Wołyńska gra - Justyna Białowąs - ebook + książka

Wołyńska gra ebook

Białowąs Justyna

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Zbrodnie nie dają o sobie zapomnieć, a nienawiść nigdy się nie kończy

Kogo dziś obchodzi Wołyń? Na pewno nie współczesnych trzydziestokilkulatków, a już najmniej tych, którzy już się o nim nasłuchali w dzieciństwie: Jagodę i Olega. Dla obojga Wołyń to tylko historia.

A przynajmniej tak im się wydawało.

Jagoda spędza dnie i noce w warszawskiej korporacji, gdzie walczy z asapami, projektami i romansem z żonatym kolegą.

Oleg kończy swój krótki pobyt w rodzinnych stronach na Ukrainie i planuje kolejny służbowy wyjazd za granicę.

11 lipca, w rocznicę rzezi wołyńskiej, na warszawskiej Ochocie umiera student. Można by tę śmierć uznać za przypadek, gdyby nie dziwna karta, którą znajduje przy nim przyjaciel.

I to za sprawą tej karty Jagoda i Oleg nie będą mogli dłużej udawać, że Wołyń ich nie dotyczy.

Ruszają w śmiertelnie niebezpieczną podróż, po której już nigdy nie będą tacy sami.

Najmocniejszy debiut roku!

Powyższy opis pochodzi od wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 858

Data ważności licencji: 6/16/2026

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla mojej rodziny, którą zamordowali Ukraińcy, i dla Ukraińców, których zamordowała moja rodzina

Mam na imię Jagoda i nie jestem patriotką. Nie chciałabym dla swojego kraju znosić tortur ani umrzeć. Literatura czasów wojny i okupacji omawiana w podstawówce i liceum skutecznie mnie z tego wyleczyła. Młodzi i piękni chłopcy mordowani przez gestapo za namalowanie na murze symbolu Polski Walczącej. Polscy Żydzi przerobieni na mydło i skórę. Zabawy doktora Mengelego. Osoby „dojrzałe do komina”, czyli muzułmanie u Tadeusza Borowskiego. Człowiek jako kawałek mięsa do zjedzenia w łagrach u Herlinga-Grudzińskiego. Katyń. Pacyfikacje „hubalowskie”. Jedwabne. To nadal nie wszystko. Lotnicy z Dywizjonu 303 walczący o moją ojczyznę. Żołnierze z Westerplatte, którzy czwórkami poszli do nieba już na początku września 1939 („a lato było piękne tego roku”). Bagnety na broń, alarm dla miasta Warszawy, wróg u bram. Volksdeutsche. Przesiedleńcy. Szabrownicy. Zdrajcy. Ludzie czujący się Polakami, ale zabijani, bo wyglądają nie tak jak trzeba. Ludzie czujący się kimś innym, ale zabijani, bo są Polakami. Ludzie, którzy akurat przechodzili ulicą, wracali z randki, pokłócili się z kimś o drobiazg, umknęli przed łapanką – zabijani w pół zdania, bo akurat ktoś w tym momencie strzelał.

A to przecież nie wszystko! Jeszcze rozbiory, germanizacje, rusyfikacje, wóz Drzymały, piękna konstytucja, którą trzy mocarstwa zjadły na śniadanie. „Miałeś, chamie, złoty róg”. Pijani sarmaci krzyczący „veto!”. Chłopi z kosami. Mięso armatnie dla Napoleona. No i najważniejsze, jak mogłam zapomnieć? Powstania narodowe! Polska święta trójca: powstanie kościuszkowskie, listopadowe i styczniowe. Scenariusz zawsze ten sam: Polacy się denerwują, dłużej tego nie zniosą, zbierają się, organizują, walczą, chwilę wygrywają, potem sromotnie przegrywają. Szczęśliwi ci, co umierają, bo żywi są w konsekwencji represjonowani. Po każdym powstaniu pętla na szyi Polaka coraz bardziej się zaciska.

Ktoś gdzieś jakieś powstanie wygrał. Na Śląsku? W Wielkopolsce? Mogłabym teraz sprawdzić w internecie i udowodnić, że jestem merytorycznie dobra, ale to ściema. Chodzi właśnie o to, że nawet nie wiem, gdzie było to powstanie, które Polacy wygrali, bo uczyłam się tylko o klęskach. Skoro mówię prawdę i tylko prawdę, kolejne wyznanie: nie rozumiem, o co chodziło z Józefem Piłsudskim. Przysięgam, jakoś mnie to na historii ominęło. Wiem, że niepodległość w 1918 roku i 11 listopada to dzięki niemu. I że cud nad Wisłą to też on. Zaliczałam klasówki. Ale potem chachmęty. Zamach stanu? Dyktator? Wiem, że są domy, w których wiszą jego portrety. To nigdy nie był mój dom.

Pochodzę z Lublina. Tam się urodziłam, mieszkałam dwadzieścia cztery lata i stamtąd wyjechałam do Warszawy. Nie tęsknię. Czyli nie jestem patriotką na żadnym poziomie. Kto kocha nasz kraj, znajdzie w Lublinie wiele ciekawych miejsc. Plac Litewski z pomnikiem Unii Lubelskiej, którą naprawdę moglibyśmy się chwalić. Polska Korona i Wielkie Księstwo Litewskie połączone w jedno – to naprawdę coś! Więc dlaczego pomnik, który to upamiętnia, stoi w cieniu i ma kształt fallusa? W latach 90. na tym samym placu pojawił się nikt inny jak Piłsudski. Pomnik ładny, Józef jedzie na koniu, ale gołębie notorycznie na niego srają. Lublin ma piękną starówkę. Naprawdę mi się podoba. Ale gdy byłam mała, znajdowało się tam pełno mieszkań komunalnych i panowała atmosfera meliny. Do tego brzydki zamek, jak z klocków Lego. Ma w sobie coś, przez co wygląda niepoważnie. Nie wiem, o co chodzi. Chociaż jest tam przepiękna kaplica z 1418 roku z rusko-bizantyjskimi malowidłami, cud gotyku. Kaplicy zdarza się od czasu do czasu wystąpić w jakimś filmie historycznym. Oprócz tego zamek to miejsce z bogatą historią ludzkich cierpień – podczas kolejnych wojen świetnie się sprawdzał jako więzienie. Pisarz, którego lubię – Bolesław Prus – męczył się tam bardzo po powstaniu styczniowym. Na pewno miło wspominał Lublin.

W moim mieście rodzinnym jest też Majdanek. Z wielkim komunistycznym pomnikiem, barakami i krematorium. Full service. Mój ojciec pojechał zwiedzić obóz w latach 50. Mówił, że skrzynie były pełne włosów, zębów, butów i ubrań. Ogromne ilości, wszystko jakby świeże. Gdy ja pojechałam tam jeden jedyny raz, w wieku dziesięciu lat, włosy i zęby były tylko na zdjęciach. Wyrzucili to? Schowali? Zepsuło się?

Lublin – miasto inspiracji (to aktualne hasło marketingowe). W Lublinie mieszkał poeta Józef Czechowicz. Pisał wiersze o charakterze katastroficznym, tak mnie uczyli. Od kiedy się urodził, przeczuwał, że zdarzy się coś bardzo niedobrego. We wrześniu 1939 roku poszedł przystrzyc włosy, było bombardowanie, zginął w fotelu fryzjerskim.

Mieliśmy też dużo Żydów, słynnego cadyka, sztukmistrza z Lublina – ale wszystko zostało stracone. Za to miasto było przez sto sześćdziesiąt cztery dni stolicą Polski za czasów PKWN! Mój ojciec mówił mi o tym z dumą.

A ja nic nie czułam. Tylko strach. Wobec tego miasta i tego kraju. Żadnych maków spod Monte Cassino. Żadnej „Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani, że za tobą idą chłopcy malowani”. Nie!

Pierwszy oddech na lekcjach języka polskiego złapałam przy epoce romantyzmu. W końcu pojawiła się tajemnica, duchy, dziady, ballady, romanse i Świtezianka. Mistyka. No wiem. Pojawił się też car, filareci, zesłania i rozpacz. Ale gdzieś nad tym wszystkim odrobina nadziei, że oprócz Polski jest coś jeszcze. I że można przeżyć bez niej, tworzyć i być zrozumianym poza jej granicami. Chopin niby grał o Polsce, ale słuchał go cały świat. Mickiewicz też stał się międzynarodową gwiazdą. Gdy tak ich poznawałam w wieku siedemnastu lat, nie mogłam zrozumieć jednego – skąd ten lament o paryskim bruku?! Emigracja-sracja, zostawili te wierzby płaczące, ale na Boga! Wylądowali w Paryżu! Moją rodzinę w czasie wojny przesiedlili pod Chełm, gdzie nie było nic. Mróz i gołe ściany w małym, nie swoim domu. Wyobrażałam sobie Mickiewicza i Słowackiego w pięknych frakach i koszulach z bufiastymi rękawami na Champs-Élysées. Za czym tak bardzo tęskniliście?!

W klasie maturalnej nauczycielka zapytała nas, którą literacką postawę uznajemy za słuszną: Tadeusza Borowskiego (ludzie na wojnie zamieniają się w zwierzęta i to jest OK) czy Herlinga-Grudzińskiego (ludzie na wojnie zamieniają się w zwierzęta i to nie jest OK). Nie wiedziałam, co powiedzieć. Chciałam wstać i ogłosić: „Proszę pani, ja wybieram postawę Witolda Gombrowicza. Wybucha wojna, a on akurat na wycieczce po Argentynie! Co za szczęście! Nie wygłupia się, tylko zostaje i czeka. Dzięki temu nie musi uciekać przed łapankami, nie patrzy na śmierć bliskich, nie wybiera, czy schować kogoś w szafie i uratować mu życie, nie jest torturowany, nie popełnia samobójstwa po wkroczeniu wojsk radzieckich (jak kolega po fachu Witkacy), nie zaciąga się do żadnej armii, a potem nie jest represjonowany, bo armia okazała się nietrafiona pod względem politycznym. Nie szykanują go ani od razu po wojnie, ani kilka lat po wojnie. Po upadku komunizmu nikt go nie rozlicza. Gombrowicz po prostu wyjechał i pisał, a Polacy i świat go czytali. A więc, proszę pani, ja chcę jak Witold! Nie to, że jestem szczególną fanką jego twórczości. Na dłuższą metę była też dla mnie za polska. Ale bardzo szanuję to, że wyjechał. Na wypadek trzeciej wojny światowej ja też tak chcę! Zrzekam się obywatelstwa”.

Tak, wiem. Gombrowiczowi nie było łatwo. Nie miał ani pieniędzy, ani prestiżu. Myślał o Polsce, ale przez komunizm nigdy na stałe nie wrócił. Prawdziwie sławny był przez kilka ostatnich lat życia, po sześćdziesiątce. Wcześniej pracował w banku, tak jak ja. Czyli Gombrowicz jako człowiek na pewno się męczył i frustrował. Ale dzisiaj jesteśmy dumni z Gombrowicza Polaka, reszta nieważna.

A właśnie że dla mnie ważna! Chcę wrócić do klasy, do swojej polonistki i mówić dalej. Że nawet Gombrowicz jako mój model postępowania się nie sprawdza. Chciałabym, żeby był szczęśliwym i spełnionym człowiekiem, a nie Polakiem w żałobie. Chciałabym, żeby w końcu jakiś pisarz powiedział mi coś uniwersalnego i pokrzepiającego (nie w stylu: „zabiłem i zjadłem człowieka, ale teraz zabijam i zjadam już tylko kurczaki”). Z drugiej strony wszystkich ich lubię i szanuję, przeczytałam prawie wszystkie lektury (oprócz „Lorda Jima” i „Chłopów”) i nie ściągałam na maturze. Nawet cytaty znałam na pamięć.

Ale nie chcę już do tego wracać. Jestem dorosła, nie chodzę już do szkoły, a ze swoimi poglądami się nie obnoszę, więc i nikt mi się nie wtrąca. Zatem powtórzę jeszcze raz – nigdy nie byłam i nie jestem patriotką. Nie i już. Lubię język polski i polskie jedzenie, lubię mieszkać w Warszawie, lubię wyjeżdżać na polską wieś, chodzę na polskie filmy i śpiewam w samochodzie polskie kawałki. Ale znam też angielski (biegle, na najwyższym poziomie) i francuski (średnio), dogadam się po hiszpańsku i portugalsku (poziom podstawowy). Gdyby coś się miało stać, przeżyję za granicą.

♦ Jagoda ♦

Koniec czerwca 2016 roku upływa mi pod znakiem dziwnych wydarzeń. Mam też bardzo dużo zadań w pracy, prawie codziennie wypisuję wniosek o nadgodziny, oddaję swoje życie korporacji. Całą czujność konsumuje projekt pracodawcy – zmiana strony informacyjnej banku, który mnie zatrudnia. Mój umysł produkuje albo dyspozycje służbowe, albo uprzejme polecenia urzędowe. Dzień dobry lub witam, prośba o zrobienie tego i tego dziś do trzynastej, przypominam o potrzebie weryfikacji naszych zmian, jutro upływa termin odsyłania odpowiedzi.

Zadania, zadania, zadania, zadania.

Zdaje się, że są już letnie przeceny. Muszę kupić sobie wiosenno-letnie spodnie. Idę do sklepu, sprawdzam swoją paletę barw. Są. Przed kostkę, eleganckie, koralowoczerwone, po obniżonej cenie. Krótka kolejka do kasy, cud. Idealnie, kupione.

Zadania, zadania, zadania, zadania.

Witam, proszę, dziękuję, pozdrawiam. Do wdrożenia nowego serwisu zostały niecałe trzy tygodnie, a wszystko rozgrzebane.

21 czerwca rano jakoś pochmurnie. Nie jest zimno, gorąco też nie. Wkładam czerwone spodnie i pierwszą lepszą białą bluzkę koszulową. Biel pasuje do wszystkiego. Sandały też mam białe, no to kolczyki założę czerwone. Stylizacja godna najlepszej szafiarki. Wychodzę z domu, do metra, potem autobus, z książką na osłodę. Wchodzę do pracy. Do swojego pokoju typu open space, czyli mnóstwo ludzi na kupie.

– O! Widzę, że kibicujesz naszym!

– Jagoda, ale patriotycznie, brawo!

– Kurczę! Też się tak miałam ubrać, ale zapomniałam!

Siadam zdziwiona przy biurku. Ja? Patriotka?! Myślę. No tak. Mamy Euro 2016, dzisiaj mecz Polska–Ukraina. Nie oglądam, nie kibicuję, nie wiem. Jak często ubieram się na biało-czerwono?! Dlaczego to stało się akurat dzisiaj? Jestem ostatnią osobą na świecie, która chce w ten sposób wspierać „naszych”. Proszę nie łączyć ani mnie, ani mojego stroju z Polską, a już tym bardziej z piłką nożną, tak mam ochotę powiedzieć. Ale jest za dużo pracy. Nie mam czasu na osobiste wynurzenia.

Zadania, zadania, zadania, zadania.

Obok mnie siada chłopak z agencji, która robi dla nas nowy serwis. Ma na imię Karol. Rocznik dziewięćdziesiąt pięć. Jak można być tak młodym?! (A ja jestem dwanaście lat starsza i ubrałam się jak flaga). Przerzucam na chłopaka część obowiązków. Skoro taki młody, niech się wykazuje. Staram się być surowa.

Ku mojemu zaskoczeniu wieczorem mój Facebook zamienia się w paradę ludzi ubranych na biało-czerwono. Na ich policzkach polska flaga. Serio? Chce się wam w to bawić? Ja też tak dziś wyglądałam, ale z przypadku. Nie włożę nowych spodni, dopóki polska drużyna nie odpadnie z mistrzostw. Meczu nie oglądam, ale z pizzerii pod moim balkonem dobiega radosny ryk. Dokopaliśmy Ukrainie. „Dobrze im tak”, myślę. Co jak co, ale to nam się należy. Ukraina niech zna swoje miejsce. A tak w ogóle mój Facebook wybucha nie tylko patriotyzmem. Wykorzystali każdy możliwy format reklamowy, żeby powiedzieć mi o warsztatach białego śpiewu w Sanoku w połowie lipca. Co to za historia?

