Wszystko, czym jesteśmy razem - Alice Kellen - ebook

Wszystko, czym jesteśmy razem ebook

Kellen Alice

4,5

Opis

Fenomen hiszpańskiego TikToka. Druga część powieści, która poruszyła nawet najtwardsze serca.

Minęły trzy lata, od kiedy widzieli się po raz ostatni. Teraz Leah ma spełnić swoje marzenie i wystawić obrazy w galerii. I mimo ich przeszłości, Axel czuje, że musi przy tym być.

Kiedy ich drogi znowu się krzyżują, Leah musi podjąć decyzje, które mogą wszystko zmienić, bo bez względu na to, co się wydarzyło, zostały jej wspomnienia: niezatarte, piękne, doskonałe.

I teraz wpychają się w każdą szczelinę.

Bo on nadal jest tym chłopakiem, którego nie udało jej się zapomnieć.

Bo jest morzem, rozgwieżdżonym niebem i winylami Beatlesów.

Bo czasami wystarczy jedno Let It Be, żeby mieć wszystko.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 468

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (33 oceny)
22
6
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AgaKoz2801

Nie oderwiesz się od lektury

Po prostu cudna historia. Jest dużo książek z motywem różnicy wieku ale tylko o nielicznych można powiedzieć że mają to coś. Ta jest taka. Romantyczna i piękna jak obrazy malowane przez bohaterów. Polecam
10
janinamat

Całkiem niezła

To jest takie wszystko refleksyjne, przegadane. Mało akcji, mało dialogów, głównie wewnętrzne rozważania bohaterów. Dłużyło się strasznie.
00
Bullfrog

Nie oderwiesz się od lektury

Każda osoba powinna przeczytać te książki
00
rynatka88

Nie oderwiesz się od lektury

moja
00
Solagnee

Nie oderwiesz się od lektury

Po prostu piekna❤️
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuTodo lo que so­mos jun­tos
Co­py­ri­ght © 2019 by Alice Kel­len Au­thor re­pre­sen­ted by Edi­ta­bundo Agen­cia Li­te­ra­ria S.L. and by Book & Film Ri­ghts, Grupo Pla­neta – agent for the Fo­re­ign and Au­dio­vi­sual Ri­ghts by spe­cial agre­ement with Book/Lab Li­te­rary Agency, Po­land Co­py­ri­ght © 2019 by Edi­to­rial Pla­neta, S.A. Co­py­ri­ght © 2023 for this trans­la­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Motto po­cho­dzi z utworu Tu­taj w środku za­wsze pada Chrisa Pu­eyo w prze­kła­dzie Alek­san­dry Wik­to­row­skiej.
Pro­jekt okładki Lo­okat­cia.com
Skład i ła­ma­nie An­drzej Ko­men­dziń­ski
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać ich książki.
ISBN 978-83-8265-651-0
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24 61-657 Po­znańwy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Eleny, Duni i Lo­reny,

dzię­kuję, że to­wa­rzy­szy­ły­ście mi w tej po­dróży

Wszy­scy o tym wie­dzą:

je­śli zła­mią ci serce na ty­siąc ka­wał­ków

i na­chy­lisz się, żeby je po­zbie­rać,

znaj­dziesz ich tylko dzie­więć­set dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć.

CHRIS PUEYOTu­taj w środku za­wsze pada

Od Au­torki

WE WSZYST­KICH MO­ICH KSIĄŻ­KACH po­ja­wia się sporo pio­se­nek, to­wa­rzy­szą one roz­gry­wa­ją­cym się na pa­pie­rze sce­nom. Mu­zyka jest in­spi­ra­cją. Ale w tym przy­padku jest czymś wię­cej. Jest tłem kon­kret­nych wy­da­rzeń i de­li­kat­nie po­py­cha bo­ha­te­rów do dzia­ła­nia. Mo­że­cie zna­leźć pełną li­stę utwo­rów, któ­rych słu­cha­łam, pi­sząc tę hi­sto­rię, ale przede wszyst­kim, je­śli ma­cie ochotę, za­chę­cam Was do wy­słu­cha­nia tych naj­waż­niej­szych w mo­men­cie, w któ­rym wy­stę­pują w po­wie­ści. W roz­dziale 50 Too Young to Burn. W 48 Let It Be. I w epi­logu Twist and Shout.

