Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Choroba matki wymusza na Heon powrót do spowitej nimbem wspomnień wioski J., gdzie w zastępstwie za panią domu ma objąć pieczę nad starzejącym się ojcem. Droga w rodzinne strony wiedzie przez pola ryżowe, lasy i sielskie łąki – te same, na których kilkadziesiąt lat wcześniej jej nastoletni ojciec wypasał jedynego woła. Czasy były niepewne: ostatnie lata okupacji, wojna koreańska, chybiony ruch modernizacji wsi i szóstka małych dzieci do wykarmienia. Heon stopniowo odkrywa zawiłości życia wycofanego, wiecznie milczącego ojca, który poza funkcją głowy rodziny pełnił także role męża, przyjaciela, mentora i kochanka
W Z wizytą u ojca autorka snuje polifoniczną opowieść o rodzinie XX wieku. W swoim sentymentalnym, eleganckim stylu nakłada codzienne ludzkie bolączki na tło mozolnej modernizacji Półwyspu Koreańskiego. Koleje życiowe zwykłych ludzi splatają się z burzliwymi wydarzeniami historycznymi pierwszych pięćdziesięciu lat koreańskiej demokracji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 452
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Z wizytą u ojca
Shin Kyung-sook
Z wizytą u ojca
Z języka koreańskiego przełożyłaDominika Chybowska-Jang
Kiedy powiedziałam ojcu, że pewnego dnia o nim napiszę, zapytał: „A co ja niby takiego zrobiłem?”. Gdy odparłam, że przecież tyle go w życiu spotkało, z westchnieniem rzucił: „Nic przecież nie osiągnąłem. Po prostu przeżyłem, nic więcej”.
Część I
Dawno się nie widzieliśmy
Kiedy mama miała się położyć w szpitalu, siostra pojechała z nią, a ojciec został sam w starym domu w mieście J.
Gdybym nie usłyszała od siostry, że stojąc w bramie, płakał, gdy wychodziły, nigdy nawet bym nie pomyślała, że muszę wrócić w rodzinne strony na czas nieobecności mamy. Nie byłam tam od przeszło pięciu lat. Przez ten czas rodzice trochę się postarzeli. Rodzeństwo odwiedzało ich na zmianę w weekendy, by ostrzyc tatę czy zrobić zakupy i zapełnić ich lodówkę na najbliższy tydzień, ale ja nie brałam w tym udziału. Sprawdzałam grafik wrzucany na nasz grupowy czat przez najmłodszego z braci, gdzie rozpisywał, kto składa im wizytę w najbliższym tygodniu i czyja kolej przypada w następnym, jednak nie odpisywałam. Po utracie córki relacje, na których polegałam i w których znajdowałam oparcie, straciły jakiekolwiek znaczenie, a część z nich rozpadła się na drobne kawałki. W pierwszej kolejności ograniczyłam kontakt z podstarzałymi rodzicami. Od razu rozpoznawali przygnębienie wybrzmiewające w moim głosie czy malujący się na twarzy smutek. Nie chciałam, żeby się martwili. Kłamałam, że mam sporo pracy zmuszającej mnie do dalekich wyjazdów i przez pewien czas nie będę w stanie zjawić się w J. Zaraz dodawałam, że będę za granicą, więc przez różnicę czasową trudno mi będzie dzwonić. Tak mijały kolejne miesiące, jednak wieść o łzach ojca wprawiła w drżenie moje zimne jak lód serce. Mogłabym powiedzieć, że odkąd opuściłam miejsce, w którym przyszłam na świat, ciągle przyzywał mnie w ten sposób z powrotem, chociaż nie jest to w pełni prawda. W końcu nigdy mi tego nie powiedział. Za każdym razem, gdy dowiadywałam się od mamy czy rodzeństwa, że tacie coś dolega, dzwoniłam do niego lub wsiadałam w pociąg. Gdybym tego nie zrobiła, jego obraz wciąż tkwiłby mi przed oczami i nie mogłabym się na niczym skupić. Kiedy usłyszałam, że płakał, wszystko wokół zalała cisza. Spytałam, co było powodem, ale siostra odparła, że nie wie. Obie równocześnie westchnęłyśmy. Nie mogąc się pozbyć ciężaru przygniatającego nasze serca, przez chwilę milczałyśmy. W ciszy zawisło pytanie, czemu nie wzięła go ze sobą, gdy zawoziła mamę do szpitala. Wówczas siostra wyznała, że dopiero gdy miały wychodzić, uderzyła ją myśl, że powinna zaproponować, by udał się z nimi.
– Czuję się z tym źle. Jakbym zostawiała dziecko samo nad wodą – oznajmiła niewyraźnie. –Kiedy stanął w bramie, zapytałam, czy nie chce jechać z nami, ale zaprzeczył. Mówiąc to, płakał.
Co czuł ojciec, że ronił łzy, wysyłając chorą żonę z młodszą córką do Seulu? Skonsternowana matka próbowała podobno uspokoić go słowami: „No co beczysz? Myślisz, że jadę tam ducha wyzionąć? Zaraz no wrócę, a ty dbaj o siebie i pamiętaj, coby pójść do dentysty”, ale sama zaczęła płakać. Scena ta rysowała mi się wyraźnie przed oczami, więc nieświadomie przymknęłam powieki.
– Gdyby ktoś ich wtedy zobaczył, pomyślałby pewnie, że siłą ich rozdzielam – wypaliła siostra.
Mama miała zostać przyjęta do szpitala następnego dnia. Chociaż nie jeździłam do J i nie dzwoniłam do rodziców, dzięki grupowej konwersacji na komunikatorze wiedziałam, co u nich słychać. W jednym momencie rodzeństwo zaczęło dyskutować na temat wszystkich spraw, które tyczyły się matki i ojca. Siostra zadzwoniła do mnie w drodze powrotnej do domu, zaraz po tym, jak zostawiła mamę u naszego starszego brata.
– Ale wiesz, podobno każdy z nich tak ma.
Nie zrozumiałam, o co jej chodzi.
– Bratowa mówiła, że wszyscy ojcowie tak robią.
– Co masz na myśli?
– Gdy powiedziałam im, że tata się popłakał, odpowiedziała, że nie ma o co się martwić, bo wszyscy ojcowie tak się zachowują. Kiedy jej matka zachorowała i zabrali ją na badania do Seulu, podobno ojciec też wtedy płakał.
Teść naszego brata zmarł przed dwoma laty.
– Chyba miała rację. Niepotrzebnie zawracam ci głowę.
Siostra należała do tych, którzy za wszelką cenę musieli znaleźć rozwiązanie lub usprawiedliwienie tego, co ich gryzie, więc wyglądało na to, że próbuje racjonalizować całe zajście słowami szwagierki, jednak te najwyraźniej nie przyniosły zamierzonego efektu, bo w jej głosie kryło się przygnębienie, gdy mówiła, że nie ma co się zamartwiać.
– Ojciec ma jakieś zęby do leczenia?
Nie odpowiedziała na to pytanie. To milczenie miało być cichym wyrzutem, że do tej pory w ogóle nie interesowałam się rodzicami. Najmłodszy z nas napisał kiedyś na czacie, że tata zaczął leczenie dentystyczne. Któregoś razu udał się sam do gabinetu w centrum, ale lekarz najwyraźniej kazał mu wrócić z jakimś krewnym, najlepiej małżonką lub dzieckiem. On podobno zabrał ze sobą mieszkającego w pobliżu I-saka, syna swojej kuzynki. Ten był już co prawda po czterdziestce, ale zaliczał się do grona najmłodszych mieszkańców miejscowości. Miał tyle samo lat co młodszy z naszych braci – chodził z nim razem do szkoły, póki brat nie wyjechał na studia. Wyglądało na to, że ojciec chciał zachować informację o wizycie u dentysty w tajemnicy nawet przed mamą, ale I-sak zadzwonił do najmłodszego z nas i o wszystkim mu powiedział. Nie miałam pojęcia, co sądziła o tym reszta rodzeństwa, lecz ja milczałam mimo toczącej się konwersacji, podminowana myślą, czy tata zdoła znieść to leczenie. Rozmowa odbyła się miesiąc wcześniej i zdążyłam już o niej zapomnieć, więc nie miałam nic na usprawiedliwienie własnej ignorancji. Siostra najwyraźniej wyczuła, że zrobiło mi się głupio, bo rzuciła, że przecież nie mam głowy, by zamartwiać się takimi sprawami, po czym zakończyła połączenie. Takie sprawy… Ciężar tych słów dźwięczących mi w głowie przycisnął mnie jeszcze mocniej do stojącego przy biurku krzesła. Siedziałam tak przez jakieś dwie godziny, pogrążona w bezsilności, by w końcu kupić bilet na pociąg do J. Odłączyłam laptopa od prądu, spakowałam go do torby, a następnie oznajmiłam na rodzinnym czacie, że wybieram się do domu. Dodałam, że zajmę się ojcem pod nieobecność mamy. Pozostali musieli być chyba zaskoczeni tymi wiadomościami po latach milczenia, bo tylko je wyświetlili – nikt nie odpisał. Gdy czekałam przed budynkiem na zamówioną taksówkę, która miała mnie dowieźć na dworzec główny w Seulu, zwróciłam uwagę na świeżą tabliczkę z imieniem mojej córki. Wyciągnęłam dłoń i pogładziłam wygrawerowane na niej litery oraz niebieską jaszczurkę, znalezioną w jej szkicowniku z dzieciństwa, którą odlano obok z brązu.
To nie pierwszy raz, gdy usłyszałam, że ojciec płakał.
Kiedy ukończyłam gimnazjum i opuściłam J, zalewał się łzami przez cztery dni. Mama pojechała razem ze mną do stolicy, a gdy wróciła do domu, jego oczy były podobno strasznie opuchnięte, a obrzęk nie schodził przez kolejne trzy dni. Płakał, gdy nalewał klientom do dzbanków makgeolli1, a także jadąc rowerem po kolejną partię papierosów do miejscowego dystrybutora. W tamtym czasie prowadził sklep spożywczy przy torach kolejowych na wyjeździe z naszej mieściny. Że niby on? Historia o tym, jak szlochał po mojej wyprowadzce, wprawiła mnie w osłupienie. Nigdy nie wyobrażałam sobie jego łez. Podobno mama również widziała je wtedy po raz pierwszy. „Moja mała kruszynka, tak ojca zostawić…”, zawodził podobno. Żartowałam później, że w gimnazjum skończyłam rosnąć i wcale nie byłam taka mała z moim metrem sześćdziesiąt trzy.
