Xiega Zakazana - Największa mistyfikacja w historii ludzkości - Bart Kenozza - ebook

Xiega Zakazana - Największa mistyfikacja w historii ludzkości ebook

Bart Kenozza

3,8

Opis

Xięga Zakazana to książka o specjalnej strukturze: to powieść sensacyjna z wątkiem solidnej historii, a jednocześnie powieść historyczna z wątkiem sensacyjnym. Tę książkę można czytać na trzy sposoby.

Sposób pierwszy to dać się ponieść temu sensacyjnemu nurtowi ze wszystkimi atrybutami tego standardu – szybka akcja, tajne służby i brutalność pomieszana nieco z romantyzmem. Akcja osadzona w realiach XXI wieku, z udziałem istniejących instytucji, oczywiście wplątanymi w fabułę całkowicie fikcyjnie.

Drugi sposób czytania to detektywistyczne śledzenie przez bohaterów tej powieści zapisów Starego Testamentu. Prowadzą one do zdumiewającej w swej prostocie interpretacji tekstów zawartych w jego pierwszych pięciu księgach. Mimo literackiego przedstawienia całość wnioskowania ma stuprocentowy charakter badawczy i ma wagę rzetelnego, naukowego badania.

Trzeci sposób czytania, to przeniesienie czytelnika w świat historii pewnego małego plemienia zmuszonego w efekcie skomplikowanej intrygi politycznej do migracji i dzięki temu wpisało się na trwałe w historię ludzkości.

Na treść Xsięgi można spojrzeć też i w inny sposób. Jak to jest możliwe, że setki tysięcy badaczy Starego Testamentu nie wpadło na prezentowaną w Xiędze Zakazanej interpretację zapisanych tam zdarzeń? Przecież każdy, kto wnikliwie odniesie się do Pięcioksięgu, jeżeli odrzuci założenie o jego boskim pochodzeniu powinien dojść do tych samych wniosków, co autor Xięgi! Wydaje się, że jest to efekt „oglądania słonia przez ślepców”. Założenie o boskości przekazu spowodowało brak oczywistej refleksji z jednej strony, a z drugiej traktowanie Biblii jako zbioru bajek. Ortodoksyjni badacze zakładali, że wszystko, co tam zapisano, jest prawdziwe (łącznie, że Ziemia jest płaska, lub że Matuzalem żył 650 lat), inna grupa próbuje wytłumaczyć opisane zdarzenia w racjonalny sposób poszukując historycznej prawdy, jeszcze inni poszukują w zapisach „drugiego dna” – ukrytego przekazu. Erich Daniken znalazł w Biblii kosmitów, a starożytny Józef Flawiusz czy współczesny David Rohl na starożytnych zapisach konstruują swobodnie zupełnie wymyślone opowieści.

W tekstach Starego Testamentu badacze poszukują ziaren prawdy licząc na odkrycia miary Schliemanna, który na podstawie Iliady i Odysei odnalazł złote skarby starożytnych Greków. Szereg badaczy wpada w pułapkę zmyśleń autorów Biblii. W efekcie powstają dziwaczne opracowania tłumaczące w pseudonaukowy sposób różne biblijne przypadki. Ilustracją tego mogą być niektóre filmy na Discovery Channel, gdzie poważnie wyglądające osoby wiążą na przykład dziewiątą „plagę egipską” z wybuchem wulkanu na Santorini, lub tłumaczą jak mogło dojść do nadmiernego rozmnożenia się komarów czy żab. Jednocześnie w literaturze dla „zwykłych” ludzi łagodzi się właściwą, koszmarną historię przemarszu plemienia przez pustynię, by bez miłosierdzia zagrabić Obiecaną Ziemię, tłumacząc to pięknie nakazem bożym. Wyraźnie świadomie pomija się drastyczne elementy tej historii zapisane otwartym tekstem przez autorów Pięcioksięgu, podkreśla się natomiast zdarzenia utrwalające obraz „boskiego obcowania” z Ludem Wybranym.

Czytający mogą sami sprawdzić prawidłowość rozumowania przedstawionego w Xiędze Zakazanej i sami dojść do tego, czy słusznym jest podtytuł Xięgi „Największa mistyfikacja w historii ludzkości”…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 366

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (4 oceny)
2
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Berni2201

Całkiem niezła

Ciekawa.
00
tomtok56

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawe spojrzenie na Biblię
00
kubsyl

Nie oderwiesz się od lektury

fajny pomysł
00

Popularność




Opracowanie graficzne i projekt okładkiOficyna Wydawnicza KUBA

© Copyright by Oficyna Wydawnicza KUBA

[email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.

ISBN: 978-83-63703-14-1

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Warszawa 2016 Wydanie I 

Podziękowania

Krystynie B., bez której pomocy książka by nie powstała, Annie B. i Paulinie B. za wnikliwą redakcyjną korektę, a także wspierającym autora przyjaciołom: Annie L., Andrzejowi B., Krzysztofowi B., Maćkowi Sz., Markowi P., Ryszardowi (R.) L., Zbyszkowi R., których pozytywne słowa zachęty dały siłę i wytrwałość, by doprowadzić tę trzecią wersję opowieści do końca.

Przewodnik po książce

Przedstawienie zdarzeń związanych z osobą Mojżesza opiera się ściśle na zapisach w Księgach Wyjścia, Liczb, Jozuego i Powtórzonego Prawa Starego Testamentu i ma wszelkie cechy naukowej interpretacji. Każda osoba mająca w ręku te księgi może zweryfikować przedstawioną w formie beletrystycznej historię tam opisaną.

Fabuła książki jest fikcją literacką. Odniesienia do prawdziwych faktów historycznych i zdarzeń nie mają żadnego związku z postaciami w książce, które są wymyślone. Ewentualne powiązania z rzeczywistymi osobami są przypadkowe.

Nie znaleziono do tej pory żadnych źródeł potwierdzających autentyczność zapisów w pierwszym pięcioksięgu Starego Testamentu, chociaż znaleziono odniesienia np. do nazw geograficznych tam wymienianych.

Teksty pisane kursywą (oprócz wyrażeń z języków obcych) są dosłownymi cytatami z Biblii na podstawie Biblii Tysiąclecia wydanej przez Pallottinum w Poznaniu (2003) i dostępnej w internecie www.biblia.deon.pl, chyba że odnoszą się do innych tekstów źródłowych, ale wtedy mają odniesienie do źródła.

Teksty wypowiedzi bohaterów starotestamentowych zapisane pismem prostym są zmyśleniem.

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
własność wydawcy

Prolog

Widok z tarasu hotelu Raphaél był wspaniały, podświetlona kopuła Bazyliki św. Piotra na tle ciemnego nieba prezentowała się niezwykle dostojnie. Przy stoliku, pod palmą w szerokiej donicy, tuż obok ażurowej barierki, siedziało trzech mężczyzn, wyraźnie delektując się zarówno widokiem, jak i daniami wykwintnej włoskiej kuchni, jaką szczyciła się restauracja Bramante. Jednak rozmowa przyciszonymi głosami nie wskazywała, by mężczyźni ci delektowali się też tą chwilą ich życia.

– Drogi Samuelu – mówił szczupły brunet w przyciemnionych okularach, zwracając się do siwowłosego sześćdziesięciolatka – nasza akcja dała rezultaty. To te głupawe filmy, mające tyle wspólnego z tekstami Starego Testamentu co wielbłąd z koniem, kształtują coś, co pięknie nazywamy świadomością historyczną. Wszystko inne to paplanie jajogłowych naukowców, których i tak nikt nie rozumie.

– Oczywiście – włączył się do rozmowy trzeci z nich, postawny blondyn w rozpiętej niebieskawej koszuli – kanon jest prosty. Bóg wytyczył drogę, na tej drodze pokazał swoją potęgę, a po co wczytywać się w teksty, które w dodatku rozmydlone są wyliczaniem rodowodów, precyzyjnymi opisami dziwacznych konstrukcji, a ewentualne fakty umieszczone są jak rodzynki w cieście bełkotu.

Siwowłosy osobnik nazwany Samuelem przywołał kelnera i za chwilę pojawił się przed nim kryształowy kieliszek zamrożonej wódki. Dopiero gdy wychylił go jednym haustem, odezwał się:

– Panowie. Jest oczywistością, że należy zabrać się za likwidację szkód, a rozpamiętywanie porażek służy tylko temu, by błędów w postępowaniu nie powtórzyć. Masz rację, Sylvio, że nic się nie stało, bo ciemny lud nie jest zainteresowany zastanawianiem się nad podstawami wiary ani podstawami naszej cywilizacji.

Zwrócił się do pierwszego rozmówcy:

– Jedyny kłopot w tym, jak utrudnić dostęp do niesłusznej wiedzy młodym. To nowe pokolenie zacznie czytać w internecie za dużo i zacznie dochodzić do niesłusznych wniosków. Już wolę, żeby oglądali sobie porno, a potem się z tego spowiadali, niż uważali, iż należy im się wytłumaczenie, czemu piękny i klarowny budynek wiary stoi na zmurszałych fundamentach.

Ten wskazał w kierunku kopuły bazyliki.

– Spójrzcie, tam pod tym dachem działy się rzeczy naprawdę straszne. Historia papieży to też ciąg walk o władzę i pieniądze. Walk nieprzebierających w środkach. Czy jednak epoka Borgiów coś zmieniła, jeżeli chodzi o wiarę? Zresztą są oni najlepszym przykładem manipulowania historią – czytaliście zapewne książkę Geralda Meyera Borgiowie, wywracającego do góry nogami tak zwaną prawdę o papieżu Aleksandrze? Ludziom potrzebny jest spokój, istotna jest wiara, co się z nimi dzieje i co się z nimi stanie po ich śmierci, nieistotny jest natomiast sens tego, w co wierzymy. Wiara jest im potrzebna, bo co by było, gdyby ją stracili?

Siwowłosy też spojrzał na oświetloną kopułę.

– Obym się mylił. Sprawdziliśmy, jak na to wszystko reagują nasi ortodoksi. A tutaj panuje pełen spokój. Oni WIEDZĄ, jak było i nie potrzebują żadnych zmian. Jak Amisze. Akceptują asfaltowe drogi, lecz nie używają telefonów. Wiara jest czymś rzeczywiście specyficznym. Nie ma nic wspólnego z rzeczywistością i racjonalnością. I może to i dobrze…

Mężczyzna w niebieskawej koszuli uśmiechnął się.

– Nasze analizy wypadły podobnie. Amerykanie przełknęli kompletnie bezsensowne książki Browna, przełkną też z tym samym zainteresowaniem książkę opartą na faktach. Masz rację, Sylvio, ciemny lud nie jest zainteresowany oświeceniem, bowiem jest ciemny. Czyli jak zwykle – mądrego nie trzeba przekonywać, a głupi i tak nie zrozumie.

Siwowłosy wychylił następną wódkę przyniesioną przez kelnera.

– No cóż, nic się takiego nie stało. Zwrócono mi uwagę, bym był bardziej uważny, ale to wiem sam. A co do ratowania cywilizacji… to będziemy dalej w kontakcie…

1. Jacht (dwa miesiące wcześniej)

Po nocnym, gwałtownym wietrze pozostała lekka bryza. Słońce powoli wysuwało się z morza, woda lśniła i iskrzyła się łagodnymi odblaskami. Wszystko w należytym porządku. Żagle zrefowane, dziób rozcinał fale, kierunek utrzymany.

