Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
338 osób interesuje się tą książką
Co dzieje się w Vegas, zostaje w Vegas. A jednak nie zawsze…
Harriet Gibson całe życie wierzyła, że miłość to coś, na co trzeba zasłużyć – że jest nagrodą za bycie „wystarczającą”. Najpierw dla surowego ojca, potem dla chłopaka, który zawiódł ją w najgorszym możliwym momencie. Życie nauczyło ją, że nie może nikomu ufać, a jeśli chce mieć kontrolę nad własnym losem, powinna liczyć tylko na siebie.
Aby spełnić warunek zapisany w testamencie ojca i zyskać środki na zrealizowanie marzeń, Harriet potrzebowała podpisu na akcie ślubu. Szybka ceremonia w Las Vegas z nieznajomym miała być rozwiązaniem idealnym – o ile przez dwa lata uda jej się ukrywać przed mężem i unikać rozwodu. Życie jednak rzadko podąża zgodnie z planem.
Kilkanaście miesięcy później Luke Evans, mężczyzna, którego Harriet poślubiła w przypływie desperacji, niespodziewanie przekracza próg jej cukierni. Dziewczyna chciałaby jak najszybciej się go pozbyć… ale nie może. Luke, choć arogancki i uparty, okazuje się kimś więcej, niż przypuszczała. Rozbraja ją śmiechem, rozgrzewa spojrzeniem i przypomina, że życie nie kończy się na obowiązkach. Gdy granice między nimi zaczynają się zacierać, Harriet musi zmierzyć się ze swoim największym lękiem – że znowu zaufa komuś, kto później ją zostawi.
Ta historia jest naprawdę SPICY. Sugerowany wiek 16+.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 429
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TYTUŁ ORYGINAŁU:23 otoños antes de ti. Volver a ti #2
Redaktorka prowadząca: Ewelina Czajkowska
Wydawczynie: Maria Mazurowska, Katarzyna Masłowska
Redakcja: Marta Stochmiałek
Korekta: Beata Wójcik
Projekt okładki: Agata Łuksza
Ilustracja na okładce: © Agata Łuksza
Copyright © 2016 by Alice Kellen
All Rights Reserved
Copyright © 2025 for the Polish edition by Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Berenika Wilczyńska, 2025
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2025
ISBN 978-83-8417-333-6
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Ossowska
Dla J., za to, że się pojawiłeś, zostałeś i Dalej Jesteś. i masz rację: ludzie nie są tym, co myślą, tylko wydaje im się, że tym są. i to Jest najsmutniejsze.
Trzy zasady. Pierwsza: paradoks. Życie jest tajemnicą, nie trać czasu na próby jej rozwikłania. Druga: humor. Nigdy nie trać poczucia humoru, zwłaszcza na swój temat. To ogromna siła. Trzecia: zmiana. Nic nie pozostaje takie samo.
– Siła spokoju, ekranizacja książki D. Millmana Siła spokoju. Droga miłującego spokój wojownika
Harriet miała zwyczaj zbierania liści i chowania ich do szklanych pojemników. Lubiła to robić, kiedy czuła się zdenerwowana. Przechodziła wtedy przez trzy ulice dzielące jej dom od granicy lasu, gdzie pierwsze źdźbła trawy dotykały asfaltu, i zagłębiała się w las – to ciche, lecz tak pełne życia miejsce.
Siedząc na wilgotnej ziemi, delikatnie wybierała liście, które najbardziej jej się podobały. Chociaż była zakochana w kolorze zielonym, często skłaniała się ku czerwonym; czuła, że dodają pozostałym mocy. Gwałtowności. Namiętności.
Mimo że miała tylko sześć lat, nikt nigdy po nią nie przychodził. Na początku Harriet pragnęła, żeby jej ojciec się zjawił, żeby przyszedł aż tam, złapał ją za rękę i zaciągnął z powrotem do domu, dając jej po drodze ochrzan. To by udowodniło, że zależało mu na jej bezpieczeństwie. Ale wraz z upływem dni Harriet zaakceptowała rzeczywistość. Swoją rzeczywistość. I nauczyła się cieszyć tymi chwilami samotności pośród bujnych drzew oraz ich olbrzymich okrągłych koron, które usiłowały dosięgnąć szarego nieba stanu Waszyngton.
Harriet spędzała tam wiele godzin. Ostrożnie wybierała kolejną zdobycz i z uwagą przyglądała się siatce włókien, którą można było dostrzec na przezroczystych liściach; szukała wśród nich liścia w kształcie gwiazdy lub serca (te były jej ulubione) i próbowała zestawiać ze sobą różne kolory…
Tamtego dnia była zdenerwowana, bo nie mogła wyrzucić z głowy słów, którymi nazwał ją kolega z klasy (powiedział, że jest „strasznie głupia”), więc przyłożyła się, żeby uzyskać jak najlepszy rezultat. Kiedy zebrała liście, na koniec podniosła pojemnik, aż światło słońca zaczęło odbijać się na szklanej powierzchni.
To było doskonałe. Niedoścignione. Było coś dziwacznego w tym, że liście tkwiły tam w środku, chronione i nietknięte; to łagodziło niepokój, który Harriet niekiedy czuła w piersi. Bo nikt nie mógł wyrządzić tym liściom krzywdy. Nie mogły przepaść. A gdy nadchodził ich kres i zamieniały się w pył, następowało to powoli, a nie dlatego, że podeszwa jakiegoś buta bezceremonialnie je zgniotła.
Czasami Harriet też pragnęła znaleźć się w podobnym miejscu, bezpiecznym, przyjemnym. Pragnęła żyć w swoim własnym szklanym pojemniku.
Angie zdjęła sukienkę swojej lalce i podała ją Harriet.
– Włóż ją swojej lalce. Idą na imprezę.
– A dlaczego nie mogą iść na konie? – Harriet posadziła na grzbiecie plastikowego konika swoją lalkę, która miała identyczne blond włosy jak ona.
– Bo impreza jest fajniejsza – rozstrzygnęła Angie, która nieświadomie przejmowała kontrolę nad przebiegiem ich wspólnych zabaw. Druga dziewczynka posłuchała jej i ostrożnie zapięła lalce rzep z tyłu krótkiej sukienki. – Moja mama zawsze powtarza, że na wieczorną imprezę trzeba wkładać buty na obcasie. Podobają ci się te niebieskie?
– Nie. Wolę czerwone.
– Ja już wcześniej chciałam czerwone. Weź niebieskie.
Harriet wzięła buty w szafirowym kolorze. Zastanawiała się, co powiedziałaby na ten temat jej matka. Minęło już kilka lat, odkąd odeszła. „Wyjechała w długą podróż” – powiedział któregoś razu jej ojciec. Od tamtej pory stał się bardziej zamknięty w sobie, opryskliwy i nie miał dla niej za grosz czułości. Czasami Harriet zastanawiała się, czy to jej wina, że mama tak bardzo lubiła podróżować. Nie przypominała sobie, żeby zrobiła coś złego, zanim jej matka opuściła dom, ciągnąc za sobą kilka walizek. Była słoneczna sobota; jej oczy błyszczały, kiedy mocno pocałowała Harriet w czoło, zostawiając na nim ślad czerwonej szminki. Ojca nie pocałowała, bo był w pracy, więc zostawiła mu tylko list na blacie w kuchni.
„Może dlatego od tamtej pory jest taki zły”, myślała Harriet. Bo mama nie pocałowała go na pożegnanie.
Spojrzała z wahaniem na swoją najlepszą przyjaciółkę.
– Angie, myślisz, że twoja mama może wiedzieć, gdzie jest moja? – Ich matki były bardzo dobrymi przyjaciółkami; często piły herbatę na ganku i śmiały się, podczas gdy dziewczynki bawiły się razem; często też się zmieniały i raz jedna, raz druga zawoziła je do szkoły lub z niej odbierała. – Chcę to wiedzieć. Chcę napisać do niej list.
– Nie wiem, ale czasami o niej mówi, głównie wtedy, kiedy ciocia Madison przychodzi do nas w odwiedziny w niedzielę po południu.