Sklep, który wówczas prowadził, był drugim w jego karierze.
Do kogo należał tak właściwie ten lokal przy torach? Tata zarządzał nim przez jakiś rok, gdy byłam w drugiej albo trzeciej klasie szkoły podstawowej, po czym zrezygnował, by ponownie objąć nad nim pieczę, kiedy byłam już w gimnazjum. Gdyby nazwać go spożywczakiem, na myśl przyszedłby pewnie współczesny market lub sklepik osiedlowy, ale nie był aż tak duży. Był to wąski, obskurny budyneczek, przypominający raczej stragan. Wyłożony na półkach asortyment w postaci przekąsek, gum do żucia, pieczywa i cukierków pozostawał na tyle ubogi, że inwentaryzację dałoby się zrobić w nie więcej jak pięć minut. Tyle jednak wystarczyło, bo główne źródło dochodów stanowiły papierosy. Wewnątrz znajdował się ogromny dzban pełen alkoholu pozyskiwanego bezpośrednio z destylarni, a obok zawsze leżał drewniany pojemnik przesiąknięty jego zapachem. Ojciec używał go, by przelewać makgeollido czajniczków. Klientami byli głównie okoliczni mieszkańcy lub przyjezdni zmierzający dalej, w głąb lądu – w stronę Jinsan, Samsan lub Cheonan. Gdy słońce zaczynało zachodzić, można było ujrzeć sąsiadów, którzy po całym dniu pracy w polu zatrzymywali się u ojca, by napić się alkoholu. Wówczas panował tam taki tłok, że trudno było dostrzec gospodarza pośród klientów. Czasem siedzieli tam aż do zmroku, grając w yut2 i zakładając się o soju3. Jednym ze wspomnień związanych z tym lokalem, które nachodzi mnie właśnie bez większego kontekstu, jest cały pęk szerokich czarnych gumek wiszących przy wejściu. Przywodziły na myśl gałęzie wierzby płaczącej. Za każdym razem, gdy odwiedzałam ojca, by załatwić jakieś sprawunki dla mamy lub poprosić o pieniądze, stawałam w progu, bawiąc się nimi, i nawoływałam go. Zdarzało się, że nie miałam odwagi powiedzieć tego na głos, więc w milczeniu pociągałam tylko za którąś z gum. Klienci czasem je kupowali. W słoneczne dni okoliczni mieszkańcy zdejmowali pokrywy z glinianych słojów pełnych pasty z fermentowanej soi lub papryki i za pomocą gumek mocowali na wierzchu płaty konopnej tkaniny, by te nie odleciały wskutek podmuchów wiatru. Takim miejscem był właśnie jego sklep. Półki i gabloty wypełniały produkty pierwszej potrzeby, po które nie trzeba było fatygować się specjalnie do miasta. W dzień, kiedy opuszczałam J, udałam się tam, by pożegnać się z ojcem. Gdy dotarłam na miejsce, jak zawsze chwyciłam za wiszące przy drzwiach gumki i zawołałam: „Tato!”, lecz zanim zdążył się wyłonić ze środka, na nowej drodze przed lokalem pojawił się autobus mający zawieźć mnie na dworzec. Była noc. Gdybym w niego nie wsiadła, musiałabym iść na stację pieszo. Doszłabym tam pewnie już po odjeździe pociągu. Spanikowana, spojrzałam w stronę skąpanego w mroku lokalu i zawołałam: „Tato! Tato…”.
Gdy życie sprawia, że muszę się z kimś rozstać, zdarza mi się czasem słyszeć własny głos z tamtej chwili.
Mój głos nawołujący gorączkowo ojca, gdy patrzyłam na czekający na przystanku autobus. Kiedy przychodzi mi mierzyć się z relacją, której zerwanie jest konieczne, bym mogła ruszyć dalej, rozpaczliwe wzywanie taty rozbrzmiewa mi w uszach niczym dźwięk uderzania w bęben. Na myśl, co zostanie po moim odejściu, przypominam go sobie stojącego samotnie po drugiej stronie szyby, po tym jak zawołałam: „Tato, muszę jechać!” i wsiadłam do pojazdu. Autobus wciąż stał, a ja bałam się, że odjedzie, nim zdążę się pożegnać, więc wykrzyczałam te słowa w stronę ciemności i ruszyłam pędem na przystanek. Po zajęciu miejsca wysunęłam głowę, by raz jeszcze rzucić okiem na sklep. Próbowałam otworzyć okno, ale nie byłam w stanie. Przycisnęłam dłoń do szyby i wpatrywałam się w stojącego w mroku ojca. Wybiegł na zewnątrz, z klapkiem na jednej stopie i kaloszem na drugiej. W bezruchu wlepiał wzrok w autobus, w którym siedziałam, nie podniósł nawet dłoni, by mi pomachać. Spoglądałam na sylwetkę taty znajdującego się tuż obok wciąż jeszcze drżących gumek, za które chwilę wcześniej z całych sił pociągałam. Płynące z lokalu światło rzucało cień i tworzyło plamy na twarzy wykrzywionej przez trudny do rozszyfrowania wyraz. Pojazd odjechał, nie dając mi szans na pożegnanie się z tkwiącym jak kołek mężczyzną. Czasem zastanawiam się, jak długo stał tam jeszcze po moim odejściu. Co czuł, patrząc na skąpaną w ciemności drogę, po tym jak wiozący mnie autobus zniknął z zasięgu wzroku? Ile czasu minęło, zanim wrócił do środka? Gdy wiodłam wielkomiejskie życie, każda myśl o ojcu, który po naszym rozstaniu zalewał się łzami w obskurnym sklepiku, sprawiała, że kładłam dłoń na czole i uspokajałam własne serce. Dzięki temu uzbrajałam się w cierpliwość i potrafiłam przeczekać wszelkie czyhające na mnie trudy. Stara podłużna ława wewnątrz sklepu, na której siadali klienci pijący makgeolli, drewniany pojemnik z uchwytem służący do nabierania alkoholu, plastikowe wiadro pełne zimnej wody, gdzie latem chłodził butelki z piwem… oraz należące do niego bęben i pałeczki, rozrzucone niedbale w ciemnym kącie izby, a także…
Niemal czarna, niewielka skrzynia z drewna zamykana na kłódkę.
Wewnątrz znajdowały się pieniądze, które zarobił, prowadząc sklep. Obecnie wizerunek króla Sejonga4 znajduje się na banknocie o nominale dziesięciu tysięcy wonów, ale wówczas zdobił on banknot stuwonowy. Pieniądze leżały rozprostowane w kuferku, a kolejne oblicza władcy nakładały się na siebie warstwami. Czasem pojawiało się też kilka banknotów o wartości pięciuset, a od święta i tysiąca wonów. Były w nim także monety. To właśnie tam po raz pierwszy ujrzałam admirała Yi Sun-sina5 i jego okręt przypominający żółwia. Dzieci również potrzebują pieniędzy, dlatego kiedy przed zajęciami zaglądałam do sklepu, by poprosić o kieszonkowe, myjący podłogę ojciec pytał, ile chciałabym dostać. Gdy wypowiadałam kwotę, robiłam się cała czerwona, a serce zaczynało mi walić. Zupełnie nie zwracał na to uwagi i wręczał mi monetę. Nigdy nie rzucił przy tym żadnego z typowych dla ojców tekstów pokroju: „Ucz się pilnie” czy „Nie wydaj wszystkiego od razu”. Jeśli zastawałam go akurat w trakcie porządków, wycierał dłonie w szmatkę, otwierał skrzynkę i wyjmował sumę, o jaką poprosiłam, patrząc mi przy tym w oczy i głaszcząc mnie po głowie. Nic więcej. Sam zrobił ten kuferek mogący pomieścić jakieś pięć książek, gdy objął pieczę nad sklepem. Miał wówczas dwadzieścia parę lat, co trudno było mi sobie wyobrazić. Co myślał wtedy mój młody ojciec, mocując zawiasy pozwalające unosić i zamykać wieko, a także zasuwkę, dzięki której można było przywiesić kłódkę? Drewniana skrzynka – na tyle wysoka, by dało się na niej przysiąść – z czasem zaczęła sprawiać wrażenie antyku. Widząc zwisającą z niej schludnie kłódkę, nie potrafiłam uwierzyć, że wykonał ją własnoręcznie. Kiedy sklep przejął ktoś inny, przez długi czas walała się po podłodze w naszym domu. Pamiętam, jak zdarzało mi się przerazić, znalazłszy w środku martwego ptaka wrzuconego tam przez któregoś ze starszych braci. Korzystali z niej od czasu do czasu, gdy na szybko musieli coś ukryć. Nie trwało to jednak długo i drewniana skrzynia wkrótce stała się bezużyteczna – ktoś przestawił ją w jedno miejsce, by zaraz kolejny domownik zaniósł ją gdzie indziej. Gdy wszyscy zupełnie przestali się nią interesować, trafiła pod moje skrzydła. Wkładałam tam opakowania z nowymi kredkami świecowymi, którymi nie chciałam się dzielić z innymi, owoce persymony, które spadły z drzewa zbyt wcześnie i musiały dojrzeć, a także wypożyczone ze szkoły książki, odłożone do schowka na czas przerwy od lektury. Zamykałam tam również pamiętnik. Kuferek przez pewien czas należał do mnie, by wrócić do ojca, gdy ten ponownie przejął sklep, i stać się jego kasą. Dopiero teraz dotarło do mnie, że w tamtym okresie nasza rodzina najbardziej potrzebowała pieniędzy. Szóstka dzieciaków, zaczynających kolejno gimnazjum i liceum, jadła bez skrupułów. Czy skrzynka znów wróciła do domu, gdy ojciec po raz drugi zrezygnował z lokalu? To nastąpiło już po mojej wyprowadzce. Nie widziałam jej, odkąd ojciec na dobre zwinął interes. Osoba, która przejęła sklep po nim, pewnie potrzebowała czegoś, w czym mogłaby przechowywać środki, więc możliwe, że ją tam zostawił.