Pro­log

PRZE­RA­ŻAŁO MNIE, ŻE LI­NIA OD­DZIE­LA­JĄCA MI­ŁOŚĆ od nie­na­wi­ści jest taka cienka i wą­ska, że można prze­sko­czyć ją jed­nym su­sem. Ko­cha­łam go... ko­cha­łam go każdą ko­mórką mo­jego ciała, każ­dym spoj­rze­niem, ca­łym ser­cem, i kiedy był bli­sko, wszystko we mnie re­ago­wało na jego obec­ność. Ale rów­no­cze­śnie go nie­na­wi­dzi­łam. Nie­na­wi­dzi­łam każ­dym wspo­mnie­niem, nie­wy­po­wie­dzia­nym sło­wem, prze­mil­cza­nymi pre­ten­sjami. Nie po­tra­fi­łam mu wy­ba­czyć i przy­jąć go z otwar­tymi ra­mio­nami nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo chcia­łam to zro­bić. Kiedy na niego pa­trzy­łam, wi­dzia­łam czerń, czer­wień i le­d­wie wi­doczną pur­purę, prze­le­wa­jące się emo­cje. A te wszyst­kie po­krę­cone uczu­cia, które we mnie wzbu­dzał, ro­biły mi krzywdę, bo Axel był czę­ścią mnie. I miał nią być już za­wsze. Bez względu na wszystko.

1. Leah

MIA­ŁAM NA­DAL ZA­MKNIĘTE OCZY, gdy po­czu­łam jego wargi prze­su­wa­jące się po moim ra­mie­niu. Zszedł tro­chę ni­żej i ob­sy­pał po­ca­łun­kami skórę wo­kół mo­jego pępka; po­ca­łun­kami słod­kimi i de­li­kat­nymi, przy­pra­wia­ją­cymi o drże­nie. Uśmiech­nę­łam się. A po­tem uśmiech znik­nął mi z twa­rzy, kiedy po­czu­łam jego cie­pły od­dech przy mo­ich że­brach. Przy nim. Przy sło­wach, które pew­nego dnia Axel wy­pi­sał pal­cami na mo­jej skó­rze: przy wy­ta­tu­owa­nym „Let It Be”.

Po­ru­szy­łam się nie­spo­koj­nie i otwo­rzy­łam oczy. Opar­łam dłoń na jego po­liczku i przy­cią­gnę­łam do sie­bie, a gdy jego usta spo­tkały się z mo­imi, ogar­nął mnie spo­kój. Był sło­neczny so­botni po­ra­nek, ro­ze­bra­li­śmy się w ci­szy. Ob­ję­łam go, kiedy we mnie wcho­dził. Po­woli. Głę­boko. Z ła­two­ścią. Moje ciało wy­gięło się w łuk w po­szu­ki­wa­niu tego ostat­niego moc­nego pchnię­cia. Ale się go nie do­cze­kało. Wło­ży­łam rękę mię­dzy nas i za­czę­łam się pie­ścić pal­cami. Do­szli­śmy rów­no­cze­śnie. Ja nie mo­głam zła­pać tchu. On ję­czał moje imię.

Od­wró­cił się po­tem na bok, a ja wpa­try­wa­łam się w biały gładki su­fit jego sy­pialni. Za­le­d­wie chwilę póź­niej usia­dłam na łóżku, a on zła­pał mnie za nad­gar­stek.

– Już idziesz? – Miał miły głos.

– Tak, mam dużo do zro­bie­nia.