– I co mówią?
– Dziwne rzeczy. Że jest ulicznicą.
– A co to znaczy?
Harriet odłożyła swoją lalkę na bok, kładąc ją na wilgotnym trawniku w ogrodzie za domem Flaningów.
– Nie mam pojęcia. – Angie wzruszyła ramionami. – Powinnaś zapytać o to swojego tatę, on musi wiedzieć, gdzie ona jest. Dlaczego tego nie zrobisz?
– Zawsze się denerwuje.
– Ale chcesz napisać do niej list.
– Tak, chcę.
– To może pójdę z tobą i zapytamy go razem?
– Nie trzeba. Ja to zrobię.
Harriet uśmiechnęła się, odsłaniając przednie zęby, nieco większe niż normalne, które nadawały jej słodkiej twarzy łobuzerski wygląd. Angie podała jej czerwone buty ze smutną miną.
– Trzymaj. Miałaś rację, twojej lalce bardziej pasują. Zostaw je sobie.
Kiedy trochę później Harriet wróciła do domu, trzymając lalkę pod pachą, zobaczyła, że jest pogrążony w półmroku. To wcale nie był mały dom; właściwie mieli więcej pokojów, niż kiedykolwiek mogliby wykorzystać. Pan Gibson zgromadził pokaźną fortunę, pracując w firmie tytoniowej i inwestując. Wydał część tych oszczędności na ślub z kobietą swoich marzeń, Ellie, i oczekiwał, że będzie miał liczną i silną rodzinę, taką jak te, które trzymają się razem mimo przeciwności. Poza tym pan Gibson pragnął mieć synów, odważnych i przydatnych, którzy mogliby przejąć jego udziały po osiągnięciu pełnoletności, a w weekendy jeździliby z nim na ryby. Nigdy nie wyobrażał sobie, że jego szczęście tak szybko zostanie mu odebrane i jedynym wspomnieniem, jakie pozostanie mu po lepszych czasach, będzie słaba i głupia córka.
Harriet przeszła przez salon na palcach. W powietrzu czuć było stęchlizną i alkoholem. Jej ojciec siedział na kanapie ze wzrokiem wbitym w telewizor. W prawej ręce trzymał szklankę i bursztynowy płyn zakołysał się, kiedy mężczyzna się odwrócił, zauważywszy obecność córki.
– Już jestem – oznajmiła Harriet.
– Właśnie widzę – prychnął jej ojciec.
Dziewczynka położyła lalkę na stole i wytarła spocone dłonie o różowe spodnie, nieco już znoszone.
– Kiedy wróci mama?
– Kiedy przestaniesz być taka głupia. – Ojciec roześmiał się gorzko, w jego śmiechu pobrzmiewała uraza. – Twoja matka nigdy nie wróci. Odeszła na zawsze. Więc będzie lepiej, jak zaczniesz sama sobie radzić i się do czegoś przydasz. Czy jako kobieta nie powinnaś umieć gotować i dbać o swoje ubrania?
– Już to robię. Dbam o swoje ubrania. – Harriet zamrugała szybciej niż zwykle, usiłując ukryć łzy, które cisnęły jej się do oczu.
– W takim razie naucz się gotować.
Pan Gibson upił łyk napoju i powoli go posmakował. Potem znów spojrzał na dziewczynkę, która stała nieruchomo obok telewizora.
– Pozwól, że dam ci dobrą radę, Harriet. Żeby być w życiu kimś, będziesz musiała zatrzymać przy sobie jakiegoś mężczyznę. A żeby tak się stało, będziesz musiała dać mu coś w zamian. A to ma dużo wspólnego z czasem, który spędzasz w kuchni. Prawdziwa kobieta nie porzuca swoich obowiązków i nie odchodzi bez uprzedzenia z jakimś łajdakiem, tak jak zrobiła twoja matka. Prawdziwa kobieta umie dbać o mężczyznę, umie wywiązywać się ze swoich obowiązków. – Ojciec Harriet cmoknął. – Jesteś za głupia, żeby mieć sensowną przyszłość, a uroda nie będzie ci wiecznie pomagać. Posłuchaj, co ci mówię. Chcę tylko dla ciebie tego, co najlepsze. Najlepsze… biorąc pod uwagę okoliczności. A teraz idź na górę do swojego pokoju, połóż się i przemyśl to, co ci powiedziałem.
Harriet czuła się pogubiona, kiedy wchodziła po schodach prowadzących do jej pokoju. Nie zrozumiała zbyt dobrze, co ojciec chciał jej powiedzieć. Jedynym, co wiedziała z całą pewnością, było to, że jej matka nie wróci. Już prawie nie umiała jej sobie przypomnieć; zapomniała ton jej głosu i dokładny odcień miedzianych refleksów tańczących na jej włosach, kiedy muskało je światło słońca. Potrafiła tylko ciągle wracać myślami do tego, że jej matka ubierała się bardzo kolorowo i nosiła mnóstwo bransoletek oraz innych rzeczy, które się poruszały, wydając brzęczący odgłos, który łaskotał Harriet w uszy.
Kiedy Harriet skończyła czternaście lat, nie tylko umiała prasować i czyścić każdą powierzchnię w domu (począwszy od obicia kanapy, którą jej ojciec brudził za każdym razem, kiedy wylewał na nią trochę piwa, a skończywszy na szkle, drewnie i cegle), ale też gotowała lepiej niż niektóre gospodynie domowe z Newhapton. Gulasze, strączki, ryby, mięso, warzywa i makarony – Harriet nauczyła się przyrządzać każde jedzenie, jakie wpadło jej w ręce, i wydobywać z niego to, co najlepsze.
Ale najbardziej pasjonowało ją pieczenie ciast. Pani Flaning, jako że jej córka Angie za bardzo się tym nie interesowała, nauczyła Harriet podstawowych zasad, jak wyrobić dobre ciasto i upiec je, żeby było wilgotne i puszyste. Do dziś pieczenie ciast stało się pewnego rodzaju obsesją Harriet. Marzyła o nietypowych mieszankach, połączeniach smakowych i projektach, które mogłaby stworzyć. Marzyła o tym, żeby ludzie z radością jedli jej wypieki, wracali do niej po więcej i gratulowali jej niezwykłej kremowej konsystencji albo zaskakującego nadzienia z czerwonych owoców, które nadawało ciastu kwaskowy posmak przy dużej ilości czekolady.
Marzyła… Harriet marzyła o wielu rzeczach…
Miała na sobie dżinsowe dzwony i białą koszulkę na ramiączkach opinającą krągłości, których z dnia na dzień nabrało jej drobne ciało. Harriet podrosła, zmieniając się w atrakcyjną dziewczynę, której nie dało się nie zauważyć. Ale to tylko podsycało jej lęki. A co, jeśli nikt nigdy nie zobaczy, kim naprawdę jest? A co, jeśli nikt nigdy się nie pofatyguje, żeby zdrapać pierwsze warstwy i naprawdę ją poznać?
Ale tamtego wieczoru odsunęła na bok swoje zmartwienia. Wszyscy mieszkańcy małego miasteczka Newhapton zgromadzili się na placu, trzymając w rękach zapalone papierowe lampiony, które nadawały temu miejscu magiczną aurę. Tego dnia, jak co roku latem, zaczynały się obchody lokalnego święta i zwyczaj nakazywał, żeby wypuścić lampiony i pomyśleć życzenie.
Harriet poczuła, jak Angie ściska ją za rękę.
– O co zamierzasz poprosić? Ja nie mogę się zdecydować, czy wybrać zaliczenie przedmiotów, które zostały mi z zeszłego roku, czy to, żeby moja matka przestała mnie ciągle prześladować. – Angie stanęła na palcach i rozejrzała się wśród zebranych mieszkańców. – Spójrz na nią, stoi tam i gapi się na nas, prawie nie mrugając. Jak jakiś pies tropiący, który nie ma swojego życia. Możesz chwilę zaczekać? Każę jej, żeby przestała mnie śledzić.