Niektóre rzeczy tak właśnie znikają. Nawet jeśli ich nie wyrzucimy, nie pozbędziemy się, nie oddamy nikomu i nie zniszczymy, pozostawione same sobie z czasem odpływają gdzieś w głąb pamięci i blakną. Zostawiając po sobie mgliste wspomnienie, że kiedyś faktycznie istniały.
Ojciec urodził się w naszym domu w J wczesnym latem roku tysiąc dziewięćset trzydziestego trzeciego. Pierwotnie wcale nie był najstarszym synem. Przed nim na świat przyszło trzech braci i dwie siostry, był więc szóstym z kolei potomkiem, jednak starsi chłopcy zmarli w wyniku epidemii, co uczyniło z taty głównego potomka. Miał być głową rodziny. Nigdy nie słyszałam, by dziadek cieszył się jakimś większym szacunkiem, ale pełnił rolę lokalnego specjalisty od medycyny orientalnej. Po utracie jednocześnie trzech synów tak się bał, że nie posłał mojego ojca do szkoły. Trzymał go w domu i na własną rękę szkolił z zakresu klasycznej literatury, takiej jak Mała nauka, każąc również wykuć na blachę cytaty zawarte w Jasnym sercu i Bezcennym lustrze. Tata wciąż wyraźnie pamięta, czego nauczył się wówczas od własnego ojca. We śnie nie możesz się kulić, siedząc, nie powinieneś się pochylać na bok, a gdy stoisz, niedozwolone jest opieranie ciężaru ciała na jednej nodze… Uszy winne są nie słuchać tego, co złe na temat innych, oczy nie mogą zaś dostrzegać wad bliźniego. W zgniłym drewnie nie da się rzeźbić, a niedobra glina nie nadaje się do obróbki… Nie traktuj siebie samego jak kogoś lepszego i nie patrz z góry na innych… Jeśli miejsce nie jest właściwe, nie siadaj w nim i nie pozwalaj oczom przyswajać mrocznych kolorów… Ucz innych, lej wodę, zamiataj i reaguj z pokorą. Wiedz, kiedy brnąć dalej, a kiedy odpuścić, kochaj rodziców, pomagaj mistrzom wznieść się wyżej i trzymaj przyjaciół blisko… Gdy zaczynał recytować, można było odnieść wrażenie, że rozwija niekończącą się nić. Gdy pytałam, jakim cudem wciąż to wszystko pamięta, odpowiadał: „Nauczył mie tego ojciec”, po czym wyrażał żal, jaki miał do dziadka, dodając: „Mógł mie no tylko do szkoły posłać”. Czy życie ojca wyglądałoby inaczej, gdyby jego rodzic faktycznie nie dał się lękowi przed zarazą i umożliwił mu edukację? Czy tata zdołałby wówczas opuścić rodzinne strony? Próbowałam podnieść przygnębionego mężczyznę na duchu słowami: „Gdybyś poszedł wtedy do szkoły, pewnie musiałbyś zmienić nazwisko na japońskie”. Zamiast tego pracował w polu. Orał pługiem należące do rodziny ziemie i sadził na nich sadzonki ryżu. Miał trzynaście lat, gdy we wsi ponownie rozprzestrzeniła się zaraza. Dziadek, który nie posłał syna do szkoły, by uchronić go przed zakażeniem, sam zachorował. „Gdyby tylko nie wybrał się wtedy w odwiedziny do krewnych…” – powtarzał ojciec za każdym razem, gdy go wspominał. Mężczyzna udał się z lekami do najstarszego stryja, gdy ten złapał panujące wokół choróbsko, i sam się zaraził, przenosząc to również na doglądającą go żonę. Ojciec stracił tego lata oboje rodziców w odstępie dwóch dni.
Podobno w dniu, gdy dziadek odszedł, trzynastoletni wówczas tata pracował akurat w polu.
Orałem se akurat bawołem pole w Yeonjeong, kiedy to znikąd wyrósł przede mno tato. Wszedł no do wody i mówi, żem źle lemiesza tego pługa używał. Poprawił mi go, położył rękę na ramieniu i mówi, że muszę się no tera nauczyć, jak dobrze się tym posługiwać, coby przeżyć. Wtem ino pomachał i zniknął. Dopiero co mówił, żebym o woła dbał, a wystarczyło oczy zamknąć i już go nie było. Dziwne to było, bo w domu siedział w odosobnieniu, nawet go zobaczyć nie mogłem, temu się zastanawiałem, jak on no na te pole zaszedł. Tak mie to zaniepokoiło, żem wszystko rzucił i pobiegł do chałupy, a tam tato krwią z nosa bryzga tak, że niemal sufit brudzi… Mówili, że ten, co w pięć dni jakoś to choróbsko zniesie, wnet wydobrzeje. Wielu tyle nie wytrzymywało, wynosili ich no tylko z izb owiniętych w słomiane wory. Jako no czwarty dzień minął, to żem myślał, że ojcu przejdzie. Nadszedł ten piąty, a ja to w myślach prosił, coby i ten zara końca dobiegł, coby czas przyspieszył. I właśnie wtedy odszedł. Jak go zabrakło, przestałem jasno myśleć, a przed oczami żem miał tylko ciemność. Nie wiedziałem, jak dalej żyć, i ryczałem, pytając niebios, co im żem zrobił, że tak mnie karzą. Wasza ciotka tuliła mie wtedy do piersi i mówiła, że nigdzie się nie wybiera, że zostanie ze mno i żebym no się nie bał i nie płakał. Do dziś wyraźnie pamiętam jej głos.
Za każdym razem, gdy zaczynał się nowy semestr, musiałam wypełnić w szkole kwestionariusz. W rubryce z zawodem ojca wpisywałam „rolnik”, choć wcale na niego nie wyglądał. Nawet gdy sadził na poletkach ryż albo ruszał tam z łopatą w czasie suszy, by nawodnić uprawy, sprawiał wrażenie zagubionego. Być może jako dziecko odnosiłam takie wrażenie właśnie dlatego, że w przeciwieństwie do innych ojców nie skupiał się tylko na uprawach. Poza prowadzeniem sklepu postawił na podwórzu oborę, gdzie hodował bydło, a gdy nie miał zbyt wiele do roboty w gospodarstwie, wybierał się ze strzelbą polować na ptaki. Zdarzało się, że wybywał z domu na zimę pod pretekstem zarobienia pieniędzy. Nie wiedziałam, czy mu się udało, ale kiedy ryż wypuszczał świeże pędy, wracał i sadził go na polu. Być może uprawa rodzinnej ziemi nie starczała, by nas utrzymać, dlatego chwytał się wszystkiego, czego mógł, ale jako dziecko przez długi czas nie potrafiłam dojrzeć w nim rolnika. Może powodem była jego wyjątkowo blada twarz, zupełnie nieskalana promieniami słonecznymi? Albo to, że co jakiś czas choroba przykuwała go do łóżka i nie miał tak silnych nóg jak ojcowie, którzy wykopywali bataty z położonych gdzieś w górach pól i zwozili je wózkami do domów? A może to, że nosił czasem skórzaną kurtkę, jakiej nie można było uświadczyć u żadnego z pozostałych mieszkańców wioski, nakładał na włosy pomadę i śmigał po nowych drogach na motorze? Te fragmenty odczuć względem ojca składały się w oczach małej dziewczynki na obraz człowieka, który w przeciwieństwie do innych mężczyzn z sąsiedztwa nie pracował ciężko na roli. Kogoś, kto sercem był zupełnie gdzie indziej.
Mój ojciec spędził całe życie w jednym domu w J – nie licząc oczywiście faktu, że dwukrotnie trzeba było zburzyć budynek i wznieść go od nowa. Przez to, że urodził się w tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim, za każdym razem przystawałam i zatrzymywałam wzrok na tej dacie, gdy gdzieś się na nią natknęłam. W ten sposób dowiedziałam się na przykład, że właśnie w tym roku Rada Języka Koreańskiego ogłosiła „Ustawę o ujednoliceniu pisowni koreańskiej”. To wydarzenie przypadało na okres okupacji japońskiej, więc zaraz uderzyła mnie myśl, że istnieli ludzie, którzy w tak trudnym czasie zdobyli się na przygotowanie dokumentu określającego zasady rodzimej ortografii. Po chwili jednak przyćmiła ją świadomość, że równocześnie w Stanach Zjednoczonych działali pisarze tacy jak Hemingway, tworzący czarne kryminały i literaturę prezentującą chłodny, obiektywny punkt widzenia, a sam styl ich prozy wyzuty był z wszelkiego sentymentalizmu. To jednak nie wszystko. Gdy przypomniałam sobie, że Dalí i Picasso, do dziś uchodzący za nowoczesnych wizjonerów, już wtedy cieszyli się ugruntowaną pozycją wśród twórców, ogarnęło mnie poczucie trudnej do wyjaśnienia bezsilności. Niektórzy już od małego dorastali obdarzeni uwagą i wsparciem rodziców, co dawało im szansę, by wyrażać widziany własnymi oczami świat tak, jak im się żywnie podoba, i zapewnić swojemu nazwisku nieśmiertelność. Inni zaś, jak mój ojciec, rodzili się w niczym niewyróżniającym się domu na głębokiej prowincji gdzieś na południu Korei, w sporej odległości od miasta. Już od najmłodszych lat nie mają nawet co marzyć, że ich stopa kiedykolwiek postanie w szkole albo że uda im się opuścić rodzinne strony w celu innym niż zapewnienie sobie przetrwania. Ich życie przypomina gęsty pył. A jakby tego było mało, ich malutkie córeczki nie wiedzieć kiedy ich opuszczają.
Kiedy myślę o ojcu, niezmiennie przypomina mi się pewien most w J, przy którym w młodości spędziłam wiele czasu. Jeśli mam być dokładniejsza, widzę przed oczami scenę, gdy jako gimnazjalistka odwracam się na nim od ojca.
Nasz dom był oddalony od miasteczka o jakieś cztery kilometry. Chodziłam do podstawówki, przemierzając pieszo dystans długości dziesięciu li6 wzdłuż drogi. Kiedy zrywał się wiatr, wznosił w powietrze kurz, a ja kopałam walające mi się pod stopami kamienie. Później jezdnię pociągnięto w linii prostej, skracając tym samym odległość do mniej więcej trzech kilometrów, i pokryto asfaltem. Obecnie most w J znajduje się w ścisłym sercu miasta, ale gdy natknęłam się tam na ojca, mieścina ta była o wiele mniejsza. Przejście łączyło ze sobą dwa sąsiedztwa i nosiło nazwę Daeheungri. Nie mam pojęcia, dlaczego akurat tak je nazwano. Z ciekawości próbowałam kiedyś odnaleźć historię tego mostu, ale w żadnej z opowieści nie było na ten temat wyjaśnienia. Udało mi się jedynie potwierdzić, że zbudowano go w czasie okupacji japońskiej. Pamiętałam, jak w dzieciństwie zdarzało mi się słyszeć, że mosty wzniesione przez Japończyków są najwytrzymalsze. Bezdomni mieszkali w postawionych pod nim szałasach – przechodząc w pobliżu, można było ujrzeć warunki, w jakich żyli. Myli bataty lub ziemniaki w przepływającym tam potoku, wieszali garnki nad rozpalonym ogniem, załatwiali się do wody, a gdy nadchodziły upały, ściągali ubrania i myli się w niej. Po żniwach można ich było spotkać również na polach. Przeczesywali je w poszukiwaniu pominiętych przez rolników ziemniaków, kradli też niezebrany jeszcze ryż. Gdy zapadał zmrok, wyłaniali się spod mostu i zasiadali wokół rozpalonego ogniska, bawiąc się i śpiewając. Wówczas przy drodze unosił się zapach spalenizny. Zimą nie sposób było ich dojrzeć. A to dlatego, że zakładali na siebie wszystko, co mieli, opatulali się każdym możliwym skrawkiem materiału i przeczekiwali mrozy skuleni w głębi. Wraz z nadejściem wiosny w pobliżu mostu rozstawiały się stragany sprzedające kaczki i pisklęta, a bezdomni ponownie wylegali na brzeg, by zażyć trochę słońca. Któregoś razu ujrzałam nabrzmiały brzuch kobiety, która wyszła właśnie nad wodę po długim zimowaniu, a jakiś czas później usłyszałam dobiegający spod przejścia płacz noworodka. Gdy opuszczałam J, cały teren został zrównany z ziemią w związku z trwającymi nad rzeką pracami renowacyjnymi. Ludzie pozbawieni dachu nad głową już tam nie mieszkali. Teraz, kiedy widzę w wiadomościach informacje o osobach protestujących przeciw przymusowym relokacjom, zastanawiam się, jaki los spotkał tamtych bezdomnych. Gdzie się podziali po przepędzeniu spod mostu?
Z początku Daeheungri był jedynym mostem umożliwiającym przejście na drugą stronę przeciętego długim strumieniem J, jednak później wybudowano dwa kolejne w górnej części potoku, w pobliżu miejscowego liceum, oraz dwa w przeciwnym kierunku, łączące nas z dzielnicą Yeonji oraz stacją kolejową. Mimo przeprowadzonej renowacji w czasie ulewnych deszczów rzeczka wylewała, podtapiając tereny poniżej mostów. Zdarzało się, że wzbierała na tyle wysoko, by zalać przejścia. Dotyczyło to przede wszystkim tych wybudowanych później – często znajdowały się pod wodą lub ulegały uszkodzeniu. Po każdych silniejszych opadach słyszałam, że któryś most znów się zawalił. Wiosenne deszcze odcinały przejścia w górnej części rzeki, a letnie tajfuny niszczyły te u dołu. O dziwo jedynie Daeheungri, wzniesiony w czasie okupacji japońskiej, przetrwał wszystkie ulewy. Ktoś chwalił go kiedyś, twierdząc, że jest niezwykle silny i można go uznać za reprezentacyjny most J, a wtedy druga osoba wyraziła sprzeczną opinię – według niej Japończycy wybudowali porządne przejście, bo uważali te tereny za swoje i ani myśleli z nich rezygnować.
To właśnie tam spotkałam się z ojcem.
Jeden koniec mostu prowadził poza obszar miasteczka, drugi natomiast znajdował się na jego terenie. To właśnie tam mieściło się gimnazjum, do którego później chodziłam, remiza strażacka, rynek przy skrzyżowaniu, lokalny urząd, komenda policji czy budynek sądu. Podstawówka dla dzieciaków z naszej wioski znajdowała się na obrzeżach i większość z nas chodziła tam pieszo. Istniało wiele tras, ale każda z nich prowadziła na miejsce. Po przejściu krętej uliczki ciągnącej się od naszego domu i pewnego odcinka utwardzonej niedawno drogi można było iść dalej wzdłuż niej lub odbić w stronę siedziby lokalnych wodociągów. Jeśli akurat się spieszyłam, ruszałam prosto, a gdy miałam trochę czasu, wybierałam okrężną trasę. Poniżej wału pełniącego funkcję tamy znajdowały się pola ryżowe. Wiosną wśród chwastów bujnie porastających te tereny można było natknąć się na kwitnące wilce oraz masę rosnących dziko truskawek. Mogłam wówczas zrywać i pałaszować owoce wmieszane między kwiaty pokryte rosą. Kładłam torbę z książkami na wale i wyciągałam rękę tak daleko, że moje ubranie podwijało się i odsłaniało plecy. Któregoś razu sięgałam dłonią w stronę truskawki, lecz nie zdążyłam jej nawet zerwać, nim zadrapał mnie kolec. Choć widziałam ściekającą po skórze krew, radość towarzysząca wizji wejścia w posiadanie czerwonego owocu to coś, czego mogłam zasmakować jedynie w drodze do szkoły. Czasem nie były jeszcze w pełni dojrzałe, ale czułam, że nadadzą się do zjedzenia następnego ranka. Wówczas skrywałam je za liśćmi. Zasłaniałam je dokładnie pnączami wilców, by inne dzieci kroczące wałem nie mogły ich dostrzec, jednocześnie oznaczając je tak, bym sama zdołała je odnaleźć. Gdy opuszczałam te tereny, nogawki moich spodni były wilgotne od rosy i przesiąknięte pyłem oraz ziemią, co sprawiało, że zaczynały mi ciążyć. Po pokonaniu jakiejś połowy ścieżki pełnej wzniesień można było skręcić w boczną uliczkę ciągnącą się między kolejnymi polami ryżowymi. Prowadziła ona z powrotem na główną drogę, a tam natrafiało się na niewysokie wzgórze wraz z kilkoma grobowcami w postaci kopców. Miejsce to znajdowało się mniej więcej w połowie trasy między szkołą a wsią, więc dzieciaki wracające z zajęć często robiły tam sobie przystanek. Chociaż te nawet podczas odpoczynku nie potrafiły usiedzieć spokojnie – goniły się i popychały, a podczas ucieczki wdrapywały na mogiły, z których zaraz się ześlizgiwały, co doprowadziło do miejscowych ubytków w niebędącej w stanie odrosnąć trawie. Większość lokalnej młodzieży nie musiała już dłużej pokonywać tych dróg po ukończeniu podstawówki. Gimnazjum znajdowało się bowiem w głębi miasteczka, więc jego uczniowie mogli dojeżdżać na miejsce autobusem lub rowerem, a to było równoznaczne z pokonaniem mostu Daeheungri.
Jaka była wówczas pora roku? Sądząc po tym, że według moich wspomnień ojciec nie miał na sobie wówczas ani krótkiego rękawka, ani wyjątkowo grubych ubrań, wiosna musiała ustępować właśnie miejsca latu. A może właśnie to drugie przeminęło i rozpoczęła się już wczesna jesień? Czy rynek był tego dnia otwarty? Most w obie strony przemierzało mnóstwo ludzi. Tłoczyli się na nim ci, którzy próbowali się dostać do miasta, oraz ci, którzy chcieli je opuścić. Z jakiegoś powodu ja też zmierzałam właśnie do centrum, a tata szedł z naprzeciwka. Z początku go nie rozpoznałam, ale gdy dostrzegłam, że to on, stanęłam w miejscu. Po drugiej stronie widziałam ojca. Ogarnęło mnie zmieszanie towarzyszące niespodziewanym spotkaniom z najbliższymi poza domem. W bezruchu patrzyłam, jak zbliża się do mnie. Za młodu był całkiem dobrze zbudowany i wyższy niż przeciętni mężczyźni. Jasna cera sprawiała, że nie przypominał mieszkańca wsi, a prosty nos wprowadzał pewną równowagę na jego twarzy. Nie podnosił głosu jak pozostali ojcowie w tamtych czasach. Gdy przebywał w towarzystwie innych mężczyzn, był tak cichy, że mógł sprawiać wrażenie samotnika. Choć nie mówił wiele, miał wokół siebie licznych przyjaciół. Moje rodzeństwo zwykło nazywać ich „tatkami”. Nawet po tylu latach wciąż pamiętałam ich imiona. Tatko Buk-san, tatko Dae-seong, tatko Nae-chun i tatko Gom-so. Ilekroć wpadaliśmy na nich poza domem, traktowali nas jak własne dzieci. Jeśli któryś z nich jechał akurat rowerem, podwoził nas na miejsce, a gdy spotykaliśmy się przed sklepem, kupowali przekąski, które następnie nam wręczali – kiedy zaś był z nimi ktoś, kogo nie znaliśmy, wypowiadali jednosylabowe imię ojca i informowali, że jesteśmy jego dziećmi. W ich głosach zawsze kryła się ufność i radość, że przyszło im żyć w tym samym świecie, co nasz ojciec. Mężczyzna, na którego natknęłam się tamtego dnia na moście, zdawał mi się jednak zupełnie inny.
Zapadnięte ramiona, narzucona na nie wyświechtana kurtka i wygnieciona koszula wpuszczona w środek luźnych spodni… Gdy pogrążony w myślach ojciec uniósł opuszczoną dotychczas głowę, nasze oczy niemal się spotkały. Pospiesznie uciekłam wzrokiem. To wszystko stało się tak szybko. Ujrzałam przepływającą pod mostem wodę oraz oślepiające promienie słońca, które odbijały się od jej tafli. Zdziwiona faktem, że tak po prostu się od niego odwróciłam, ponownie obróciłam głowę, by go odnaleźć. Nie dostrzegł mnie kroczącej mostem po przeciwnej stronie i znów zatopił się w rozważaniach, zderzając się ramionami z mijającymi go ludźmi. Jego przygnębiająca sylwetka widziana od tyłu wtopiła się w tłum. Wśród innych wyglądał na niesamowicie drobnego i nieznaczącego. Zdawał się pozostawać w tyle, niczym człowiek pogrążony w głębokiej rozpaczy, niepotrafiący znów się podnieść. Pokonał most, skulony. Gdy wmieszał się między przechodniów, stanęłam na palcach, by dalej podążać wzrokiem za jego plecami. Zdawał się utykać, jakby podeszwa w jednym bucie zdarła się szybciej niż w drugim. Świat przede mną zalewały promienie słońca, ludzie, hałasy, cienie i jakieś niezidentyfikowane plamy, a ojciec, będący tylko jednym z punktów w tym tłoku, zniknął z mojego pola widzenia.
Im bardziej się oddalał, tym silniej kiełkowało we mnie poczucie winy, że w tamtym momencie odwróciłam wzrok od nędznej odsłony własnego ojca.
Gdy w pociągu rozległ się komunikat informujący, że zbliżamy się do stacji J, usłyszałam głos córki szepczącej mi do ucha: „Mamo, mamo, już jesteśmy”. Zamknęłam oczy, by zaraz znów je otworzyć. Miałam wrażenie, że czuję na ramieniu jej dotyk. Schowałam rozłożoną przed sobą książkę. Zamierzałam czytać, ale odkąd wyruszyliśmy z Seulu, nawet jej nie tknęłam. „Nasz pociąg wkrótce zatrzyma się na stacji J. Wysiadających podróżnych prosimy o zabranie bagaży i wszystkich rzeczy osobistych. Dziękujemy”. Gdy ponownie usłyszałam komunikat, zabrałam się do ściągania walizki z półki nade mną, ale wtedy raz jeszcze usłyszałam jej głos. „Mamo, uważaj!”, zawołała. Przechodzący obok konduktor wyręczył mnie i sprawnie postawił bagaż na ziemi. Za każdym razem, gdy jadę pociągiem, uderza mnie myśl, że są one coraz lepsze. Tego dnia wsiadłam do wagonu na seulskim dworcu, a kiedy zdjęłam płaszcz i miałam zamiar wrzucić go na półkę, dostrzegłam wieszak zamontowany na takie okazje przy oknie. Haczyki o idealnym rozmiarze wyrastały schludnie przy każdym siedzeniu. Komunikaty również nie były tak hałaśliwe jak kiedyś. Nadawano je cicho, by nie przeszkadzać śpiącym pasażerom. Właśnie dlatego gdy rodzice odwiedzili nas któregoś razu w Seulu, w drodze powrotnej przegapili stację J. Zarzuciłam płaszcz, wziąwszy go z dopiero co odkrytego haczyka, i wyjrzałam przez szybę. Jak długo nie widziałam tego dworca…? Próbowałam sobie przypomnieć, ale nie byłam w stanie podać konkretnej odpowiedzi. Przed oczami przemknęły mi tylko dawne pejzaże J, jednak zaraz zniknęły. Gdy pociąg wjechał na peron, nawet te słabe wspomnienia zupełnie się rozmyły. Dworzec kolejowy w J nie był już tą samą niewielką stacją, gdzie zaraz po przejściu przez bramki wychodziło się prosto na tory. Konduktorzy też nie chodzili już z kasownikami i nie dziurawili po kolei wszystkich biletów okazywanych przez podróżnych. Po skasowaniu karty przechodziło się przez barierki, skąd można było od razu wsiąść do pociągu. W porach przyjazdu i odjazdu kolejnych składów po drugiej stronie roiło się od osób odprowadzających lub czekających na bliskich. Ci, którzy ruszali w podróż, stawali przy torach i obracali się bądź machali na pożegnanie. Obrazy J zachowane w mojej pamięci w głównej mierze ukazywały stan miasta, zanim je opuściłam. Budynek sądu, oddział banku Jaeil, remiza strażacka, szkoła podstawowa na obrzeżach, a także rzeka przepływająca pod mostem, który pokonywałam każdego dnia w drodze do gimnazjum. Gdy nadchodziła wiosna, brzeg obrastały zielone liście kiełkujących irysów i storczyków, by wkrótce rozwinąć swe żółte kwiaty. Póki nie przekroczyłam trzydziestki, często wracałam w rodzinne strony, gdzie zostawiłam rodziców i młodsze rodzeństwo. Darzyłam do miejsce niewinną tęsknotą, bo wyjechałam, nim w mym sercu powstały rany. Nawet gdy najmłodszy brat opuścił dom, by udać się na studia, regularnie odwiedzałam J. Przez długie lata domem był dla mnie budynek zamieszkiwany przez rodziców. To samo czuło moje rodzeństwo – zawsze, gdy któreś z nas mówiło, że było w domu, że właśnie tam jedzie, wiedzieliśmy, że chodziło o J. Kiedy ta miejscowość przestała być już zwykłą osadą i zyskała prawa miejskie, nasza rodzinna wioska nie pasowała do tego krajobrazu. Trasa do szkoły podstawowej wzdłuż nowej drogi wynosiła cztery kilometry, targowisko, na które mama udawała się przed zbliżającymi się ceremoniami na cześć przodków, znajdowało się jakieś cztery, może pięć kilometrów od domu, podobnie zresztą jak moje gimnazjum. Większość dorastających tu dzieciaków chodziła pieszo do podstawówki, a potem uczyła się jeździć na rowerze, by dojeżdżać nim do kolejnej szkoły. Ja też nie byłam wyjątkiem. Odkąd przeniosłam się do Seulu, każdy powrót do domu oznaczał wejście do pociągu na dworcu głównym lub na stacji Yongsan i podróż trwającą trzy lub cztery godziny. Po wysiadce w J musiałam wyjść na skwer przed dziedzińcem i na pobliskim przystanku wsiąść w autobus w kierunku Ibam, Jangseong, Wangrim lub Gochang, przejechać krętą drogę ciągnącą się wśród gór, minąć most i wysiąść przy wjeździe do naszej wioski. Gdy mój przyjazd nie zgrywał się akurat z rozkładem jazdy i musiałam długo czekać, docierałam w nocy lub miałam spory bagaż, zdarzało mi się łapać którąś z taksówek na postoju.
Kiedy ojciec jeszcze jeździł na motorze, przyjeżdżał po mnie na dworzec, jeśli uprzedziłam go wcześniej, że wybieram się do J.
Gdy przechodziłam przez bramkę i udawałam się na plac przed dworcem, ojciec stał przy zaparkowanym motorze z okularami przeciwsłonecznymi na twarzy i kaskiem w jednej ręce. Drugą unosił, by mi pomachać. W tym tłumie dawał w ten sposób znać, że jest właśnie tam. Pamiętam, że za każdym razem przystawałam na chwilę i przyglądałam mu się, bo okulary na jego nosie zdawały się jakieś takie obce. Gdy ponownie zaczynał machać, przekonany, że go nie rozpoznałam, ruszałam w jego kierunku. Przez lata wielokrotnie wyjeżdżał mi na spotkanie, więc pewnie miał wówczas na sobie wiele różnych ubrań, jednak ja zapamiętałam jedynie intensywnie granatową kurtkę. Bez wątpienia zjawiałam się w domu o każdej porze roku, lecz z jakiegoś powodu na myśl przychodziły mi jedynie wizyty przypadające na późną wiosnę lub początek lata. I ta kurtka w odcieniu idealnego granatu – ani za ciemna, ani za jasna. Jej zamek zasuwał się pod samą szyję, a po obu stronach znajdowały się kieszenie, gdzie można było schować dłonie. Ojciec wrzucał moją torbę do zamontowanego na przodzie koszyka, a gdy siadałam za nim, ruszał i sunął przed siebie bez najmniejszego wahania w akompaniamencie ryczącego silnika. Chowałam ręce w kieszeniach prowadzącego taty i z całych sił obejmowałam go w pasie. Gdy oddalaliśmy się od stacji i jechaliśmy w stronę domu drogą wiodącą między polami, moje uszy wyłapywały śpiew ptaków, nos – zapach wody stojącej wśród świeżo posadzonego ryżu, a oczy spoglądały na niebo zasnute białymi obłokami. Oplatałam ramionami jego talię, ale w którymś momencie rzucał: „Złap się mocniej” i przyspieszał. W powietrzu unosił się delikatny zapach benzyny. Wkrótce mijaliśmy lokalny sklep z elektryką, następnie rowerowy oraz obuwniczy i skręcaliśmy w polną dróżkę prowadzącą do wioski. W połowie drogi do domu znajdowało się wzniesienie z mogiłami. Od najmłodszych lat znałam historię o dziecku, które w deszczowe dni lub wietrzne noce wyłaniało się stamtąd i ruszało boso w stronę domostw w poszukiwaniu przyjaciół. Niektórzy wspominali też czasem o zapłakanej kobiecie rozkopującej ziemię i wydostającej się z grobu. Dlaczego bohaterami tych przerażających opowieści są zawsze dzieci lub kobiety? Zawsze gdy z braćmi przechodziliśmy w pobliżu cmentarzyska, przyspieszali kroku i zostawiali mnie w tyle. „Poczekajcie, nie zostawiajcie mnie!”, wołałam, a jeśli to nie pomogło, siadałam przy drodze, wyciągałam przed siebie nogi i płakałam. Ogarniał mnie strach, gdy na karku czułam dotyk czyjejś dłoni. Myślałam wtedy, że nie powinnam była krzyczeć i siadać na ziemi, zalewając się łzami, niezależnie od tego, jak mnie potraktowali. Gdy to sobie przypominam, wciąż ogarnia mnie żal. Zrozumiawszy, jak bardzo przerażają mnie groby, bracia specjalnie mi dokuczali, kiedy je mijaliśmy. Odczuwany wówczas lęk i ból zachowały się jednak w moich wspomnieniach. Za każdym razem, gdy wjeżdżałam do wioski, siedząc z tyłu prowadzonego przez ojca motoru, zerkałam w tamtą stronę i pytałam, czy cmentarz wciąż istnieje. „Istnieje”, odpowiadał niezmiennie, aż któregoś roku oznajmił, że pobliski teren przeznaczono pod zabudowę, więc groby zostały przeniesione. Mimo to ilekroć mijałam tę okolicę, podświadomie obracałam głowę i zerkałam w stronę kopców. Jeszcze mocniej zaciskałam wtedy dłonie skryte w kieszeniach ojca. Z całych sił obejmowałam silne plecy, gdy przejeżdżaliśmy obok. Lubiłam jego głos wypowiadający niesione przez wiatr: „Trzymaj się mocno”. Wiedziałam bowiem dobrze, że zawsze wyda mi to polecenie właśnie w tym miejscu. Nawet po zostawieniu grobów w tyle, trzymałam się, jak mogłam, gdy zwiększał prędkość, a jeśli to nie wystarczało, przyciskałam twarz do jego pleców i spoglądałam przymrużonymi oczami na ciągnące się wzdłuż drogi pola uprawne, a także inne wioski i góry w oddali. Ojciec spieszył do domu po odebraniu mnie z dworca, gdy wracałam do J. Moje włosy, targane wiatrem, leciały w stronę kasku na jego głowie. Siedzące na polach sroki, wystraszone dźwiękiem nadciągającego pojazdu, zrywały się do lotu, odsłaniając białe brzuchy. Kiedy koła podskakiwały na wyboistej ścieżce, jeszcze mocniej zaciskałam dłonie skryte w kieszeniach kurtki. Dzięki silnym plecom ojca, do których przywierałam, nie czułam najmniejszego lęku czy zagrożenia. Powoli przymykałam powieki, czując niemożliwą do wyjaśnienia ulgę.
Na posesję prowadziły dwa wejścia.
Ojciec stał na podwórzu w schludnym ubraniu, jakby gdzieś się właśnie wybierał albo dopiero co wrócił. Jeśli wybrało się trasę naprzeciw magazynu NongHyup7, trzeba było skręcić kilka razy w kolejne alejki i dojść do końca, by znaleźć się przed główną bramą. Można było też odbić nieco wcześniej, w stronę parowu, i obrać ścieżkę prowadzącą do starych wiązowców. Wówczas docierało się do dodatkowej furtki. Wysiadłam z taksówki w pobliżu drugiej z tych tras i ruszyłam do domu, ciągnąc za sobą walizkę. Nieważne, którą bramę bym wybrała, za tym domem nie czekało na mnie już nic innego. Posiadłość należąca do rodziców leżała w samym sercu wioski. Oba wejścia pozostawały niezmiennie otwarte. Sąsiedzi mieszkający przy drodze, którzy chcieli szybko dostać się na ścieżkę do parowu, przechodzili przez główną bramę i wychodzili przez mniejsze drzwiczki z boku podwórza. Działało to również w drugą stronę. Ojciec stał na dworze pogrążony w myślach, więc przeszłam przez boczną furtkę i puściłam ciągniętą dotychczas walizkę, by hałas nie zakłócił jego spokoju. Gdy odgłos toczących się kółek ustał, wokół zapanowała cisza. Ojciec wcale nie dumał, tylko przyglądał się czemuś ze skupieniem. Na co tak patrzył? Zostawiłam bagaż i podeszłam bliżej. Pośrodku podwórka znajdował się ogród otoczony kamieniami. W bezruchu obserwował poczynania motyla krążącego nad hortensjami w pełni rozkwitu.
– Tato!
Dopiero wtedy oderwał wzrok od owada i skierował go na mnie. W pierwszej chwili pomyślałam, że staruszek o smukłej twarzy i zapadniętych policzkach mruga z powodu oślepiających go promieni słońca. On jednak płakał. Łzy spływały po wiotkiej, suchej skórze. Gdy tylko je dostrzegłam, poczułam się tak, jakby ktoś zdzielił mnie obuchem w tył głowy i uciekł, a moja czaszka pękła z głośnym hukiem. Ojciec wyglądał na zmieszanego i niczym mały chłopiec przetarł twarz wierzchem dłoni. Zaszklone oczy nie skupiały się na mnie, tylko za czymś błądziły. Udałam, że nie zauważyłam jego łez, i odezwałam się głośno:
– Na co patrzysz?
Objęłam go w pasie. Wyczułam wątłe kości jego miednicy.
– To ty, Heon? Wróciłaś do domu?
Choć stałam tuż obok, ojciec spoglądał na mnie jak na widmo w oddali.
– Co z taką powagą obserwowałeś?
– Motyla.
– Tego?
Przeniosłam wzrok w miejsce, któremu jeszcze przed chwilą się przyglądał. Ujrzałam stworzenie o białych skrzydłach siadające na krzewie kamelii. Roślina była nią chyba tylko z nazwy, bo przez całą zimę nie wypuściła ani jednego pąka, by zakwitnąć dopiero teraz. Gałęzie pełne intensywnie czerwonych kwiatów otulało słońce. Wiele z nich zdążyło już opaść.
– Tam niżej…– zaczął ojciec, ale zaraz zamilkł.
– Co tam jest?
Spojrzałam, gdzie wskazywał. Motyl znów wzbił się w powietrze i usiadł na stosie kamieni tuż obok hortensji. Czemu ułożyli je tutaj w ten sposób? Nigdzie w pobliżu nie było tak starannie wzniesionego kopca. Zdusiłam cisnące mi się na usta słowa: „Czemu płaczesz przez jakiegoś motyla, tato?”.
– Co tu robią te kamienie? – spytałam.
– Tu ją zakopaliśmy.
Nie odpowiedziałam.
– Tu zakopaliśmy Prawdziulę.
Prawdziula.
A więc tu ją pochowali. Ktoś z rodziny wspominał, że zwierzę odeszło. Patrzyłam tępo na stos kamieni i siedzącego na nim motyla. Wyglądało na to, że ojciec postanowił oznaczyć miejsce jej pochówku. Owad zatrzepotał skrzydłami.
Gdy moja córka wciąż była z nami, miałam w zwyczaju wsiadać do pociągu lub ładować się do auta z miejskimi sprawami, których nie byłam w stanie opanować o własnych siłach, i przywlekać je właśnie do tego domu.
„No już, zostajesz tutaj”, stwierdzałam i wracałam sama do miasta. Zrobiłam tak z dwoma kotami, dwoma psami i papugą. Ojciec postawił domek dla zwierzaków w szopie pełnej narzędzi i sprzętów rolniczych, a następnie wyłożył jego podłogę słomą. Chciałam, by trzymali koty w domu, ale mój plan za każdym razem kończył się fiaskiem. Tata pochodził ze wsi. Uważał, że jeśli wpuszczą je do środka, „sąsiedzi będą gadać”. W zamian przygotował maty, by zwierzaki mogły się bawić i drapać je pazurami. Stworzenia te uwielbiały wspinać się wysoko, dlatego tu i tam ustawił przy ścianach drabiny i obwiązał każdy ze szczebli słomianą liną. Koty jednak wcale nie siedziały w szopie, jak życzył sobie tego ojciec. Wychodziły na zewnątrz i spacerowały po murze otaczającym posesję lub po dachach. Ucinały sobie drzemki na polu albo wskakiwały na persymonę rosnącą na podwórzu. Tak swobodnie przemieszczały się między domami, że trudno było stwierdzić, do kogo tak naprawdę należą. Zwracałam ojcu uwagę, by nie dawał im ryżu ani przystawek, które sami jedli, tylko kocią karmę, a on obruszał się i rzucał: „Toż to nie krowy. Nie potrzebują specjalnej diety”. Mimo to gdy nadchodził czas posiłku, napełniał ustawione w szopie miski przeznaczoną dla nich karmą i nalewał im czystej wody. Twierdził, że po raz pierwszy widział, żeby kupować zwierzakom coś innego niż pasza dla krów, ale kiedy jego pupile wsunęły całe zapasy, wsiadał na motor i jechał do miasta po kolejne porcje. Mama nie kryła zaskoczenia tą postawą, bo przechylała głowę i zdziwionym tonem pytała: „Jedziesz no po karmę dla kotów?”. Twierdziła, że robi dokładnie tak, jak kazałam. „Gdybym ja mu to powiedziała, za nic by się nie ruszył”, mówiła. „Ojciec zawsze cię posłucha”. Za każdym razem, gdy chciała dać mu do słuchu, dzwoniła do mnie. Prosiła, żebym mu powiedziała, że ma mniej pić, żeby nie jeździł tyle na motorze, bo to niebezpieczne, albo żebym zakazała mu na jakiś czas chodzenia do centrum muzycznego w mieście, bo od kilku dni doskwierają mu problemy trawienne. Natychmiast wybierałam numer ojca i mówiłam to, czego życzyła sobie mama. Za każdym razem, gdy zaczynałam prawić mu morały, zrezygnowany odpowiadał tylko: „No dobra”. Tata żył z kotami całkiem dobrze. Zwierzaki wałęsały się beztrosko po okolicy, ale gdy dopadał je głód, wracały do szopy poczęstować się karmą, a kiedy zapadał zmrok, skrywały się tam, by zaznać snu. Mimo to gdy widziałam, jak bardzo zdziczały po opuszczeniu miasta, nie potrafiłam jednoznacznie stwierdzić, czy wysłanie ich na wieś było dobrą, czy złą decyzją. A to dlatego, że po kilku latach niemal zupełnie zniknęły. Pies również nie miał się tutaj najlepiej. Kiedy go przywiozłam, wychodziłam z założenia, że przynajmniej będzie mógł poruszać się znacznie swobodniej niż w stolicy, ale rzeczywistość okazała się daleka od tych nadziei. Gdy rodzice spuszczali go z łańcucha, sąsiedzi bali się przechodzić przez nasze podwórze. Chciałam, żeby koty nie musiały siedzieć w szopie, a pies nie był wiązany, ale dopiero później dotarło do mnie, że na wsi nie było to wcale takie łatwe. Po zostawieniu kolejnego zwierzaka u rodziców przez jakiś miesiąc, może dwa, dzwoniłam do ojca każdego ranka i pytałam, czy koty korzystały z kuwety albo czy psina nie miała za krótkiego łańcucha. Zawsze odpowiadał na wszystkie moje pytania: „Czymś no tam te kupy przykrywają” albo „A ta psina to nie powinna mieć jakiegoś imienia? Co powiesz na Maru?”. Z biegiem czasu moje przywiązanie do zwierząt zostawionych w rodzinnych stronach zaczęło słabnąć, a moje telefony do ojca stawały się coraz rzadsze.
Papugę, którą pochował w ogrodzie, przytargałam z rynku. Chociaż to chyba nie do końca właściwe określenie – należałoby raczej powiedzieć, że to ona podążyła za mną. Rynek Tongin znajdował się jakieś dziesięć minut autem od mojego domu, odwiedzałam tam czasem pewien sklep rybny. Jeździłam do niego, bo sprzedawali śledzie i flądry, których nie mogłam uświadczyć w lokalnym markecie, poza tym ich asortyment był zawsze świeży, a właścicielka na tyle hojna, że często dorzucała coś w gratisie, na przykład garść osłonic jadalnych. Któregoś dnia wybrałam się tam z córką po flądry. Zanim dotarłyśmy do sklepu rybnego, na jednym ze straganów rzuciła mi się w oczy bylica, więc kupiłam worek. Włożyłam go do koszyka i już miałam ruszyć dalej, kiedy spostrzegłam idącego ścieżką ptaka. Papuga? W książkach i na zdjęciach ich ciała i pióra były żółte, zielone lub białe, jednak ta cała była szara, nawet z przodu głowy. W pierwszej chwili pomyślałam, że zaraz znajdzie się jej właściciel, ale zwierzę było samo. Skąd się tu wzięło? Przyglądałam mu się przez chwilę, by zaraz skierować się do sklepu rybnego, ale papuga wciąż za nami podążała. Zachowywała się jak szczeniak. Denerwowałam się, bo nie odpuszczała, dotrzymując nam tempa. Pomyślałam jednak, że wkrótce się odczepi. „Mamo, idzie za nami!”, cieszyła się moja córka. Kiedy kupowałam tłuściutką flądrę i dorsza, ptak siedział u moich stóp. Opuściłyśmy teren rynku, ale on nie dawał za wygraną.
– Sio!
Byłam tak poirytowana, że zaczęłam wołać: „No już, spadaj! Daj nam spokój!”, jakbym w mało elegancki sposób dawała komuś do słuchu. Papuga patrzyła wprost na mnie, jakby chciała coś powiedzieć, lecz nie odleciała. Podążała za nami, póki nie dotarłyśmy do auta zaparkowanego w uliczce na tyłach targu. „Wciąż nas śledzi”, rzuciła córka i wybuchła śmiechem. Cofnęłam się na stragan, gdzie kupiłam bylicę, ponieważ właśnie tam ją spotkałyśmy. Moje towarzyszki poszły moim śladem. Spytałam handlującą tam staruszkę, co zrobić z idącą za nami papugą, a ona zacmokała. Oznajmiła, że ptak błąka się po rynku już od trzech dni. Jej zdaniem nie było mowy, że sam uciekł z domu, podejrzewała, że ktoś celowo zostawił go na rynku. „Czasem zjawiają się ludzie, co to specjalnie psy tu ciągną i zostawiają”, dodała. Spojrzała na mnie i stwierdziła, że teraz chyba ja jestem właścicielką tej papugi. Wcześniej podążała za innymi, ale kiedy próbowali ją ze sobą wziąć, zaczynała dziobać, krzyczeć i zachowywać się agresywnie, nie pozwalała się do siebie zbliżyć. Tylko w stosunku do nas była taka potulna. Dlaczego akurat my? Wpatrywałam się w nią tępym wzrokiem. Musiałyśmy jakoś wrócić do domu. Nie mogłam krążyć tak bez końca po rynku w asyście szarej papugi, z flądrą i dorszem w reklamówce. Próbowałam przyspieszyć i jakoś ją zgubić, gdy wydała mi się bardziej rozproszona, ale nim się spostrzegłam, znów siedziała mi na ogonie. „Mamo, naśladuje cię!”, wołała radośnie córka, także idąc za mną. Ruszyłam biegiem aż do słupa energetycznego w jednej z alejek, nie oglądając się za siebie, lecz i to na nic się zdało. „Mówiłam już, że masz się odczepić!”, krzyczałam nadaremnie. Chciałyśmy ją zmylić i weszłyśmy w tym celu do mięsnego, kręciłyśmy się również po warzywniaku, udając, że mamy zamiar kupić ślaz, by zaraz potajemnie się wymknąć, ale i to okazało się bezskuteczne. Co za uparte ptaszysko, naprawdę obrało mnie sobie za cel…? Ta przygnębiająca myśl sprawiła, że przyśpieszyłam kroku i ruszyłam w stronę samochodu. Gdy otworzyłam drzwi, papuga zdążyła wgramolić się do środka przed moją córką. Tak właśnie poznałam Prawdziulę.
– Dziwna sprawa. Nic no jej wczoraj nie było, a jak żem rano wstał, leżała już sztywna. A jeszcze wieczorem wsuwała z apetytem…
Ojciec bardzo się z nią lubił. To on nadał jej imię. Twierdził, że papugi zawsze mówią prawdę. Myślałam, że to jedna z sentencji, jakich nauczył go dziadek, i chciałam zapytać, co takiego mógł mu zdradzić ten ptak, ale ostatecznie nie wyrzuciłam z siebie tych słów i sama zaczęłam określać ją mianem Prawdziuli.
– Tęsknisz za nią, co?
– Była mi jak przyjaciółka.
W jego głosie wybrzmiewała pustka. Kiedy przywiozłam ją do domu, ojciec zaśmiał się i powiedział: „Teraz mi tu ptaszysko podrzucasz?”.
– To nie zwykły ptak, tato.
– A niby czemu?
– Bo ten potrafi mówić.
– Mówi?
– Dokładnie. Musisz go tylko nauczyć. Jeśli wpoisz mu pewne słowa, będzie je wypowiadać za ciebie.
Ojciec, który nie pozwalał psu czy kotom wchodzić do domu, z jakiegoś powodu powiesił w sypialni klatkę z papugą. Nikt we wsi nie miał nigdy do czynienia z tym ptakiem. Twierdził, że choć mieszkańcy widywali sroki, wróble, szczeciaki, kaczki mandarynki czy kraskówki, nikt nie spotkał jeszcze papugi. Może wychodził też z założenia, że żaden z sąsiadów nie będzie z niego drwił, jeśli zacznie chować w domu właśnie to zwierzę?
Ojciec słuchał tego, co mówili inni, i mocno ulegał ich sugestiom.
Kiedy o czymś usłyszał i zaczynał wypowiedź od: „Ludzie gadają…”, oznaczało to, że coś nie było w jego mniemaniu właściwe i zamierzał się sprzeciwić. Po zostawieniu u niego szarej papugi znów przyszedł czas na codzienne telefony. Ojciec znajdujący się po drugiej stronie słuchawki uczył ją mówić. Odkąd zaczęła nazywać go „tatusiem”, nie odstępowała go na krok. Kiedy usłyszałam to po raz pierwszy, odebrało mi mowę – z ust zamiast słów wyrwało się głuche prychnięcie. Tatuś? Ptak zwracał się do niego w sposób, na jaki ja nigdy się nie zdobyłam. Ojciec zamienił wiszącą w sypialni klatkę na żerdź, ale ilekroć przebywał w budynku, zwierzę spędzało czas na jego ramieniu. Siedząc tam, wcale nie taka mała papuga wołała: „Proszę wejść!”, gdy tylko ktoś się zbliżał. Skończyło się tak, że musiał zabierać ją ze sobą nawet na wizyty u fizjoterapeuty. Gdy pewnego ranka zadzwoniłam do ojca, w słuchawce rozległ się jej chrapliwy, niemal ludzki głos krzyczący: „Dawno się nie widzieliśmy!”. Wystraszyłam się.
– Co takiego? – zapytałam, a ojciec zaśmiał się donośnie.
Jak miłą odmianą było usłyszenie jego rozbawionego głosu. Skoro tak go to rozweseliło, postanowiłam nie mówić nic więcej, jednak papuga zaczęła wypowiadać te słowa za każdym razem, gdy dzwoniłam. Zwierzę przywiezione do J z rynku Tongin przykleiło się do ojca, jakby postanowiło, że już nigdy się nie zgubi. Kiedy kładł się na wznak w łóżku, ona siadała mu na brzuchu, a gdy się obracał, przenosiła się na plecy. Jeśli ojciec wstawał i brał się na przykład do wbijania gwoździ, zsuwała się po jego ramieniu, jakby było ono zjeżdżalnią, po czym przechodziła dalej, by z gracją zasiąść na wierzchu jego dłoni. Za każdym razem, gdy dzwoniłam, nie zapominała, by swym chrapliwym głosem rzucić: „Dawno się nie widzieliśmy!”.
Wzięłam przybitego ojca pod ramię i zmieniłam temat.
– Byłeś gdzieś?
Nie miałam pewności, czy moje pytanie w ogóle do niego dotarło, bo mruknął tylko: „Aha…”, by zaraz dodać, żebyśmy weszli do domu. Ruszył przodem, kierując się w stronę schodków prowadzących do drzwi. Wyglądał, jakby zapomniał, że dopiero co płakał. Pokonanie ośmiu stopni dzielących nas od wejścia zajęło dobre osiem minut. Najpierw postawił lewą stopę na pierwszym z nich, by zaraz dostawić prawą, a potem znów – lewa, a chwilę później prawa. Stałam tuż za nim i tak samo wspinałam się na kolejne schodki. W którymś momencie źle postawiłam nogę i omal nie upadłam. Straciłam równowagę i zaczęłam się chwiać, lecz wtem odniosłam wrażenie, że czyjaś dłoń łapie mnie i podtrzymuje, dlatego spojrzałam za siebie. Biały motyl siedzący na grobowcu szarej papugi, która straszyła mnie swoim skrzeczącym: „Dawno się nie widzieliśmy!”, leciał ponownie w stronę krzewu kamelii.
Z początku myślałam, że to nic takiego. Nawet gdy usłyszałam od siostry, że ojciec płakał, a także gdy sama zastałam go roniącego łzy nad mogiłą zwierzaka, byłam przekonana, że to tylko chwilowe.