Obrzydliwie młody Karol jest wspaniały. Samodzielny, ogarnięty, ambitny i zabawny. Umie zrobić „flagę”, czyli złapać się za drążek i ustawić ciało w poziomie. Lecimy całą zgrają do pokoju obok, bo tam jest drążek. Karol napina ręce i nagle jego nogi zawisają pomiędzy ekranem komputera a twarzą zaskoczonego kolegi. Jesteśmy zachwyceni. Wracamy do siebie. Mężczyźni z mojego rocznika przypominają sobie, że też kiedyś byli w superformie. Robią przysiad na jednej nodze; potem słaniają się w kątach. Gdyby wybuchła wojna, wojenka i zgarnęła tych mężczyzn na front, nie mielibyśmy szans.

Tymczasem dwa lub trzy dni po meczu z Ukrainą kolejne dziwne wydarzenie. Wychodzę rano podlać swoje kwiatki na balkonie. Zaznaczę, że nie jestem doświadczonym ogrodnikiem. Jeszcze trzy lata temu nie zauważałam na bazarze stoisk z sadzonkami. Ale w wieku trzydziestu lat wzięłam kredyt na kolejne trzydzieści na małe mieszkanie z dużym balkonem i wszystko się zmieniło. Lobelia, bakopa, petunie, floksy, fuksja, niecierpki i niezapominajki – otworzył się przede mną nowy wszechświat.

Dziś na moim balkonie coś jest nie tak. Niby podlewam tak samo, niby widzę ludzi idących do pracy, niby normalnie świeci słońce, zapowiadając kolejny upalny dzień, niby jestem spokojna i zadowolona. Wiem! A więc to tak! Na moim balkonie wydarzyła się tragedia. Puste miejsce w doniczce na parapecie. Na ziemi, pod krzesłem, moja czerwona begonia królewska. O nie! Jak? Dlaczego? Kto? O co chodzi? Nie zmieniam pozycji, stoję usztywniona z konewką i wodzę wokoło oczami. Jakby gdzieś w okolicy, na chodniku albo na przystanku, miał stać ktoś odpowiedzialny za to morderstwo! Najpewniej był to mężczyzna. Jakiej kobiecie chciałoby się wdrapywać na pierwsze piętro, żeby zrobić tak straszną i głupią rzecz?! Moje ciało nadal ani drgnie. Ale… Myślę trochę trzeźwiej… Dlaczego jakikolwiek facet miałby coś takiego robić? Gdyby się już na to piętro wdrapał, to chyba w innym celu niż zamach na moją begonię… Znowu patrzę na puste miejsce w doniczce i wiem już, że przechodzę etapy żałoby w przyspieszonym tempie. Szok i niedowierzanie już minęły. Przepełnia mnie smutek. To była szczególna begonia! Po krótkiej zimie można ją było kupić już w kwietniu, przed zimną Zośką. Posadziłam dwie i już na początku czerwca były duże i piękne. W życiu takich nie widziałam! I to ja, zupełna amatorka, takie okazy wyhodowałam! Zrobiłam zdjęcie, pokazałam koleżankom w pracy, a one do mnie: „Ale żeś patriotyczną doniczkę zrobiła!”. Dopiero wtedy zauważam te kolory – biały i czerwony, jak nasza flaga. Może powinnam była jakoś ją usztywnić? Może była już za duża?! Ale nie! Zbliżam się i badam zniszczenia. Tu nic się nie złamało. Kwiat jakby został przecięty. Dlaczego czerwony, a nie biały? Kolejna faza żałoby – złość. Dlaczego to nie wydarzyło się petuniom albo szałwii?! Biało-czerwone begonie stały najgłębiej, chronione przed wiatrem i zbyt dużym słońcem, dlaczego one? 8.15, muszę już iść. I tak jestem spóźniona. Nie mam czasu ani serca podnosić brutalnie ściętego kwiatka, wychodzę.

Zadania, zadania, zadania, zadania.

Dzwoni mój ojciec. Rocznik czterdzieści dwa, urodzony w Tarnopolu, mieście, które wtedy leżało w Polsce. Dzisiaj to Ukraina.

– Jedenastego lipca przyjadę do Warszawy na obchody siedemdziesiątej trzeciej rocznicy ludobójstwa na Wołyniu.

– Super – mówię z automatu. – Przyjedź dzień wcześniej, w niedzielę, możemy odwiedzić inne miejsce kaźni albo cmentarz.

Ktoś w pokoju się śmieje. Mój ojciec też, chociaż miejscami kaźni jest naprawdę zainteresowany.

– To dobry pomysł, córeczko. Może Pawiak? Albo cmentarz żydowski? Coś wymyślimy. Potrzebuję tylko znaleźć kogoś do niesienia transparentu. Będę się odzywał. Do usłyszenia.

– Może ktoś chce pójść na manifestację upamiętniającą rzeź Polaków na Ukrainie? – Odkładam słuchawkę i rzucam temat w pokoju. Dla żartów. – Mój ojciec potrzebuje partnera do transparentu.

– A co jest na nim napisane? – pyta nieoczekiwanie Karol. – I kiedy jest ta demonstracja?

– Eeee… – Tego się nie spodziewałam. – Osiemdziesiąt osób zabitych. „Krwawa Wigilia”, Podole – mówię z pamięci. – Mój ojciec z tej Wigilii się uratował, miał dwa latka.

– To bez sensu. Przecież Wigilia jest w grudniu. Dlaczego obchody są w lipcu?

– Aj, bo to się teraz wrzuca do wspólnego worka. Jedenasty lipca to była „krwawa niedziela”, ludobójstwo na Wołyniu. Rok później rzeź przeszła na Podole i na wsi mojego ojca miała miejsce „krwawa Wigilia”. Dla uproszczenia wszyscy kresowiacy świętują jedenastego lipca.

– Uhm. Ciekawe. Pomyślę.

Naprawdę?! Patrzę zdziwiona. Nie rozumiem tego pokolenia. Z jednej strony takie kosmopolityczne, obywatele świata, z drugiej – reakcyjne. Ja w każdym razie nie chcę mieć z tymi rocznicami nic wspólnego. Po co w ogóle do tego wracać? Cała reszta ludzi w pokoju najwyraźniej podziela mój punkt widzenia. Nikt nie podnosi wzroku, nie zadaje żadnego pytania, cisza. Każdy robi swoje. I założę się, że w życiu o Wołyniu i Podolu nie słyszeli. Tyle co ode mnie, zdawkowo. Nie są tym w ogóle zainteresowani. Przyglądam się im chwilę w zadumie. Koleżanki zza ścianki oglądają w internecie dziewczyny polskich piłkarzy. Ładne czy tylko zrobione te dziewczyny? Jakieś wszystkie do siebie podobne. Chłopakom się podobają. Kolega w kącie pogrążony w trybie zadaniowym tak jak ja, za chwilę idzie na urlop, jedzie na działkę na Mazury i chce podomykać sprawy. Do naszego zespołu wróciła koleżanka po macierzyńskim, rozmawia z przełożoną. U mnie zadania i codzienność – chcę kupić blender o dużej mocy. W międzyczasie staram się zrobić szybki internetowy doktorat na ich temat. Tak właśnie wygląda życie. Nawet ta moja zaduma jest teraz zbędna.

Na prywatnego e-maila przychodzi mi reklama warsztatów białego śpiewu w Sanoku. Już o tym coś było. Sprawdzam na Facebooku. Tak, nadal mi to polecają. 15–17 lipca. Sporo moich znajomych to lubi. A może właśnie to by mi pomogło? Pół roku temu trafiłam przypadkowo na koncert dziewczyn, które śpiewały „na biało”. Obawiałam się cepeliady, a usłyszałam coś tak świeżego i prawdziwego, że mnie zatkało. Ja też bym chciała tak zaśpiewać! Potem kilka tygodni szukałam warsztatów, ale robią je rzadko i daleko od Warszawy. Zupełnie o tym swoim marzeniu zapomniałam… Bo zdarzył się projekt… Grzesiek się zdarzył! Ale internet zapamiętał.

Zadania! Zadania! Im bliżej wdrożenia, tym gorzej wygląda nasz nowy serwis. Tak mi się przynajmniej wydaje. W mojej głowie przewijają się strony informacyjne o pożyczkach gotówkowych, hipotece, kontach osobistych, produktach długoterminowego oszczędzania. Nie jestem już miłą, uczynną współpracowniczką. Powoli zamieniam się w biurowe zwierzę. Gdy dzwoni do mnie dobra znajoma z jakąś błahą prośbą, mam ochotę zawarczeć.

Gdy wynurzam się na zewnątrz, widzę, że czerwiec zapiera dech w piersiach. Pachną kwiaty i drzewa. W wielu miejscach wysokie, jeszcze nieskoszone trawy. Czereśnie, bób, botwinka i mieczyki do kupienia tanio, a maliny drogo. Z truskawkami coraz trudniej. Samochody ubrane jak ja kilka dni temu – biało-czerwone pokrowce na lusterkach i flagi wetknięte w okna. O tym, że wygraliśmy ze Szwajcarią, dowiaduję się w Biedronce. Kasjer dmucha w trąbkę kibica. Gdy mówi, że 4:5 dla nas, uznaję to za żart. Przecież jak wychodziłam na zakupy, w pierwszej połowie, było 1:0 i nasi przestali się ruszać. „Były karne!” – tłumaczy. Pokonać Szwajcarię, to jest coś. Bo Ukraina to oczywistość. Co Ukraina miała lub ma, czego nie mamy my? Lwów, OK. Krymu już nie. Dużo ziemi. Co z tego, skoro bieda. Szwajcaria to co innego: banki, zegarki, czekoladki i neutralność na wypadek wojny.

Gdy jadę autem przez centrum, mijam jakiś budynek rządowy z zegarem, który odlicza czas do szczytu NATO w Warszawie. Siedemnaście dni, siedem godzin i piętnaście minut. Gdy przyjmowano Polskę do NATO, Karol miał cztery lata, ja – szesnaście. Byłam nieszczęśliwie zakochana w pięknym sataniście z bloku obok, więc wydarzenia natury politycznej mnie nie emocjonowały. Niektórzy cieszyli się ze Stanów Zjednoczonych jako sojusznika, inni nie ufali. Mieliśmy już przecież sprzymierzeńców – Francję i Anglię, ale nic nam to nie dało. A dzisiaj proszę. NATO przyjeżdża do mojego miasta i powoduje potężne utrudnienia w komunikacji miejskiej. Zamiast cieszyć się atrakcją, sprawdzamy, jak w dni szczytu będzie można się przedostać do pracy czy gdziekolwiek indziej.

– Ja w ten weekend postaram się w ogóle nie wychodzić z domu – mówi Karol. – Mama mi tak poradziła. W takie dni lepiej nawet głowy przez okno nie wystawiać, żeby nie być łatwym celem dla snajpera.

Zawieszam zdziwiony wzrok na Młodym. Studiuję jego wypowiedź nawet wtedy, gdy on zakłada słuchawki i dalej pracuje. Snajper? Nie wychylać głowy przez okno? Karol mieszka na Woli przecież… Nawet gdyby do Warszawy przyjechał snajper, dlaczego miałby celować w Karola? Ludzie i ich paranoje! Niby tacy wszyscy tu siedzimy piękni i ogarnięci przy swoich stanowiskach. Jesteśmy ładnie ubrani, mamy zdolność kredytową itp. Piotrek z biurka naprzeciwko boi się różnych chorób narządów wewnętrznych. Rok temu coś u niego zdiagnozowano i to go zainspirowało do dalszych badań. Im szersza diagnostyka, tym więcej krążących po jego ciele bólów i lęków. Nazywamy go za plecami „suchotnikiem”. Dyrektor Jacek, biurko za moimi plecami, boi się utraty pracy i zajęcia przez rosyjską armię ziem po prawej stronie Wisły (cieszy się, że mieszka po lewej). Grzesiek, żonaty kolega z pokoju obok, głównodowodzący projektu, przy którym teraz haruję, mój wierny i zwodniczy adorator. Lęk Grześka jest bardziej skonkretyzowany, chodzi o nowotwór. No i jeszcze, że całe życie upłynie mu w małżeństwie bez miłości, dla dobra dzieci. Ja jawię mu się jako rozwiązanie tego drugiego problemu i intensywnie mnie do tego nakłania. Nie wiem, czego boją się dwie ukochane koleżanki po prawej, Ewelina i Monika. Obydwie mają czteroletnie dzieci i mężów w częstych delegacjach, więc całe życie domowo-rodzinne spoczywa w ich rękach, na ich głowach i barkach, plecach i kolanach. Boją się pewnie o przyszłość swoich dzieci, ale nie mają czasu o tym mówić. Sama nie jestem lepsza. Czasami boję się, że mnie zwolnią, a kiedy indziej, że zostanę w tym banku na zawsze. Że zmurszeję i umrę.

Boję się też wsi, łanów zbóż, siekier i sąsiadów, ale to rozumiem. Krwawa niedziela, 11 lipca.

Wracam do pracy. Zanurzam się w niej po pachy, mam jej pełne ręce, płuca, wszystko. W tym stanie nie skupiam się na głupotach w głowie. Czasem tylko się zdziwię. Gdy faktura, którą opisuję, ma termin płatności do 11 lipca. Albo gdy tego samego 11 lipca ktoś zaprasza mnie na spotkanie służbowe. „Cały czas tyle błędów na nowej stronie”, słyszę w słuchawce podirytowany głos. „Dobrze, przyjdź do mnie jedenastego lipca. Pokażesz mi i Karolowi, co trzeba poprawić”. Odkładam słuchawkę. W tym roku 11 lipca wypada w niekrwawy poniedziałek.

Oglądam nowe opisy produktów bankowych po raz enty. Cały czas są błędy. Nadal wszystko niedoskonałe, a ma być na tip-top. Grzesiek tak chce i ja też. Niby gramy wszyscy w jednej drużynie, ale wiadomo. Jak tylko pokażemy serwis światu, rzucą się na niego sępy. Te najbardziej zajadłe będą oczywiście z wewnątrz. Stado osób, które wierzą, że zrobiłby to lepiej niż my.

– Karol mógłby szybciej pracować, jesteś dla niego za łagodna. Za dobrze się u ciebie czuje – poucza mnie po cichu Grzesiek, a ja zaciskam zęby i staram się nie reagować.

Może ma rację. Dla nikogo nie jestem już miła, zmieniłam się przecież w zwierzę. Ale dla Młodego nie mogę być surowsza, nie da rady. On się boi, że w lipcu zabije go snajper. Potrafi chodzić na rękach. Pokłócił się w weekend z dziewczyną. Jest na drugim roku studiów, przeklikuje się codziennie przez te same rzeczy dla moich potrzeb, a w domu uczy się do rozmowy o awans. Mam ochotę kupić mu drożdżówkę i zrobić herbatkę, a nie jeszcze go strofować.

– Weź go na jeden dzień do siebie. – Poddaję się. – I bądź surowy.

Wracam do pracy. Wychodzę do domu, tak naprawdę na chwilę. Wracam do pracy. I tak w kółko. Zapłacą mi za nadgodziny, ale czy warto?