Wsta­łam i boso po­de­szłam do krze­sła, na które ze­szłej nocy rzu­ci­łam swoje ciu­chy. Kiedy się ubie­ra­łam, Lan­don le­żał na­dal w po­ścieli z rę­kami pod głową i wpa­try­wał się we mnie. Za­pię­łam cienki pa­sek od spód­nicy, po czym wcią­gnę­łam przez głowę ko­szulkę na ra­miącz­kach. Za­wie­si­łam na ra­mie­niu torbę li­sto­noszkę, którą brat po­da­ro­wał mi na Gwiazdkę, w dro­dze do drzwi zwią­za­łam włosy w ku­cyk.

– Ej, po­cze­kaj. A bu­ziak na do wi­dze­nia?

Po­de­szłam do łóżka i z uśmie­chem na­chy­li­łam się, żeby go po­ca­ło­wać. Po­gła­skał mnie czule po po­liczku i wes­tchnął z sa­tys­fak­cją.

– Wi­dzimy się wie­czo­rem? – za­py­tał.

– Nie dam rady, będę w pra­cowni do późna.

– Ale jest so­bota – na­ci­skał. – No, Leah, da­lej, zgódź się.

– Przy­kro mi. Może zjemy ju­tro ko­la­cję?

– W po­rządku.

– Za­dzwo­nię do cie­bie.

Ze­szłam po scho­dach i wy­szłam z bu­dynku. Na ze­wnątrz po­wi­tało mnie chłodne świa­tło po­ranka i sza­rawe niebo. Wy­cią­gnę­łam z torby słu­chawki, a do ust wło­ży­łam li­zaka. Prze­bie­głam przez przej­ście dla pie­szych do­kład­nie w mo­men­cie, kiedy świa­tło zmie­niało się na czer­wone, i przez pe­łen kwia­tów park ru­szy­łam na skróty do swo­jej pra­cowni.

W rze­czy­wi­sto­ści nie była moja, a przy­naj­mniej nie do końca.

Ale przez te wszyst­kie lata na stu­diach ciężko pra­co­wa­łam, żeby do­stać sty­pen­dium, dzięki któ­remu mo­głam ją wy­na­jąć.

Kiedy otwo­rzy­łam drzwi, ude­rzył mnie za­pach farby. Rzu­ci­łam rze­czy na okrą­gły fo­tel i wło­ży­łam wi­szący za drzwiami far­tuch. Za­wią­zu­jąc go, po­de­szłam bli­żej ob­razu, który stał na szta­lu­gach na środku sta­rego pod­da­sza.

Za­drża­łam, wpa­tru­jąc się w de­li­katne opły­wowe li­nie fal, roz­bry­zgu­jącą się pianę i opa­li­zu­jące pro­mie­nie słońca; wy­da­wały się jakby ze­śli­zgi­wać z płótna. Wzię­łam do ręki drew­nianą pa­letę i za­czę­łam mie­szać ko­lory, wpa­tru­jąc się ką­tem oka w ob­raz: w ja­kiś po­krę­cony spo­sób rzu­cał mi wy­zwa­nie. Pod­nio­słam pę­dzel i za­uwa­ży­łam, że drży mi ręka. Na­gle ogar­nęły mnie wspo­mnie­nia. Ści­snęło mnie w żo­łądku na myśl o tej nocy, kiedy mu­sia­łam przyjść do pra­cowni, bo po­czu­łam na­glącą po­trzebę, żeby na­ma­lo­wać ten ka­wa­łek plaży, który tak do­brze zna­łam, mimo że od trzech lat moja noga na nim nie sta­nęła...

Trzy lata bez tego ka­wałka oce­anu, je­dy­nego w swoim ro­dzaju.

Trzy lata, przez które ja tak bar­dzo się zmie­ni­łam.

Trzy lata, od kiedy go nie wi­dzia­łam. Trzy lata bez Axela.