Ojciec oznajmił, że nie będzie jadł kolacji. Twierdził, że nie jest w stanie przeżuwać, więc miałam nie gotować ryżu, jeśli sama nie zamierzałam go jeść. Lodówka pełna była przystawek przygotowanych przez mamę przed wyjazdem. W rogu stały dwie butelki gęstego napoju z soi, a obok pojemniki pełne podsmażonego tofu, pokrojonej w paski rolady jajecznej czy galaretówki, a także stalowe naczynie z wywarem na bazie chrząstek wołowych. Dolne szuflady pełne były miękkiego tofu oraz tłuczonych ziemniaków. Wszystkie te produkty dało się rozdrobnić przy pomocy samych dziąseł, a niektóre można było po prostu wypić. Widząc te potrawy, dotarło do mnie, że ojciec faktycznie rozpoczął leczenie stomatologiczne. Białe jak śnieg włosy, których nie farbował, oraz niezwykle wychudzona twarz, zwłaszcza w okolicy policzków, sprawiały, że wyglądał staro jak jeszcze nigdy dotąd. Upierał się, że nie będzie nic jeść, ale kiedy stanowczo powiedziałam, że nie może przyjmować leków na pusty żołądek, wskazał dłonią w stronę blatu. Stała tam mąka z żołędzi.
– To może zrobisz galaretkę z żołędzi?
– A zjesz?
Pokiwał głową. „Że też akurat to…”, pomyślałam zmieszana, chwytając opakowanie proszku. Nie dość, że nigdy wcześniej nie robiłam tej galaretki, to nawet nie zdawałam sobie sprawy, że sprzedają ją w takiej formie. Na torebce widniał napis: „Mąka żołędziowa uzyskana w 100% ze starannie wyselekcjonowanych krajowych zbiorów”, z tyłu zaś nadrukowano grafikę z przepisem. Nie mając innego wyjścia, postąpiłam zgodnie ze wskazówkami. Wyjęłam garnek, wsypałam do niego kubek proszku i zalałam sześcioma miarkami zimnej wody, a następnie zapaliłam gaz. Miałam gotować całość na dużym ogniu, cały czas mieszając, tak? Zawahałam się na moment, niepewna, jak mocny ma być faktycznie płomień, ale zaraz rozkręciłam kurek najsilniej, jak mogłam, i zaczęłam robić kolejne okrążenia przy pomocy trzymanej w dłoni drewnianej szpatułki. Wkrótce mąka zupełnie się rozpuściła i zaczęła gęstnieć niczym klej. Producent zalecał dodanie odrobiny oleju ryżowego i soli gruboziarnistej oraz mieszanie przez jakieś pięć minut, aż całość nabierze intensywnie brązowej barwy. Tego pierwszego nie mieliśmy, dlatego dodałam oleju z soi. Kleik w jednej chwili zgęstniał. Przelałam go do zamykanego pojemnika, by ostygł, a wtedy ojciec poprosił o nałożenie mu porcji do płaskiej miski leżącej wśród naczyń suszących się na zlewie. Przemieszał łyżką gorącą potrawkę z żołędzi i zabrał się do jedzenia. Przecież powinna ostygnąć, by stężeć i przemienić się w sprężysty przysmak. Wyglądało na to, że wcale nie zażyczył sobie galaretki, ale kleiku. W przepisie wspomniano o doprawieniu dania solą, lecz dopiero po fakcie zdałam sobie sprawę, że kompletnie o niej zapomniałam. Ojciec nie poprosił jednak o sos sojowy.
– Jak smakuje? – spytałam.
Jego mina mówiła, że sam nie wie, ale odparł, że od razu mu lepiej, bo napełnił trochę żołądek. Z ciekawości nabrałam nieco na łyżkę, lecz zaraz wszystko wyplułam, gdy tata nie patrzył. Myśl, że zaserwowałam mu coś takiego i miałam odwagę spytać, jak mu smakuje, sprawiła, że wezbrała we mnie gorycz. Było paskudne, wyjątkowo mdłe. Ojciec zjadł kolację w postaci kleiku z żołędzi, zażył garść leków i zadzwonił do mamy. Spytał, czy ma się dobrze. Usłyszałam jej głos. Zaśmiał się, gdy powiedziała, że gdyby tak właśnie było, to nie musiałaby się kłaść w szpitalu. „Śmieszy cię to?”, rzuciła. „A co, mam płakać?”, odparł. Nieświadomie uniosłam kąciki ust w uśmiechu, przysłuchując się ich suchej rozmowie. Doszłam do wniosku, że zrobi się dziwnie, jeśli ja też zacznę się śmiać, dlatego przygryzłam wargi. Gdy zapytał, co mówi lekarz, po jego policzkach znów zaczęły spływać łzy. „Dopiero jutro mnie przyjmują”, rzekła. „A ty znowu ryczysz?”. „Przecie doktór mówił, że mi kanaliki łzowe szwankujo”, tłumaczył się. Matka, która następnego dnia miała iść na badania i spędzała właśnie wieczór u mieszkającego w mieście syna, pocieszała czekającego w J męża. „Z wiekiem musi no człowiek nabrać skóry. Kto to widział tak beczeć bez powodu? Co by ludzie powiedzieli? I co by dzieciaki czuły, jakby cię no zobaczyły? Ja żem zaniemogła, to ty musisz być tera twardy”. „No jo”, mruknął bez przekonania w odpowiedzi. Przypomniała, by pod żadnym pozorem nie zapominał o posiłkach, i spytała, czy wziął już leki. Ojciec przytaknął. Niespodziewanie z jej ust padło moje imię. „Nie łaź ino wszędzie za Heon, tak jak łazisz za mną”, nakazała. Obiecał, że nie będzie. „Tyle w niej bólu…”, zaczęła mama, lecz zaraz ugryzła się w język. Choć nie mogłam jej zobaczyć, wyraźnie wyczuwałam zmieszanie malujące się na jej twarzy, gdy bezmyślnie wyrzuciła z siebie te słowa. Poprosiła, by podał mnie do telefonu, i głęboko westchnęła. Dała znać, żebym spała w jej łóżku, a nie leżała na twardej podłodze w małym pokoju. Już zamierzałam się rozłączyć, kiedy ona zwróciła się do mnie po imieniu i powiedziała: „Dziękuję”.
Ojciec położył się na łóżku w salonie i włączył telewizor.
Nawet nie wiem, kiedy opuścił sypialnię i przeniósł się tutaj.
Otworzyłam drzwi i spojrzałam na puste łóżko mamy. Gdy przyjeżdżałam tu z córką, kładłyśmy się na nim we trzy i rozmawiałyśmy o ojcu. Gdy mała wysłuchiwała opowiadanych przez babcię anegdotek, mówiła: „Naprawdę? Brzmi jak z jakiejś książki!” i nadstawiała uszu. Regał zakrywający ścianę małego pokoju – podobnie jak półki w szopie – uginał się od powieści, które wysyłałam ojcu. Zrobiłam z nimi dokładnie to samo, co z psami, kotami, czy papugą, którymi sama nie potrafiłam się zająć – kiedy zgromadziłam ich tak wiele, że nie miałam już gdzie ich upchnąć, leciały do domu rodzinnego. Niemal wszystkie woluminy w domu w J zostały tu przeze mnie wysłane podczas dwuletniego pobytu w Nowym Jorku. Tata zmontował w jednym z pokojów regał i ustawiał na nim kolejne książki ode mnie. Gdy ja lub któreś z mojego rodzeństwa odwiedzaliśmy rodziców, spaliśmy właśnie w tym pomieszczeniu. Nie wszyscy lubiliśmy czytać, ale żadne z nas nie było jakimś zatwardziałym przeciwnikiem literatury. Ja byłam akurat zadowolona ze zbiorów, bo nie musiałam specjalnie przywozić ze sobą lektury. Świadomość, że w domu czekają na mnie książki, napawała mnie dziwnym spokojem. W pewnym momencie najstarszy z braci zaczął zbierać wycinki wywiadów z okazji premier moich powieści oraz publikowane w prasie eseje mojego autorstwa. Oprawiał je i stawiał na półkach. Nie mogłam narzekać, skoro sprawiało mu to radość. Postanowiłam się cieszyć, że przynajmniej nie zaśmieca nimi salonu. Któregoś razu napisałam na zamówienie tekst pod tytułem Mój ojciec, który również znalazł się na regale. Nad wyraz zadowolony z siebie oznajmił, że przeczytał go tacie. Liczyłam, że krewni nie będą czytać tego, co piszę. Trudno mi dokładnie stwierdzić, z czego to wynika, choć najtrafniejszym określeniem byłby tutaj wstyd. Gdy próbuję sobie wyobrazić, co myślą, widząc, jak własnymi zdaniami odtwarzam i przywołuję z powrotem spędzony z nimi wspólnie czas, robi mi się niedobrze, ogarnia mnie zażenowanie. A także lęk. Bo chwile, które spokojnie mogłyby odejść w niepamięć, przybierają formę za sprawą pisanych przeze mnie słów i stają się prawdą. „I co powiedział?”, spytałam niechętnie, a brat go zacytował. „Każdą drobnostkę pamięta”, miał stwierdzić ojciec. Drobnostkę, tak? Zdarzało mi się samej czytać swoje teksty, by sprawdzić, co mógł mieć na myśli. Gdy przyjeżdżałam do rodzinnego domu i kładłam się spać w małym pokoju, odwracałam oprawione przez brata wycinki, bo czułam się obserwowana przez samą siebie łypiącą ze zdjęć.
Nie mogłam zasnąć, dlatego wzięłam z regału wydanie Tamtych chwil i udałam się z nim do łóżka mamy. Dźwięki dochodzące z włączonego w salonie telewizora były tak głośne, że postanowiłam poprosić ojca o ściszenie, ostatecznie zamknęłam jednak uchylone drzwi i usiadłam na posłaniu, by wlepić wzrok w książkę. Tamtego parszywego dnia gonił mnie termin i dopiero wieczorem zdałam sobie sprawę, że córka miała urodziny. Tego ranka zajrzała do mojego gabinetu i puściła mi oczko, mówiąc: „Powodzenia, mamo!”. Wyszła z domu bez śniadania. Często się to zdarzało. Gdybym nie przypomniała sobie wtedy o jej urodzinach, nie pojechałabym po nią po zajęciach. Gdyby tylko to do mnie nie dotarło…