Artur sprawdzał wiązania masztu. Spojrzał w górę na lewy saling. Zaniepokoiło go, że antena jest lekko przechylona. Trzeba będzie włazić na maszt. Najpierw jednak kawa.

Czajnik syczał, Artur wyłączył go i wyjął z szafki słoik z nalepką Jacobs. Nigdy nie używał łyżeczki, precyzyjne dozowanie kawy podejrzał dawno temu u wuja Leona. Wuj zawsze przechylał słoik, a następnie okręcał go tak, by kawa przesypywała się wewnątrz, a potem wąską strużką spadała na dno kubka.

Wyszedł na pokład i usiadł na nadbudówce. Kubek z kawą postawił obok siebie. Wreszcie spokój. Noc nie była zachwycająca, jacht podskakiwał na falach, gdzieś niedaleko musiało porządnie wiać. Co chwila musiał sprawdzać, czy zrefowany fok daje radę. Wstające słońce sygnalizowało, że może być upał.

Kawa była za mocna, jednak za dużo wsypał. Spojrzał do góry: no tak, trzeba wejść.

Nałożył miękkie skórzane rękawiczki – jego ręce, osoby zajmującej się na co dzień odczytywaniem tekstów staro-egipskich, nienawykły do wspinania się po masztach. Lubił samotne żeglowanie, a jacht szefa – mały 32-stopowy Swan – spisywał się bardzo dzielnie. Jego szef, obywatel Cypru, pracował jako niezależny konsultant w muzeum w Kairze. Najął Artura po półgodzinnej rozmowie podczas konferencji w Aleksandrii. Potrzebował takiej osoby. Młody entuzjasta uwielbiający siedzenie przy komputerze i produkowanie wymyślnych programów rozszyfrowujących hieroglify. Artur, widząc dla siebie szansę rozwoju naukowego i interesujących zarobków, przeniósł się na Cypr. Zamieszkał ze swoim sprzętem komputerowym i programami w Pafos. Obecnie miał chwilę odpoczynku w robocie. Dotąd nie przeczytano części skanu papirusu, nad którym pracowali. W Kairze trwała rewolucja, muzeum było zamknięte, łączność zerwana. Flauta w robocie.

Szef, korzystając z czasowego przestoju, pojechał do Nikozji odwiedzić swoją kochankę. Żonie powiedział, że wypływa jachtem na trzy dni, a Artur, zamiast tylko przestawić jacht na inną marinę, wypłynął penetrować Morze Śródziemne.

No trudno, trzeba wejść na maszt. Szybko i sprawnie wspiął się do góry. Ha, sztormowa pogoda, zawirowania, antena skrzywiona, puścił popnit. Trzeba to zapisać w dzienniku pokładowym i po powrocie poinformować bosmana, niech sprawdzi.

Jacht kołysał się lekko na falach, słońce odbijało się w morzu. Zmrużył oczy i wtedy zobaczył TO.

Niedaleko płynęła jakaś łódź. Nie widział dobrze szczegółów, ale było w niej coś dziwnego. Trzymając się jedną ręką wanty, osłonił oczy. Tak, maszt był chyba złamany. Zwinnie zsunął się, zszedł po schodkach do kabiny, zawiesił na szyi lornetkę i po chwili był już z powrotem, przyciskając ją do oczu. Nic nie widział. Cholera, przecież trzeba zdjąć osłony. Wyregulował ostrość. Tak, jacht ma złamany maszt, na pokładzie ktoś leży. Zwiększył przybliżenie. Półnagi mężczyzna, leżący na pokładzie, nie ruszał się. Słońce oświetlało go od drugiej strony, nie widział jego twarzy.

Artur zszedł z masztu, szybkimi ruchami zrzucił fok, już w kabinie uruchomił silnik. Za chwilę jacht sunął w kierunku rozbitka.

Manewrując, zbliżył się na odległość dwudziestu metrów.

– Hey, do you need help? – zawołał. – Hello? Do you need any help?

Mężczyzna wyraźnie się poruszył, ale chyba nie miał siły nawet podnieść ręki.

Dopłynął do uszkodzonego jachtu, wywiesił odbijacze i rzucił małą kotwiczkę na linie. Kotwiczka zaczepiła o reling, Artur powoli ściągnął linę, zamocował na knadze, wyrzucił dryfkotwę, umocował, przeszedł na dziób, zrobił pętlę z linki i zaczepił o knagę obcego jachtu. Zbiegł do kajuty, chwycił pudło z apteczką i dopiero wtedy przeszedł na drugi jacht. Podszedł do mężczyzny.

Mężczyzna otworzył oczy. Patrzył na Artura trochę nieprzytomnie, ale po chwili wzrok mu się wyostrzył. Poruszył głową i z wyraźnym wysiłkiem wyszeptał:

– Water… Please…

Artur zostawił apteczkę na pokładzie. Przeskoczył na swój jacht, by za chwilę wrócić z plastikową butelką wody. Odkręcił nakrętkę i przytknął butelkę do ust mężczyzny.

Mężczyzna wypił łyk, potem drugi. Obrócił się, wsparty na łokciu. Wtedy Artur zobaczył kałużę krwi.

– Wezwę helikopter przez radio. – Artur ułożył go wygodniej. – Potrzebujesz natychmiastowej pomocy.

Twarz mężczyzny stężała.

– Nie – wyszeptał.

„Nie”. Gdyby mógł, pewnie by to „nie” wykrzyczał.

– Żadnego helikoptera, i tak umrę. – Chwycił Artura za rękę. – Kim jesteś?

Mimo słabości mówił z wielką mocą, a przy tym ściskał jego dłoń tak silnie, że Artur czuł się zniewolony.

– Jestem Polakiem. – W tych okolicznościach nic lepszego nie przyszło mu do głowy. – Jestem archeologiem, lingwistą… Pan potrzebuje pomocy, wezwę helikopter!

– Nie waż się. – Mężczyzna wciąż zaciskał dłoń na jego przegubie. – Słuchaj uważnie, nie mam wyboru. Allah ciebie tu zesłał, niech reszta będzie według Allaha. To jego wola. Muszę Mu się poddać. Dasz świadectwo. Przysięgnij, że to zrobisz, przysięgnij na Allaha.

Artur wpatrywał się w błyszczące oczy mężczyzny, które jakby go hipnotyzowały.

– Jestem katolikiem – powiedział.

Mężczyzna dalej wpatrywał się w niego.

– Allah jest jeden, twój Bóg to też Allah, a Abraham, Mojżesz i Jezus to Jego prorocy – wychrypiał z trudnością. – Tylko inaczej Go nazywasz… przysięgnij… szybko.

– Przysięgam – powiedział Artur jak w transie.

– Powiedz: „Na Allaha”.

– Na Allaha – powtórzył Artur machinalnie.

Mężczyzna jakby się odprężył, a potem zaczął mówić głośniejszym szeptem:

– Słuchaj i wykonaj to, co będzie konieczne. Allah cię tu przysłał, czy tego chciałeś, czy nie. On mnie zaraz zawoła, a ty wypełnisz misję. Słuchaj i nie przerywaj. Tam na dole jest pudło. Przenieś je na swój jacht. Jest twoje. W środku jest złoto i jad węża. Nie skuś się złotem, bo jad węża cię zabije. Ocal to, co jest w pudle. Ocal! I daj świadectwo. Allah cię przysłał, byś dał świadectwo. Tylko tak, by cię nie zabił jad, i żeby nie skradli złota. Świat ducha jest w twoich rękach.

Mężczyzna zachrypiał, uścisk jego dłoni nieco zelżał.

– Ja umieram. Zostaw jacht, ktoś go znajdzie. Zabierz tylko skrzynię. Daj świadectwo!

Artur widział ból umierającego. W miejscu prawie zakrzepłej krwi, na prawej części brzucha mężczyzny, pojawiła się nowa okrągła plama średnicy pestki wiśni.

– Pan potrzebuje pomocy, przywołam helikopter – powtórzył jeszcze raz.

– Przysiągłeś na Allaha, zrób, co mówię. I tak mnie zabiją, wyjąłem ze skarbca to pudło, nie jest w rejestrze, gdyby je otworzyli, zniszczyliby je. Jest teraz twoje. Daj świadectwo prawdzie. Pamiętaj, przysięga zobowiązuje, weź pudło, zostaw wszystko i uciekaj. Uciekaj jak najdalej. Nie mów nikomu, bo cię zabiją. Uciekaj. Otworzysz je, jak będziesz gotów. Dasz świadectwo, ale przedtem nie mów nikomu. Nie wcześniej, niż będziesz gotów. Nikomu!… Bo cię zabiją.

– Kto ma mnie zabić? – Artur poczuł, że dłoń mężczyzny się otworzyła, ręka bezwładnie opadła na pokład. Na rękawiczce został krwawy odcisk kciuka.

– Szukają mnie, szukają złota i jadu. – Mężczyzna wpatrywał się w oczy Artura. – Weź to, uciekaj, nie mów nikomu, dopóki nie będziesz gotów… Gdy będziesz gotów, daj świadectwo. Allah cię przysłał, przysięgałeś na Allaha.

Jachty przesunęły się tak, że wschodzące słońce padało na twarz umierającego. Z jego ust wydobył się nieartykułowany charkot, a potem Artur usłyszał: „Allãhu Akbar, fee amman Allãhu Akbar”.

Mężczyzna spojrzał na niego raz jeszcze i wychrypiał:

– Wysłańcu Allaha, weź pudło i uciekaj, zabiją cię, słońce wzeszło, oni cię zobaczą. Weź je i daj świadectwo. Przysięgałeś…

Jego wzrok znieruchomiał. Krew z okrągłej rany na brzuchu wypłynęła powoli jak lawa z małego wulkanu, po czym powoli zastygła. Oczy tępo wpatrywały się w słońce. Mężczyzna nie żył.

Artur stał nad nim. Pod wpływem nagłego strachu poczuł ucisk w żołądku. Co jeszcze mógł zrobić? Człowiek nie żyje, ale mówił serio. Zmarł od kuli. Ktoś go zabił. Ktoś go ścigał. Wziął jakieś pudło. Ja jestem świadkiem. Ktoś tego szuka. Jeżeli nie znajdą, będą szukać mnie.

Zszedł do kabiny. Na podłodze leniwie przelewała się woda. Kabina była obszerna. Z lewej strony na kanapie leżała kobieta w wizytowej zielonej sukni. Na jej szyi pysznił się złoty wąż, wykonany z przeplatających się nitek. Oczy węża stanowiły dwa iskrzące się duże rubiny. Czarna nieregularna plama na połyskliwym materiale sukni zaczynała się pod lewą piersią, a kończyła kilkoma strumieniami na jej spodzie. Oczy kobiety były otwarte, co potęgowało horror.

Artur zamarł. Dotąd nigdy nie oglądał trupów. Kiedy zginęli jego rodzice, krewni oszczędzili mu widoku ich pokiereszowanych ciał. To był koszmarny wypadek.

Na kanapie po prawej stronie leżała skrzynia wykonana z aluminiowej blachy z wiekiem precyzyjnie oblepionym szarą błyszczącą taśmą. Skrzynia miała uchwyty po obu stronach.