2. Axel

SUNĄ­ŁEM PO ŚCIA­NIE FALI W BLA­DYM ŚWIE­TLE wscho­dzą­cego słońca, za­nim wpa­dłem do wody. Już pod po­wierzch­nią za­mkną­łem oczy, a dźwięki świata ze­wnętrz­nego od­da­liły się jesz­cze bar­dziej. Zmu­si­łem się, żeby pły­nąć w górę, kiedy po­czu­łem, że za­czyna bra­ko­wać mi po­wie­trza. Z wy­sił­kiem ucze­pi­łem się de­ski sur­fin­go­wej. Ode­tchną­łem głę­boko. Raz i drugi. Ale ża­den z tych od­de­chów nie na­peł­nił mo­ich płuc cał­ko­wi­cie. Tkwi­łem tam, sa­mot­nie uno­sząc się na po­wierzchni, na moim oce­anie, wpa­tru­jąc się w po­zo­sta­ło­ści piany i cętki świa­tła, które błysz­czały mię­dzy fa­lami, za­sta­na­wia­jąc się, kiedy za­cznę z po­wro­tem od­dy­chać.

3. Leah

PRZEZ CAŁY TY­DZIEŃ PRA­CO­WA­ŁAM bez wy­tchnie­nia. Naj­bar­dziej prze­ra­żała mnie świa­do­mość, że to na­wet nie praca, tylko ko­niecz­ność, a może ja­kiś miks obu tych rze­czy. Ma­lo­wa­nie było mo­to­rem mo­jego ży­cia, to dzięki niemu zdo­ła­łam utrzy­mać się na po­wierzchni, silna, pełna tych wszyst­kich prze­peł­nia­ją­cych mnie uczuć, które chcia­łam uchwy­cić. Pa­mię­tam dzień, kiedy Axel za­py­tał mnie, jak mi się to udaje, a ja od­po­wie­dzia­łam, że nie wiem, po pro­stu daję się po­nieść. Gdy­bym za­dała so­bie to py­ta­nie wcze­śniej... od­po­wie­dzia­ła­bym ina­czej. Wy­zna­ła­bym, że ma­lo­wa­nie było moim wen­ty­lem bez­pie­czeń­stwa. Je­śli nie umia­łam wy­ra­zić cze­goś sło­wami, prze­ka­zy­wa­łam to za po­mocą ko­lo­rów, kształ­tów i fak­tur. To był mój spo­sób, bar­dziej niż ja­ki­kol­wiek inny na świe­cie.

Gdyby nie wy­pa­dały aku­rat moje uro­dziny, wie­czo­rem – tak jak czę­sto zda­rzało mi się w week­endy – zo­sta­ła­bym na ma­leń­kim pod­da­szu i ma­lo­wała do bia­łego rana, ale przy­ja­ciele z uni­wer­sy­tetu uparli się, że zor­ga­ni­zują mi przy­ję­cie, i nie mo­głam się na nim nie po­ja­wić. Ubie­ra­jąc się, przy­po­mnia­łam so­bie te­le­fon od Blair sprzed kilku go­dzin, kiedy zło­żyła mi ży­cze­nia, przy oka­zji do­da­jąc, że dziecko, któ­rego spo­dzie­wają się z Ke­vi­nem, to chło­piec. Bez wąt­pie­nia był to naj­lep­szy pre­zent, jaki mo­głam dzi­siaj do­stać.

Po­de­szłam do lu­stra, żeby za­pleść so­bie war­kocz. Włosy tak bar­dzo mi uro­sły, że pra­wie ni­gdy już nie no­si­łam ich roz­pusz­czo­nych. Kilka razy chcia­łam je ściąć, ale przy­po­mi­nały mi tamte dni, kiedy cho­dzi­łam boso i miesz­ka­łam w domu na zu­peł­nym od­lu­dziu, dni, kiedy nie przej­mo­wa­łam się za bar­dzo, czy je­stem ucze­sana, czy nie. A te­raz na­wet to się zmie­niło. Więk­szą uwagę zwra­ca­łam na ubiór. Kiedy czu­łam ja­kiś im­puls, sta­ra­łam się nad nim za­pa­no­wać, bo na­uczy­łam się, że tego typu bodźce nie za­wsze pro­wa­dzą nas w do­brym kie­runku. Usi­ło­wa­łam za­cho­wać zimną krew i za­nim rzu­ca­łam się przed sie­bie na oślep, chwilę się za­sta­na­wia­łam i ana­li­zo­wa­łam kon­se­kwen­cje.