– Jasne.
Kiedy jej przyjaciółka oddaliła się o kilka metrów, Harriet podniosła rękę i przywitała się serdecznie z panią Flaning. Mimo że ona i Angie zawsze kłóciły się o jakieś głupoty, wiedziała, że się kochają i na swój sposób są ze sobą bardzo związane. Faktycznie matka Angie była bardzo kontrolująca i zbytnio przejmowała się decyzjami, które podejmowała jej córka. Choć czasami to mogło być upierdliwe (Angie musiała wracać do domu o dużo wcześniejszej porze niż jej przyjaciółka), Harriet byłaby przeszczęśliwa, gdyby miała matkę, która martwi się o jej przyszłość, narzuca córce zasady i uczy ją właściwego postępowania.
– Aua! – zaprotestowała, gdy poczuła uderzenie w plecy. Kiedy się odwróciła, zauważyła blond włosy i oczy w kolorze podobnym do roztopionej czekolady, której używała do polania swojego ulubionego ciasta, tego z pomarańczowym nadzieniem, na spodzie z ciastek.
– Przepraszam. Bardzo cię przepraszam. – Eliott Dune posłał jej najpiękniejszy uśmiech na świecie i wskazał na śmiejącego się chłopaka, który stał za nim. – Mój kumpel idiota cały czas sobie myśli, że popychanie tutaj ludzi to fajna zabawa. Zrobiłem ci coś?
– Nie, nic się nie stało.
– Nazywam się Eliott Dune i przypuszczam, że ty jesteś Harriet Gibson. – Podał jej rękę, którą dziewczyna nerwowo uścisnęła. – Chyba nigdy się nie poznaliśmy.
– Wiem, kim jesteś. Znam cię z widzenia. Ze szkoły.
Harriet poczuła suchość w ustach, kiedy chłopak znów uśmiechnął się do niej tak oszałamiająco, jakby ten uśmiech miał taką moc, że mógł zmienić bieg tego świata. Harriet, podobnie jak wszystkie dziewczyny z Newhapton, doskonale wiedziała, kim był Eliott. Złotym chłopcem. Chłopakiem, który miał idealną rodzinę, dostawał dobre oceny i grał najlepiej ze wszystkich w szkolnej drużynie koszykówki. Był w klasie o rok starszej niż Harriet, która właśnie skończyła szesnaście lat, i budził tyle samo podziwu, co zazdrości.
– Masz… Masz liść we włosach. Poczekaj. Daj, to ci go wyjmę.
To był znak. Miała liść we włosach, liść! Nie biedronkę ani malinową gumę, nie. I nieważne, że to był maleńki liść, z jaśminu rosnącego w ogrodzie Angie, gdzie Harriet była, zanim poszła na plac, ale jego wielkość się nie liczyła. Harriet uwielbiała liście i Eliott Dune właśnie to w niej zobaczył. Nie zauważył jej dekoltu ani tyłka, tylko liść wplątany w jej włosy.
– Możesz mi go dać?
– Chcesz, żebym oddał ci liść? – Eliott spojrzał na nią rozbawiony.
W pierwszym odruchu poprosiła o niego, żeby schować go na zawsze w szklanym pojemniku. Ponieważ był wyjątkowy. Był wspomnieniem. Ale natychmiast zorientowała się, jak głupio to zabrzmiało. Była pewna, że Eliott Dune lada moment spojrzy przez ramię na swoich kolegów i zaśmieje się szyderczo z jej idiotycznych słów.
Nie zrobił tego.
Po prostu wziął jej dłoń, tę, w której nie trzymała lampionu, pogładził jej wnętrze czubkami palców i ostrożnie położył na niej liść jaśminu.
– Dziękuję – wyszeptała Harriet.
– Nie ma za co, ale jesteś mi winna przysługę. Nie mam lampionu, ale mam dużo życzeń. Więc nie odmówiłbym, gdyby swoim lampionem podzieliła się ze mną najładniejsza dziewczyna, jaką w życiu widziałem. – Eliott pochylił się, aż musnął ustami płatek jej ucha. – Tylko nie mów nikomu, że ci to powiedziałem. Ani tego, że od wielu miesięcy tak myślę.
Harriet przełknęła ślinę, rozważając znaczenie jego słów. Zapadło milczenie, kiedy próbowała dać jakąś błyskotliwą odpowiedź, która udowodniłaby, że jest bystrą i inteligentną dziewczyną. Ale zanim udało jej się znaleźć odpowiednie słowa, przyskoczyła do niej Angie i Eliott odsunął się, wyciągając jednocześnie rękę i przedstawiając się.
– Została minuta do wypuszczenia lampionów. – Angie spojrzała na zegar na białym kościele górującym nad placem.
Tłum zaczął się niecierpliwić; każdy sprawdzał, czy wszystko jest gotowe. A kiedy dzwony zaczęły wybijać północ, w samym środku chaosu wywołanego tą chwilą nikt nie zauważył, jak palce Eliotta zamknęły się wokół palców Harriet i we dwoje wypuścili jednocześnie papierowy lampion.
Dziesiątki pomarańczowych i żółtawych świateł przecięły ciemne niebo i uniosły się w powietrze, zabierając ze sobą ciche pragnienia mieszkańców Newhapton.
Kiedy widowisko się skończyło i zapadła noc, Eliott odmówił przyjaciołom, którzy chcieli iść na polanę w lesie, gdzie młodzi ludzie zwykle się spotykali, żeby się napić i pobawić z dala od spojrzeń dorosłych. Zamiast tego zapytał Harriet, czy może odprowadzić ją do domu.
– Byłoby super, ale Angie i ja zawsze wracamy razem.
– Jeśli nie muszę wracać z matką, tak jak teraz – zaznaczyła szybko brunetka i puściła oko do przyjaciółki. – Zapomniałam ci o tym powiedzieć. Mama chce iść do cioci Madison i odebrać foremkę, którą zostawiła jej wczoraj. Zamierza upiec ciasta dla połowy miasteczka na święto. Wiesz przecież, jaką ma obsesję. – Angie delikatnie pocałowała Harriet w policzek i oddaliła się o kilka kroków od niej i Eliotta. – Bawcie się dobrze. I przyjdź jutro do nas, jeśli chcesz pomóc mojej mamie w kuchni.
W każdej innej sytuacji Harriet byłaby podekscytowana, mając wymówkę, żeby piec wspólnie z panią Flaning, ale teraz była całkowicie zaabsorbowana Eliottem Dune’em i jego cichymi krokami. Kiedy szli po ulicach, które tak dobrze znała, nie przestawała myśleć o tym, że Eliott zdaje się wyważać każdy swój gest, począwszy od machania dłonią na bok i przypadkowego dotykania jej dłoni, a skończywszy na uwodzicielskim spojrzeniu, kiedy zerkał na nią z ukosa.
– Powiedz mi, Harriet. – Eliott delektował się brzmieniem jej imienia. – Jak to możliwe, że nigdy wcześniej ze sobą nie rozmawialiśmy?
Newhapton było na tyle małym miasteczkiem, że dziwnie było nie znać ze słyszenia prawie wszystkich jego mieszkańców, ale jednocześnie na tyle dużym, że można było spędzić życie, nie zamieniwszy słowa z niektórymi z nich.
– Nie wiem. To ma związek z przeznaczeniem, jak sądzę.
– Wierzysz w przeznaczenie?
– Czasami. A ty?
– Nie. Wolę myśleć, że mogę kontrolować swoje życie. Że to, co się ze mną stanie, zależy tylko ode mnie samego.
– Ale to… To niemożliwe.
– Dlaczego?
– Wyobraź sobie, że z tyłu nadjeżdża samochód i nas potrąca, czy to zależałoby od ciebie?
– Niezupełnie. – Eliott cmoknął. – Możliwe, że niektóre rzeczy zależą od łutu szczęścia. Ale to nie wyklucza tego, że w głębi duszy nadal pragnę kontrolować przyszłość.