W kabinie było cicho. Artur słyszał tylko, jak dudni jego własne serce. Niemal zaczął się krztusić. UCIEKAĆ – wspiął się szybko po trapie. Morze było spokojne. Już miał przeskoczyć na swój jacht, ale jednak zerknął na zmarłego mężczyznę. Ciało ułożyło się nieco inaczej, głowa przesunęła się i teraz jego szklany wzrok był wbity w Artura. Usłyszał, jakby w środku głowy, jego ostatnie słowa: „Wysłańcu Allaha, weź to i uciekaj… daj świadectwo…”.

Zdecydował się szybko. Wrócił, przeniósł skrzynię do swojej kabiny – nie była ciężka – zdjął kotwiczkę z relingu jachtu ze zwłokami, odczepił drugą linkę, wciągnął dryf-kotwę, włączył silnik i odpłynął, kierując się z powrotem na Cypr.

Po jakichś dwudziestu minutach, kiedy tamten jacht zniknął za horyzontem, podniósł fok, potem grot. Wiatr wiał w dobrym kierunku. Skrzynię w kabinie przykrył pledem. Opanowały go silne mdłości, ale kiedy pochylił się nad relingiem, nie mógł nawet zwymiotować. Zszedł do kabiny, wyciągnął z barku butelkę Glenfiddich i pociągnął prosto z szyjki potężnego łyka. Alkohol stopił nieco lód w żołądku.

Słońce zachodziło. Wreszcie szerokie wejście do małej zatoczki portu jachtowego w Pafos. Silnik cicho mruczał. Jeszcze parę minut i jacht stał na swoim miejscu. Nikogo nie było na molo, wszyscy prawdopodobnie pili wino w okolicznych knajpkach – przecież była sobota. Artur zamknął na klucz kabinę i za chwilę maszerował pomostem w kierunku nabrzeża.

* * *

Helikopter z napisem „Coast Guard” powoli schodził nad opuszczony jacht. Na końcu zwisającej liny łagodnie dyndał ratownik ubrany w jaskrawoczerwony kombinezon. Gdy dotknął stopami pokładu, wyczepił się z liny. Podszedł do martwego mężczyzny, potem zajrzał do kabiny. Włączył mikrofon przymocowany na cienkim pałąku do hełmu.

– Są dwa trupy, jeden to ten Ahmed, leży na pokładzie, drugi trup w kabinie. To pewnie Sheila. Na pierwszy rzut oka zmarli z upływu krwi… jednak ktoś ich trafił…

W słuchawce usłyszał:

– Okej, szukaj ładunku.

– Na wierzchu nic nie widzę.

Podszedł do dziobu i otworzył drzwi, za którymi była dodatkowa koja.

– Na dziobie też niczego nie ma.

Zaczął metodycznie przeszukiwać kabinę, wreszcie wyszedł na pokład i otworzył pokrywę silnika.

– Żadnego cargo – stwierdził.

– Musi być, widziano, jak wnosił skrzynię na pokład.

Ratownik wszedł ponownie do kabiny i przyjrzał się dokładniej prawej koi.

– Na koi są odciski o wymiarach, które odpowiadają opisowi. Prostokąt. Dwie na trzy stopy. Ktoś musiał zabrać skrzynię.

– Shit – usłyszał. – Wracaj.

– Co z trupami? – zapytał.

– Nie twoja ani nasza sprawa, wracaj. – Głos w słuchawce był perfekcyjnie obojętny.

Ratownik odwrócił się do ciała zmarłej kobiety, sprawnie zdjął jej naszyjnik i ściągnął z palców dwa pierścionki.

– Nie będą ci już potrzebne – powiedział.

Wyszedł na pokład i nachylił się nad zwłokami mężczyzny. Popatrzył na wypukłą kieszeń spodni. Zanurzył dwa palce w kieszeń i wyciągnął portfel. Nie przeglądając, wsadził go do zamykanej na rzepy kieszeni przy prawym udzie. Lina zakończona hakiem zbliżyła się do jachtu. Mężczyzna zgrabnie złapał hak, wpiął do zaczepu przy szelkach i za chwilę znowu zwisał jak pająk z oddalającego się od jachtu helikoptera. Jacht, kołysząc się niezgrabnie na falach, stawał się coraz mniejszy.

Helikopter zwiększył prędkość, kierując się w stronę Hajfy.

2. Cypr dzień pierwszy, wieczór

Artur patrzył na przykrytą kolorową makatą ławę, umieszczoną pod oknem. Makata była w czerwone, białe, niebieskie i żółte pasy i sięgała do podłogi. Pod ławą, na podłodze, schowana była skrzynia przewieziona jego nissanem. Podjechał na przystań tuż po zmroku, skrzynię wyniósł z jachtu owiniętą w tę właśnie makatę. Potem wprowadził nissana tyłem na malutkie podwóreczko domu, w którym mieszkał, przy ulicy Afrodyty.

Mieszkanie było małe, ale wystarczające – wyposażone w szybki internet, i to było najważniejsze. Jego szef mieszkał niedaleko, przy ulicy Minoos. Pracowali niezależnie, każdy we własnym mieszkaniu, szef oszczędzał na wynajmie wspólnego biura. Arturowi to nie przeszkadzało, pracować mógł wszędzie, a tutaj miał to, co potrzeba, odpowiedni komputer, dwa 25-calowe monitory i jeden większy ekran 42 cale, duży skaner A3 i wielką kolorową drukarkę.

Co jest w skrzyni? – zastanawiał się. Zbyt lekka jak na wypełnioną złotem. Co on mówił o jadzie węża? Trudno, trzeba zaryzykować.

Wstał, sięgnął po duży nóż bowie, wyprodukowany przez Elk Ridge. Chłopięce marzenie o traperach, Indianach, oprawianiu zwierzyny i walce z nożem w ręku. Ostrym jak brzytwa końcem przeciął szarą taśmę wokół wieka skrzyni. Spróbował je podnieść. Ku jego zdziwieniu otworzyło się bez oporów. W środku umieszczone było typowe tekturowe pudło do przechowywania archiwalnych dokumentów. Między bokami pudła a ściankami aluminiowej skrzyni włożone były kawałki styropianu.

Usunął styropian z wierzchu pudła i zdjął pokrywę. Wewnątrz znajdowały się ciasno upakowane zawiniątka w formie walców oraz prostokątne pakiety wielkości listowych kopert. Delikatnie wyciągnął jedno z nich. Granatowa mocna tkanina, która kryła zawartość, była pośrodku sklejona zwyczajnym kawałkiem plastra 3M.

Położył zawiniątko na stole. Podważył nożem plaster spinający opakowanie, a potem ostrożnie je rozwinął. Na prostokątnym kawałku materiału leżała szpula z nawiniętym na nią papirusem.

Szpula nie miała żadnych oznakowań. Po prostu szpula. I papirus… złoto.

Usiadł i nieruchomo wpatrywał się w szpulę. Bez wątpienia autentyk. Ile tego jest? Zajrzał do skrzyni. Na oko parędziesiąt zawiniątek i pakietów. Całość warta kilkanaście milionów dolarów, a poza tym – bezcenne.

Żadnych sygnatur. Pudło znaleziono na eksterytorialnym akwenie. Nie w Egipcie. Ktoś je przekazał. Umierający powiedział: „Są twoje”. Umierający powiedział: „Nie jest w rejestrze”.

Jeżeli nawet odda je do muzeum, znaleźne wyniesie parę milionów.

Gdzie jest jad?

Bardzo powoli, z pietyzmem, odwinął kawałek zwoju. Hieroglify były czyste i wyraźne. Zawinął zwój z powrotem i włożył do pudła, przykrył pokrywą i zamknął wieko skrzyni.

Co robić? Szef natychmiast zagospodaruje to dla siebie. Trzeba wywieźć skrzynię z Cypru do Polski, tam się zastanowi, co robić dalej. A co teraz?

Wsunął skrzynię pod ławę, poprawił makatę i w tym momencie zadzwonił telefon. Podskoczył, jakby obok wybuchła bomba.

Spojrzał na wyświetlacz: Lea, czyli Leandra, żona szefa.

– Witaj, Arti, przepraszam, że tak późno, ale wiem, że pracujesz w nocy – mówiła po grecku. – Czy Dioni jest u ciebie?

Jezu – tylko spokój. Przecież Dionizjos, jego szef, powinien już wrócić z bunga-bunga w Nikozji. Wprawdzie Artur postawił jacht na przystani wcześniej, niż było umówione, ale nikt nie powinien o tym wiedzieć.

– Nie, Lea, on tu nie przychodzi, pewnie poszedł na wino i zaraz będzie. Czy jacht jest w porcie?

– Skąd mogę wiedzieć? – Była wyraźnie zdenerwowana. – Jakiś człowiek dzwonił przed chwilą i pytał o skrzynię, którą przywiózł Dioni. W ogóle go nie było i nikt żadnych skrzyń nie przyniósł, a facet powiedział, że przyjedzie ją odebrać. Wiesz coś o skrzyni, Arti?

Zimna łapa zacisnęła się na żołądku, tak samo jak tam, na jachcie. Siląc się na obojętność, prawie swobodnie powiedział:

– Nic nie wiem, by miał coś przywozić. Na pewno zaraz przyjdzie i wszystko wyjaśni.

Dłoń trzymająca słuchawkę stała się mokra od potu.

– Okej – usłyszał. – O, chyba jest, idę otworzyć, dzięki. – Rozłączyła się.

Artur poczuł, że koszula przylepiła mu się do pleców. Popatrzył jeszcze raz na przykrytą makatą skrzynię. Przeszedł do kuchni, przesunął mały stół, odwinął winylową wykładzinę na podłodze i odsłonił klapę do piwniczki. Potem zniósł skrzynię na dół i poustawiał sprzęty tak, by ją zamaskować. Upewnił się, że wszystko wygląda na totalny rozgardiasz. Wyciągnął ze schowka przy kuchni odkurzacz, wyjął worek i obsypał całość jego zawartością. Pył pokrył równo poprzesuwane przedmioty oraz drewniane schodki. Zamknął klapę, pobrudził jej wierzch i położył z powrotem wykładzinę, przysunął stół, jeszcze raz resztką z worka opylił wszystko, wstawił odkurzacz do schowka i dopiero wtedy drżącymi rękoma odkorkował butelkę czerwonego wina.

Z napełnionym kieliszkiem wrócił do pokoju, usiadł w fotelu naprzeciw ekranu i patrzył tępo na zmieniające się fotografie wnętrza jaskiń, które podawał screen saver. Nagle poderwał się i przejechał dłonią miejsce, gdzie stała skrzynia. Makatkę w pasy złożył na ławie. Wyszedł do samochodu i zajrzał do środka. Nie było żadnych śladów po skrzyni. Wrócił do pokoju i sięgnął po telefon. Nacisnął klawisze, wybierając numer domowy szefa. Usłyszał sygnał. Jeden, drugi, trzeci. Po siódmym odłożył słuchawkę. Zauważył, że drżą mu ręce, dopiero gdy nalewał wino z butelki.

Kto mógł pytać o skrzynię? Skąd ten ktoś wiedział, że jacht przypłynął? Ten ktoś myśli, że to szef był na jachcie i ją przywiózł – pytania pojawiały się, ale nie pojawiały się odpowiedzi. Telefon milczał.

3. Cypr dzień drugi

Turystka w krótkich szortach i luźnej bluzie siedziała na metalowej ławeczce koło prysznica i dygotała. Poranne słońce nagrzało już plażę, a morze w sezonie zawsze było ciepłe. Na plaży, w obszarze ograniczonym żółtą taśmą z powtarzającymi się napisami Polise, literami łacińskimi i greckimi, poruszało się kilkoro ludzi. Na zewnątrz taśmy stało jeszcze kilka osób przy dwóch oznakowanych policyjnych samochodach.

Obok turystki, ładnej blondynki o typowej angielskiej urodzie, przykucnęła policjantka w granatowej spódnicy i białej mundurowej bluzce. Z ich ławeczki widać było leżące na płachcie ciało. Policjantka objęła ramieniem dziewczynę.

– Już dobrze, już dobrze…

Dziewczyna chlipnęła.

– Ale… ale ja w niego wdepnęłam, ja naprawdę nie chciałam, ja tylko biegłam…

– Uspokój się, wszystko jest w porządku, nic się nie stało, byłaś bardzo dzielna, wszystko w porządku…

Do obu kobiet podszedł starszy mężczyzna w niebieskiej koszuli z krótkim rękawem.

– Porucznik Papadopulos – przedstawił się blondynce. – Parę pytań i jest pani wolna. O której godzinie wybiegła pani na plażę?

– Jak zwykle, około piątej trzydzieści. – Dziewczyna starała się być rzeczowa. – Przebiegłam tam, do tej łodzi, a potem wróciłam i kiedy biegnąc, nadepnęłam to miejsce, usłyszałam takie puf i noga ustawiła mi się inaczej niż na piasku…

Nagle poderwała się z ławki, złapała za rurę prysznica i zgięta zwymiotowała. Policjantka podeszła do niej i przytuliła ją, po czym puściła mały strumień wody. Dziewczyna nabrała w ręce wody i przepłukała usta, a potem obmyła twarz.

– Odprowadzę cię do hotelu – powiedziała policjantka. – Starczy tego – rzuciła do porucznika.

Nagi trup wsuwany był właśnie do czarnego worka.

* * *

Artur obudził się wcześnie. Na monitorze ciągle pojawiały się zdjęcia jaskiń. Po powrocie z łazienki usiadł przy komputerze i szybko zaczął pisać na klawiaturze. Otworzył datownik, przesunął datę o dwa dni i wysłał cztery maile, zmieniając godziny. Potem skomponował kilka dużych plików tak, by ustawione były datami w czasie jego przejażdżki jachtem. Kiedy z powrotem ustawił właściwą datę i godzinę, była już siódma rano.

Narzucił lekką koszulę, wziął kolorowy koszyk i wyszedł z domu, kierując się do pobliskiej piekarni, w której był stałym gościem. Piekarz był grubym, zapracowanym człowiekiem. Sam piekł bułki i sam je sprzedawał. Zwykle z rana bywał najbardziej zajęty, bo okoliczni mieszkańcy świeże bułki Aleksa traktowali jako obowiązkowy składnik śniadania.

Artur zauważył w sklepie znajomą twarz, sąsiada z naprzeciwka. Zwykle spotykali się w piekarni o tej samej porze – on niedługo po śniadaniu wybierał się do pracy, a Artur jeszcze z rana wymieniał maile albo rozmawiał przez Skype’a z ludźmi z uniwersytetu w Berkeley. W Kalifornii wtedy była dziesiąta wieczór.

Uśmiechnął się.

– Cześć, wczoraj śniadanie jadłeś trochę później…

Mężczyzna odwrócił głowę.

– No, odrobinę zaspałem, przecież sobota, ale Marta wyrzuciła mnie z łóżka po bułki.

– Tak, byłeś tak zaspany, że nawet mnie nie zauważyłeś.

– Ja? Oczywiście, że cię widziałem, jak wracałeś z tym swoim kobiecym koszyczkiem.

– Tylko nie kobiecym – odwinął się Artur. – Szanuję tradycję.

Zwrócił się do piekarza:

– Aleks, czy tobie przeszkadza mój koszyk?

Piekarz obrzucił go ponurym spojrzeniem.

– Ile bułek? – spytał.

– A ile kupowałem wczoraj?

– Wczoraj było wczoraj – zamruczał piekarz – a dzisiaj kupisz o dwie więcej.

Wsypał Arturowi do koszyka osiem bułek.

Artur trącił w bok sąsiada.

– Widziałeś? On wszystko pamięta, na pewno pamięta też, że wczoraj przyszedłeś długo po mnie!

Do piekarni weszło jeszcze kilka osób. Jedna z nich, kobieta mieszkająca dwa domy dalej, rzuciła:

– E, profesor, nie gadaj tyle, płać i się wynoś, spóźnimy się do kościoła!

– Hej, Andrea, wczoraj to ci się nie bardzo spieszyło – uśmiechnął się.

– Wczoraj z rana miałam inne zajęcia z mężem, nie tak jak ty, co żeby nie interesować się samym sobą z braku kobiety, codziennie z rana musisz biegać w tych swoich adidasach…

– Ciekawe, jak to z tym mężem było, skoro widziałaś mnie przez okno…

– Jak dorośniesz i będziesz duży, to będziesz wiedział, że wyglądanie przez okno o poranku niczemu nie przeszkadza.

Andrea też była stałą klientką Aleksa.

Artur wyszedł z piekarni z mężczyzną z naprzeciwka. Rozmawiając o niczym, skierowali się w stronę swoich domów.

Po powrocie Artur rzucił się do łazienki. Włączył gorący prysznic i długo zmywał lepką ciecz, w którą zamienił się pot pod pachami i w innych intymnych miejscach.

Zjadł śniadanie i zadzwonił do szefa. Telefon nie odpowiadał.

* * *

Wysoki mężczyzna siedział na nowoczesnym fotelu. Siatkowe oparcie chyba jednak nie chłodziło odpowiednio, nie chłodził też wiszący wielki wiatrak, który bezszelestnie wirował wprost nad jego głową. Mężczyzna się pocił. Jego twarz wyrażała pozorną energię i zdecydowanie, ale liczba papierowych chusteczek w koszu obok fotela zdradzała jego prawdziwy stan ducha. Tylko dzięki nim pot nie zalewał mu oczu. Mężczyzna miał nadzieję, że kamera umocowana poniżej dużego ekranu nie ukazuje zawartości kosza przesłanianego przez brązowe biurko.

Twarz łysiejącego blondyna na ekranie też niewiele wyrażała. Wściekłość skoncentrowała się tylko w oczach.

– Mówisz zatem, że twój podwładny wyjął nóż, a ten pętak umarł? Tak po prostu? Czy tobie się wydaje, że jestem naiwnym człowiekiem, w dodatku z objawami zidiocenia?

– Przysięgam, że tak było. – Przetarł znowu czoło chusteczką. – Zdjęliśmy go przy samochodzie, w furgonetce zaczęliśmy go trochę przyciskać…

– Rozumiem – przerwał blondyn – powtórz jeszcze raz przebieg zdarzenia. Mam nadzieję, że mówisz prawdę. Bądź pewny, jeżeli w czymś się pomylisz, a pierwszą wersję mam nagraną, to będziesz miał kłopoty.

– Tak jest.

* * *

Porucznik Papadopulos, w takiej samej niebieskiej koszuli z krótkimi rękawami, którą miał na sobie z rana, już trzeci raz zadał to samo pytanie.

– Więc w piątek i sobotę przebywał pan tutaj i pracował?

Artur uznał, że musi wreszcie zareagować.

– Panie kapitanie, o co panu chodzi? Siedziałem tutaj, bo mam robotę. Nigdzie nie wychodziłem. Proszę mi powiedzieć, o co chodzi! Dlaczego pan nie zapyta Dioni, to znaczy pana Stavrosa, albo jego żonę, dlaczego się ze mną nie kontaktują. Powtarzam, jego żona dzwoniła do mnie wczoraj późnym wieczorem, pytała o Dioni, to znaczy jej męża. Potem ja do niej dzwoniłem, ale telefon nie odpowiadał.

– Nie jestem kapitanem, tylko porucznikiem. – Rozmawiali po grecku. – Proszę się nie irytować. Prowadzę śledztwo, dlatego pytam.

– Jakie śledztwo, może mi pan powie, o co chodzi!

– Pan Stavros nie żyje, jego żona też nie żyje.

– Czy pan zwariował? Dlaczego? Kiedy? Przecież z nią…

– I tak dowie się pan z telewizji. Pana Stavrosa znaleziono martwego na plaży.

Zimna łapa znowu ścisnęła żołądek.

– O czym… o czym pan mówi…? – wykrztusił. Zabrzmiało to chyba naturalnie. – Przerażenie można uznać za szok, błysnęło mu w myśli. – Jak to martwego… dlaczego na plaży… czy żona też na plaży?

Papadopulos przyglądał mu się świdrującym, policyjnym wzrokiem.

– Jeszcze raz: co pan robił wczoraj i dziś w nocy?

– Przecież mówiłem. Mam pracę do wykonania, Stavros mnie gonił. Tu siedziałem, nigdzie nie wychodziłem…

– Czy ktoś to może potwierdzić?

– Nikt nie może, bo siedziałem w domu cały czas. Pierwszą osobą, którą widzę od soboty, jest pan!

– A dzisiaj z rana też był pan cały czas w domu? Ta bułka wygląda na świeżą!

Artur odetchnął w głębi duszy: Zauważył!

– No, byłem cały czas! Wyskoczyłem tylko po bułki, tu, niedaleko!

– To znaczy, że jednak pan wychodził!

– No tak, jak co dzień… po bułki… ale to tak jakbym wcale nie wychodził…

– A w sobotę?

– O Jezu, co dzień, to co dzień. Niech pan spyta piekarza, on mnie zna.

– Spytam, spytam, a właściwie już spytałem. To na dzisiaj tyle.

– Panie poruczniku, ale co teraz? Pracuję dla Stavrosa. On mi jest, to znaczy jego firma, ma zobowiązania…

– Nic na to nie poradzę, proszę nie wyjeżdżać z miasta, jeszcze będzie pan potrzebny.

Gdy wyszedł, Artur odetchnął, ale kolana mu drżały. Usiadł. Miał uczucie, że za chwilę zemdleje. Przeniósł się na sofę i zamknął oczy.

Kiedy się obudził, zmierzchało. Spał prawie trzy godziny. Opłukał twarz w zimnej wodzie i włączył ekrany komputerów. Zaczął wstukiwać kolejne maile. Teraz już wie, co się stało, i może przekazać to kontrahentom Stavrosa.

* * *

Światło latarni pozwalało rozpoznać sprzęty, poza tym zielone światełka diod przy komputerach dodatkowo rozpraszały ciemność. Co go obudziło? Wokół panowała cisza, jak to w nocy. Stukanie. Ciche, ale zdecydowane stukanie do drzwi wejściowych. Podniósł się z łóżka i podciągając piżamę, podszedł do drzwi. Chyba się pomylił. Stukanie powtórzyło się. Pewnie wiatr, coś się obluzowało. Otworzył zamek i w tym momencie drzwi gwałtownie się otworzyły. Przed nim stał osobnik w czarnym kombinezonie. W dłoni trzymał pistolet. Wycelowany w Artura.

– Policja – powiedział półgłosem. – Możemy wejść?

Odsunął Artura i wszedł do środka. Za nim weszło jeszcze dwóch.

– O co cho… – zaczął Artur.

Pierwszy policjant podsunął mu pod nos jakiś papier, napisany po grecku.

– Mamy nakaz… gdzie pan to ma?

– O co panom chodzi! CO mam?

Dwaj pozostali zaczęli metodycznie przeglądać jego rzeczy. Wywalili wszystko z szafy i przewrócili łóżko.