Te­le­fon znowu za­dzwo­nił. Jak zwy­kle na wi­dok tego na­zwi­ska na wy­świe­tla­czu serce sta­nęło mi na mo­ment: Geo­r­gia Nguyen. Na­bra­łam po­wie­trza i ode­bra­łam.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego, skar­bie! – wy­krzyk­nęła Geo­r­gia. – Dwa­dzie­ścia trzy lata! Nie mogę uwie­rzyć, że tak szybko zle­ciały, cią­gle pa­mię­tam, jak bra­łam cię na ręce i cho­dzi­łam z tobą po ogro­dzie, że­byś prze­stała pła­kać. Wy­daje mi się, jakby to było wczo­raj.

Usia­dłam na brzegu łóżka i się uśmiech­nę­łam.

– Dzię­kuję za pa­mięć. Co u was?

– Za­raz wsia­damy do sa­mo­lotu, je­ste­śmy już w hali od­lo­tów. – Na­gle wy­buch­nęła dziew­czę­cym śmie­chem, naj­wi­docz­niej mąż ła­sko­tał ją, żeby prze­chwy­cić te­le­fon. – Uspo­kój się, Da­niël, za­raz ci ją dam! O czym to ja mó­wi­łam, skar­bie, ach tak, je­ste­śmy na lot­ni­sku w San Fran­ci­sco i za go­dzinę od­la­tu­jemy do Punta Cana.

– Ale po­dróż! Ogrom­nie wam za­zdrosz­czę.

– Za­dzwo­nię do cie­bie za kilka dni, żeby po­roz­ma­wiać bar­dziej na spo­koj­nie, bez za­kłó­ceń.

– Do­brze, nie przej­muj się, daj mi jesz­cze Da­ni­ëla.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego, Leah! – wy­krzyk­nął od razu. – Idziesz gdzieś ze zna­jo­mymi? Je­śli tak, do­brej za­bawy! Baw się wy­śmie­ni­cie!

– Dzię­kuję, Da­niël, po­sta­ram się.

Przez kilka se­kund wpa­try­wa­łam się w te­le­fon z tę­sk­notą, za­sta­na­wia­jąc się nad tymi wszyst­kimi ży­cze­niami, które tego dnia do­sta­łam... i tymi, któ­rych nie do­sta­łam.

To było głu­pie, ale nie umia­łam ina­czej. W końcu wspo­mnie­nia opie­rają się na szcze­gó­łach, po­zor­nie nie­istot­nych, ale to one w rze­czy­wi­sto­ści oka­zują się ważne. Axel za­wsze po­ja­wiał się na mo­ich uro­dzi­nach, był tą osobą, na którą z nie­cier­pli­wo­ścią cze­ka­łam. Ro­bił naj­lep­sze pre­zenty, a ja ma­rzy­łam o nim, na­wet bę­dąc jesz­cze małą dziew­czynką, kiedy zdmu­chi­wa­łam świeczki na tor­cie.

Mia­łam wra­że­nie, jakby od tam­tego czasu mi­nęła cała wiecz­ność...

Po­now­nie spoj­rza­łam na te­le­fon. Nie wiem, czego się spo­dzie­wa­łam, ale nikt nie za­dzwo­nił.

Ode­tchnę­łam głę­boko i po­de­szłam do wy­so­kiego lu­stra. Stało na­dal oparte o ścianę, do­kład­nie w tym sa­mym miej­scu, w któ­rym Oli­ver po­sta­wił je pra­wie trzy lata wcze­śniej, kiedy ku­pi­łam je pod wpły­wem im­pulsu w skle­pie na­prze­ciwko aka­de­mika.

