałam w sobie jego bezwzględność. Wyhodował ją we mnie, jeden cierń po drugim.

Mimo to z czasem nauczyłam się, że bycie bezlitosnym nie było tym samym co bycie nieustraszonym. Ciągle się bałam, tak jak Vincent. Mężczyzna, który nie bał się niczego, bał się o mnie – o swoją ludzką córkę, wychowaną w świecie zaprojektowanym tak, by ją zabić.

Do czasu rozpoczęcia Kejari – turnieju, który miał wszystko zmienić.

Do czasu, kiedy wygram i będę wolna.

Albo przegram i umrę.

Vincent mrugnął i oboje porozumieliśmy się w ciszy. Zdecydowaliśmy się nie wypowiadać tych myśli na głos. Przyjrzał mi się od stóp do głów, jak gdyby dopiero teraz mnie zobaczył.

– Jesteś mokra.

– Wzięłam kąpiel.

– Przed treningiem?

– Musiałam się zrelaksować.

To była prawda. Postanowiłam jednak zrobić to w nieco inny sposób niż przez siedzenie w lawendowej wodzie.

Przez tę wymianę zdań omal nie przyznaliśmy się do zaakceptowania tego, co nas czekało. Vincent wykrzywił usta i przeczesał dłonią platynowe włosy.

Coś go trapiło. Mogłam to być ja i nadchodzące próby albo…

Nie umiałam się powstrzymać i musiałam zadać to pytanie.

– Co? – zapytałam cicho. – Problemy z Rishanami?

Nie odpowiedział.

Ścisnęło mi żołądek.

– Czy z Domem Krwi?

A może z oboma?

Zadrżała mu szyja i pokręcił głową. Jednak ten ruch utwierdził mnie w przekonaniu, że moje podejrzenia się sprawdziły.

Chciałam zapytać o więcej, ale ręka Vincenta wylądowała na jego biodrze i zauważyłam, że przyniósł ze sobą rapier.

– Mamy ważniejsze rzeczy do zrobienia. Zawsze będzie nowy wróg, o którego możemy się pomartwić, ale ty masz tylko dzisiejszą noc. Chodź.

 

 

Vincent był bezlitosnym instruktorem i tę cechę objawiał również jako skrupulatny i dokładny władca. Przyzwyczaiłam się do tego, ale tej nocy intensywność treningu mnie zaskoczyła. Nie pozwolił mi na przerwę pomiędzy ciosami. Stosował w pełni swoją broń, skrzydła, a nawet magię, którą rzadko ujawniał podczas naszych treningów. Zupełnie jakby chciał mi pokazać, jak by to było, gdyby król wampirów Zrodzonych z Nocy chciał mnie zabić.

Ale Vincent w rzeczywistości nigdy nie hamował się przy mnie. Nigdy nie zapominał pokazać, jak blisko mnie czaiła się śmierć, nawet wtedy, kiedy byłam dzieckiem. Spotykał się z zawahaniem z mojej strony za każdym razem, kiedy jego dłoń zatrzymywała się przy moim gardle – dwa palce przyciśnięte do mojej skóry niczym kły.

– Nie żyjesz – powiedział. – Jeszcze raz.

Tym razem nie pozwoliłam mu się zbliżyć do szyi. Moje mięśnie krzyczały, zmęczone poprzednim starciem, ale uniknęłam każdego ciosu, każdego chwytu, każde jego natarcie spotkało się z moim kontratakiem. W końcu, po niezliczonych męczących minutach, przycisnęłam go do ściany, celując w jego klatkę piersiową palcem, który miał odwzorowywać moją broń.

– Teraz ty nie żyjesz – wysapałam.

I dzięki Matce, bo nie przeżyłabym minuty dłużej tego pojedynku.

Kącik ust Vincenta uniósł się nieznacznie w wyrazie dumy.

– Mogłem użyć Asterisa.

Asteris – najrzadszy i najpotężniejszy magiczny dar pośród wampirów Zrodzonych z Nocy. Była to czysta energia, podobno pobierana z samych gwiazd, w formie czarnego oślepiającego światła, które potrafiło zabić w jednej chwili. Vincent w stosowaniu tej magii był bezkonkurencyjny. Raz byłam świadkiem użycia przez niego czarnego światła, które zniszczyło budynek należący do buntowników z Rishan.