30 czerwca, w czwartek, cała Polska dostraja się do mnie. Wszyscy mają nerwy na wierzchu. Rano w metrze, na przystanku, przy bramkach w pracy. Niby wszystko jak zawsze, ale nie, jest inaczej. O 21.00 Polska gra z Portugalią. Nasi kontra Ronaldo. Teraz to nawet ja czuję się zaangażowana. Niech wygrają, w sumie to byłoby niesamowite. Gdy Piotrek suchotnik stwierdza, że nie mamy szans, że Ronaldo to nie człowiek, tylko półbóg, nawet ja rzucam się na niego z pazurami. „Ronaldo to zwykły wymoczek!”, mówimy mu. Koleżanka drukuje zdjęcie naszej kadry reklamującej garnitury Wólczanka. Przyklejamy na naszej ściance i oglądamy. Wybieramy najładniejszego piłkarza. Dyskutujemy. Najbardziej oczywistym faworytem jest Lewandowski. Taki wysoki i przystojny. „Według mojej żony ma za małą głowę”, komentuje Piotrek suchotnik z pokoju obok. „Za małą głowę? Nie zauważyłyśmy”. W to graj Piotrkowi: „Ronaldo ma doskonałe proporcje”. „Ronaldo musi sobie codziennie godzinę fryzurę układać!”, krzyczymy do niego jak chór grecki. Też podchodzę do fotki. Ojciec wychował mnie jak żydowskiego syna, w miłości do książek i nauki. Nie byłam dobra w sporcie, więc zaczęłam nim pogardzać. A to nie akademicy reprezentują dzisiaj nasz kraj. Politykom, bez względu na opcję, też nie idzie. Cała nadzieja w tych pięknych, w większości młodszych ode mnie, chłopakach. Mnie najbardziej podoba się Kuba Błaszczykowski. Wzrusza mnie jego rodzinna historia: gdy był mały, ojciec zabił mu matkę. Morderstwo pod jednym dachem, to dla mnie brzmi znajomo. Czy można po czymś takim normalnie żyć? Kuba, kapitan naszej drużyny, pokazuje mi, że tak. A niech wygrają. Dlaczego to Portugalia ma świętować?

Telefon.

– Córeńko, chyba jednak jedenastego lipca nie przyjadę. Szukam w internecie informacji o obchodach, ale nic nie widzę.

– Może to przez NATO – odpowiadam nieprzytomnie, bo dziesięć innych osób coś ode mnie chce. Widzę spływające maile, robi mi się gorąco.

– Być może, trudno. Coś dzieje się we Wrocławiu, ale to jednak za daleko. Co u ciebie słychać?

– Nic, muszę kończyć, praca.

Wieczorem napięcie w Polsce jest nie do zniesienia. Duszno i gorąco. Na oknach blokowisk biało-czerwone flagi. Ludzie się zmawiają, gdzie oglądać mecz. Grzesiek chce przyjechać do mnie, swojej zastępczej żony. „Przecież nie mam ani telewizora, ani dużego monitora, żeby obejrzeć to godnie”, mówię. Mam za to łóżko i żadnego kandydata na męża na horyzoncie. Wiem, że gdy Grzesiek na te moje trzydzieści trzy metry przyjdzie, do łóżka będzie nam zdecydowanie za blisko.

W tym łóżku Grzesiek, mimo wszystko, jeszcze nie był, ale to tylko kwestia umowna. Na każdym innym poziomie zło i zdrada już się dokonały. Granic pomiędzy pracą a czasem i życiem prywatnym dawno już nie ma. Uwodzenie i podtekst erotyczny to norma, są już nawet – i to jest najgorsze – wizje: „Co byś powiedziała, gdybym się rozwiódł i do ciebie przeprowadził? Przecież ludzie się rozstają i układają sobie życie na nowo. Nie bez powodu ty nikogo nie masz. Może czekałaś właśnie na mnie? Jestem gotowy wiele dla ciebie poświęcić, ale czy tego chcesz?”. Jak ja mogę czegokolwiek chcieć, do cholery?! Od miesięcy słyszę w głowię tę cholerną piosenkę Osieckiej „Żona go nie rozumie, wcale ze sobą nie śpią” i tak dalej. Historie jak moja z Grześkiem to banał i klasyk, a rola, którą odgrywam, kończy się zawsze tragicznie.

Więc kłócę się z Grześkiem, że nie – nie przyjdzie na mecz do mnie. Niech sobie ogląda z żoną domową i synami. Kupuję kilo bobu i jadę na Mokotów do swoich przyjaciół, małżeństwa, które dla odmiany lubi spędzać czas ze sobą (i ze mną). Jest lepko, strużka potu spływa mi po plecach. Nim postawię na stole parujący bób, z zewnątrz dobiega ryk. Odwracam się do telewizora. Gol! Lewandowski strzelił w drugiej minucie meczu! Oglądamy ujęcia w zwolnionym tempie. Pokazują też Ronaldo z rozwścieczoną miną. Na Facebooku ludzie szaleją. Widzę zdjęcie Grześka z kolegą z pracy, czyli jakoś to sobie zorganizował i beze mnie, i bez żony. Najadam się. Sięgam po kolejne ziarna coraz wolniej. Razem ze mną zamulają nasi piłkarze. Gdy na dnie garnka mamy już tylko resztki, Portugalczycy zdobywają bramkę. „No to czekamy na karne”. W czasie dogrywki wsiadam w samochód, mijam licznik dni do szczytu NATO (osiem dni), a gdy dojeżdżam, już pozamiatane. Błaszczykowskiemu nie udało się z jednym karnym i odpadliśmy. To i tak niesamowite, że tak daleko zaszliśmy.

Na drugi dzień cała Polska bardziej martwi się samopoczuciem Błaszczykowskiego niż przegraną. Nasz pokój w pracy podobnie. Tylko Piotrek suchotnik jest otwarcie zażenowany. Czyli jesteśmy dobrą próbą badawczą. Grzesiek pyta z pretensją, jak spędziłam wieczór. Co najmniej jakbym wróciła z luksusowego spa, gdzie kilku przystojnych mężczyzn wcierało w moje ciało olejki eteryczne, a nie: jadłam-bób-u-przyjaciół-żebyś-nie-zdradził-ze-mną-swojej-żony-na-moich-trzydziestu-trzech-metrach.

Praca. Telefon.

– Córeńko, witam cię. Jesteś w pracy?

– Uhum.

– Jednak coś się będzie w Warszawie działo z okazji jedenastego lipca. Mimo szczytu NATO. Może przyjadę. Nie chcesz się ze mną wybrać?

– Uhum. Co?! Nie!

– Teraz dużo młodzieży zaczyna się interesować tym tematem, wiesz? Bardzo mnie to cieszy. Może ktoś z twojej pracy chce się wybrać?

– Uhum.

– No dobrze. Nie będę ci przeszkadzał. Tylko ciekawostkę ci opowiem. Tegoroczne obchody organizuje nowa fundacja. Nazywa się Fundacja Ludobójstwo na Kresach.

– Boże, jaka straszna nazwa! – Przestaję patrzeć w komputer.

– Jagódko, jaka zbrodnia, taka nazwa. Trzeba to propagować. Właśnie o tę nazwę się rozchodzi.

Nie wiem, co odpowiedzieć. Tak od ponad trzydziestu lat nie wiem.

– Fundację Ludobójstwa na Kresach – mój ojciec rozkoszuje się każdym wypowiadanym słowem – założył i prowadzi bardzo młody chłopak. Ma zaledwie dwadzieścia jeden lat! To bardzo interesujące, nie uważasz?

– Czy ja wiem? Właśnie z takim jednym pracuję. Rocznik dziewięćdziesiąt pięć. Jeden programuje, drugi ma fundację. – Ignoruję wzrok Karola. Użyłam go do rozgrywki z ojcem. Tak naprawdę się z nim zgadzam! W głowie mi się nie mieści, że jakiś dwudziestojednolatek zdecydował się stworzyć Fundację Ludobójstwa na Kresach! Dlaczego nie lansuje się na placu Zbawiciela albo nie upija na bulwarach wiślanych? Skoro nie interesuje go marnotrawienie czasu, niech założy start-up. Kto wie, może zostanie za chwilę megabogatym dwudziestodwulatkiem? Albo niech zakocha się w dziewczynie na zabój i weźmie ślub. Cokolwiek. Dlaczego organizuje obchody 11 lipca?! W każdym razie wolę, by ojciec nie poznał, że mnie to dziwi. Od lat ignoruję ten temat.

– Dobrze, będę już kończyć. Jak dowiem się coś więcej, zadzwonię. Omówimy szczegóły.

– Uhum, to pa.

Na szczęście moimi obecnymi problemami są problemy pracodawcy. No i Karol. Przychodzi dzień, kiedy Grzesiek bierze go na siebie, żeby chłopak zaznał surowości.

– Dzisiaj idziesz do taty – mówię dla żartów, chociaż moje serce się kraje.