Roz­ko­ja­rzona za­czę­łam ba­wić się koń­cem war­ko­cza, nie prze­sta­jąc wpa­try­wać się we wła­sne od­bi­cie. „Wszystko bę­dzie do­brze” – po­wie­dzia­łam do sie­bie bar­dziej z przy­zwy­cza­je­nia niż z in­nego po­wodu – „bę­dzie do­brze”.

Kiedy wy­szłam na ze­wnątrz, za­padł już zmrok. Pie­chotą ru­szy­łam w stronę re­stau­ra­cji, w któ­rej się umó­wi­li­śmy. Ale le­d­wie uszłam parę kro­ków, sta­nął mi na dro­dze.

– Co ty tu ro­bisz? – Za­śmia­łam się.

– Chcia­łem się z tobą przejść. – Lan­don wrę­czył mi różę i po­woli mnie po­ca­ło­wał.

Kiedy się od­su­nął, spoj­rza­łam na kwiat, po­gła­dzi­łam jego płatki o bar­wie szkar­łatu i po­wą­cha­łam. Ru­szy­li­śmy ra­zem w mil­cze­niu.

– Opo­wiedz mi, co dzi­siaj ro­bi­łaś. Do­brze ci mi­nął dzień?

– Tak. Koń­czę wła­śnie je­den ob­raz... – Prze­łknę­łam ślinę, przy­po­mi­na­jąc so­bie ten ka­wa­łek oce­anu, tak bar­dzo mój, nasz, i po­trzą­snę­łam głową. – Nie chcę cię tym za­nu­dzać. Opo­wiedz mi le­piej, co u cie­bie.

Lan­don ze szcze­gó­łami stre­ścił swój ty­dzień, opo­wie­dział, jak ślę­czał nad ostat­nim pro­jek­tem, który dzie­lił go od dy­plomu na stu­diach biz­ne­so­wych, jak bar­dzo już chciał mnie zo­ba­czyć, co nie uda­wało nam się przez ostat­nie trzy dni, bo oby­dwoje nie mo­gli­śmy zna­leźć ani chwili, i jak pięk­nie dzi­siaj wy­glą­dam...

Kiedy z da­leka uka­zała nam się re­stau­ra­cja, zwol­ni­li­śmy kroku.

– Mam na­dzieję, że spodoba ci się im­preza nie-nie­spo­dzianka – za­żar­to­wał, po czym na­gle spo­waż­niał. – Przy­szli wszy­scy. Cza­sami, kiedy tak bar­dzo za­my­kasz się w so­bie i na tym pod­da­szu, mar­twię się o cie­bie, Leah. Chciał­bym, że­byś dzi­siaj do­brze się ba­wiła.

Wzru­szyły mnie jego słowa i mocno się do niego przy­tu­li­łam.

Obie­ca­łam mu, że tak bę­dzie.

Uśmiech­nę­łam się sze­roko, kiedy tylko prze­kro­czy­łam próg lo­kalu i w głębi doj­rza­łam na­szych przy­ja­ciół. Na mój wi­dok wstali od stołu i za­częli śpie­wać Happy Bir­th­day. Po­tem rzu­cili się na mnie, ści­skali i ca­ło­wali, za­nim wresz­cie po­zwo­lili mi usiąść. Przy­szli pra­wie wszy­scy, któ­rzy byli czę­ścią mo­jego ży­cia w Bris­bane: ko­le­żanki i ko­le­dzy z za­jęć oraz Mor­gan i Lucy, dziew­czyny z aka­de­mika po­znane za­raz w pierw­szym mie­siącu, z któ­rymi nie roz­sta­wa­łam się od tam­tej pory. To one pierw­sze wrę­czyły mi pre­zent.