Harriet roześmiała się wesoło iskrzącym śmiechem, przerywając nocną ciszę.
– To jest bardzo…
– Dalej, powiedz to. Nie hamuj się.
Eliott wsunął ręce do kieszeni z rozbawioną miną.
– Próba kontrolowania wszystkiego brzmi nudno. Przewidywalnie. Nie ma żadnego uroku.
– Naprawdę właśnie powiedziałaś, że jestem nudny?
– Nie wprost, ale…
Eliott się uśmiechnął. Zatrzymali się, kiedy dotarli do domu Harriet. To był jeden z nielicznych w miasteczku budynków z cegły w kolorze ochry, był piętrowy i miał poddasze. Harriet przytrzymała się białego ogrodzenia otaczającego posesję, które było dość zaniedbane, odkąd akcje firmy tytoniowej spadły. Spojrzała na Eliotta z wahaniem, zastanawiając się, jak najlepiej się pożegnać.
– Dziękuję, że mnie odprowadziłeś. Było fajnie – powiedziała. I przepraszam za tego „nudziarza”.
– Nie przepraszaj. Od wieków nikt nie był ze mną naprawdę szczery – zażartował Eliott, chociaż Harriet wywnioskowała, że w jego słowach kryje się odrobina prawdy. – Mogę się jeszcze z tobą zobaczyć? Tylko ty i ja, we dwoje. To byłby rodzaj randki. – Spuścił na kilka chwil wzrok na chodnik. – Ja… Od jakiegoś czasu chciałem z tobą pogadać. Przyznaję, że to nie był przypadek, że mój kolega popchnął mnie na ciebie. Jesteś śliczna, Harriet.
Harriet poczuła, jak jej stopy skręcają się w butach z emocji. Jej serce zaczęło bić szybciej niż zwykle i poczuła dziwne bulgotanie w żołądku.
– Zapraszasz mnie na randkę?
– Tak.
– A dokąd pójdziemy? Co będziemy robić?
– Domyślam się, że to oznacza „tak”.
Harriet pokiwała powoli głową, a Eliott uśmiechnął się i skrócił dzielący ich dystans. Ujął jej twarz w swoje dłonie i pocałował ją ciepło w prawy policzek, jakby była wartościowa, jedyna. I wtedy wydało jej się, że może życzenie, które pomyślała, wypuszczając swój lampion, „żeby ktoś naprawdę mnie pokochał”, pewnego dnia mogłoby się spełnić. Ten pocałunek był dobrym początkiem.
Leżeli na wilgotnej łące pełnej maleńkich stokrotek. To były ulubione kwiatki Harriet. Odkryła to miejsce wiele lat temu i często tu przychodziła, żeby usiąść i pomyśleć; pozwalała, żeby słońce przeświecające przez koronę drzew muskało jej skórę. W odróżnieniu od wnętrza lasu, które było jej towarzyszem w chwilach zdenerwowania, to miejsce było dużo jaśniejsze, dużo bardziej niewinne.
Uśmiechnęła się, kiedy Eliott wsunął ostatnią stokrotkę między jej złociste włosy. Potem ją pocałował. Powoli. Ostrożnie. Słodko. Jego pocałunki zawsze były czułe.
– Myślisz, że twoi rodzice mnie pokochają, jeśli któregoś dnia się pobierzemy?
Upomniała samą siebie, kiedy wypowiedziała to pytanie. Chociaż spotykali się już prawie rok, Eliott unikał mówienia o tym, że państwo Dune’owie nie popierali jego wyborów. Dla nich Harriet była tylko ładną, głupią dziewczyną, córką alkoholika i mizogina oraz niewiernej kobiety, która opuściła ich oboje, dając tym samym powód do plotek w miasteczku.
– Chyba ważne jest to, że ja cię kocham, prawda?
– A kochasz mnie?
– Kocham cię, Harriet.
– A jeśli twoi rodzice przekonają cię, że możesz mieć kogoś lepszego…?
– Ty jesteś dla mnie najlepsza. Przecież o tym wiesz.
Objęła się i przesunęła dłońmi po brzuchu. Miała zaczerwienione, spuchnięte oczy i za każdym razem, kiedy myślała, że skończyły jej się łzy, kolejna spływała po jej policzku.
– Musisz to zrozumieć, Harriet.
– Nie chcę aborcji. Nie mogę usunąć ciąży.
Eliott założył ręce za głowę i westchnął głęboko.
– Myślisz, że tyle się starałem po to, żeby tak skończyć? – Spojrzał na nią wściekły. – Nie zamierzam utknąć w tej cholernej mieścinie z tobą i dzieckiem. Mam plany. Chcę zbudować swoje życie.
– Nie musiałbyś wcale tu skończyć! – Harriet wstała z łóżka, porzucając ciepło różowej kołdry, i zbliżyła się do Eliotta, żeby przed nim stanąć. Kiedy zadzwoniła do niego po południu, aby przekazać mu tę wiadomość, i poprosiła, żeby do niej przyszedł, nie wyobrażała sobie, że zareaguje tak nieugięcie, tak bezdusznie. – Zajmę się wszystkim, kiedy wyjedziesz. Będę opiekować się dzieckiem. I będę na ciebie czekać, dopóki nie skończysz studiów i nie wrócisz. Eliott, proszę… Nie zamierzam ingerować w twoje plany.
– Naprawdę…? No do cholery. – Eliott potarł podbródek wierzchem dłoni. – Myślałem, że jesteś trochę mądrzejsza, Harriet. Spodziewałaś się, że dalej będziemy razem, kiedy pójdę na uniwerek? To pięć lat. Pięć cholernych lat. W moim przypadku dużo więcej, jeśli uda mi się dostać na medycynę.
– W takim razie kim dla ciebie jestem? Kimś na chwilę? – Harriet nie umiała rozpoznać tego dziwnie piskliwego głosu, który wydobył się z jej ust.
Wydawało się, że na kilka sekund Eliott się uspokoił. Wziął głęboki wdech, spuścił wzrok na podłogę, po czym podniósł go i spojrzał na Harriet. W jego spojrzeniu widać było zmieszanie, złość, ale też odrobinę smutku. Nie mogła znieść jego współczucia, ponieważ to nie był wyraz prawdziwej solidarności, nie, tak naprawdę oczy Eliotta wyrażały tylko litość, tak jak wtedy, kiedy prowadzisz samochód i widzisz na poboczu ranne zwierzę, którego jest ci żal, ale się nie zatrzymujesz, tylko jedziesz dalej, nie oglądając się za siebie.
– No właśnie to próbuję ci powiedzieć – wyszeptał. – Kocham cię, Harriet. Naprawdę cię kocham. Ale nie pasujesz do mojego życia, nie pasujesz do tego, co chcę osiągnąć. Zamierzam być kimś ważnym. Szkoda, że sprawy nie wyglądają inaczej, ale od początku było jasne, że nasz związek to nie jest nic na dłużej. Każdy myślący człowiek w tym mieście jest tego świadomy.
Harriet poczuła, jak jej tętno skoczyło. I coraz bardziej przyśpieszało. Odchodziła od zmysłów. Jej świat rozpadał się na kawałki, jakby wszystkie pocałunki i pieszczoty zostały zbudowane na fundamentach z plasteliny. Słabych, kruchych. A teraz wszystko się zawalało i Harriet nie wiedziała, jak to zatrzymać. Miała świadomość, że nie skończyła jeszcze nawet osiemnastu lat i zajście w ciążę było potwornym błędem, którego oboje powinni byli uniknąć, ale nie mogła przestać myśleć o dziecku. Nie umiała przestać myśleć o nim i o tym, że nosi je w sobie. To był jej obowiązek, żeby o nie zadbać i je ochronić.
Niezdarnie otarła łzy.
– Wiesz co? Dobra. Nie obchodzi mnie to. Nie obchodzi mnie, że nie pasuję do twojego cholernego idealnego życia! Mam swoje marzenia. Idź do diabła!
– Masz swoje marzenia? Ciekawe jakie? – prychnął Eliott.