– Wiem, już mi wspominał. – Karol posłusznie zabiera komputer, klawiaturę, myszkę i wychodzi. Ciągną się za nim kable. Udaję, że nic się nie dzieje, ale nagle fizycznie doświadczam, na czym polega syndrom opuszczonego gniazda. Mam ochotę za nim pobiec i dopilnować, czy wszystko będzie miał tam załatwione. Przecież wiem, że tak. Grzesiek zrobi to lepiej ode mnie. Będzie też pewnie bardziej profesjonalny.

Nurkuję w pracę. Zarzucam Karola sprawami i pytaniami przez maila i zgłoszenia. Z Grześkiem rozmawiam o wszystkim, tylko nie o naszym „synku”. Karol przychodzi przygaszony dopiero w połowie dnia. Siada obok mnie.

– Taty przez cały czas nie ma – mówi. – Zadałbym mu te twoje pytania, no, ale nie mam jak. Tam jest gorzej.

Pocieszam go, ale w duchu się jednak cieszę. No! Mogę nawet do Grześka zadzwonić i poskarżyć, że praca stoi, bo on na pytania nie odpowiada. A tak w ogóle to miał być surowy.

Telefon. Mój ojciec, znowu.

– Córeńko, no nie wiem, nie wiem, czy przyjadę jedenastego lipca, raczej nie. Ale powinienem jutro.

– Jutro?! Dlaczego?! – Przy windach spotykam Piotrka suchotnika.

– Będzie protest pod Sejmem. W sprawie uchwały o ludobójstwie.

– Uchwały o ludobójstwie? Pod Sejmem? – Wchodzę do windy, ludzie się patrzą, Piotrek suchotnik kiwa głową. On wie, o czym mówi mój ojciec.

– Będzie głosowanie za ustanowieniem 11 lipca Narodowym Dniem Pamięci Ofiar Ludobójstwa.

– To chyba dobrze. – Ściszam głos. Piętro szóste, piąte i czwarte. Stajemy na trzecim. Wchodzi więcej ludzi.

– Wcale niedobrze. Powinna być ustawa, jest trwalsza. Ma większą moc prawną. Uchwała to za mało. Może przyjadę. Odezwę się. Do usłyszenia, córeńko.

– Ma być jakiś protest pod Sejmem – mówię do Piotrka suchotnika, upchniętego w windzie gdzieś po mojej prawej pośród innych sardynek.

– Wycofują się z obietnic wyborczych. Miała być ustawa, będzie uchwała. – Piotrek suchotnik świetnie poinformowany.

Jestem w szoku, wysiadamy z windy. 

– To nie wszystko. Pod naciskiem Ukrainy chcą zmienić datę upamiętnienia z jedenastego lipca na siedemnastego września.

– Przecież to bez sensu! – Stoimy już przed bankiem. – Siedemnasty września to atak Sowietów, a jedenasty lipca to…

– No właśnie! Stąd ten protest. Poszedłbym, ale muszę być jutro w pracy. Nara.

Przez cały wieczór pada, w nocy pada, rano cisza. Wstaję jak zombie i wychodzę z domu. Wyjmuję ze skrzynki pocztowej piękną broszurę warsztatów białego śpiewu w Sanoku. Skąd tyle kasy na reklamę?! W broszurze nazwiska obcokrajowców. To może być naprawdę dobry warsztat!

Niedaleko mojej klatki dość duża kałuża. Przystaję na chwilę zdziwiona. Mieszkam tu trzy lata, nigdy takiej kałuży nie widziałam. Może coś w rurach poszło? Będzie trzeba kanalizację regenerować? Czy to potencjalny problem? Czy dotyczy mnie? Nie wiem. Robię susa przez kałużę w swoich butach na koturnie. Dobrze, że to nie szpilki, bo nie widzę obok nikogo, kto mógłby rzucić mi pod nogi marynarkę. W metrze SMS od ojca: „Córeńko, czy dotarłaś bezpiecznie do pracy?”. No raczej. Rozglądam się po ludziach w wagonie. Miał miejsce jakiś atak terrorystyczny w Warszawie, o którym nie wiem? Wszyscy wokół czytają, patrzą w telefon albo słuchają muzyki. Chyba nie ma zamachu…

W pracy morze parasolek. Gdy zbliżam się do biurka, słyszę dramatyczne opowieści. Cała południowa Warszawa zalana. Istny potop. W ciągu jednej nocy spadło tyle wody, co przez miesiąc. Studzienki nie wytrzymały. Ludzie w korkach, mosty stały, Dolina Służewiecka tonęła. Czyli stąd ta kałuża, ha! Można nawet powiedzieć, że, mieszkając na północy miasta, jestem uprzywilejowana. Żadnych szkód. Dziwne wydarzenia czerwcowo-lipcowe już się zakończyły. Wszystko będzie dobrze.

– Karol! – Zauważam go dopiero, gdy włączam komputer i usadawiam się przy biurku. – Nie siedzisz dziś u taty?

– Tam było strasznie! Komfort pracy jest dla mnie bardzo ważny, a w tym pokoju czuję się o wiele lepiej. – Młody nie żartuje, to jest prawda dwudziestojednolatka. – A jeżeli myślał, że przekupi mnie jedną kawą, to się mylił.

Moje serce rośnie! Jestem najszczęśliwszą mamą na świecie. Seria dziwnych wydarzeń dobiegła końca.

11 lipca 2016 roku. Dzień jak co dzień. Pójdę do banku, postaram się zachować spokój i cierpliwość. Gdy tłum ludzi będzie krytykował moją pracę, postaram się być miła zarówno dla wrogów, jak i sprzymierzeńców. Odbębnię spotkanie lub dwa, dam fakturę do podpisu, wypiję kawę, zjem obiad. Po pracy muszę załatwić jedną rzecz, przez co wyjątkowo pojadę samochodem. Są wakacje, powinnam znaleźć darmowe miejsce parkingowe na Mokotowie. To będzie dobry dzień.

Wychodzę i patrzę na samochód. Coś jest nie tak, inaczej. Staję w miejscu i czuję budzące się we mnie napięcie. Lekka panika. Drżenie, którego nikt nie widzi. Chodzi o prawe lusterko. Złożyłam je, bo parkuję na ciasnej i wąskiej ulicy. Niby wszystko OK, nie zwisa, ale wygląda inaczej niż zwykle. Może mi się wydaje? Boję się podejść. Nie chcę mieć tego problemu, nie planowałam go, nie mam na niego siły, nie!

Ktoś uderzył w moje lusterko. Lekko, ale skutecznie. Gdy próbuję je odchylić, opada bezwładnie. Jakby zemdlało. Też bym chciała tak zemdleć. Ale przecież praca i obowiązki. Wracam do domu po szeroką taśmę klejącą i nożyczki. Obklejam zwiędłe lusterko i analizuję, ile razy będę go potrzebowała na dzisiejszej trasie. Rzadko, dam radę, ale to i tak oznacza wizytę u mechanika za miastem.

Jadę jak w transie. Taśma się oczywiście nie sprawdza. Na kilku światłach muszę ręką wpychać szkło w plastik, bo się wysuwa. Zapominam się pomartwić o miejsce parkingowe, więc od razu znajduję. Wąskie, ale to nic. Spłaszczam się i wychodzę z auta. Po drodze wstępuję do kościoła św. Szczepana, który odkryłam trzy lata temu… Z zewnątrz biały, w środku zadziwiająco jasny. Nie czuję się katoliczką, oddzielam wiarę od religii grubą czerwoną kreską, ale lubię puste kościoły. Siadam w ostatniej ławce. Chcę nabrać do samej siebie dystansu. Mam problem z lusterkiem, z niczym więcej. Po co się tak przejmować?

Kiedyś myślałam, że św. Szczepan został obdarty ze skóry, ale jednak go ukamieniowali. To chyba lepiej. Gdybym mogła wybierać, wolałabym kamienie niż obdzieranie. A co w przypadku opcji: śmierć od wideł czy wrzucenie żywcem do studni? Trudne. Chyba mimo wszystko studnia. Chociaż to strach. Jak długo się spada? Co jest na dole? Czy się utopię? Może jednak lepsze widły? Albo spalenie żywcem? Przez to ukamieniowanie św. Szczepana można prosić o pomoc w przypadku kamicy nerkowej i o dobrą śmierć.