– Gdzie masz skrzynię? – Policjant mówił po angielsku bez greckich naleciałości, ale w jego wymowie pobrzmiewały wyraźnie twarde nuty. – Stavros dał ci skrzynię! Potrzebna jest do śledztwa!

– Porucznik powiedział, że Stavros nie żyje! Jak mi miał dać jakąś skrzynię! – Artur już wiedział. Gdy powie, gdzie jest skrzynia, zginie. Gdy nie powie, ma szansę. Wiedział. To jakaś specjalna policja. Normalny policjant nie przychodzi w nocy i nie wymachuje pistoletem.

– Stavros przyszedł do ciebie i przyniósł skrzynię! Gdzie ją masz! – Pistolet zbliżył się do jego brzucha.

Gorączkowo myślał. Mówili cicho, nie chcieli budzić sąsiadów, nie będą strzelać, na filmach pistolet z tłumikiem ma taką rurę z przodu. Ten nie miał.

– Panie kapitanie! Wszystko powiedziałem porucznikowi Papadopulosowi. Sprawdzał nawet u sąsiadów. Cały czas siedziałem w domu! Pracowałem, miałem zaległą korespondencję!

Osobnik w czarnym kombinezonie popatrzył na niego złowrogo.

– Pracowałeś? Włącz komputer! – I dodał po grecku: – A wy przeszukać podwórko i samochód… Otwarty?

– Tak, otwarty, a komputer włączony…

Wcisnął klawisz. Ekrany się rozświetliły.

Policjant usiadł przy klawiaturze i nie zdejmując czarnych cienkich rękawiczek, zaczął stukać w klawisze. wywołał przeglądarkę, a potem zaczął przeglądać pliki. Otworzył Outlooka i sprawdził skrzynkę z korespondencją wychodzącą i przychodzącą. Sprawdził ostatnio zarejestrowane dokumenty tekstowe. Wyraźnie wiedział, co robi.

Dwaj, którzy wyszli na podwórko, wrócili.

– Samochód czysty – powiedział jeden z nich.

Policjant podniósł się.

– Okej, nic do ciebie nie mamy, to rutynowa kontrola. Porucznik jutro się z tobą skontaktuje. – Rozejrzał się po zrujnowanym pomieszczeniu. – Straszny u ciebie bałagan. Lepiej posprzątaj. A gdyby ktoś ci przyniósł jakąś przesyłkę, nie zawiadamiaj nikogo, tylko mnie. Masz tu telefon. – Podał mu sztywny kartonik z wydrukowanym numerem telefonu bez imienia i nazwiska.

Przyjrzał się Arturowi i powtórzył:

– Zadzwonisz do mnie, tylko do mnie! Nie do Papadopulosa czy kogokolwiek innego. Jeżeli tego nie zrobisz, będziesz miał kłopoty. – Oparł ciężko rękę na ramieniu Artura i zbliżył lufę pistoletu do jego oka. – Poważne kłopoty! – powtórzył niemal szeptem.

Wyszli. Zwyczajna cisza. Ekrany świecą. Normalnie, tylko przewrócone łóżko i wywalone rzeczy z szafy. Zrobiło mu się zimno. Zawinął się w dwa koce i ułożył na sofie przyciskając plecy do oparcia. Zasnął.

4. Cypr dzień trzeci

Jeszcze przed świtem podjął decyzję. Przypomniał sobie o Ann i Brianie. Dzisiaj poniedziałek. Wyjeżdżają we wtorek. Jest szansa. Wyciągnął jeden z dużych stacjonarnych komputerów, który służył mu jako rezerwowy i backup. Wyjął ze skrzynki z narzędziami śrubokręt i zaczął rozkręcać obudowę.

Koło ósmej poszedł jak zwykle po bułki, dwie z nich rozciął, włożył do środka parę płatków żółtego sera i na stojąco zjadł, popijając wodą z butelki. Przejściem od podwórka przez mikroogródek sąsiada wyszedł na sąsiednią ulicę. Wmieszał się w strumień przechodniów śpieszących do pracy. Gdy doszedł do hotelu Amathus przy alei Posejdona, było jeszcze przed dziewiątą. Ann i Brian, dwoje sympatycznych Brytyjczyków, kończyło właśnie śniadanie. Też archeolodzy komputerowi, zajmowali się okresem Konstantyna Wielkiego i podróżami jego małżonki. Skończyli pracę na Cyprze i wracali do Cambridge.

– Hej, ludzie! Gotowi do drogi? – zawołał wesoło, ale chyba słabo to wyszło, bo Ann od razu zareplikowała:

– Arti! Kobieta czy dwie butelki whisky? Wyglądasz okropnie!

– Dwie kobiety i jedna butelka – starał się być dowcipny. – Kiedy ruszacie?

– Jutro z rana jedziemy naszym gratem do Limassol nadać go z bagażami na prom, potem taksówką do Larnaki i już wieczorem będziemy na Heathrow. Koniec wakacji!

– O to właśnie chciałem was zapytać. Zwijam się stąd. Zdarzyła się straszna rzecz. Stavros nie żyje. Nie wiem, co się stało. Policja u mnie była, ale nic nie powiedzieli. Znaleziono go martwego na plaży. To dla mnie podwójny szok, bo oprócz tego, że przyjaźniliśmy się, to ostatnio nie wywiązywał się z zobowiązań finansowych – no wiecie, zamieszki w Egipcie. I teraz ja mam trochę kłopotów z gotówką… Nie, nie chodzi o pożyczkę… Mówiliście poprzednio, że wysyłacie samochód z rzeczami. Wzięlibyście trochę mojego sprzętu? Będę niedługo w Cambridge, tobym odebrał. Sprawdziłem dzisiaj, że do mojego wszystko się nie zmieści, a za przesyłkę w kontenerze musiałbym strasznie dużo zapłacić…

Brian popatrzył na Ann.

– Ile tego chciałbyś nam wcisnąć?

– Jeden stacjonarny komputer i jeżeli się zmieści, skaner.

Brian pomyślał chwilę.

– Okej, komputer i skaner, dobrze… byle cienko… opakowane. I tak musimy ostatnią walizkę przywiązać na dachu, bo jedziemy we dwójkę, to potem tę walizkę wsadzi się na przednie siedzenie. Przywiążemy dwie. – Zwrócił się do Ann: – Tę czerwoną i tę dużą z załatanym bokiem.

Ann była zaniepokojona.

– Ale co ze Stavrosem! Poznałeś nas z nim! I co ty będziesz robił?

– Nie mam pojęcia. Ani co ze Stavrosem, ani co będę robił. Pojadę do Warszawy, a potem zaraz do Cambridge spotkać się ze starym Wolfsdorfem. Mathew zawsze chciał, bym dla niego pracował, tylko że mało płacił. Wiem, że będzie na miejscu, bo ma wykłady. Nie chciałbym go pytać przez telefon. A tak przyjadę i przypadkiem go odwiedzę. Nie zdradźcie mnie – dodał.

– Okej, przywieź komputer dzisiaj wieczorem, nie później, jutro ruszamy o porze, której nie ma! O piątej z rana!

– To może zrobimy inaczej. Jutro was spotkam za miastem przy stacji benzynowej przed wjazdem na autostradę, wpakuję, co da się wpakować, i wrócę, a wy pojedziecie dalej. Okej?

– Dobrze, piąta trzydzieści, ale jak cię nie znajdziemy, nie będziemy mogli się zatrzymać!

Wrócił do domu tą samą drogą.

5. Cypr dzień czwarty

Niewiele miał do pakowania. Najpotrzebniejsze rzeczy i notebook do plecaka, reszta do dwóch walizek. Pościel, koce i ubrania ułożył w nissanie, z komputera wyjął twardy dysk i upchnął do podręcznej walizeczki, po namyśle dodając jeszcze główną płytę z pamięcią i kartę graficzną. Ustawił w samochodzie duży ekran, składając siedzenia, i wszystko przykrył kolorowymi makatami. Teraz pokój wyglądał okropnie. Po namyśle zawinął w pozostałe makatki dwa malowane dzbanki i dopchnął w samochodzie. Na przednim siedzeniu ułożył rezerwowy komputer zawinięty w plastikową folię z bąbelkami i mniejszy monitor oraz skaner.

* * *

Śmieciarka, nie przejmując się hałasem jaki robiła, nadjechała jak zwykle co tydzień, we wtorek, tuż przed piątą rano. Gdy usłyszał, że się zbliża, wyszedł na podwóreczko, odczekał chwilę i otworzył bramę. Śmieciarka tarasowała uliczkę, wypełniając całą jej szerokość. Wyprowadził nissana na jezdnię. Wyskoczył, zamknął bramę i z powrotem usiadł za kierownicą. Śmieciarka nadjeżdżała z tyłu. Ruszył do przodu.

Gdy wyjeżdżał z miasta, słońce dawało już o sobie znać.

Na stacji benzynowej nie było nikogo. Zatankował parę litrów, gdy nadjechali Ann i Brian. Szybko upchnęli komputer Artura oraz skaner. Nie żegnali się długo. Ann rzuciła tylko:

– Ale jak będziesz w Cambridge, to zatrzymujesz się u nas! Mamy taką małą komórkę pod schodami!

Pojechali.

Artur poszedł z powrotem na stację i powoli sączył kawę z automatu. Po półgodzinie uruchomił samochód i pojechał Autostradą Słońca w kierunku Limassol. Zanim dotarł do celu, trochę się zgubił w mieście, bo zjazd z Alei Omonia był dość skomplikowany, uliczka Tsiflikoudion jest jednokierunkowa, więc gdy przejechał wjazd do wielkiego magazynowego budynku, w którym mieściła się firma wysyłkowa, trzeba było trochę pokluczyć. Wreszcie, gdy dotarł na miejsce, z ulgą znalazł tabliczkę z napisem „Panship Agencies Ltd”. Urzędniczka była sprawna – wstukała do komputera wszystkie parametry samochodu. Obejrzała dowód osobisty Artura, pobrała pieniądze z karty kredytowej i wzięła kluczyki do stacyjki. Artur wsunął wszystkie wydrukowane papiery do zewnętrznej kieszeni plecaka.

– Czy może pani wezwać taksówkę?

– A dokąd pan jedzie?

– Muszę dojechać na lotnisko w Larnace przed szóstą wieczór.

– To ma pan szczęście, nasz kierowca odstawia samochód jednego Niemca na lotnisko. Wyjeżdża za pół godziny. Może się pan z nim zabrać. Samochód jest pusty.

– Czy nie za dużo szczęścia jak na jeden poranek? – uśmiechnął się Artur. – Panią spotkałem i jeszcze mam przejazd na lotnisko.

Na lotnisku kupił przelot do Wiednia na samolot o 16.35. Wylatywał niedługo później niż ten, którym lecieli do Londynu Ann i Brian. Już po oddaniu walizki na bagaż i przejściu odprawy celnej wstukał numer porucznika Papadopulosa, a gdy ten się zgłosił, udawającym zdenerwowanie głosem opowiedział mu o nocnej wizycie. Powiedział mu, że się boi o swoje życie i że ukrywa się u przyjaciół w Larnace. Zadzwoni jutro i będzie do dyspozycji. Porucznik protestował, lecz nie miał wyjścia. Poprosił tylko, by zgłosił się na posterunek w mieście, ale chyba nie wierzył, że Artur wykona jego polecenie.