– Chcę otworzyć cukiernię.
Chłopak roześmiał się, ale w jego śmiechu nie było żadnej wesołości.
– Ja chcę być lekarzem. Ty chcesz być cukiernikiem. Ja zamierzam ratować życie. Ty zamierzasz wyrabiać ciasto tak, żeby nie było za suche. Widzisz różnicę? – powiedział z ironią. – Ach, dobrze, a teraz chcesz mieć dziecko. Jesteś tylko naiwną małolatą.
Harriet chciała stawić czoła jego raniącym słowom, ale wtedy usłyszała, jak ktoś przekręca na dole klucz w zamku. Jej ojciec wrócił do domu wcześniej niż zwykle. Poczuła gulę w gardle i natychmiast spojrzała na Eliotta błagalnym wzrokiem. W niecałą sekundę domyśliła się, co zamierza zrobić.
– Nie, nie, nie! Proszę!
Pobiegła boso za Eliottem. Czuła chłód drewnianych desek w podłodze, kiedy chwiejnym krokiem schodziła po schodach, jakby były jedyną prawdziwą, stabilną rzeczą w pomieszczeniu. Zdążyła już się zastanowić, jak utrzyma sama dziecko. I policzyła, że za niecałe dwa miesiące skończy osiemnaście lat, będzie mogła się uniezależnić i poszukać pracy. Wynajmie od państwa Flaningów pokój w suterenie przeznaczony dla gości. Ale jeśli jej ojciec się dowie… Jeśli ta wiadomość dobiegnie jego uszu…
Udało jej się dosięgnąć ręki Eliotta i pociągnęła za rękaw jego swetra, kiedy oboje z przyspieszonym oddechem stanęli naprzeciwko tęgiego, poważnego mężczyzny, który patrzył na nich ze zmarszczonymi brwiami.
– Panie Gibson… – zaczął Eliott.
– Nie. Proszę, nie rób tego. – Harriet szlochała; jej palce zaplątały się w wełniany rękaw Eliotta, który cały czas trzymała. – Nie będę robić ci kłopotu. Przyrzekam. Nigdy cię o nic nie poproszę, Eliott. Proszę…
– Co tu się wyrabia? – wrzasnął jej ojciec.
– Przykro mi z powodu tego, co muszę panu powiedzieć, panie Gibson, ale obawiam się, że pańska córka jest w ciąży. To nie było nic, co… To oczywiście nie było zamierzone i…
Eliott Dune natychmiast zamilkł, kiedy mężczyzna w kilku susach znalazł się przy Harriet i dwukrotnie uderzył ją wierzchem dłoni w twarz. Plaśnięcie przerwało ciszę panującą w pokoju i na policzku dziewczyny pojawił się czerwony ślad. Ale ten ból jej nie obchodził, pomyślała, nie odwracając wzroku od człowieka, którego kochała przez ostatnie półtora roku. Nie. Dla niej liczył się inny ból, głębszy, nieodwracalny.
Szpital znajdował się w Seattle, ponad godzinę drogi z Newhapton trasą I-5 N. Harriet czuła, jak co chwilę skręca ją w żołądku, jakby to był jakiś znak, jakby dziecko błagało ją, żeby tego nie robiła, żeby nie przechodziła przez drzwi prowadzące do gabinetu lekarza.
– Kochanie, wszystko będzie dobrze. – Angie uśmiechnęła się do niej łagodnie i odgarnęła kosmyki mokrych od potu włosów Harriet, które przykleiły jej się do czoła. – Jestem z tobą, jasne? Daj mi rękę.
Harriet tak zrobiła. Dała jej rękę, którą Angie mocno uścisnęła. Harriet przekonała ojca, żeby pani Barbara Flaning i jej córka zawiozły ją do szpitala. Wypłakała już wszystkie łzy. Była jedenasta rano w najgorszym dniu jej życia. W pomieszczeniu czuć było środkiem odkażającym i czymś cytrusowym, jakby do sprzątania użyto jakiegoś produktu o cytrynowym zapachu.
– Nie chcę tam wchodzić – jęknęła.
Była wdzięczna, że pani Flaning zgodziła się poczekać w samochodzie, bo podziwiała ją tak bardzo, że nie chciała, by matka Angie widziała ją w tym żałosnym stanie. W pewnym sensie ta kobieta była dla niej kimś najbardziej podobnym do matki. Czuła wystarczające upokorzenie, gdy musiała jej wyjaśnić, co się stało, i poprosić o przysługę, żeby przywiozła ją tutaj – dzięki czemu ojciec nie musiał tu z nią przyjeżdżać – i przez całą drogę nie mogła przestać szlochać.
– Wiem. – Angie objęła ją, po czym odsunęła się, całując przyjaciółkę w czoło. – Musisz być silna, Harriet. Obie wiemy, że to coś, czego nie zapomnisz, ale nauczysz się z tym żyć, słyszysz mnie?
Harriet przyszło do głowy, żeby uciec. Ale nie miała dokąd pójść ani nie znała nikogo, kto mógłby jej pomóc. Wiedziała, że to wariactwo, naiwna myśl małej dziewczynki. Z każdą upływającą minutą poddawała się coraz bardziej.
– Ufałam mu. Eliottowi. Mieliśmy być razem, to nie miał być związek na chwilę. Idiotka ze mnie. – Pociągnęła nosem. – I wiem, że teraz brzmi to głupio, ale myślałam, że poprosi mnie o rękę, a ja będę na niego czekać i próbować spełnić marzenie o cukierni, podczas gdy on będzie studiował. Ale byłam naiwna. Głupia.
– Przestań oczerniać siebie. To normalne, że tak myślałaś, Harriet. Twój ojciec od wielu lat przekonuje cię, że twoim jedynym życiowym celem jest właśnie to: zdobycie męża i dbanie o niego. A to nieprawda. Jesteś warta dużo więcej. Nie potrzebujesz, żeby jakikolwiek mężczyzna zakładał ci pierścionek na palec – zapewniła ją Angie. – A właśnie, poczekaj. – Zdjęła z palca jeden z wielu srebrnych pierścionków. – Daj mi rękę. Ja, Angie Flaning, daję ci, Harriet Gibson, tę obrączkę jako znak naszej przyjaźni. Ponieważ cię kocham. I jestem z ciebie dumna. Obiecuję ci, że od teraz za każdym razem, kiedy uznam, że robisz ważny krok, podaruję ci pierścionek. Dzisiaj jesteś najodważniejszą dziewczyną, jaką znam.
Harriet uśmiechnęła się przez łzy i otarła prawy policzek rękawem czerwonej koszulki. Potem podniosła rękę i przyglądała się przez kilka chwil niepozornemu pierścionkowi.
– Dziękuję, Angie. Dziękuję ci za to, że przy mnie jesteś. Za wszystko.
W domofonie rozległy się najpierw niewielkie zakłócenia, a potem odezwał się przesłodzony damski głos:
– Harriet Gibson, jest pani proszona do gabinetu numer osiem.
Pogrzeb był kameralny i szybki. Przyszło tylko kilku przyjaciół pana Gibsona, którzy zwykle jeździli z nim na ryby w ostatnią niedzielę każdego miesiąca, pani Flaning i jej córka Angie ze swoim chłopakiem, Jamiem Trentem. Harriet wiedziała, że żadne z nich trojga nie darzyło najmniejszą sympatią jej ojca, ale była im wdzięczna, że się zjawili, żeby towarzyszyć jej w tym trudnym momencie.
Trudnym… Cóż, to pojęcie względne.
Harriet dołożyła starań, żeby zorganizować idealny pogrzeb. Poprosiła księdza w kościele, żeby odprawił mszę o osiemnastej, to była ulubiona godzina pana Gibsona, kiedy siadał na kanapie i wypijał piwo. Albo dwa. Albo trzy. Tyle, ile ich było. Harriet zamówiła białe i żółte róże i sama poobrywała im wszystkie kolce (nadal nie wiedziała, dlaczego tak się na to uparła). Kupiła trumnę z ciemnego drewna, wyściełaną od środka, ze srebrnymi okuciami na brzegach i zamkach. Jedyne, czego nie zrobiła, to nie wylała ani jednej łzy. Wydawało jej się to słuszne. Wystarczająco dużo płakała w życiu przez tego człowieka, który leżał teraz w ziemi. Nie zamierzała robić tego jeszcze po jego śmierci.
Następnego ranka po pogrzebie Harriet spotkała się z adwokatem swojego ojca w jego malutkim gabinecie we wschodnim skrzydle ratusza Newhapton. Zasłony w bordowym kolorze nie wpuszczały do pokoju światła. Harriet wyciągnęła rękę do mężczyzny i przyjęła jego kondolencje, po czym usiadła. Adwokat, który nazywał się William Anderson, odsunął kilka papierów z zawalonego stołu, zanim otworzył testament jej ojca.
– Panno Gibson, jest pani jedyną spadkobierczynią. – Harriet pokiwała głową. – Jednak nie wiem, czy ma pani świadomość, że pani ojciec, spisując testament, narzucił dość… szczególne warunki.
Harriet zmarszczyła brwi.
– Nie, nigdy nic takiego mi nie mówił. O jakich warunkach mówimy?
Adwokat wziął leżące na biurku okulary i założył je na nos, po czym zaczął przesuwać palcem wskazującym po linijkach dokumentu, czytając na głos:
– „Ja, Fred Gibson, w pełni władz umysłowych, oświadczam, że moja córka będzie mogła dysponować ustalonym spadkiem wyłącznie w sytuacji zawarcia małżeństwa”. – Mężczyzna odchrząknął, żeby oczyścić gardło, i podniósł głowę, by ponownie spojrzeć na zaskoczoną dziewczynę. – Oprócz tego uwzględniliśmy specjalną klauzulę, żeby uniknąć jakiegokolwiek oszustwa. Można ją streścić następująco: jeśli jutro wyszłaby pani za mąż i dostała pieniądze, przez dwa lata nie będzie pani mogła się rozwieść. Jeżeli pani to zrobi, będzie musiała pani zwrócić spadek, który na wyraźne życzenie pani ojca w całości zostanie przekazany urzędowi miasta Newhapton na cele publiczne.
Harriet zaniemówiła. Usiłowała przetrawić tę wiadomość. Powinna była spodziewać się czegoś takiego po swoim ojcu. Nawet po śmierci dalej miał nad nią kontrolę. Jakby jej przeznaczeniem było to, że nie może wyrwać się z jego szponów. Jasne, jakie to było do niego podobne: uznał za oczywiste, że Harriet potrzebuje mężczyzny u swojego boku, żeby właściwie rozporządzać spadkiem.
Nie. To musiał być jakiś żart.
– Czy takie warunki są legalne? Właśnie skończyłam dwadzieścia jeden lat. Doskonale potrafię zarządzać swoimi pieniędzmi. Jaki to ma sens, że mam wyjść za mąż? To śmieszne! Mamy dwudziesty pierwszy wiek!
Harriet wstała. Była wściekła.
Przez dwa miesiące opiekowała się ojcem na łożu śmierci. Od dziecka znosiła jego raniące szowinistyczne uwagi. Zorganizowała pogrzeb godny szanowanego i kochanego człowieka, co nie mogło bardziej rozmijać się z prawdą. I przestrzegała wszystkich jego zasad: praktycznie odkąd sięgała pamięcią, zajmowała się domem, bo według ojca to był jej obowiązek, albo nie zapisała się na warsztaty z kreatywnego cukiernictwa w Centralii, bo ojciec uznał, że to idiotyzm jeździć tak daleko na coś takiego, chociaż to miasto leżało raptem pół godziny jazdy samochodem od Newhapton. Do diabła, nie musiała nawet opuszczać hrabstwa Lewis!
– Może być pani pewna, że testament jest prawomocny – odpowiedział William Anderson. – Przykro mi z powodu niedogodności, które może pani przysporzyć, ale do naszych obowiązków należy uszanowanie życzeń klientów.
– Ale to niesprawiedliwe! I głupie – krzyknęła Harriet. – A co, jeśli nie chcę nigdy wychodzić za mąż? Mam prawo podjąć taką decyzję.
– Oczywiście, ale wówczas, tak jak pani wyjaśniłem, pieniądze staną się własnością urzędu miasta i…
– Jasne, już wiem – przerwała mu Harriet i przyłożyła palce do nosa, po czym głośno westchnęła i powiedziała ironicznym tonem: – A niech mi pan powie, gdybym hipotetycznie natknęła się na mężczyznę mojego życia, wystarczy, że przedstawię akt ślubu?
– Zgadza się.
– A co się stanie z domem? Czy teraz jest własnością banku?
– Dom należy do pani, panno Gibson. Jednak nie będzie pani mogła go sprzedać ani dysponować uzyskanymi pieniędzmi, jeśli nie zawrze pani małżeństwa.
– Czy to wszystko?
– W zasadzie chyba tak.
Harriet, ciągle stojąc, przewiesiła przez ramię torebkę, gotowa odejść stamtąd jak najszybciej. Musiała wyjść i odetchnąć świeżym powietrzem.
– Jeszcze jedno: czy może mi pan powiedzieć, ile pieniędzy mi zostawił?
– Oczywiście. Przepraszam, myślałem, że pani to wie.
– Jak pan widzi, komunikacja z moim ojcem nie szła zbyt łatwo.
– Tak, właśnie widzę, hm… – Adwokat przeszedł do ostatniej strony. – Pan Gibson zostawił pani szesnaście tysięcy siedemset dolarów, do tego dom oraz akcje firmy tytoniowej, warte dziś trzy tysiące pięćset sześć dolarów.
To było prawie tyle, ile Harriet potrzebowała, żeby spełnić swoje marzenie. Odkąd skończyła osiemnaście lat, pracowała w lokalnym pubie, należącym do Jamiego Trenta, chłopaka jej najlepszej przyjaciółki. Dzięki tej stabilizacji zawodowej Harriet zgromadziła trochę oszczędności, których nieufnie pilnowała, z nadzieją, że pojawi się szansa, której tak bardzo pragnęła (choć wydała sporą sumę na pogrzeb ojca), i miała wszystko zaplanowane. Otworzy cukiernię w Newhapton, która będzie się różnić od pozostałych dwóch już istniejących w miasteczku. Jej lokal będzie jasny i wesoły; do tego Harriet chciała, żeby już w witrynie przechodnie mogli zobaczyć, że w środku znajdą najlepsze wypieki w całym kraju. Będzie je piekła bardzo starannie i każde ciasto będzie wyjątkowe. Będą tarty, babeczki, ciastka, wszelkie możliwe słodkości! Czasami w nocy, kiedy nie mogła spać i przewracała się w łóżku, wyobrażała sobie dekoracje, dokładny odcień tapet…
A teraz, kiedy to wydawało się tak blisko…
Z powodu warunków narzuconych w testamencie przez jej ojca słodkości będą musiały poczekać, uznała Harriet, idąc ulicami miasta po wyjściu z gabinetu adwokata. Kierowała się do Lost, lokalu, w którym pracowała. Czekali tam na nią przyjaciele, którzy mieli usłyszeć (już niezbyt) dobre wieści.
Lokal był już pusty, po nocnej harówce Harriet skończyła wycierać czyste szklanki i kieliszki. To było jedno z niewielu miejsc w miasteczku otwartych do późna i młodzi ludzie często tu przychodzili, żeby się pobawić. Panowała tu wesoła atmosfera i mieli w ofercie mnóstwo różnych rodzajów piwa (począwszy od smaku lukrecji, a skończywszy na cynamonowym). Poza tym wszyscy wiedzieli, że Jamie Trent wybiera najlepszą muzykę, żeby zachęcić klientów do zabawy. Chociaż tego dnia zrobił mały wyjątek i puścił Sto lat na cześć Harriet. A potem Angie i Susan, która przychodziła od czasu do czasu do pomocy, opuściły swoje stanowiska za barem, żeby wyciągnąć ciasto z dwudziestoma dwiema białymi świeczkami, które Harriet, zawstydzona spojrzeniami, w pośpiechu zdmuchnęła. Nie pomyślała żadnego życzenia; nie obchodziło jej to za bardzo, biorąc pod uwagę, że nigdy się nie spełniały. Pamiętała jeszcze, z jaką desperacją pragnęła, żeby „ktoś naprawdę mnie pokochał”, kiedy była jeszcze naiwną małolatą.
– Coraz bliżej ci do trzydziestki – zawyrokowała Angie.
– Dopiero skończyłam dwadzieścia dwa lata.
– No właśnie, coraz bliżej.
– Skoro tak twierdzisz. Ale jestem tylko o cztery miesiące starsza od ciebie. – Harriet uśmiechnęła się i postawiła na półce ostatni kieliszek. Nie mogła nie zauważyć, jak Jamie musnął talię Angie, przechodząc obok, a potem pocałował ją delikatnie w kącik ust. Ciągle się dotykali. Chodzili ze sobą jakieś cztery lata i cały czas się obmacywali. – Będzie lepiej, jak pójdę już do domu i dam wam dokończyć imprezę na osobności – powiedziała Harriet, podchodząc do wieszaka za drzwiami spiżarni, z którego zdjęła swoją kurtkę. – Wy zamkniecie lokal, dobra?
– Tak. Ale zaczekaj chwilę, moja panno.
Harriet uniosła brwi, spoglądając na Jamiego. Mimo że teraz był jej szefem, wcześniej był jej kolegą i nigdy nie zwracał się do niej autorytarnym tonem. Chociaż ona też nie była skłonna do łamania zasad ani wykręcania się od pracy, wręcz przeciwnie.
– Coś się stało?
– Nie daliśmy ci jeszcze twojego prezentu urodzinowego.
– Nie musieliście nic kupować!
– Lepiej usiądź – ostrzegła ją Angie.
– Ma pazury i kły i Jasmine z Aladyna miała takiego samego? Bo dobrze wiesz, że zawsze chciałam mieć tygrysa. – Harriet poruszyła się, zmieszana, na stołku, kiedy zobaczyła, że żadne z nich się nie śmieje. – A teraz na serio, co to jest? Już się boję.
Angie wyciągnęła ze swojej torebki białą kopertę i podstawiła ją Harriet pod nos, trzymając ją obiema dłońmi.
– Wiemy, że twoja pierwsza odpowiedź to będzie stanowcze „nie”. Ale ponieważ znam cię lepiej, niż czasem samą siebie, wiem też, że w końcu powiesz „tak”. W końcu. Kiedy przetrawisz ten pomysł, pójdziesz do lasu i nawkładasz trochę liści do twoich szklanych pojemników, i…
– No dobra, łapię, to coś groźnego. Daj mi to. Umieram z ciekawości.
Harriet ostrożnie rozerwała papier i wyciągnęła dwa bilety na samolot, które znajdowały się w środku. Kierunek? Las Vegas. Data? Bardzo bliska. Na początku wydało jej się to dziwne, ale potem się uśmiechnęła.
– A dlaczego miałabym odmówić? – zapytała podekscytowana. – Podróż do Las Vegas! Słuchajcie, to genialne. To… zbyt wiele, mówiąc szczerze. Nie mogę tego przyjąć.
– Możesz i zrobisz to, bo to nie tylko podróż, ale też plan.
– Niecny plan. – Jamie uśmiechnął się, mrużąc oczy (zawsze gdy się uśmiechał, jego oczy też się uśmiechały), a Angie trzepnęła go w ramię, zanim się odezwała.
– Plan polega na tym: ty i ja spędzamy we dwie weekend w Las Vegas, żeby się wybawić, zapomnieć o przynudzających paplach z tego miasta i… znaleźć męża! Heeeeja! – Angie podniosła ręce, żeby to uczcić.
Harriet spojrzała na nich z niedowierzaniem.
– Zwariowaliście?
– Tak, zwariowaliśmy, bo chcemy, żebyś spełniła swoje marzenie i otworzyła cukiernię. Wiemy, że osiągniesz sukces. Potrzebujesz tylko tego głupiego, cholernego aktu ślubu, żeby twoje życie obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni.
– Ale kto, do diabła, zechce się ze mną ożenić? I dlaczego w Las Vegas?
– Bo to miasto jest tysiące kilometrów stąd i nikt nie będzie mógł udowodnić, czy to ściema, czy nie, no i w Las Vegas wszyscy robią głupoty. Wiesz, ile osób bierze ślub w tym mieście co minutę? Pięć. Pięć pieprzonych ślubów. – Jamie walnął otwartą dłonią o drewniany bar.
– Wymyślasz.
– Dobra, może i tak. Ale co do reszty mam rację. Musicie tylko znaleźć kogoś, kto ma gdzieś małżeństwo i całe to gówno, albo jakiegoś turystę skłonnego zrobić coś szalonego. A po dwóch latach się rozwiedziesz.
– To podłe.
– Odrobinę. Ale też nikogo jakoś strasznie nie skrzywdzisz. Odłożysz trochę z oszczędności i w ramach hojnego gestu pokryjesz koszty przyszłego rozwodu, i tyle.
– Ani mi się śni! Nie ma takiej opcji. Poważnie. Nawet nie zamierzam się nad tym zastanawiać. Odpowiedź brzmi „nie”. Nie, nie i jeszcze raz nie. Zdecydowanie nie.
Dwa i pół miesiąca później Harriet i Angie przyleciały do Las Vegas. I nieważne, że obie tysiąc razy widziały to miasto w telewizji – i tak wydało im się niesamowite, jakby nigdy o nim nie słyszały.
Harriet po raz pierwszy wyjechała ze stanu Waszyngton i powtarzała sobie, że warto było spróbować tylko po to, żeby móc zobaczyć zupełnie inny świat, choć na myśl o ślubie skręcało ją z nerwów w żołądku. Przed laty, kiedy pozwalała sobie jeszcze na marzenia, fantazjowała o podróżach do Paryża, Rzymu, Barcelony, Nowego Jorku i tysiąca innych miejsc. O odkrywaniu nowych zakątków. Próbowaniu egzotycznych smaków. Poznawaniu różnych zwyczajów. Trochę czasu zajęło jej zrozumienie, że jej przeznaczeniem nie jest rola poszukiwaczki przygód, która zakłada plecak na plecy, nie zastanawiając się nad tym dwa razy.
– Nie mogę w to uwierzyć, że tu jesteśmy! – wykrzyknęła Angie, wyrywając Harriet z zamyślenia.
– A ja w to, że to był twój pomysł.
– Najlepszy na świecie!
– W takim razie lepiej nie myślmy, jaki byłby najgorszy. – Śmiejąc się, weszły przez hotelowe drzwi, zbliżyły się do kontuaru i poprosiły o klucze do pokoju, który miały dzielić przez następne dwa dni. – Ten żyrandol jest warty chyba tyle co połowa Newhapton. Jest ogromny – skomentowała Harriet ze wzrokiem wbitym w sufit holu. Czuła się malutka w obliczu okazałości tego miejsca; meble w klasycznym stylu musiały kosztować fortunę, wykładzina była nieskazitelnie czysta i nawet długopisy w recepcji były znanej firmy.
Angie złapała Harriet za ramię, kiedy dostały klucze.
– Dobra, zanim odwalimy jakąś głupotę, musimy dobrze obmyślić kolejne kroki. I nie przychodzi mi do głowy lepsze miejsce do tego niż hotelowy basen. Imprezka! Czad! To będzie rewelacja. – Angie klasnęła w dłonie i kilkoro gości, którzy wjeżdżali razem z nimi windą, spojrzało na nie przez ramię. – A teraz serio, co za szczęście, że nie ma tu tego okropnego szarego nieba. Szarego jak popiół. Nudnego aż do bólu. Widziałaś, jakie jest błękitne? Widziałaś słońce? A właśnie, musimy kupić krem przeciwsłoneczny. To ważne, żebyś nie spiekła się na raka, bo jak znajdziesz przyzwoitego męża?
– Tak naprawdę chodzi chyba o to, że mamy znaleźć kogoś mało przyzwoitego.
– To teoria Jamiego. Nie ma żadnych podstaw.
Wysiadły z windy i ruszyły hotelowym korytarzem, ciągnąc walizki po purpurowej wykładzinie.
– Ja się z nim zgadzam. Mój mąż, mój wybór. – Harriet uniosła palec ku przestrodze; chciała postawić sprawę jasno, zanim sytuacja jeszcze bardziej wymknie się spod kontroli (jeśli to w ogóle było możliwe). – Będziemy działać zgodnie z planem Jamiego. Poszukam jakiegoś nieodpowiedzialnego wariata, któremu nie można ufać. Luzaka i idioty, którego w ogóle nie będzie obchodziło, że ożeni się z nieznajomą. Takiego, który nie przykłada wagi do różnych rzeczy. A ta sytuacja, która innych by zaniepokoiła, będzie dla niego tematem do żartów z kumplami.
– No dobra, załapałam. W takim razie ruszamy na poszukiwania kompletnego palanta.
– Otóż to.
Basen był ogromny, co współgrało z resztą wyposażenia hotelu. Miał kobaltowy kolor i falisty kształt przypominający dżdżownicę. Nawierzchnię pokrywała trawa i tę monotonię przerywały tylko wysokie palmy i białe leżaki.
Harriet i Angie wykąpały się od razu po przyjściu z pokoju i teraz leżały pod palącym słońcem poranka. Żadna z nich nie była przyzwyczajona do duszącego gorąca, więc szybko zamówiły po soku tropikalnym z lodem.
– Omówmy ten plan jeszcze raz – ciągnęła Angie. Nie przestały o nim rozmawiać od przyjazdu do tego miasta. – Szukamy jakiegoś debila, najlepiej byłoby go znaleźć dziś wieczorem. Lepiej skończyć brudną robotę jak najszybciej – zaznaczyła, jakby planowały obrabować oddział banku. – Ty go podrywasz. Nie jakoś natarczywie. Wypijamy kilka drinków, włączamy tryb „totalnego szaleństwa”, a kiedy wszystko nasiąka chaotyczną atmosferą Las Vegas, wyskakuje temat spontanicznego ślubu, jakby to było coś fajnego, szalonego i genialnego.
– Jakie to proste – wymamrotała Harriet.
– Nie nastawiaj się źle. Musimy tylko mieć farta. Dużo ludzi bierze ślub w Las Vegas, choć wcale tego nie chce, dlaczego tobie ma się nie udać?
– Z każdą minutą coraz bardziej sobie uświadamiam, że nie powinno nas tu być. To był błąd. Nie wiem, jak dałam się przekonać, że taka głupota może wypalić. – Harriet postawiła swój sok na okrągłym stoliku między ich leżakami. – Po pierwsze dlatego, że nie umiem grać. Angie, proszę cię, w szkole zawsze robiłam za krzak albo gwiazdę albo… za dowolną milczącą i nieruchomą rzecz. Nie pamiętasz? A po drugie, nie umiem flirtować. Poważnie. Nie umiem. To wymaga praktyki i doświadczenia, a wiesz, że przestałam interesować się facetami po historii z Eliottem i…
– Wyluzuj.
– Ten plan to porażka i cały czas czuję się z tym źle, że się zgodziłam. Obiecuję, że zwrócę wam pieniądze za bilety lotnicze!
– Przestań wygadywać bzdury! To twój prezent urodzinowy. – Angie uniosła na chwilę okulary przeciwsłoneczne, które miała na nosie, i wyprostowała się, żeby spojrzeć na przyjaciółkę. – Dobrze. Odpuszczamy presję. Teraz zapomnij o powodzie, dla którego tu jesteśmy, i po prostu ciesz się chwilą. Mam przeczucie, że wszystko pójdzie gładko, jeśli zdołasz zachować spokój. Więc odpręż się. Połóż się – powiedziała Angie i też się położyła. – Zamknij oczy. I poczuj ciepło słońca na skórze… Czy to nie wspaniałe uczucie?
Harriet zrobiła wszystko, o co poprosiła ją Angie.
Prawie wszystko. Bo nie zamknęła oczu.
Była za to wdzięczna, kiedy jej spojrzenie padło na chłopaka, który właśnie wyszedł z basenu i ruszył w jej stronę. Harriet poczuła, że nieznacznie skoczyło jej tętno. Zdenerwowana przełknęła ślinę. Czuła się tak, jakby ktoś potrząsnął nią bez uprzedzenia.
To nie był najprzystojniejszy chłopak, jakiego w życiu widziała, ale miał w sobie inny urok, męski, łobuzerski. Był w czerwonych kąpielówkach, które podkreślały linię bioder i odsłaniały dolne mięśnie brzucha w kształcie litery V. Harriet pomyślała, jak by to było przesunąć dłońmi po jego mokrej klatce, pokrytej maleńkimi kropelkami wody, pozwolić, by jej palce wytyczyły szlak po ciepłej opalonej skórze, a potem… A potem przestała wyobrażać sobie, co by poczuła, bo podniosła wzrok i napotkała jego uderzające zielone oczy. Oczy, które wpatrywały się w nią. Miał dzikie, intensywne spojrzenie.
Dosłownie przestała oddychać, gdy zorientowała się, że idzie prosto w jej stronę; przypominał głodnego, bezszelestnego tygrysa. Ale to był tylko fałszywy alarm. Chłopak spojrzał na nią po raz ostatni, posłał jej nieodgadniony uśmiech i minął ją, robiąc wielkie susy przez szeleszczący trawnik.
Harriet potrzebowała jakichś pięciu minut, żeby przestać czuć mrowienie po wewnętrznej stronie dłoni. Co, do diabła…? Ona nie reagowała w ten sposób. Była rozsądna, spokojna, rozważna. Albo nauczyła się być taka na siłę. I podobała jej się ta filozofia życia.
– Wszystko w porządku?
Przestała fantazjować, gdy usłyszała głos Angie.
– Tak. Lepiej niż kiedykolwiek.
– To oznacza „nie”. – Angie westchnęła i dopiła swój sok. – Lepiej będzie, jeśli wrócimy na górę do pokoju, żeby wszystko przygotować. Wtedy będziesz spokojniejsza. Musimy jeszcze zdecydować, do jakiego lokalu pójdziemy dziś wieczorem. Zapytam w recepcji, żeby parę nam polecili.
Uzgodniły, że nie pójdą do salonu gier ani do kasyna hotelowego, bo to logiczne, że każdy facet tam obecny będzie za bardzo zajęty przepuszczaniem swoich pieniędzy. Lepiej było poszukać jakiegoś miejsca z dobrą muzyką, gdzie będą mogły się napić.
– Zgoda. Idziemy.
Harriet wstała z leżaka. Gdy zdejmowała z niego ręcznik i zaczęła go składać, wykorzystała ten moment, żeby rzucić okiem na chłopaka w czerwonych kąpielówkach. Leżał kilka metrów dalej w towarzystwie dwóch innych chłopaków, którzy musieli być w tym samym wieku co on. Założył okulary przeciwsłoneczne i Harriet miała jakieś głupie przeświadczenie, że gdyby tego nie zrobił, mogłaby napawać się zielenią jego oczu nawet pomimo odległości. Chłopak śmiał się z czegoś, co właśnie powiedział jedyny blondyn w grupie. I śmiał się w idealny sposób. To był ten rodzaj beztroskiego śmiechu, który wskazywał, jak niewiele obchodzi go, co myślą o nim inni, i potwierdzał, że nie ma zamiaru nie zwracać na siebie uwagi.
Czyli ten chłopak miał wiele wspólnego z Harriet. Tylko że stanowił jej przeciwieństwo.
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
PODZIĘKOWANIA
Dostępne w wersji pełnej