Gdy tylko siadam przy biurku, zapominam o lusterku, utracie humoru, św. Szczepanie, o wszystkim. Szlam leje się na mnie ze wszystkich stron: przez telefon komórkowy i stacjonarny, maile, przez powietrze. Nie ogarniam. Grzesiek z jednej strony wspierający („Bez ciebie bym tego wszystkiego nie mógł zrobić”), z drugiej osłabiający („Dlaczego na tych stronach jest jeszcze tyle błędów? I dlaczego nie ogarniesz tematów innych osób, skoro wiesz, że oni tego nie zrobią? Przecież ci zależy, tak?”). Tak! Chcę, żeby wyszło jak najlepiej, ale prawie nic nie idzie po mojej myśli i czuję się najsamotniejsza na świecie. Rozglądam się czujnie wokoło. Karol! Po cichu robię przegląd swoich ciężarów i spycham na niego kolejne zgłoszenia. Bo coś mu za wesoło. Idę włączyć czajnik i kątem oka zauważam, że Młody nic sobie z moich zgłoszeń nie robi. Radośnie rozmawia z Piotrkiem suchotnikiem o dupie Maryny. Zalewam herbatę. O dupie Maryny?! Coś mu za wesoło?! Przecież do wesołości i śmiechu jestem zawsze pierwsza! Nie tylko śmiechu czy chichotu, ja będę rechotać, tarzać się po ziemi, terroryzować moją „radością” wszystkich. Tak mam od zawsze i nienawidzę, gdy jakikolwiek szef mówi mi, że mam spoważnieć. Ja się śmieję i zasuwam. Więc jakim prawem chcę tego samego zabronić Karolowi? Wracam z herbatą do biurka bez rozglądania się na boki.

– Jagoda, widziałaś to? – Piotrek suchotnik znalazł coś w internecie. – „W wyniku popełnionego w latach tysiąc dziewięćset czterdzieści trzy–tysiąc dziewięćset czterdzieści pięć ludobójstwa zamordowanych zostało ponad sto tysięcy obywateli Drugiej Rzeczypospolitej, głównie chłopów. Ich dokładna liczba do dziś nie jest znana, a wielu z nich wciąż nie doczekało się godnego pochówku i upamiętnienia”.

– Co to jest? – pytam, gdy na chwilę przestaję czytać.

– Uchwała, o której wczoraj rozmawialiśmy.

– Sto tysięcy ludzi? – pyta Karol. – Bez ściemy?

– „Ofiary zbrodni popełnionych w latach czterdziestych przez ukraińskich nacjonalistów do tej pory nie zostały w sposób należyty upamiętnione, a masowe mordy nie zostały nazwane – zgodnie z prawdą historyczną – ludobójstwem”. – Piotrek suchotnik czyta dalej, ale słucham tylko ja i Karol. Dla wszystkich innych to tylko kolejna informacja o kolejnej zbrodni i to też racja.

– To dlaczego nie możemy tego po prostu… no, jak oni to mówią? Upamiętnić? – pyta Młody. – Na przykład zrobić zbiorowe groby czy coś takiego? Nie rozwiązałoby to sprawy? Jak Katyń czy Smoleńsk? Jakiś pomnik by nie pomógł?

– Chłopaku, to grubsza polityka. – Piotrek suchotnik odchyla się w fotelu. – Przecież my Ukraińcom teraz intensywnie pomagamy, tak? I z jakiegoś powodu się ich boimy. Za tym wszystkim kryje się pewnie ciekawa historia.

Patrzę na nich i powoli wyciszam fonię. O, teraz zupełnie ich nie słyszę. Ale jeszcze ta zdziwiona myśl w głowie. Że to zawsze dotyczyło tylko mojej rodziny. Nikt w szkole nie miał takiej historii. Ani w podstawówce, ani w liceum, ani na studiach – magisterskich czy podyplomowych. Nikt. Tylko ja. A teraz rozmawia się o tym w pracy, pomiędzy kanapką a kawą. Dziwne. Albo te pomniki. Mój ojciec lata po pograniczu i inwestuje w różne tablice, aż do obrzydzenia. A tu Młody sam wychodzi z inicjatywą pomnika. Jeszcze dziwniejsze. Wracam do pracy. Idzie jak po grudzie. Jestem dziś dla Karola tak surowa, że nawet Grzesiek się dziwi. Gdy robię kolejną herbatę, koleżanka pyta się Młodego, jak mu dzisiaj idzie.

– Mnie spoko. Ale Jagoda ma dziś nastrój pod tytułem „Sama jedna ciągnę ten statek na sznurku po piasku”, więc jej szkoda.

Dopiero wtedy schodzi ze mnie powietrze i trochę się śmieję. Tak na dwadzieścia procent. Pozostałe osiemdziesiąt procent ostatnio zgubiłam. Nie wiem gdzie.

Telefon.

– Córeńko, możesz chwilę porozmawiać? Co za dzień! Ile publikacji, ile informacji w mediach! Naprawdę dużo o tym mówią. Czytałaś coś?

– Uhm. Nie, nie miałam czasu. Nic nie czytałam.

– Tak, tak, dobrze. Pamiętaj tylko, żeby wieczorem świeczkę zapalić. Za wszystkich Kresowiaków.

Po pracy jadę umęczona do mechanika.

– Pani Jagódko! Lusterko?! Znowu?! – Mechanik wita mnie w progu roześmiany na dziewięćdziesiąt dziewięć procent. – To ci dopiero talent do rozbijania szkła! Aj-ja-jaj! – Już się przypatruje, dogląda i bada. Podśmiechuje się z taśmy klejącej, ma rację. Kręci nosem. Jest źle, trzeba kupić nowe. – Tym razem gorzej niż ostatnio – mówi. – Wtedy, w święta, tylko szkło poszło. Teraz cały mechanizm do wymiany. No niestety! Szkoda!

No szkoda. Szczególnie że muszę zostawić auto, swój przenośny domek. Wracam do mieszkania jak ślimak bez skorupki. Mechanik przypomniał mi o lewym lusterku. Rozbili mi je 24 grudnia 2015 roku, czyli w siedemdziesiątą pierwszą rocznicę krwawej Wigilii na Podolu, tej, którą przeżył mój ojciec. Dzisiaj, w siedemdziesiątą trzecią rocznicę krwawej niedzieli na Wołyniu, tracę prawe lusterko w Warszawie. Przypadek?

Myślę, że tak. Na pewno tak. Ale zapalam przed snem świeczkę. Pierwszy raz w życiu. Dla prababci Agnieszki i jej dzieci: Jadzi, dwadzieścia pięć lat, Aleksandra, trzydzieści lat, jego żony, dwadzieścia siedem lat, i rocznej córki Marianny.

Technicznie rzecz biorąc, śmierć przyszła 11 lipca, zgodnie z tradycją. Ale w moim życiu pojawia się z jednodniowym opóźnieniem. Dociera do mnie opornie, jakby zrobiła się nieśmiała. Ale czuję ją. A może widzę? W oczach i trupio bladym kolorze twarzy Karola?

Wczoraj był ostatni mecz Euro 2016. Portugalia wygrała, ale Ronaldo miał kontuzję i się popłakał. Możemy teraz mówić, że przegraliśmy z mistrzem Europy, a nie z byle kim. Podchodzimy do komputera mojego szefa i oglądamy. Ronaldo we łzach, Ronaldo, który musi odreagować i uderza w kolano kolegi, a nie swoje, Ronaldo tarmoszący swojego trenera, dla którego to musi być norma, bo nie reaguje. Zaśmiewamy się wszyscy oprócz Piotrka suchotnika. Zauważam, że jest podobnie trupio blady jak Karol.

– Wiesz co? – zwraca się teraz tylko do mnie. – Ze wszystkich osób, że to właśnie ty naśmiewasz się z ludzkiego cierpienia?! Jestem rozczarowany.

– To nie pierwszy raz, gdy jesteś mną rozczarowany. – Wybucham śmiechem.