Od­pa­ko­wa­łam go ostroż­nie, co w ni­czym nie przy­po­mi­nało wcze­śniej­szej nie­cier­pli­wej Leah; pa­znok­ciem od­kle­iłam ta­śmę kle­jącą i sta­ran­nie zło­ży­łam pre­zen­towy pa­pier, a na­stęp­nie po­dzię­ko­wa­łam za przy­bory do ma­lo­wa­nia, które, o czym wie­działy, były mi po­trzebne.

– Je­ste­ście nie­sa­mo­wite i wcale nie mu­sia­ły­ście...

– Żad­nych łez! – krzyk­nęła na­tych­miast Mor­gan.

– Ale ja wcale nie...

– Za do­brze cię znamy – ucięła Lucy.

Wy­buch­nę­łam śmie­chem, wi­dząc ich miny.

– Niech bę­dzie, żad­nych łez, tylko za­bawa! – Spoj­rza­łam na Lan­dona. Uśmiech­nął się z sa­tys­fak­cją i pu­ścił do mnie oko z dru­giego końca stołu.

Przy­ję­cie do­bie­gło końca do­piero nad ra­nem, a ja wy­pi­łam sta­now­czo za dużo, bio­rąc pod uwagę, że na­stęp­nego dnia przy­jeż­dżał mój brat Oli­ver. Ale spe­cjal­nie się tym nie prze­ję­łam. Dla­tego że w tym ba­rze z przy­ga­szo­nymi świa­tłami, gdzie za­mó­wi­li­śmy drinki, czu­łam się do­brze: szczę­śliwa, bez­pieczna w ra­mio­nach Lan­dona i wśród śmie­chu przy­ja­ció­łek. Prze­sta­łam my­śleć o tych, któ­rych już nie ma, o chra­pli­wym gło­sie Axela skła­da­ją­cego mi ży­cze­nia i o tym, co po­da­ro­wałby mi na uro­dziny w tym roku w rów­no­le­głej rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej na­dal by­li­by­śmy tam­tymi oso­bami wie­rzą­cymi, że ni­gdy się od sie­bie nie od­da­limy.

Sporo czasu za­jęło mi, żeby to zro­zu­mieć, ale... ży­cie to­czyło się da­lej. Axel nie oka­zał się moim prze­zna­cze­niem, a je­dy­nie po­cząt­kiem drogi, którą prze­szli­śmy ra­zem, trzy­ma­jąc się za ręce, do­póki nie zde­cy­do­wał się z niej zbo­czyć.

Po­ło­ży­łam się na łóżku pi­jana, po­kój zda­wał się wi­ro­wać wo­kół mnie. Wtu­li­łam się w po­duszkę. Były chwile, kiedy pra­wie nie my­śla­łam o Axelu, zaj­mo­wały mnie stu­dia, całe dnie na pod­da­szu, czas spę­dzany z Lan­do­nem albo z dziew­czy­nami, ale on za­wsze wra­cał. To wra­że­nie, jakby był moją nie­od­łączną czę­ścią, de­ner­wo­wało mnie co­raz bar­dziej. Wspo­mnie­nia bu­dziły się w naj­mniej ocze­ki­wa­nych mo­men­tach: na wi­dok nie­zna­jo­mego, który trzy­mał pa­pie­rosa mię­dzy kciu­kiem a pal­cem wska­zu­ją­cym, kiedy dało się po­czuć za­pach her­baty, le­ciała zna­joma pio­senka, ja­kaś głu­pia mina... albo co­kol­wiek in­nego.

Przy­po­mnia­łam so­bie, co le­żało w gór­nej szu­fla­dzie noc­nej szafki, ale po­wstrzy­ma­łam od­ruch, żeby wy­cią­gnąć bi­be­lot za­ku­piony na targu za­raz po przy­jeź­dzie do Bris­bane.

Mocno za­ci­snę­łam po­wieki. Wszystko na­dal krę­ciło się wo­kół mnie.

A ja za­czę­łam się za­sta­na­wiać, co mógł te­raz ro­bić...

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki