Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
233 osoby interesują się tą książką
Przy ołtarzu mocy ofiarą jest miłość.
Po krwawym turnieju znanym jako Kejari, Oraya jest teraz więźniem we własnym królestwie i opłakuje utratę jedynej osoby, która była dla niej rodziną. Teraz jest pewna tylko jednej rzeczy: nie może ufać nikomu, a już przede wszystkim Raihnowi, wampirowi, który ją zdradził.
Dom Nocy również jest otoczony przez wrogów. Nawet szlachcice Raihna nie są zbyt skorzy, aby zaakceptować Przemienionego króla, szczególnie takiego, który był niegdyś niewolnikiem. Ponadto Dom Krwi zatapia szpony w królestwie i grozi, że zniszczy je od środka. Kiedy Raihn potajemnie oferuje Orayi przymierze, przyjęcie propozycji jest jedyną szansą na odzyskanie jej królestwa – i zemstę na ukochanym, który ją zdradził. Jednak aby to zrobić, będzie musiała okiełznać starożytną moc, powiązaną z największymi sekretami jej ojca.
Wrogowie nadchodzą ze wszystkich stron i Oraya musi wybrać między krwawym sposobem na zdobycie władzy… a wyniszczającą miłością, która może okazać się jej upadkiem.
Popioły i przeklęty król, sensacja TikToka autorstwa Carissy Broadbent i druga część serii "Królestwa Nyaxii", to powieść z motywem bolesnej miłości, mrocznej magii i krwawej intrygi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 695
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Od autorki
Ta książka zawiera treści, które mogą być trudne w odbiorze dla
niektórych czytelników, w tym opisy przemocy, przemocy wobec
dzieci, a także dialogi na temat przemocy seksualnej i gwałtu
oraz niewolnictwa. Znajdują się w niej również opisy zbliżeń seksualnych.
W tym momencie król wiedział, że jego największa miłość będzie również jego zgubą i że obie przyjdą niespodziewanie w postaci młodej ludzkiej kobiety.
Długo odkładał na bok tę myśl. Być może dłużej, niż chciał przyznać. Objawienie, co dziwne, przyszło w momencie kompletnego chaosu – przy akompaniamencie dzikich krzyków publiczności, w przesiąkniętych krwią piaskach koloseum, w lawinie ciał, potu i krwi, gdy młoda kobieta ledwo zdołała powstrzymać brutalny atak agresorki.
Król nie myślał wówczas zbyt wiele. On tylko reagował. Próbował odwrócić uwagę Zrodzonej z Krwi od człowieka. Usiłował dostać się pomiędzy nie. Za każdym razem bezskutecznie.
Zrodzona z Krwi miała tylko jeden cel: dopaść człowieka.
Jedno uderzenie, kolejne i kolejne i młoda kobieta leżała na ziemi, Zrodzona z Krwi górowała nad nią, a król nie czuł nic poza sercem w gardle, gdy miecz uniósł się w powietrze.
I wtedy król spojrzał w górę na trybuny, a jego oczy z łatwością odnalazły księcia Zrodzonych z Krwi, stojącego ze skrzyżowanymi ramionami i cygaretką w ustach. Uśmiechał się zarozumiale.
Doskonale rozumiał, co ten uśmieszek mówił: Wiem, czego chcesz. Ty wiesz, czego ja chcę.
To właśnie tutaj, w tym momencie, zdał sobie z tego sprawę.
Zniszczyłaś mnie – powiedział młodej kobiecie zeszłej nocy.
Zniszczyłaby go.
I byłoby warto.
Ponieważ król nawet się nie zastanawiał, nawet się nie zawahał, gdy napotkał wzrok księcia – i skinął głową.
Jeden mały ruch i zaprzedał swe królestwo.
Jeden mały ruch i wiedział dokładnie, co musi zrobić.
Kolejne sekundy zlały się w jedno. Uśmiech księcia zmienił się w grymas pełen satysfakcji. Jego sygnał do zawodniczki Zrodzonej z Krwi. Wahanie napastniczki, tak doskonale wykalkulowane, i miecz ludzkiej kobiety przebijający jej klatkę piersiową.
A potem zostali już jedynie on i ona, a także nagroda, którą tylko jedno mogło odebrać.
Oczywiście pozostał jeden wybór. Nie kwestionował tego. Właśnie zawarł układ, aby ocalić jej życie – układ, który zniszczyłby jego królestwo i z którego miał tylko jedno wyjście.
Trzysta lat to dużo czasu na życie. Więcej, jak często myślał, niż jakakolwiek istota na to zasługiwała.
Wpatrywali się w siebie przez kilka długich, cichych oddechów, zupełnie bez ruchu. Potrafił tak łatwo odczytać wyraz jej twarzy. To wręcz ujmujące, że ktoś tak nieprzystępny był jednocześnie tak przejrzysty. W tej chwili wewnętrzny konflikt – oraz ból – przeciskał się przez pęknięcia w jej murach.
Wiedział, że nie ruszy się pierwsza.
A zatem on wykonał krok.
Zdążył ją dobrze poznać. Wiedział dokładnie, jak ją sprowokować, aby uwolniła całą tę bezwzględną, śmiercionośną, druzgocąco piękną moc. Był dobrym aktorem. Dobrze odgrywał swoją rolę, nawet jeśli wzdrygał się przy każdym zadawanym jej ciosie.
Wiele lat później historycy będą szeptać: Dlaczego? Dlaczego to zrobił?
Gdyby mogli zapytać go tej nocy, być może odpowiedziałby: Czy naprawdę tak trudno to zrozumieć?
Jej oczy były ostatnim, co widział, gdy umierał.
To były piękne oczy. Niezwykłe. Jasnosrebrne, jak księżyc, choć zwykle przyćmione przez chmury. Wiele rzeczy w tej ludzkiej kobiecie uważał za piękne, lecz jej oczy miał za najbardziej oszałamiające. Nigdy jej tego nie powiedział. W chwili gdy jej ostrze zbliżyło się do jego piersi, a nocny ogień spowił ich oboje, zastanawiał się, czy nie powinien był tego zrobić.
Te oczy zawsze zdradzały więcej, niż jej się wydawało. Widział dokładnie moment, w którym go przejrzała i zdała sobie sprawę, że ją oszukał.
Nieomal się roześmiał. Oczywiście, że to zauważyła. Ona i te oczy zawsze potrafiły przejrzeć go na wylot.
Było już jednak za późno. Chwycił ją za nadgarstek i poczuł, że się wzdryga.
Jego ostatnie słowa nie brzmiały: Masz piękne oczy. Jego ostatnie słowa brzmiały: Zakończ to.
Potrząsnęła głową, a zimny ogień na jej twarzy zamienił się w przerażenie.
Wiedział jednak, że postępuje słusznie, a te oczy dodawały mu otuchy. Ponieważ były silne, zdeterminowane i wyjątkowe, ani ludzkie, ani wampirze, zaciekłe i troskliwe.
Lepsze niż jego. Bardziej zasługujące na to, co miało nadejść później.
– Zakończ to – powiedział i pociągnął ją za nadgarstek.
I nie odwrócił wzroku od tych oczu, gdy zginął z ręki jedynej osoby, która zasługiwała na to, by go zabić.
Może król zawsze wiedział, że jego największa miłość będzie jego zgubą. Być może wiedział to już w chwili, gdy ją poznał.
I będzie o tym wiedział, kiedy umrze po raz kolejny.
Mój ojciec żył w tych niewyraźnych momentach tuż przed tym, jak każdego dnia otwierałam oczy, tkwiąc między jawą a snem.
Ceniłam te chwile, kiedy moje koszmary blakły, ale nie zostały jeszcze zastąpione ponurym cieniem rzeczywistości. Przewracałam się w jedwabnej pościeli i głęboko wdychałam znajomy zapach – róży, kadzidła, kamienia i kurzu. Leżałam w łóżku, w którym spałam każdego dnia przez piętnaście lat, w komnacie, która zawsze należała do mnie, w zamku, w którym się wychowałam, a mój ojciec, Vincent, Król Zrodzonych z Nocy, wciąż żył.
A potem otwierałam oczy i docierała do mnie nieunikniona, okrutna świadomość, a mój ojciec znów miał umrzeć.
Te sekundy między snem a przebudzeniem były najlepszym momentem całego dnia.
Natomiast moment, gdy to wspomnienie do mnie wracało, był najgorszy.
Mimo wszystko było warto. Spałam, kiedy tylko mogłam, by odzyskać te cenne sekundy. Jednakże czasu nie da się zatrzymać. Nie można zatrzymać śmierci.
Starałam się nie zauważać, że za każdym razem, kiedy się budziłam, tych sekund było coraz mniej.
Dziś rano otworzyłam oczy, a mój ojciec wciąż nie żył.
ŁUP, ŁUP, ŁUP.
Ktokolwiek pukał do drzwi, robił to ze zniecierpliwieniem, jakby próbował dłużej, niżby chciał.
Ktokolwiek pukał.
Wiedziałam przecież, kto pukał.
Nie ruszyłam się.
Właściwie nie mogłam się ruszyć, bo żal zawładnął każdym moim mięśniem. Zacisnęłam szczęki mocno, mocniej, aż zabolało; miałam nadzieję, że zęby mi popękają. Pięści wbiłam w pościel. Czułam dym – nocny ogień, moją magię, która mnie dręczyła.
Zostałam okradziona z czegoś cennego. Z tych ulotnych chwil, w których wszystko było jak dawniej.
Obudziłam się z obrazem rozczłonkowanego ciała Vincenta wciąż wyrytym w moim umyśle, ciała tak samo martwego i tak samo okaleczonego we śnie, jak i na jawie.
– Obudź się, księżniczko! – Głos był tak donośny, że nawet przy zamkniętych drzwiach rozbrzmiewał w całej komnacie. – Znam te twoje kocie zmysły. Wiem, że nie śpisz. Wolałbym, żebyś mnie wpuściła, ale jeśli będzie trzeba, to sam tam wtargnę.
Nienawidziłam tego głosu.
Szczerze nienawidziłam tego głosu.
Potrzebowałam jeszcze dziesięciu sekund, aby móc na niego spojrzeć. Jeszcze pięć…
ŁUP.
Ł…
Odrzuciłam kołdrę, zeskoczyłam z łóżka, przemierzyłam komnatę w kilku zamaszystych krokach i otworzyłam drzwi.
– Tylko spróbuj zapukać – sapnęłam – jeszcze jeden pieprzony raz.
Mój mąż uśmiechnął się do mnie, opuszczając uniesioną pięść, która rzeczywiście była gotowa uderzyć po raz kolejny.
– A oto i ona.
Nienawidziłam tej twarzy.
Nienawidziłam tych słów.
A najbardziej nienawidziłam tego, że kiedy teraz je wypowiadał, słyszałam w nich ukrytą nutę troski – widziałam, jak jego uśmieszek spływa, gdy przygląda mi się od stóp do głów, dokonując szybkiej, ale dokładnej oceny. Jego wzrok zatrzymał się na moich dłoniach, zaciśniętych w pięści po bokach, i zdałam sobie sprawę, że w jednej z nich trzymam przypalony skrawek jedwabiu.
Chciałam go użyć, by mu zagrozić, przypomnieć, że może skończyć jak ów jedwab, jeśli nie będzie ostrożny. Jednak przejaw troski na jego twarzy i uczucia, które we mnie wzbudzał, zabiły ogień w moim żołądku.
Lubiłam gniew. Był namacalny, silny i sprawiał, że czułam się potężna.
Jednak nie czułam się potężna, gdy musiałam przyznać, że Raihn – mężczyzna, który mnie okłamał, uwięził, obalił moje królestwo i zamordował mi ojca – naprawdę się o mnie troszczył.
Nie mogłam nawet spojrzeć na twarz Raihna, nie widząc na niej krwi mojego ojca.
Nie widząc, jak kiedyś na mnie patrzył, jakbym była najcenniejszą osobą na świecie, tej nocy, którą spędziliśmy razem w łóżku.
Zbyt wiele emocji. Tłamsiłam je zawzięcie, mimo że sprawiało mi to fizyczny ból, jakbym połykała brzytwy. Łatwiej nie czuć nic.
– Czego? – zapytałam. Było to beznamiętne pytanie, a nie werbalny cios, jakiego bym sobie życzyła.
Żałowałam, że zauważyłam lekkie rozczarowanie na twarzy Raihna. A nawet zmartwienie.
– Przyszedłem ci powiedzieć, abyś się przygotowała – oznajmił. – Mamy gości.
Goście?
Mój żołądek burzył się na samą myśl – myśl o staniu przed obcymi ludźmi, gdy będą gapić się na mnie jak na zwierzę w klatce, a ja będę z całych sił próbowała nad sobą panować.
Wiesz, jak kontrolować swoje emocje, żmijko – szepnął mi do ucha Vincent. Nauczyłem cię tego.
Wzdrygnęłam się.
Raihn przekrzywił głowę i zmarszczył brwi.
– Co?
Nie znosiłam, gdy to robił. Dostrzegał to za każdym razem.
– Nic.
Wiedziałam, że mi nie uwierzył. Wiedział, że ja to wiem. Drażniło mnie, że wiedział.
To również stłumiłam, aż emocje stały się tylko tępym brzęczeniem w tle, pokrytym kolejną warstwą lodu. Utrzymanie ich w takim stanie wymagało ciągłego wysiłku i byłam wdzięczna, że mogłam się na tym skupić.
Raihn wpatrywał się we mnie wyczekująco, ale się nie odezwałam.
– Co? – powiedział. – Żadnych pytań?
Potrząsnęłam głową.
– Żadnych obelg? Żadnej odmowy? Żadnej kłótni?
Mam się kłócić? – nieomal zapytałam. Wtedy jednak musiałabym zobaczyć to małe zaniepokojone drgnięcie na jego twarzy i przyjąć do wiadomości, iż rzeczywiście chce, abym się kłóciła, a w konsekwencji poczuć te skomplikowane emocje.
Ponownie potrząsnęłam głową.
Odchrząknął.
– W porządku. Proszę. To dla ciebie. – Miał przy sobie jedwabną torbę, którą teraz mi wręczył.
Nie zapytałam, co to.
– To suknia – wyjaśnił.
– W porządku.
– Na spotkanie.
Spotkanie. To zabrzmiało bardzo poważnie.
Nie obchodzi cię to – przypomniałam sobie.
Czekał, aż zapytam, ale tego nie zrobiłam.
– To jedyna, jaką mam, więc daruj sobie wszczynanie kłótni, jeśli ci się nie podoba.
Był tak żałośnie przewidywalny. Praktycznie szturchał mnie kijem, aby sprawdzić, kiedy zareaguję.
Otworzyłam torbę i spojrzałam w dół na stos czarnego jedwabiu.
Moja klatka piersiowa się skurczyła. Jedwab, nie skóra. Po tym wszystkim myśl, że miałabym przemierzać korytarze tego zamku w czymkolwiek innym niż zbroja…
Ale powiedziałam jedynie:
– W porządku.
Chciałam tylko, żeby sobie poszedł.
Ostatnio jednak Raihn nigdy nie kończył rozmowy bez długiego, przeciągłego spojrzenia, jakby miał mi wiele do powiedzenia i słowa same cisnęły się mu na usta. Za każdym pieprzonym razem.
– Co? – zapytałam, zniecierpliwiona.
Matko, czułam się, jakby moje szwy pękały, jeden po drugim.
– Ubieraj się – rzekł w końcu ku mojej uldze. – Wrócę za godzinę.
Kiedy odszedł, zamknęłam drzwi, oparłam się o nie i wypuściłam drżący oddech. Opanowanie się przez ostatnie kilka minut było męczarnią. Nie wiedziałam, jak mam to zrobić przed bandą znajomych Raihna. Na dłużej. Przez pieprzone godziny.
Nie potrafiłam.
Ale to zrobisz – szepnął mi do ucha Vincent. Pokaż im, jaka jesteś silna.
Zacisnęłam powieki. Chciałam rozkoszować się tym głosem dłużej.
Ale jak zawsze ucichł i mój ojciec znów był martwy.
Włożyłam tę głupią suknię.
Raihn się denerwował.
Żałowałam, że potrafię rozpoznać to z taką łatwością. Nikt inny tego nie zauważył. Dlaczego by mieli? Odgrywana przez niego rola była wiarygodna. Wcielał się w postać króla zdobywcy z taką samą łatwością, z jaką wcielał się w rolę człowieka w pubie, krwiożerczego zawodnika, mojego kochanka i porywacza.
Ale i tak potrafiłam go przejrzeć. Ten pojedynczy mięsień zaciskający się pod szczęką. Lekko zaszklone, zbyt czujne spojrzenie. Sposób, w jaki dotykał mankietu rękawa, jakby czuł się niekomfortowo w kostiumie, który nosił.
Kiedy wrócił do mojej komnaty, wpatrywałam się w niego, mimowolnie zbita z pantałyku.
Miał na sobie sztywną, cienką, czarną marynarkę z niebieskimi wykończeniami i pasującą szarfą na ramieniu, która rzucała się w oczy na tle srebrnych guzików i subtelnego metalicznego brokatu. Strój był bardzo podobny do innego zestawu, w którym raz go widziałam: tego, który miał na sobie na Balu Półksiężyca, tego, który zapewnił mu Księżycowy Pałac. Jednak nawet wtedy jego włosy były zmierzwione, a broda pokryta zarostem, jakby mu nie zależało. Teraz był ogolony na gładko. Jego włosy były schludne i związane tak, że odsłaniały na karku znamię dziedzica, wyłaniające się spod kołnierza. Rozpostarł skrzydła, odsłaniając jaśniejsze czerwone smugi na krawędziach i końcówkach. I…
I…
W tym momencie moje gardło zacisnęło się tak bardzo, że nie mogłam przełknąć śliny – nie mogłam oddychać.
Widok korony na głowie Raihna wbił mi szpilę między żebra. Srebrne iglice spoczywały na czerwonoczarnych falach, a kontrast między nimi był dla mnie szokujący, gdyż do tej pory widziałam ten metal jedynie na tle gładkich jasnych włosów mojego ojca.
Ostatnio widziałam tę koronę przesiąkniętą krwią, wbitą w piaski koloseum, gdy ojciec umierał w moich ramionach.
Czy ktoś przejrzał to, co pozostało z ciała Vincenta, by zdobyć tę koronę? Czy jakiś biedny sługa musiał zmyć jego krew, skórę i włosy z tych wszystkich misternych srebrnych zawijasów?
Raihn zmierzył mnie spojrzeniem.
– Ładnie wyglądasz.
Ostatnim razem, gdy mi to powiedział, na tamtym balu, przyprawiło mnie to o dreszcze – dwa słowa pełne ukrytej obietnicy.
Teraz brzmiało to jak kłamstwo.
Moja sukienka prezentowała się w porządku. Po prostu w porządku. Zwykła. Podkreślająca kształty. Lekki, starannie uszyty jedwab przylegał do mojego ciała – musiał zostać skrojony dla mnie, skoro tak dobrze pasował, choć nie miałam pojęcia, skąd znali moje wymiary. Ramiona pozostały odkryte, choć kreacja miała wysoki kołnierz z asymetrycznymi guzikami, które ciągnęły się wokół mojego boku.
W duchu byłam wdzięczna, że zakrywała moje znamię dziedzica.
Kiedy się przebierałam, unikałam patrzenia w lustro. Częściowo dlatego, że wyglądałam paskudnie. Ale także dlatego, że wprost nie znosiłam patrzeć na to znamię. Symbol Vincenta. Każde kłamstwo wyryte na mojej skórze czerwonym atramentem. Każde pytanie, na które nigdy nie dostanę odpowiedzi.
Zakrycie znamienia było oczywiście zamierzone. Jeśli miałam paradować przed jakimiś ważnymi Rishanami, oczekiwano ode mnie, że będę wyglądała tak niegroźnie, jak to tylko możliwe.
Niech zatem tak będzie.
Na twarzy Raihna pojawił się dziwny wyraz.
– Nie jest zaciśnięty. – Gestem wskazał na swoje gardło, a ja zrozumiałam, że chodzi mu o suknię. Oprócz zapięć z przodu były również guziki z tyłu, a mnie udało się zapiąć je tylko do połowy.
– Czy chcesz, bym…
– Nie – wypaliłam, ale po kilku sekundach ciszy zdałam sobie sprawę, że nie mam wyboru. – W porządku – oznajmiłam po chwili.
Odwróciłam się i pokazałam mojemu największemu wrogowi gołe plecy. Pomyślałam niechętnie, że Vincent byłby oburzony moim zachowaniem.
Ale na Matkę, wolałabym sztylet niż ręce Raihna – wolałabym poczuć ostrze niż opuszki jego palców muskające moją skórę, zdecydowanie zbyt delikatnie.
I cóż ze mnie za córka, że mimo wszystko jakaś część mnie pragnęła czułego dotyku?
Wciągnęłam powietrze i nie wypuściłam go, dopóki Raihn nie zapiął ostatniego guzika. Czekałam, aż jego ręce się odsuną, ale tak się nie stało. Jakby zastanawiał się nad powiedzeniem czegoś więcej.
– Jesteśmy już spóźnieni.
Podskoczyłam na dźwięk głosu Cairisa. Raihn się odsunął. Uśmiechnięty Cairis opierał się o framugę z lekko zwężonymi oczami i uśmiechem. Cairis ciągle się uśmiechał, jednak zawsze obserwował mnie bardzo, bardzo uważnie. Chciał mnie zabić. Ale to było w porządku. Czasami ja też chciałam być martwa.
– Istotnie. – Raihn odchrząknął. Dotknął mankietu rękawa.
Był zdenerwowany. Bardzo zdenerwowany.
Poprzednia wersja mnie, ta zakopana pod dziesiątkami warstw lodu, które umieściłam między moimi emocjami a powierzchnią skóry, byłaby zaciekawiona.
Raihn spojrzał na mnie przez ramię. Wykrzywił usta w uśmiechu, tłumiąc emocje tak samo jak ja.
– Chodźmy, księżniczko. Zróbmy im przedstawienie.
Sala tronowa została posprzątana od czasu, gdy byłam tu po raz ostatni – wymieniono dzieła sztuki i wystrój, podłogi oczyszczono z połamanych fragmentów artefaktów Hiajów. Odsłonięte zasłony ukazywały spowitą srebrem sylwetkę Sivrinaju. Było tu spokojniej niż kilka tygodni temu, w oddali od czasu do czasu majaczyły iskierki światła. Poplecznicy Raihna opanowali większość centrum miasta, ale z okna sypialni widziałam starcia na obrzeżach Sivrinaju. Hiajowie nie zamierzali poddać się bez walki – nawet przeciwko Domowi Krwi.
Pod tym całym lodem pojawiło się we mnie jakieś uczucie – może duma. Zmartwienie. Nie byłam pewna. Tak trudno było to stwierdzić.
Tron mojego ojca – tron Raihna – mieścił się na środku podestu. Cairis i Ketura zajęli miejsca za nim, pod ścianą, ubrani w swoje najlepsze stroje. Jak zwykle posłuszni strażnicy. Zakładałam, że ja też tam będę, na pojedynczym krześle.
Ale Raihn zerknął na nie, przekrzywił głowę, a potem podniósł je i postawił obok tronu.
Cairis spojrzał na niego, jakby właśnie postradał zmysły.
– Jesteś tego pewien? – powiedział na tyle cicho, że nie powinnam tego słyszeć.
– Oczywiście – odparł Raihn i odwrócił się do mnie, po czym wskazał na krzesło, samemu zajmując tron i nie dając Cairisowi szansy na protesty. Mimo to zaciśnięte usta doradcy wyrażały wszystko. Podobnie jak nieustające mordercze spojrzenie Ketury.
Jeśli miał mnie poruszyć ten pokaz… hojności, życzliwości czy czymkolwiek to miało być, to tak się nie stało. Usiadłam, nie patrząc na Raihna.
Służąca wychyliła głowę przez dwuskrzydłowe drzwi i się ukłoniła.
– Już tu są, Wasza Wysokość.
Raihn spojrzał na Cairisa.
– Gdzie on, kurwa, jest?
Jak na zawołanie w powietrzu uniósł się zapach dymu z cygaretki. Do sali wkroczył Septimus i wszedł na podium dwoma długimi, pełnymi gracji krokami. Za nim podążyły jego dwie ulubione strażniczki, Desdemona i Ilia, wysokie, smukłe kobiety, które wyglądały tak podobnie, że byłam pewna, iż są siostrami. Nigdy nie słyszałam, żeby któraś z nich cokolwiek mówiła.
– Wybacz – rzucił beztrosko.
– Zgaś to – mruknął Raihn.
Septimus prychnął.
– Mam nadzieję, że zamierzasz być bardziej uprzejmy dla własnych szlachciców.
Jednakże posłuchał – zgasił cygaretkę na własnej dłoni. Zapach dymu został zastąpiony wonią palonego ciała. Cairis zmarszczył nos.
– Uroczo – podsumował drwiąco.
– Król Zrodzonych z Nocy poprosił mnie, abym to zgasił. Wszak niegrzecznie byłoby tego nie zrobić.
Cairis przewrócił oczami i wyglądał, jakby bardzo starał się nie powiedzieć niczego więcej.
Raihn natomiast po prostu wpatrywał się w zamknięte dwuskrzydłowe drzwi, jakby potrafił przejrzeć je na wylot i dostrzec to, co znajdowało się za nimi. Jego twarz pozostawała neutralna, a nawet zarozumiała.
Ale wiedziałam lepiej.
– Vale? – zapytał niskim głosem Cairis.
– Powinien już tu być. Łódź musi mieć opóźnienie.
– Mm.
Ten dźwięk mógł być równie dobrze przekleństwem.
Tak, Raihn był bardzo, ale to bardzo zdenerwowany. Jednak jego głos brzmiał spokojnie i beztrosko, gdy powiedział:
– A zatem jesteśmy gotowi, jak mniemam? Otwórzcie drzwi. Wpuśćcie ich.
Kiedy po raz ostatni stałem w tej komnacie z tymi osobami, byłem niewolnikiem.
Czasami zastanawiałem się, czy mnie pamiętają. Wtedy oczywiście byłem dla nich niczym. Kolejnym ciałem bez twarzy, czymś bardziej przypominającym narzędzie lub domowe zwierzę niż czującą istotę.
Oczywiście wiedzieli, kim teraz jestem. Wiedzieli, jak wyglądała moja przeszłość. Gdy jednak wchodzili do ogromnej, pięknej sali tronowej, nie mogłem przestać się zastanawiać, czy rzeczywiście mnie pamiętali. Z pewnością nie przypominali sobie tych wszystkich okrucieństw, które były dla nich chlebem powszednim. Ja jednak pamiętałem. Każde upokorzenie, każdy niechciany gest, każde uderzenie, każde cierpienie zadane lekką ręką.
Pamiętałem to wszystko.
A teraz stałem przed rishańską szlachtą z przeklętą przez boginię koroną na głowie.
Rany, jak wszystko się zmieniło.
Jednak nie tak bardzo, jak bym sobie tego życzył. Ponieważ w duchu, nawet po tak długim czasie, wciąż się ich bałem.
Ukryłem prawdę za pomocą starannie dopracowanego przedstawienia – nieskazitelna mimika zaczerpnięta od mojego byłego mistrza. Stałem na podwyższeniu, z rękami założonymi za plecami, z rozpostartymi skrzydłami, z idealną koroną, z zimnymi i okrutnymi oczami. To ostatnie nie było trudne. Żywiłem bowiem prawdziwą nienawiść.
Szlachta została wezwana z każdego zakątka terytorium Rishan. Byli potęgą z wieloletnią tradycją. Większość z nich sprawowała władzę, gdy Neculai zasiadał na tronie. Byli tak samo wytwornie ubrani, jak ich zapamiętałem, otuleni jedwabnymi szatami tak misternymi, że było widać, iż jakaś biedna niewolnica tygodniami trudziła się nad każdym ściegiem haftu. Na ich twarzach malowała się ta sama wyniosłość, ta sama elegancka bezwzględność, którą, jak już zrozumiałem, podzielała cała wampirza szlachta.
To było takie samo.
Jednak wiele się też zmieniło. Minęło dwieście lat. I może te ciężkie lata nie odcisnęły piętna na ich ciałach, ale z pewnością na duszach. Była to garstka potężnych Rishan, którzy przetrwali brutalny zamach stanu, a następnie dwa wieki rządów Hiajów. Władali ruinami, które Vincent pozwolił im zachować.
A teraz stali tutaj przed królem, którego już nienawidzili, gotowi walczyć zaciekle o swój stosik kości.
Najgorszy z przywilejów. Najgorsza opresja.
Zadarłem brodę, uśmiechając się do siebie.
– Co za ponura gromadka – skonstatowałem. – A myślałem, że bardziej się ucieszycie z waszej obecności tutaj, biorąc pod uwagę okoliczności ostatnich dwóch stuleci.
Chciałem, żeby mój głos brzmiał jak jego. Jak nieustanna groźba. Tylko to do nich przemawiało.
Mimo to brzmienie tych słów w moich ustach nieco mnie szokowało.
Rozluźniłem uścisk na magii, pozwalając, by wokół moich skrzydeł rozwinęła się mgiełka nocy i podkreśliła smugi czerwonych piór. To miało im wszystkim przypomnieć, kim jestem i co tu robię.
– Nyaxia w końcu uznała za stosowne przywrócić nas do władzy – powiedziałem i zacząłem się przechadzać po podwyższeniu powolnym, leniwym krokiem. – Dzięki mocy, którą mi dała, poprowadzę Dom Nocy ku erze silniejszej niż kiedykolwiek. Odzyskałem to królestwo z rąk Hiajów. Odebrałem je temu, który zamordował naszego króla, zgwałcił naszą królową, zdziesiątkował nasz lud i odebrał nam koronę na dwieście lat.
Gdy wymieniałem występki Vincenta, czułem, jak spojrzenie Orayi wbija się w moje plecy. Właściwie byłem tego świadomy w trakcie całego przedstawienia i wiedziałem, że potrafi przejrzeć moją obłudę.
Ale nie mogłem okazać roztargnienia. Zamiast tego wykrzywiłem wargi w obrzydzeniu.
– Teraz sprawię, że Dom Nocy znów będzie budził strach. Przywrócę mu dawną świetność.
Podkreślałem w tej wypowiedzi siebie, przypominając im każdym zdaniem o mojej roli.
Wielokrotnie widziałem, jak Neculai wygłaszał podobną wersję tego przemówienia, i patrzyłem, jak ten lud chłonie je jak kocięta mleko.
Lecz bez względu na to, jak dobra była moja gra aktorska, nie byłem Neculaiem.
Teraz wszyscy po prostu się we mnie wpatrywali w ciszy pełnej nie szacunku, lecz sceptycyzmu i odrobiny obrzydzenia.
Pomimo mojego znamienia, korony i skrzydeł wciąż widzieli we mnie Przemienionego niewolnika.
Pieprzyć ich.
Krążyłem po podwyższeniu, wpatrując się w nich. Zatrzymałem się, gdy ujrzałem znajomą twarz – mężczyznę o popielatobrązowych włosach przyprószonych na skroniach siwizną i bystrych ciemnych oczach. Rozpoznałem go natychmiast – szybciej niżbym chciał – ponieważ wspomnienia wróciły niczym niechciane, gwałtowne uderzenie. Ta twarz i setki nocy cierpienia.
Pod pewnymi względami przypominał Neculaia. Te same ostre rysy i to samo malujące się w nich okrucieństwo. To miało sens. Wszak byli kuzynami.
Był zwyczajnie zły, ale nie najgorszy. Ta nagroda przypadła jego bratu, Simonowi, który, jak zauważyłem po szybkich oględzinach komnaty, dzisiaj się nie zjawił.
Zatrzymałem się przed nim, przekrzywiając głowę z uśmiechem na ustach. Nie mogłem się powstrzymać.
– Martas – zacząłem uprzejmie. – Cóż za niespodzianka cię tu widzieć. Mógłbym przysiąc, że moje zaproszenie było zaadresowane do twojego brata.
– Nie mógł się stawić – odrzekł beznamiętnie Martas. Wręcz lekceważąco. Nie ukrywał pogardy w spojrzeniu, które prześlizgnęło się po moim ciele, ani obrzydzenia w drgnięciu jego warg.
W komnacie panowała zupełna cisza. Jego słowa były na pozór nieszkodliwe, ale wszyscy tutaj wiedzieli, że kryła się w nich zniewaga.
Simon był jednym z najpotężniejszych szlachciców Rishan, którzy wciąż żyli – a nawet najpotężniejszym. Ale wciąż był tylko szlachcicem. Kiedy król wzywa, ty masz się stawić.
– Naprawdę? – zdziwiłem się. – Szkoda. Co było takie ważne?
Martas – ta gadzina – spojrzał mi prosto w oczy i powiedział:
– To bardzo zajęta osoba.
Przez moje starannie utrzymywane opanowanie przesączała się mroczna, krwiożercza przyjemność.
– Przypuszczam, że będziesz musiał przysiąc wierność w jego imieniu. – Zadarłem brodę, spoglądając na niego z góry, i uśmiechnąłem się szeroko na tyle, by odsłonić kły. – Ukłoń się.
Wiedziałem dokładnie, co się zaraz stanie.
Simon i Martas wierzyli, że mają prostą drogę do tronu. Byli jedynymi żyjącymi krewnymi króla – z pewnością myśleli, że Simon, jako najstarszy krewny Neculaia, znajdzie znamię dziedzica na swojej skórze, gdy Neculai umrze.
Lecz na ich nieszczęście – i moje również – Nyaxia nie była tak przewidywalna.
Ci dranie zapewne żyli przez ostatnie dwa stulecia w przekonaniu, że nikt nie posiada znamienia. Dlatego gdy kilka tygodni temu ujawniłem swoje, a następnie wezwałem ich do Sivrinaju, by uklękli przed Przemienionym niewolnikiem, nad którym znęcali się przez siedemdziesiąt lat, musieli przeżyć niemały szok.
Nie mieli zamiaru posłuchać i wiedziałem o tym.
Martas nie ruszył się z miejsca.
– Nie mogę – odparł.
Można się było spodziewać, że przez komnaty przetoczy się fala szeptów. Ale nie. Tłum milczał. Nikt nie był zaskoczony.
– Mój brat przysięga wierność tylko prawowitemu królowi Domu Nocy, a ja kłaniam się tylko jemu – kontynuował Martas. – Nie jesteś królem. – Jego warga znów drgnęła szyderczo. – Widziałem, jak się brukałeś. Nie mogę pokłonić się komuś, kto robił coś takiego. Ani komuś, kto stoi na podwyższeniu obok księcia Zrodzonego z Krwi.
Zbrukałem się.
Co za określenie. Sposób, w jaki mówił o nieistniejącym kodeksie moralnym, był subtelny do porzygu – jakbym to ja ponosił winę za to, co wydarzyło się wiele lat temu, i jakby to nie on – między innymi – mnie przetrzymywał.
Przytaknąłem powoli w zastanowieniu. Uśmiechnąłem się do niego. Tym razem całkowicie szczerze. Nie mógłbym ukryć tego wyrazu twarzy, nawet gdybym chciał.
Żądza krwi przeszywała moje ciało z każdym uderzeniem serca, przejmując nad nim kontrolę.
A potem Martas wyciągnął rękę w stronę podium i dorzucił pospiesznie:
– Mówisz, że uwolniłeś nas od Hiajów, ale widzę dziwkę Vincenta siedzącą tuż obok twojego tronu.
Jego oczy przesunęły się ponad moim ramieniem. Wiedziałem, że wylądowały na Orayi.
Znałem to spojrzenie. Nienawiść, głód, pożądanie i obrzydzenie, wszystko razem wzięte.
– I to nic złego, jeśli chcesz ją pieprzyć – warknął. – Ale spójrz na nią. Taka nietknięta. Nie ma nawet zadrapania. Potrzebujesz jedynie ust i cipy. Po co zawracasz sobie głowę resztą?
Mój uśmiech zniknął.
Zabawianie się z nim już nie sprawiało mi przyjemności.
Do tej pory wszystko, co wiązało się z tym spotkaniem, było przemyślane. Teraz jednak działałem wyłącznie pod wpływem impulsu.
– Doceniam twoją szczerość – odrzekłem spokojnie. – I szczerość Simona również.
Zszedłem po schodach w dwóch miarowych krokach i delikatnie położyłem dłonie po obu stronach twarzy Martasa. Naprawdę wyglądał nieomal tak samo jak wieki temu.
Może ludzie, ani żadne istoty, nigdy się nie zmieniają.
Sam istotnie czułem się inaczej, odkąd Nyaxia przywróciła moc linii dziedziców Rishan. Czułem, że od chwili śmierci Neculaia coś się we mnie zmieniło, ale byłem w stanie stłumić tę moc, poskromić ją tak, aby łatwiej się ją kontrolowało i aby nie przyciągała uwagi. Jednak od tamtej nocy moja magia powróciła z niekontrolowaną siłą, jakby dar Nyaxii otworzył nową żyłę.
Ponowne użycie jej z pełną mocą o dziwo przyniosło mi ulgę.
Wypuściłem ją.
Korzystanie z Asterisa było zarówno wyczerpujące, jak i ekscytujące. Czułem się tak, jakby surowa moc gwiazd przenikała przez moją skórę, rozdzierała ciało.
I rozdarła również Martasa.
Pomieszczenie zasnuła biel, potem czerń, a następnie znów nabrało nieprzyjemnej ostrości.
Ciepło rozlało się po mojej skórze. Ciszę przecięło tępe łupnięcie, gdy połamane, zmiażdżone ciało upadło na podłogę w stosie jedwabiu.
Światło zgasło, ukazując morze zszokowanych, milczących twarzy. Przytrzymałem głowę Martasa, jego rysy wykrzywiły się w satysfakcjonującej dezorientacji. To był dla niego nowy wyraz twarzy.
Kilka osób z przodu zrobiło parę szybkich kroków w tył, aby uniknąć kałuży czarnej krwi rozprzestrzeniającej się po marmurze. Nie było słychać krzyków ani histerii. Wampiry, nawet wampirza szlachta, były przyzwyczajone do rozlewu krwi. Nie przeraziły się, o nie, ale z pewnością były zaskoczone.
Może nierozsądnie było mordować brata mojego najpotężniejszego szlachcica.
W tym momencie mnie to nie obchodziło. Czułem tylko satysfakcję. Nie zostałem stworzony do tych bzdur – pysznienia się, przyjęć, polityki. Ale to? Zabijanie?
W tym byłem dobry. I przyjemnie było ukarać tak kogoś, kto na to zasłużył.
Obejrzałem się przez ramię. Nie byłem pewien dlaczego – zrobiłem to bez zastanowienia.
Uderzył mnie wyraz twarzy Orayi.
Satysfakcja. Krwiożercza satysfakcja.
Po raz pierwszy od tygodni zobaczyłem w jej oczach coś, co wyglądało jak walka. Na boginię, mógłbym się z tego powodu rozpłakać.
A oto i ona – pomyślałem.
I coś w sposobie, w jaki na mnie patrzyła, prosto w oczy, przebiło moją maskę i mój występ. Praktycznie słyszałem, jak mówi: Oto i on.
Odwróciłem się znów do tłumu i tyłem wszedłem po stopniach na podium.
– Jestem Królem Zrodzonych z Nocy – powiedziałem niskim i śmiertelnie poważnym głosem. – Myślicie, że będę błagał o wasz szacunek? Nie potrzebuję go. Wystarczy mi wasz strach. Na kolana.
Pozwoliłem głowie upaść z obrzydliwym, mokrym plaskiem, aż stoczyła się po schodach wprost na martwe ciało. Pozycja, w jakiej upadł, rzeczywiście przypominała pokłon.
Szlachta tylko się we mnie wpatrywała. Świat wstrzymał oddech.
Sam go wstrzymałem i rozpaczliwie starałem się tego nie okazywać.
Stąpałem po bardzo cienkiej linii. Wampiry szanowały brutalność, ale tylko okazywaną przez właściwe osoby. Nie byłem jedną z nich. Może nigdy nie będę.
Jeśli jeden lub dwóch odmówi pokłonu, poradzę sobie z tym. Ale znamię dziedzica czy nie, potrzebowałem lojalności ze strony moich szlachciców, zwłaszcza jeśli kiedykolwiek chciałem wydostać się spod kontroli Zrodzonych z Krwi. Jeśli zaś wszyscy odmówią…
Drzwi otworzyły się z hukiem, rozdzierając ciszę niczym miecz przebijający ciało.
W wejściu stanął Vale.
Nigdy nie sądziłem, że poczuję ulgę na widok tego mężczyzny. Ale na cycki Ix, musiałem fizycznie powstrzymać się przed wydaniem westchnienia ulgi.
Przyjrzał się scenie – mnie, tłumowi, doradcom, zakrwawionemu ciału Martasa – i natychmiast zorientował się, na co się właśnie natknął. Zdecydowanym krokiem wszedł do komnaty, tak szybko, że jego długie ciemne fale unosiły się za nim. Tłum się rozstąpił. Za Vale’em podążała kobieta o kręconych włosach upiętych na czubku głowy, a następnie zatrzymała się z tyłu i rozejrzała po sali tronowej szeroko otwartymi, zaciekawionymi oczami.
– Mój królu – powiedział Vale, podchodząc do podium. – Przepraszam za spóźnienie.
Natychmiast padł przede mną na kolana – w samym środku tłumu, prosto w kałużę krwi sączącej się z Martasa.
– Wasza Wysokość. – Jego głos zadudnił w sali tronowej. Wiedział dokładnie, co robi. Wiedział, że chce zwrócić na siebie wszelką uwagę. – Masz mój miecz, moją krew, moje życie. Przysięgam ci lojalność i służbę. To dla mnie największy zaszczyt służyć jako naczelnik wojenny.
W tych słowach wybrzmiało dziwne echo przeszłości. Gdy padły ostatnio z ust Vale’a, były skierowane do Neculaia. Wzdrygnąłem się, usłyszawszy je pod moim adresem.
Udawałem jednak, że są niczym, że właśnie na nie liczyłem.
Podniosłem wzrok na pozostałych w oczekiwaniu.
Vale był szlachcicem. Był szanowany. Właśnie przechylił szalę niepewności.
Najpierw powoli, a potem jeden za drugim pozostali szlachcice złożyli pokłony.
Właśnie tego chciałem. Tego potrzebowałem. A jednak ten widok sprawił, że poczułem się nieswojo. Jednocześnie byłem bardzo świadomy korony na mojej głowie, noszonej na przestrzeni wieków przez królów przede mną, królów, którzy zostali przeklęci rządami okrucieństwa i paranoi. Królów, których zabiłem, bezpośrednio lub pośrednio, tak jak oni zabili swoich poprzedników.
Nie mogłem się powstrzymać. Ponownie zerknąłem przez ramię – tylko na ułamek sekundy, żeby nikt tego nie dostrzegł.
Wzrok Orayi przeszył mnie na wylot. Jakby widziała ten mały odłamek mrocznej szczerości, jakbym stał przed nią nagi.
Szybko odwróciłem głowę, ale to spojrzenie i tak pozostało we mnie.
Wyraz twarzy Raihna pozostał ze mną dłużej, niżbym sobie tego życzyła. Dlaczego okazał mi taką szczerość?
Najgorsze było to, że w nim tę szczerość rozpoznałam.
Szybko wyprowadzono mnie z sali tronowej, a Raihn oddalił się, nie zaszczyciwszy szlachty spojrzeniem. Zachowywał się w sposób wyrachowany. Strażnicy Ketury otoczyli mnie, a Raihn szedł kilka kroków przede mną, widziałam zaciśnięte pięści u jego boku. Nie odezwał się do mnie nawet słowem, gdy Cairis, Ketura i szlachcic – jego nowy naczelnik wojenny – obeszli go i zniknęli w bocznym korytarzu, a strażnicy odeskortowali mnie na schody prowadzące do moich komnat.
Septimus dołączył do mnie po pokonaniu kilku stopni. Najpierw go wyczułam, a potem usłyszałam. Szedł cicho, ale zdradził go dym tej przeklętej cygaretki.
– Cóż – powiedział – to było interesujące, nieprawdaż?
Spojrzał na strażników, którzy w jego obecności wyraźnie zesztywnieli.
– Och, wybaczcie moją nieuprzejmość. Czy w czymś przeszkadzam?
Nie odpowiedzieli. Jak zawsze.
Septimus uśmiechnął się drwiąco, zadowolony z braku riposty.
– Wiedziałem, że przeszłość twojego męża jest przedmiotem… nazwijmy to… kontrowersji wśród rishańskiej szlachty – mówił dalej do mnie. – Muszę jednak przyznać, że to przerosło moje oczekiwania. Przypuszczam, że będę musiał wezwać więcej żołnierzy z Domu Krwi. – Strzepnął popiół na marmurowe schody i roztarł go pod obcasem. – Wygląda na to, że Rishanie nie będą zbyt pomocni, jeśli to wszystko, co mają do zaoferowania.
Skręciliśmy po schodach na kolejne piętro.
Nie miałam nic do powiedzenia. Słowa Septimusa spływały po mnie jak woda po kaczce.
– A ty – powiedział w końcu – stałaś się znacznie cichsza.
– Nie mówię tylko po to, by usłyszeć własny głos.
– Szkoda. Zawsze miałaś niezwykle interesujące rzeczy do powiedzenia.
Bawił się ze mną, a mnie się to nie podobało. Gdybym miała energię, może spełniłabym jego życzenie i warknęłabym na niego.
Brakowało mi jej, więc milczałam.
Dotarliśmy na ostatnie piętro. Gdy minęliśmy zakręt, drzwi mojej komnaty sypialnej zamajaczyły na wprost, a z tyłu rozległy się szybkie kroki. Desdemona, jedna ze strażniczek Septimusa, stanęła obok niego.
– Wasza Wysokość wybaczy. Mamy problem.
Septimus i Desdemona cofnęli się, a ja szłam dalej. Mimo to… nadstawiłam uszu.
– Chodzi o atak na Misradę – zaczęła Desdemona, ściszając głos. – Będziemy musieli ściągnąć oddziały ze zbrojowni, jeśli chcemy zebrać wystarczającą liczbę żołnierzy w ciągu dwóch tygodni – powiedziała.
Drzwi otworzyły się, na powrót przyciągając moją uwagę. Moja sypialnia, znajoma przystań – więzienie – stała przede mną otworem.
– A zatem zrób to – odparł Septimus. Brzmiał na zniecierpliwionego. – Nie obchodzi mnie, czy…
Weszłam do środka.
Drzwi zamknęły się za mną, ponownie więżąc mnie w środku. Poluzowałam guziki sukni i natychmiast opadłam na łóżko, czekając na znajomy dźwięk. Cztery kliknięcia. Cztery zamki.
Klik.
Klik.
Czekałam. Sekundy mijały. Kroki cichły.
Zmarszczyłam brwi. Ciekawość wzięła górę po raz pierwszy od tygodni.
Usiadłam.
Czy to sobie wyobraziłam? Mój umysł był ostatnio zamglony. Może przegapiłam pozostałe dwa zamki.
Podeszłam do drzwi i zmrużyłam oczy. Dwa cienie przerywały smugę światła przeciskającą się z korytarza. Dwa górne zamki – proste zasuwy – były zamknięte.
Dwa dolne pozostawiono otwarte.
Kurwa.
Pierwszego dnia udało mi się otworzyć trzy zamki. Tylko ten dolny, duży rygiel nie chciał ustąpić.
Ale teraz…
Odsunęłam się od drzwi, oceniając je tak, jak ocenia się przeciwnika na ringu. Błysk obcego, zapomnianego uczucia – nadziei – poruszył się w mojej piersi.
Mogłabym otworzyć te zamki. Mogłabym się wydostać.
Wciąż była noc, choć świt się zbliżał. Powinnam poczekać, aż wzejdzie słońce, a wampiry rozejdą się do swoich pomieszczeń. Wtedy skrzywiłam się na myśl o komnacie znajdującej się tuż obok mojej i mężczyźnie, który lada chwila miał wrócić. Wampirzy słuch był nienaganny. Gdybym próbowała się wydostać, a on tam był, wiedziałby o tym.
Ale… wyczekiwałam kroków Raihna. Spędzał bardzo niewiele czasu w swojej sypialni. Często wracał dopiero po wschodzie słońca.
Musiałam zatem zaryzykować. Poczekać do jutra – wystarczająco długo, by większość wampirów poszła spać, ale nie na tyle długo, by Raihn to zrobił.
I co wtedy?
Znasz ten zamek lepiej niż ktokolwiek tutaj, żmijko – szepnął do mnie Vincent, a ja wzdrygnęłam się, jak zawsze, gdy słyszałam jego głos.
Miał jednak rację. Nie tylko mieszkałam w tym zamku przez całe moje życie, ale nauczyłam się, jak po nim przemykać, by nikt tego nie zauważył – nawet ostatni Król Zrodzonych z Nocy.
Musiałam tylko poczekać.
Ciąg dalszy w wersji pelnej
Tytuł oryginału: The Ashes & the Star Cursed King
Wszelkie prawa zastrzeżone
Copyright © 2023 by Carissa Broadbent
All rights reserved
Translation copyright © 2024 by Grupa Wydawnicza FILIA
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2024
Projekt okładki: KD Ritchie at Storywrappers Design
Projekt wnętrza: Carissa Broadbent
Redakcja: Sylwia Chojecka | Od Słowa do Słowa
Korekta: Anna Walczak, Agnieszka Luberadzka
Skład i łamanie: Tomasz Chojecki | Od Słowa do Słowa
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-786-9
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
SERIA: HYPE