Austriackie linie lotnicze trzymały klasę, było czysto i sympatycznie. Siedział przy oknie i obserwował maciupcie z tej wysokości statki ciągnące za sobą smugi kilwatera. Grecję przysłoniły chmury. Zamknął oczy i obudził się dopiero, gdy samolot uderzył kołami w asfalt lotniska Wiedeń-Schwechat. Szybka odprawa i już o dziewiątej siedział w autobusie zmierzającym do centrum Wiednia, a o wpół do jedenastej znajdował się w pociągu na starej trasie Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej z biletem do Krakowa. Wczesnym rankiem, już w Krakowie, zmęczony i nieogolony dzwonił do furtki domu niedużej willi na Zwierzyńcu.

6. Izrael

– Tak, idioto! Ten śmierdzący Polak zrobił cię w jajo! To już druga twoja wpadka! Jak on to zrobił! Zawodowiec! Psia twoja mać!

Łysiejący blondyn widoczny na ekranie był wściekły. Wysoki mężczyzna siedział skulony na krześle, jakby chciał być mniejszy. Pomyślał: całe szczęście, że to nie 3d, boby mi strzelił bykiem w szczękę…

– Szefie. Śmieciarka zastawiła całą uliczkę przed tym domem. Facet wyraźnie na nią czekał, wyjechał przed nią i znikł. Nie wychodził cały dzień, więc weszliśmy i okazało się, że mieszkanie jest puste. Mój człowiek nie jest winien!

– Twój człowiek nie jest winien! To TY jesteś winien! To TWOJA operacja. – Blondyn nagle się uspokoił. – I co teraz?

– Wysłał samochód do Gdyni przez Southampton, a sam poleciał do Wiednia. Sprawdziliśmy po kartach kredytowych. Skrzynia musi być w samochodzie. Do samolotu wziął tylko bagaż podręczny, a walizka ważyła osiemnaście i pół kilograma. Jeżeli ma skrzynię, musi być w samochodzie.

– Jeszcze nie sprawdziłeś samochodu? – Pytanie padło jakoś sycząco.

– On albo ma szczęście, albo jest wielki cwaniak. To RO-RO, tam jest z pięćset samochodów na i pod pokładem! To był ostatni załadunek i statek jest już na morzu. Złapiemy samochód w Southampton. Na pewno postoi tam parę dni.

– Dobrze, Józef. – Głos dalej syczał. – Jedź do Anglii. Ale pamiętaj, że mamy placówki i na Madagaskarze, i w Angoli. Wiem, że lubisz komary i żółtą febrę. Wróć ze skrzynią! I zrób coś z tym śmierdzielem!

– Szefie, jest jeszcze jedna opcja – on może nie mieć tej skrzyni!

– Takiej opcji nie ma. To on płynął. Dziwka Stavrosa powiedziała, że Stavros był u niej w piątek wieczorem. Wyjechał w sobotę. Twój kolega Kuba był bardziej sprawny. Dowiedział się, że Polaczek pływał jachtem Stavrosa, gdy oni fikali koziołki. Sprawa zamknięta. Szukaj go i znajdź!

7. Langley, Wirginia, USA

Niestety, nie przysługiwał mu pokój z oknem, ale jego niewielka kanciapa i tak była jednak lepsza od stanowiska w wielkiej hali podzielonej przepierzeniami. A tak to sobie zawiesił na ścianie kupiony w Bed Bath & Beyond obrazek z wielkim oknem, za którym widać było morze i żaglówkę w oddali.

Mark Gordon był oficerem CIA, pracował w jednym z działów Departamentu Wywiadu – Analizy Bliskiego Wschodu i Azji Południowej. Na monitorze pojawiały się informacje, które spływały automatycznie z jednego tylko rejonu. Z Cypru. Inne informacje mógł ściągać po wpisaniu o dpowiednich zapytań. Jego praca nie polegała na zbieraniu informacji powiązanych ze sobą jakąś logiką. Jego główna praca polegała na wyszukiwaniu informacji pozornie z niczym niepowiązanych. Logika tajnych służb to ukrywanie tajonych faktów w logice wydarzeń, ale zawsze jakiś przypadkowy ślad musi zostać. Taka smuga zapachowa, która dla wyszkolonego psa jest widoczną w przestrzeni ścieżką. Albo rozdeptany żuczek czy dwa włosy na krzaku, albo czyjeś martwe ciało na plaży.

Zabójstwo lingwisty, specjalisty od języków starożytnego Egiptu oraz ludów Małej Azji. Została zamordowana jego żona i jego kochanka w Nikozji. Współpracownik lingwisty, też lingwista, nagle opuścił Cypr. Na morzu znaleziono dryfujący jacht ze złamanym masztem i dwoma trupami. Jeden trup to dyrektor naukowy muzeum w Kairze, drugi – jego żona. Nie znaleziono dokumentów ani pieniędzy owego dyrektora, żona nie miała na sobie biżuterii, mimo że była w balowej sukni, a wyszła z przyjęcia, na którym ową biżuterią się pyszniła. Rabusiów ani zabójców jeszcze nie znaleziono.

Mark poprosił o zapis satelitarny obszaru między N35 o

00’ E030

o00’, a N31

o00’ E034

o00’. To przestrzeń między Cyprem a Libanem, aż do Aleksandrii.

Wpisał imię i nazwisko dyrektora naukowego muzeum do przeglądarki. Baza danych była obszerna, znajdowały się w niej wszystkie, nawet śmieciowe notatki lokalnych agentów zapisujących każde zdarzenie odbiegające od normy. Na ekranie komputera pojawiła się ciekawa informacja. Dwa dni przed

znalezieniem jachtu zdarzył się błahy incydent podczas bankietu związanego z urodzinami jednego z bogatszych ludzi Egiptu. Uroczystość odbywała się mimo szaleństwa Mubaraka i gigantycznych protestów ludności przeciwko jego rządom. W trakcie tego bankietu dyrektor wkroczył w płaszczu do głównego salonu i wbrew protestom żony wyciągnął ją niemal siłą na zewnątrz. Następnie po krótkiej wymianie zdań oboje wsiedli do samochodu i szybko odjechali na północ. Następne fakty były jeszcze ciekawsze. Jedna z notatek informowała, iż dyrektor naukowy przed bankietem odwiedził zamkniętą przestrzeń magazynów kairskiego muzeum, gdzie, aby wejść, potrzebna jest komisja złożona z trzech osób, z których każda powinna mieć odrębny klucz i kod dostępu. W jakiś sposób zdobył dwa pozostałe kody i klucze. Strażnik wpisał do rejestru, że dyrektor wyniósł duże pudło aluminiowe, do czego miał prawo ze względu na swoje stanowisko. Co ciekawe, czterdzieści siedem minut po opuszczeniu przez niego gmachu muzeum system alarmowy zadziałał i strażnicy spłoszyli dwóch osobników w kominiarkach, zachowujących się jak zawodowcy. Nastąpiła wymiana ognia. Stwierdzono, że gdy dyrektor wchodził do magazynu, system nie zadziałał. Oznaczało to, że wiedział, jak wyłączyć system, a po wyjściu włączył go ponownie. Te dwa zdarzenia sugerowały, że dyrektor mógł wiedzieć o planowanym wejściu tych dwóch osobników i wszedł do środka, by uprzedzić ich działanie, albo też był z nimi w zmowie, tylko wyniósł coś, ukrywając ten fakt przed nimi. Naczelny dyrektor był wstrząśnięty, nie wie, po co jego zastępca wchodził do magazynu, jak tego dokonał i co wyniósł.

Palce Marka Gordona zaczęły biegać lekko po klawiaturze. Pisał raport.

8. Izrael

Łysiejący blondyn stał na baczność pośrodku pokoju. Za biurkiem siedział siwowłosy dziarski sześćdziesięciolatek, który w niektórych swoich dokumentach tożsamości miał wpisane imię i nazwisko Samuel Braun. Mówił opanowanym tonem, ale w taki sposób, że blondynowi każde słowo wbijało się w uszy niczym uderzenie siekiery.

– Więc podsumujmy. Namawiamy współpracujące z nami osoby, by z dobrej woli dały nam skopiować klucze i kody. Ci mili ludzie, wiedzieli, że gdy nie wręczą ich Ahmedowi, zdarzyć się może, iż lud albo wojsko przez przypadek rozwali ich dom i przy okazji, przez przypadek, zabije kogoś z ich rodziny. I ten pieprzony Ahmed, mając wszystko w łapie, kradnie to, co powinno być naszą własnością, zabiera tę swoją dziwkę, przejeżdża dwieście kilometrów do Port Fuad i mimo postrzałów ucieka w sztormową pogodę jachtem na pełne morze. A jeszcze przedtem omal nie doszło do wpadki naszych ludzi, bo włączył alarmy!

Braun odczekał chwilę.

– A człowiek odpowiedzialny za akcję przychodzi do mnie i mówi, że nie można było go ścigać na morzu z braku osobnika pilnującego naszej łodzi motorowej, nocy i burzowej pogody, a potem informuje mnie, że papirusy przejął z jachtu jakiś szczeniak, oszukał paru zawodowców i spierdolił do Wiednia! A ci zawodowcy przedtem zaciukali jedyną osobę, która mogła w spokojny sposób odzyskać papirusy, potem poderżnęli gardło jego żonie, a następnie zabili jego dziwkę!

Braun dalej stał nieruchomo.

– Czy ty zdajesz sobie sprawę z wagi tego, co się zdarzyło? Że do tej pory oni nas tylko szantażowali, ten pieprzony Mubarak i jego banda, a teraz jakiś szczyl może wywalić to wszystko w jakimś pieprzonym uczonym towarzystwie? Na jakimś pieprzonym naukowym kongresie? Czy sobie zdajesz sprawę, co zrobią te ortodoksy u nas? Co zrobią na całym świecie? Kurwa mać! – Nawet ten zwrot był w konwencji stonowanego i dystyngowanego dżentelmena. – Wypierdalaj szukać tego szczeniaka! Jak nie znajdziesz papirusów, to ja znajdę ciebie. WSZĘDZIE. Paszoł won – dodał po rosyjsku.

Blondyn wymknął się z pokoju. Braun nalał do połowy szklanki bezbarwnego płynu z butelki z matowego szkła, opatrzonej skomplikowanym nadrukiem i rzucającym się w oczy napisem L’CHAIM. Popatrzył chwilę na szklankę i wypił zawartość tak, jak się pije wodę sodową w południe na afrykańskiej pustyni. Uderzył pięścią w stół i powiedział do siebie z wściekłością w głosie:

– I to jeszcze Polaczek, na pewno pieprzony antysemita…

9. Kraków

Artur obudził się z lekkim bólem głowy. W pierwszej chwili miał dziwne uczucie zawirowania: Gdzie ja jestem?, które po chwili zniknęło. Tak, przecież jest w Krakowie. To już nie jest Cypr. Policjant, tajniacy, trupy na jachcie, Stavros i jego żona, skrzynia i ucieczka.

Wszystko pamiętał z filmów amerykańskich. Nie włączać komórki, nie korzystać z karty kredytowej. Zmienić wygląd. Przyczaić się. Jezu, jak to zrobić? Czy powiedzieć o wszystkim Jankowi? Jak dalece można mu ufać? Jak dalece można ufać komukolwiek, gdy już wie, że skrzynia zabiła cztery osoby? I czyha na niego samego? Może już jej nie ma? Może u Ann i Briana ktoś już złożył wizytę?

Czemu nie może porozmawiać z ojcem? Nieraz rozmyślał o ojcu. Był dla niego ważną osobą, choć rzadko go widywał. Zawsze w ciągłych rozjazdach. Ojciec, przystojny, roztargniony mężczyzna, roztaczał wokół siebie aurę niezwykłości. Czuły partner dla matki. Tylko ona się liczyła, chociaż otaczał go krąg oddanych wielbicielek. Artur odziedziczył po nim słuszny wzrost, szczupłą sylwetkę i niezwykłe zielonkawe oczy. Dzięki swojej wiedzy i kontaktom w świecie nauki ojciec nawet w czasach PRL-u wyjeżdżał na wykopaliska. Opowieści, z którymi wracał, biły na głowę Klossa i Czterech Pancernych. To ojciec zaszczepił w nim jego dwie pasje: archeologię i Egipt.

Kilka tygodni przed wypadkiem chodził podenerwowany. Powtarzał żonie i synowi, żeby na siebie uważali i nie rozmawiali z obcymi. Matka tylko raz, konfidencjonalnym tonem, zaczęła:

– Tata, zdaje się, odkrył coś niezwykłego…

Zaraz jednak zasznurowała usta, jakby wymknęło się jej coś niestosownego.

Artur do dzisiaj nie pogodził się z wypadkiem rodziców. Samochód był sprawny, warunki na drodze dobre, więc co się stało? W bezsenne noce nieraz wyobrażał sobie możliwe scenariusze…

Tak, ojciec na pewno by mu powiedział, co robić…

Włączył laptop, ale przedtem odłączył „wireless connection”. Bez względu na to, kim są „oni”, lepiej nie wprowadzać ID swojego komputera do sieci. Człowiek, który odwiedził go w nocy na Cyprze, pisał na klawiaturze jak zawodowy programista. Lepiej uważać. Z szyi zdjął zawieszony na nylonowym cienkim paseczku swój skarb. Pendrive. Ten, za który zapłacił prawie pięćset dolarów. Dwieście pięćdziesiąt gigabajtów. Wetknął do wtyczki USB. Odczekał chwilę i otworzył pierwszy z dwóch skanów arkusika papirusu, wyjętego z pudła na chybił trafił, jeszcze na Cyprze. Skan nie był najlepszy. Potrzebny profesjonalny skaner, pomyślał. Tekst napisany znakami hieratycznymi, starożytnoegipskim pismem używanym do korespondencji. Podczyścił podkład i włączył program rozpoznający znaki. Był bardzo dumny z tego programu, który sam napisał na bazie dostępnej do otwartego użytku innej podobnej aplikacji. Program zawierał bazę znaków hieratycznych i porównywał je po kolei ze znakami wyróżnionymi. Gdy tekst zamienił się z niewyraźnego skanu w równe linijki, włączył następny, też swój, program odczytujący.

Po godzinie pracy otrzymał wariantowy tekst w transkrypcji liter łacińskich, zapisany w języku staroegipskim. Tekst brzmiał:

panie iść waadi xxx połowa bydło umierać ludzie umierać mąka potrzeba woda bunt prorok słabość potrzeba moc pana oaza xxx czekać karawana mało jedzenie cztery dni oz

O co tu chodzi? Zwykła informacja, wysłana pewnie gołębiem pocztowym z marszu karawany, a może przepędzania gromady niewolników po pustyni. O co chodzi z prorokiem? Może te znaki oznaczają inne słowo? Co to jest Moc Pana, której autor listu potrzebuje?

Na piętrze ktoś wszedł do łazienki. W ciszy poranka słychać było spuszczaną wodę, a potem odgłosy ciurkania wody z kranów. Niedługo później po schodach zszedł gospodarz domu w białym szlafroku z napisem „Sheraton” na lewej stronie.

– Siema! Spać nie możesz? Po takiej podróży? Aaa – byłeś na głodzie! Rączki drżą, dopóki nie strzelisz sobie z rana paru megabajtów!

– Czy hotel oferuje śniadania? Czy trzeba dodatkowej opłaty? – Artur oderwał się od klawiatury.

W jednej chwili podjął decyzję. Sam temu wszystkiemu nie podoła. Za dużo się zdarzyło i za dużo może się zdarzyć.

Trzeba komuś zaufać. Studiowali razem języki orientalne, teraz Janek tłumaczy książki i różne teksty z farsi i klasycznego arabskiego, więc nie mieli wiele wspólnego zawodowo, jednak zawsze łączyła ich studencka przyjaźń. Co więcej, zawsze byli wobec siebie lojalni i pomagali sobie nawzajem. Ludzie się wprawdzie zmieniają, od dyplomu minęło już ponad pięć lat, ale nie ma wyjścia.

– A cóżeś się to tak zacukoł – zaciągnął z góralska Jan. – Nastawię wodę na kawę.

– Kawa, oczywiście, może faktycznie napijmy się kawy, bo muszę ci o czymś powiedzieć, mam problem…

– Oczywiście! Od razu poznałem. Wiem! Jesteś w ciąży!

Kawa powstała z proszku Nescafe Classic i gorącej wody, była lurowata, ale, jak twierdził Jan, „miała wystarczającą ilość procentów”. Grzanki z białym serem i pastą oliwkową uzupełniły śniadanie.

Kuchnia była całkiem spora, stół przy oknie, widok na mały ogródek. Artur dolał sobie więcej kawy i krótko streścił historię z Cypru, pomijając swoje zacieranie śladów i sposób wysyłki papirusów. Powiedział, że są w samochodzie, który wysłał z Cypru.

– Nie wiem, kto tego szuka, ale to jakieś straszne i bezwzględne osoby. Ci, którzy mnie naszli, byli przekonujący w tym, co robili. Boję się, a jednocześnie muszę, po prostu muszę wiedzieć, o co chodzi. Przeczytam te teksty, a potem zdecyduję, co z nimi zrobić.

– Rozumiem, że nie masz tego w swojej walizce? – Jan zrobił się poważny.

– No nie, gdyby mnie zatrzymali na lotnisku, poszedłbym siedzieć.

– A nie lepiej im to oddać i dać sobie spokój? Wiele ryzykujesz!

– Aspekt ciekawości to jedno. Ale ten człowiek, tam na pokładzie, wymusił na mnie przysięgę. To zobowiązuje.

– To tylko słowa.

– No może rzeczywiście, staroświeckie podejście, ale to była przysięga. Nie musiałem. To znaczy wiedziałem, że muszę. Ale to nie było na zewnątrz mnie. To było wewnątrz. Ten facet umierał na moich oczach. Dla niego było to ważniejsze od wszystkiego innego. On umarł za to, co jest w tej skrzyni. Nie mogę złamać tej przysięgi.

– Powiedziałem to dla formalności. My tu, w Krakowie, ciągle jeszcze mamy poczucie czegoś, co nazywało się kiedyś honor. Rozumiem. W czym ci mogę pomóc?

– Janku, po pierwsze, nie chcę cię w to wplątać. Jak wiesz, przyjechałem pociągiem, wymknąłem się z dworca przez galerię handlową. Taksówkę złapałem na drugiej ulicy, na Rakowickiej. Pojechałem do Nowej Huty i stamtąd dopiero do ciebie. Nikt nie wie, że tu jestem. Nie włączyłem ani razu telefonu komórkowego, karty kredytowej użyłem tylko na Cyprze, gdy kupowałem bilet do Wiednia, debetowej użyłem też na Cyprze, a potem w Wiedniu, wybrałem maksymalnie dużo pieniędzy z konta.

– Ohoho! Czytujesz kryminały i oglądasz strzelaniny i pościgi samochodowe! Ale to dobrze! Okej, pomogę ci w ograniczonym zakresie. Rzeczywiście nie chciałbym być w to wplątany… zbyt mocno. No wiesz, jak mi zaczną borować w zębach…

– Wiesz to, co wiesz, i nie chcę ci mówić nic więcej. Gdyby ktoś o coś pytał, mów prawdę. Powiedz dokładnie to, co ci powiedziałem. Nic nie ukrywaj.

– Dobrze, będę sypał. Ale co masz zamiar zrobić? Rozumiem, że na policję nie pójdziesz?

– Nie, nie pójdę. Pójdę wymienić w kantorze euro na złotówki, kupię dwa telefony na kartę i nie będę podłączał się do internetu. Muszę mieć mały komputer z nowym ID i założę nowe konto e-mail.

– Dobrze, wymienię dla ciebie pieniądze, kupię telefony. Jaki chcesz notebook?

– To byłoby super. Oni mnie znają, ja ich nie. Zmienię fryzurę, ale u ciebie, jeżeli mogę, posiedziałbym jeszcze parę dni. Nie będę wychodził ani telefonował. Potem zniknę.

– Masz jakiś plan?

– Mieszkanko w Warszawie jest na pewno obserwowane. Ci, którzy tego szukają, zabijają. Z szybkości działania wnioskuję, że jest to świetnie zorganizowana banda… Teraz wyjadę do Gdańska, odbiorę samochód, odbiorę przesyłkę i zobaczę, co to naprawdę jest. Załatw te sprawunki, jeżeli możesz. Ja na pewno na Starym Rynku się nie pokażę.

– Tak, to jest jak plac Świętego Marka w Wenecji, zaraz byś kogoś znajomego spotkał. Ale czekaj, coś mi przyszło do głowy…

– Co takiego?

– Właściwie to dobrze się składa…

Artur spojrzał na niego z ukosa. Osobiście uważał, że ostatnio nic dobrze się nie składało.

– Niedawno zrobiłem papiery instruktora krav magi.

– Czego?

– Człowieku, gdzieś ty się uchował? Krav maga! Samo-obrona! Teraz wszystkie gwiazdy trenują krav magę i opowiadają o tym w telewizji śniadaniowej.

– Nie oglądam telewizji.

– A szkoda. Może powinieneś. Bo właśnie coś do mnie dotarło. – Janek przyjrzał mu się uważnie. – Parę dni temu mówili w wiadomościach o kradzieży w muzeum w Kairze. Ponoć skradziono stare dokumenty, których ujawnienie, cytuję, „mogłoby wstrząsnąć podwalinami zachodniej cywilizacji”…

Artur milczał przez chwilę z nachmurzoną miną.

– Mówiłem ci przecież – odezwał się w końcu. – Nie mam pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Skrzynia trafiła do mnie przypadkiem.

– Ale nie przypadkiem ktoś depcze ci po piętach. I widziałeś już parę trupów.

– To prawda, niestety…

– Dobra, czas przećwiczyć parę chwytów. Do roboty, stary.

Po wyczerpującym treningu, który obejmował sparing, obronę przed duszeniem i walkę w parterze, Artur ledwie trzymał się na nogach. Ale był wdzięczny Jankowi. Jeszcze dwie, trzy takie sesje i będzie się czuł znacznie pewniej w sytuacji zagrożenia. A zagrożenie nie mijało.

10. Izrael

Samuel Braun wpatrywał się w monitor komputera. Bezgłośnie powtarzał: – Gówno, gówno, gówno… Zabębnił palcami po stole. Cóż, trzeba skontaktować się z czarnymi, powiedział do siebie. Otworzył jeden z wzorcowych e-maili, zmienił parę słów i cyfr, zmienił nadawcę z domyślnego na innego i kliknął „wyślij”.

11. Rzym

Sekretarz w czarnej sutannie wniósł tacę z filiżanką, dzbankiem i dzbanuszkiem z wytwornej porcelany Villeroy&Bosch. Delikatny kwiatowy ornament zastawy nie bardzo pasował do przyciężkawego wnętrza. Mahoniowe półki z książkami przesłaniały ściany oprócz jednej, na której wisiał wielki obraz w złoconych ramach przedstawiający scenę rodzajową w jakimś włoskim mieście. Tacę ustawił na dużym, solidnym biurku, też wykonanym z mahoniu.

– Czy coś jeszcze, księże arcybiskupie?

– Dziękuję, będę cię potrzebował dopiero jutro rano. Z Bogiem.

Sekretarz zniknął za ogromnymi drzwiami. Arcybiskup uderzał palcami w klawiaturę. W otoczeniu tego starodawnego wystroju gabinetu elektroniczny sygnał nadchodzącej poczty zabrzmiał obco. Poruszył myszką, otworzył się e-mail. W wierszu „temat” widniało ostrzeżenie SPAM.

Tekst zaczynał się od: „Drogi Przyjacielu, jestem wdową po zmarłym przedwcześnie generale… który w banku Abu Dabbi zostawił 45 milionów dolarów amerykańskich…”.

Arcybiskup przeczytał tekst i zapisał parę cyfr na małej różowej karteczce. Podszedł do okna. Padał deszcz. Latarnie świeciły pomarańczowo. Widać było krople deszczu spadające ukośnie na ziemię.

12. Anglia

Kierowca białego mikrobusu, kursującego na trasie Szczecin–Londyn, nie miał nic przeciwko dodatkowej wycieczce do Cambridge za wynegocjowane sto funtów ekstra. Przyjechali z rana, odebrali komputer i pozostałe akcesoria i od razu pojechali z powrotem do Londynu. Artur zostawił Brianowi dużą butelkę Belvedere.

Powrotna trasa do Szczecina była koszmarna. W mikrobusie nie było zbyt dużo osób, ale jeden z dżentelmenów, śpiąc, głośno chrapał. Samochód jechał i jechał, Artur siedział obok kierowcy i zasypiał, ale co chwila się budził. Gdy przysypiał, natychmiast pojawiały się sny, w których krwawiące rany były jednym z przyjemniejszych elementów. Kiedy otwierał oczy, widział drogę w świetle reflektorów i oślepiały go lampy samochodów jadących z naprzeciwka.

Dojechali nad ranem. Wysiadł przy Dworcu Głównym, ułożył odzyskane bagaże na wózku, a już po chwili przepakowywał je do wagonu pociągu Szczecin–Kraków przez Wrocław. W przedziale siedziały dwie miłe panienki, które cicho ze sobą plotkowały. Poczuł się jakiś bezpieczny i spał z przerwami przez prawie całe jedenaście godzin jazdy. Za Katowicami obudził się w nagłym przestrachu. Dziewczyny, oparte o siebie, spały. Nic się nie działo. Delikatnie przekraczając nogi śpiących, wystawił głowę z przedziału. Korytarz był pusty. Poszedł do toalety. Spojrzał w lustro. Twarz pokryta kilkudniowym zarostem, zmierzwione włosy. Twarz obcej osoby. Uśmiechnął się, przypomniał sobie głupi dowcip o osobniku, który po nieprzespanej nocy spojrzał w lustro. „Nie znam cię, chłopie, ale cię ogolę”. Opłukał tę obcą twarz wodą, ale nie zmył tępego bólu głowy. Gdy wrócił, dziewczyny już się obudziły.

W Krakowie, nie bacząc na konspirację, załadował wszystko do najbliższej taksówki i pojechał na ulicę Wandy, gdzie przed wyjazdem wynajął na czarno małe dwupokojowe mieszkanie na pierwszym piętrze. Wszedł pod prysznic, a gdy dotarł do kanapy, zasnął natychmiast. Obudził się dopiero w środku nocy. Głowa jeszcze bolała, znalazł w swoim bagażu panadol, łyknął dwie tabletki i zrobił sobie kanapki z suchego starego chleba i żółtego sera, który szczęśliwie nie porósł pleśnią w lodówce.

– Jutro zadzwonię do Basi – powiedział głośno.

Położył się, tym razem w łóżku, i znowu natychmiast zasnął.

13. Rzym

Arcybiskup w luźnej jasnej marynarce i koszuli bez krawata zupełnie nie wyglądał na arcybiskupa. Sportowa, prosta sylwetka nie przypominała nawet księdza. Jedynym elementem, który różnił tego mężczyznę od innych, w tej spokojnej restauracyjce z dala od głównych szlaków turystycznych, były ciemne okulary w dużej czarnej oprawce, sugerujące raczej osobę ociemniałą niż taką, która chroniła się przed światłem słonecznym. Siedzieli przy oknie wychodzącym na kolorowe podwórko. Siwowłosy mężczyzna wcisnął się w kąt kanapy z drugiej strony stolika tak, że jego twarz była w cieniu. Obaj jedli specjalność zakładu: rybę z rusztu. Butelka białego wina umieszczona była w kubełku z lodem.

– Sytuacja JEST kryzysowa, Sylvio. – Siwowłosy imię wymówił z szacunkiem, jakby podkreślając, że w innym otoczeniu zwracałby się do niego inaczej. – Jest fatalna i dla nas, i dla was.

– Drogi Samuelu. – Też bardziej ceremonialnie wymówił imię arcybiskup. – NAS to nie dotyczy, a przynajmniej nie jest to dla NAS groźne. Dla WAS też nie jest groźne, ot, sensacyjka na parę dni, burza w szklance wody. Myślę, że ktoś tu wpada w histerię…

– Nie masz racji, z całym szacunkiem, Sylvio. Skutki mogą być podobne do ostatniego tsunami w Japonii albo do tego trzęsienia ziemi, które przesunęło Sumatrę o półtora metra. Dopóki papirusy znajdowały się pod kontrolą Mubaraka, był to tylko problem pieniędzy. Dostawał za milczenie w tej sprawie wynagrodzenie. Próbowaliśmy je przejąć. Spokojnie i legalnie, płacąc solidne łapówki sygnatariuszom muzeum. Wszystko popsuł jakiś pomysł Ahmeda. Wiem, że go poznałeś. Uciekając z Port Fuad, już z jachtu, bezczelnie zadzwonił do mnie na mój telefon komórkowy i powiedział, że Allah zabrania mu przekazania nam tych papirusów! Czy sobie wyobrażasz? Allah mu zabronił! Allah! Pieprzony muzułman – o, przepraszam – ten dżentelmen, powiedział mi, że nigdy na to nie pozwoli i papirusy zostaną przekazane w odpowiednie ręce!

– Dalej nie widzę problemu. Naukowcy często spierają się o różne interpretacje, więc tak samo będzie teraz. A rozumiem, że, świeć Panie nad jego duszą, Ahmed już nie zabierze głosu w tej sprawie?

– To co innego. Tam podobno są twarde dowody. Czy wiesz, co się stało, gdy Ben Gurion w Knesecie powiedział, że Mojżesz miał do wykarmienia TYLKO sześćset rodzin? Rozruchy trwały trzy dni i omal nie upadł gabinet. Mamy osiemset tysięcy ortodoksów. Przeczytają jeszcze raz to, co jest zapisane w Torze, i może być strasznie.

– Ale to NAS nie dotyczy.

– Wiem, że TY wiesz, że dotyczy. Chcesz przerzucić tę katastrofę na nas. Ale przecież odrzuciliście już w waszym dwusetnym roku Marcjona, który uważał, iż Bóg Starego i Bóg Nowego Testamentu to dwaj różni bogowie? Zaakceptowaliście przecież oficjalnie, że Bóg jest jeden, i to wspólny, i że Tora jest też waszym fundamentem, też waszą Księgą Świętą. Zakazaliście wprawdzie, by prosty lud ją czytał, ale to tylko doprowadziło do rozłamów w waszym Kościele. Fałszerstwa kanonu nic nie pomogły.

– O jakich fałszerstwach mówisz? – Arcybiskup machnął ręką. – Nie posuwaj się za daleko!

– A choćby zmiana dziesięciu przykazań? Co się stało z drugim przykazaniem? Kto wymyślił dziesiąte? Jednocześnie potwierdzając boskość przekazu Tory.

– Zostawmy to na boku, w dalszym ciągu nie widzę powodów do obaw. – Arcybiskup zajął się prawie pustym kieliszkiem, sącząc wino do ostatniej kropli.

Braun nie ustępował.

– Wasz papież, ten Wojtyła, modlił się na górze Nebo w sanktuarium Mojżesza. Wasi władcy czerpali pełnię władzy, którą im dawał Bóg Izraela, dając maluczkim naukę tego waszego Jezusa.

Arcybiskup machnął lekceważąco dłonią.

– Nie wchodźmy w teologiczne spory. Nie czas ani miejsce. – Przywołał kelnera i zamówił drugą butelkę tego samego wina. Dopiero gdy kelner zmienił kieliszki i po zaakceptowaniu wina się oddalił, arcybiskup podjął temat. – Co zatem proponujesz, Samuelu?

– Szukajmy razem tego Polaczka. Chować się może tylko w Polsce, a to katolicki kraj. Kiedyś wyjdzie na powierzchnię.

– A wtedy co?

– Cóż, dajcie znać… exitus acta probat… to przecież wasi jezuici przyjęli maksymę Owidiusza? Tak… cel uświęca środki… – uśmiechnął się siwowłosy.

– Ale co dalej? – Arcybiskup wyraźnie unikał kontaktu wzrokowego z Braunem. Wydawało się, że jego uwaga jest skupiona na czymś, co się działo za oknem restauracji.

– Myślę, Sylvio, że nie chcesz wiedzieć. – Braun też był zainteresowany czymś w środku kieliszka.

Podniósł głowę i spojrzał w oczy arcybiskupa.

– Zrobimy, co należy. Odzyskamy papirusy, a jak Polak będzie kooperował, będzie miał piękną przyszłość. Gdy nie będzie, to też będzie miał przyszłość – przecież to katolik? – Uśmiechnął się.

– Tak… Kościół jest najważniejszy.

– I to jest jedynie słuszne stanowisko.

Żegnając się, uścisnęli sobie dłonie.

– Kontakt przez wpisy na blogu – powiedział jeszcze arcybiskup.

– Jak najbardziej, e-maile tylko w sytuacji nadzwyczajnej.

Arcybiskup wyszedł pierwszy, po przejściu kilku uliczek doszedł do czarnej limuzyny z przyciemnionymi szybami. Wsiadł na tylne siedzenie. Drzwi zamknęły sie delikatnie, Samochód płynnie włączył się w pas ruchu.

14. Kraków, Basia

Basia była ładną brunetką o pociągłej twarzy. Gdy Artur wszedł do jej pracowni, mieszczącej się w podziemiach starej Biblioteki Uniwersyteckiej, spytała ostro:

– Czym mogę panu służyć?

Dopiero po chwili, przyglądając się brodatemu mężczyźnie w okularach, zorientowała się, kim jest.

– Jezu, nie poznałam cię!

– No proszę, nie widzimy się dwanaście miesięcy i już awansowałem na Jezusa!… Możesz mi dalej mówić Artur! – Pocałował ją w policzek. – Co u ciebie?

– U mnie to co zawsze! Odkąd profesor Michalski sprowadził te minolty, specjalne kopiarki do starodruków, siedzę tu i digitalizuję!

– O rany, ale masz tu piękne księgi. – Spojrzał na wózek z ułożonym porządnie stosem książek w skórzanych oprawach.