Vincent latami próbował nauczyć mnie władania magią. Potrafiłam wyprodukować kilka małych iskier, co było żałosne w porównaniu do śmiertelnej umiejętności wampira posługującego się magią – czy to z Domu Nocy, czy innego.

Przez moment sama myśl – ponowne przypomnienie sobie o tym, że byłam gorsza od wojowników, z którymi miałam się zmierzyć – przyprawiła mnie o zawroty głowy. Szybko jednak odepchnęłam tę niepewność na bok.

– Asteris na nic by ci się nie przydał, jeśli już bym cię zabiła.

– Byłabyś wystarczająco szybka? Zawsze miałaś problem z ciosem w serce.

Musisz pchnąć mocno, żeby przeszło przez mostek.

Wróciłam myślami do niechcianego wspomnienia.

– Już nie mam.

Wciąż przyciskałam palec do jego piersi. Nigdy nie byłam pewna, w którym momencie kończył się nasz trening, dlatego też nie wycofywałam się, dopóki nie padało hasło zamykające pojedynek. Znajdował się zaledwie kilka centymetrów ode mnie – kilka centymetrów od mojego gardła. Nigdy nie pozwoliłam żadnemu wampirowi zbliżyć się na taką odległość. Zapach mojej krwi był dla nich przytłaczający. Nawet jeśli wampir chciał się temu oprzeć – a rzadko się to działo – mógł nie powstrzymać się w porę.

Vincent nauczył mnie, żeby nigdy nikomu nie ufać. Nigdy się nie poddawać i zawsze strzec swojego serca.

Jeśli go nie posłuchałam, płaciłam za to ogromną cenę.

Ale nie z nim. Nigdy z nim. Zajmował się moimi ranami już tyle razy bez krztyny pokusy. Pilnował mnie, gdy spałam. Dbał o mnie podczas moich gorszych dni.

To ułatwiło mi życie. Spędziłam je przerażona, zawsze świadoma swojej słabości i uczucia bycia gorszą, ale przynajmniej miałam strefę bezpieczeństwa w jednej osobie.

Vincent zmierzył mnie uważnym spojrzeniem.

– W porządku. – Odsunął moją rękę.

Przeszłam na koniec areny i skrzywiłam się, gdy zaczęłam pocierać ranę na ramieniu, którą otworzył. Ledwie zainteresował się krwią.

– Kiedy tam będziesz, musisz być z tym ostrożniejsza – powiedział. – Mówię o krwawieniu.

Zmarszczyłam nos. O bogini, naprawdę musiał się martwić, jeśli mówił mi takie rzeczy.

– Wiem.

– Ostrożniejsza niż dotychczas, Orayo.

– Wiem.

Odwróciłam się do niego plecami i wzięłam łyk wody z manierki. Zaczęłam obserwować freski na ścianach – piękne i przerażające malowidła prezentujące wampiry wijące się w morzu krwi pod srebrnymi gwiazdami. Tego typu sztuka obejmowała całe pomieszczenie. Ta prywatna arena treningowa była zarezerwowana dla Vincenta i jego wojowników o najwyższej randze i była ozdobniejsza niż każde inne miejsce przeznaczone do plucia, krwi i potu. Podłoże wypełniał miękki piach z kości słoniowej, wymieniany co tydzień. Wokół okrągłych ścian pozbawionych okien rozciągały się freski – pojedynczy panoramiczny obraz śmierci i podboju.

Postacie przedstawione na malowidłach były wampirami z rodu Hiaj. Posiadały nietoperze skrzydła w odcieniach od bladobiałego do czarnego jak smoła. Dwieście lat temu te skrzydła byłyby pokryte pierzem, jak w przypadku wampirów Rishan, rywali Zrodzonych z Nocy, którzy bezustannie walczą o tron Domu Nocy. Od kiedy bogini Nyaxia stworzyła wampiry ponad dwa tysiące lat temu, albo i dawniej, te dwie sekty prowadziły nieustanną wojnę. Z każdą zmianą, każdym nowym władcą zasiadającym na tronie, freski się zmieniały – skrzydła były albo domalowywane, albo usuwane. I tak dziesiątki razy przez tysiąclecia.

Obejrzałam się przez ramię na Vincenta. Wystawił swoje skrzydła, co było rzadkością. Zwykle ukrywał je za pomocą magii, chyba że uczestniczył w jakimś dyplomatycznym wydarzeniu, które wymagało od niego ujawnienia swojej mocy Hiajów. Skrzydła były na tyle długie, że niemal muskały podłogę, i tak czarne, jakby światło przeniknęło mu przez skórę i zgasło na wieki. Bardziej intrygujące jednak były pasy czerwieni. Spływały po jego skrzydłach jak szkarłatne strumienie wody, by zbierać się na krawędziach i końcach. Gdy Vincent rozpościerał skrzydła, wyglądały, jakby były pokryte krwią, wyraźną na tyle, że była w stanie przedrzeć się przez największą ciemność.

Kolor czarny był rzadkością, ale nie był niespotykany. Czerwony jednak był unikatowy. Każdy spadkobierca Hiajów albo Rishan był naznaczony dwoma znamionami – czerwonym na skrzydłach i jeszcze jednym na ciele, które pojawiało się po śmierci poprzedniego władcy. Znamię Vincenta znajdowało się u podstawy jego gardła, tuż nad obojczykiem. Był nim ozdobny, przyciągający wzrok kształt przypominający księżyc w pełni i skrzydła. Zamykał się na jego szyi jak krwawiąca rana. Widziałam to znamię tylko kilka razy. Zazwyczaj ukrywał je pod wysokimi kołnierzami kurtek albo czarnym jedwabiem, ciasno zawiązanym wokół szyi.

Gdy byłam młodsza, zapytałam, dlaczego nie pokazuje tego częściej. Posłał mi wówczas poważne spojrzenie i stwierdził, że nierozważnym jest zostawiać odkryte gardło.

Taka odpowiedź nie powinna mnie dziwić. Vincent był doskonale świadomy tego, że na każdym kroku można było spotkać uzurpatorów, zarówno poza murami, jak i wewnątrz nich. Każdy nowy król – Hiaj czy Rishan – był koronowany na stosie trupów. On nie był wyjątkiem.

Odwróciłam się od malowidła, kiedy powiedział łagodnie:

– Zbliża się pełnia księżyca. Powinnaś mieć jeszcze kilka dni, ale może się to zacząć w każdej chwili. Musisz być przygotowana.

Upiłam kolejny łyk wody. Mimo to moje usta smakowały jak popiół.

– Wiem.

– Wszystko może być początkiem. Ona lubi, kiedy jest to… niespodziewane.

Ona. Matka nocy, cieni, krwi – matka wszystkich wampirów. Bogini Nyaxia.

W każdym momencie może rozpocząć hołd, który odbywał się raz na sto lat i który Dom Nocy odprawiał na jej cześć. Bestialski turniej z pięcioma próbami, trwający cztery miesiące i wyłaniający tylko jednego zwycięzcę. Turniej, który gwarantuje największą nagrodę, jaką poznał świat – jeden podarek od bogini we własnej osobie.

Wampiry z całego Obitraesu przybywają, by uczestniczyć w Kejari, kuszone obietnicą bogactwa bądź honoru. Dziesiątki najpotężniejszych wojowników ze wszystkich trzech domów – Domu Nocy, Domu Cienia i Domu Krwi – były gotowe umrzeć w pościgu o ten tytuł.

Włączając w to mnie.

Oni jednak walczyli o władzę. Ja walczyłam o przeżycie.

Odwróciłam się do Vincenta w tym samym momencie, kiedy on odwrócił się ku mnie. Zawsze był blady i jego skóra była niemal koloru jego srebrnych oczu, ale teraz zdawało się, że przybrała odcień chorowitej szarości.

Jego strach spowodował, że moje przerażenie stało się nie do wytrzymania, ale zwalczyłam je obietnicą. Nie. Trenowałam całe życie tylko po to. Przeżyję Kejari. Wygram.

Zupełnie jak zrobił to Vincent dwieście lat temu.

Odchrząknął i się wyprostował.

– Ubierz się w coś przyzwoitszego. Idziemy zobaczyć twoją konkurencję.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

Tytuł oryginału: The Serpent and the Wings of Night

 

Copyright © 2022 by Carissa Broadbent

All rights reserved

 

Translation copyright © 2024 by Grupa Wydawnicza FILIA

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiekformie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to takżefotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwemnośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2024

 

Projekt okładki: KD Ritchie at Storywrappers Design

Projekt wnętrza: Carissa Broadbent

 

Redakcja: Sylwia Chojecka | Od Słowa do Słowa, Agnieszka Luberadzka

Korekta: Anna Walczak | Od Słowa do Słowa

Skład i łamanie: Tomasz Chojecki | Od Słowa do Słowa

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8357-323-6

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

SERIA: HYPE