Czyli już po Euro. Tyle szumu i hałasu, cała ta machina marketingowa, zadyma, cuda-wianki. Teraz kurz opadnie, dojdzie do intratnych transferów. Tymczasem w naszym projekcie same bomby. Oprócz bieżącej rąbanki dochodzi mi wątek poboczny – dwa filmy promocyjne do zrobienia. Jeden animowany, o samym serwisie, drugi niemalże fabularny – o nas i projekcie. Pierwszy musi być gotowy prawie na już, bo na piątek, czyli dzień uruchomienia serwisu. Drugi będziemy kręcić na początku przyszłego tygodnia, bo potem Grzesiek jedzie na urlop (z żoną i dziećmi – lubię to podkreślać). No więc staram się wykonywać pracę twórczą, pisać scenariusze, kombinować z kompozycją, muzyką, lektorem. Każdy film przygotowuje inna dziewczyna z agencji kreatywnej, dlatego moja współpraca z nimi jest kluczowa. Staram się być miła i kulturalna, ale przecież one są ludźmi, a ja przeszłam już zwierzęcą transformację. One mają film i swoje życie, a ja – dwa filmy i chyba aktualnie brak życia.

No właśnie, śmierć.

– Karol, weź do mnie podejdź. Pokażę ci, co trzeba poprawić – odzywam się głośniej, niż planowałam. – I tak w ogóle to zamiast pisać mi „trzeba to zgłosić”, może po prostu sam to zgłoś, co? Efekt jest taki, że ja to robię, a mam już wystarczająco dużo na głowie.

Karol podchodzi bez słowa, naprawdę trupio blady.

– Co się stało? – Teraz już szepczę.

– Mój przyjaciel umarł.

– Żartujesz? – Wiem, że nie. Ale co mam w takiej sytuacji powiedzieć?

– Chyba wczoraj umarł. Nazywał się Jurek.

– Jakie dziwne imię dla twojego rówieśnika. – Patrzę trochę tępo, wybita z rytmu.

– Twój przyjaciel umarł? – Piotrek suchotnik nagle czujny! Usłyszał! – Gdzie będzie pochowany?

– Co? Pochowany? Rany, nie wiem. Szczerze mówiąc, w ogóle nie pomyślałem o pogrzebie. Ale masz rację, to będzie się musiało jakoś teraz wydarzyć.

– Najpiękniej, gdyby pochowali go na Powązkach. – Piotrek suchotnik się ożywia i jakby rozpogadza. – Ale to nie takie proste. To był rdzenny warszawiak?

– Nie, Jurek pochodził z Sanoka.

– No to zapomnij o Powązkach, bez szans.

– Ale jak umarł? – Ignoruję swoje zdziwienie kolejnym pojawieniem się Sanoka w moim świecie.

– Nie znam szczegółów. Od urodzenia miał cukrzycę. No, ale co z tego? Tyle osób starzeje się z cukrzycą!

– Ech! Cukrzyca! – W oku Piotrka suchotnika iskra życia. – To straszna choroba. Statystycznie grozi każdemu z nas! Naprawdę! Sam się bałem, że mam.

– Dobra, Piotrek, próbuję się czegoś dowiedzieć od Karola. – Irytuję się.

– Jaka ty jesteś niemiła! A cukrzyca może dotyczyć też ciebie, wiesz? Statystycznie trzy osoby z tego pokoju prędzej czy później będą na nią chorować.

– Jak się dowiedziałeś? – Ignoruję Piotrka suchotnika. – W ogóle jak się z tym wszystkim czujesz?

– Wiesz co, kurde, nie wiem. Znam Jurka od liceum, ale zaprzyjaźniliśmy się dopiero na studiach. Pomagaliśmy sobie w programowaniu. Ma… Jezu, miał… Jurek miał więcej cierpliwości do dłubania w kodzie. Jak ja się zacinałem, on pochylał się nad problemem. A ja byłem… nie no, ja jestem… jestem lepszy w wypróbowywaniu nowości. Jego mama pomogła raz mojej znaleźć pracę. Byliśmy jej wdzięczni. Musi być jej tak smutno! Powinienem ją odwiedzić… Jurek by tak chciał… A przecież nie mam do niej telefonu! Jak się teraz sprawdza numer telefonu? Przecież nie ma już książek telefonicznych! Co ja mam zrobić?!

– Karol, spokojnie. – Przekraczam normy pracownicze i kładę mu rękę na ramieniu. To dlatego, że jego trupia bladość przekroczyła pracowniczy limit już po drugim zdaniu. – Matka Jurka zechce się skontaktować z jego kolegami. Przecież nikt nie zna jej numeru. A może zadzwoń na jego? Pewnie inni tak robią.

– Ale jakoś głupio mi tak dzwonić na jego numer telefonu. – Karol jest już absolutnie bezbronny. Rozumiem ten stan. – Może ona sobie pomyśli, że ja nie wiem o jego śmierci, i będzie mi to wyjaśniać.

– No dobrze – analizuję dalej. – W takim razie może zadzwoń na uczelnię. Jego matka mogła się już z nimi skontaktować. Pewnie nakleili klepsydrę na jakiejś waszej tablicy ogłoszeń.

– Klepsydrę? – Karol patrzy na mnie jak na wariatkę.

– To taka informacja o pogrzebie – tłumaczy znowu chętny Piotrek suchotnik. – Jak będziesz w naszym wieku, czyli gdy przekroczysz trzydziestkę, zrozumiesz, co to jest klepsydra i zbliżająca się śmierć.

– Możesz też podzwonić po swoich znajomych – sugeruję. – Może już ktoś się z jego matką skontaktował? Jurek miał innych przyjaciół?

– Jurek był skryty. Wspominał o znajomych na Podkarpaciu – mówi Karol zrozpaczony. – Ostatnio byliśmy wkręceni w kodowanie. Nie rozmawialiśmy w zasadzie o niczym innym oprócz naszej pracy.

– Karol, a Facebook? – główkuję. – Nie możesz przejrzeć jego znajomych? Może coś ci zaświta?

– Jurek nie używał Facebooka do celów prywatnych. Uważał, że to narzędzie do śledzenia.

– I miał rację! – Piotrek suchotnik znów się uaktywnił. – Nawet nie wiecie, ile oni o nas wiedzą! To jest gruba sprawa. Nawet FBI i CIA jest w to zamieszane. Tak!

Nie podchwytujemy tematu. Tak, wiemy, że jesteśmy śledzeni. Nie, nie zamierzamy nic z tym zrobić. Niech CIA i FBI obserwuje moje kroki z kuchni do pokoju i z pokoju do łazienki, proszę bardzo. W najgorszym wypadku sprofiluje pode mnie warsztaty śpiewów ludowych w Sanoku. Nie najgorzej – naprawdę chciałabym tam pojechać! Milkniemy. O czym tu gadać, gdy przyszła do nas śmierć.

Dzwoni telefon Karola. Wszyscy podskakujemy.

– To numer Jurka – mówi do nas przerażony.

– Odbierz – przekonuje spokojnie Monika. – Po prostu odbierz. To już nie Jurek.

– Słucham? – Wszyscy zamieramy. – Tak, tu Karol. Tak, zgadza się… Kiedy pani pasuje, nie chciałbym przeszkadzać… To może dzisiaj… Tylko że ja jestem w pracy… – Daję mu znać, żeby się nie przejmował, żeby się umawiał. – Dobrze, dzisiaj. Tak, może być o piętnastej. Oczywiście, znam adres. Dziękuję. Do zobaczenia. – Odkłada słuchawkę. – Kurde, nie powiedziałem nic w stylu, że mi przykro. Albo… Sam nie wiem co.

– Mogłeś powiedzieć „składam kondolencje”. – Piotrek suchotnik jest naszym specjalistą do spraw żałobnych.

– Będę się musiał zwolnić przed trzecią. – Karol patrzy na mnie zdezorientowany. – Jakoś to odpracuję. Zaraz pójdę pogadać z Grześkiem. I zadzwonię do agencji, żeby wiedzieli.

– Grześka zostaw mnie, nic się nie przejmuj – mówię. – Agencję też.

Wracamy do pracy. Staram się dziś za dużo Młodemu nie wrzucać. Niech obrobi się z tym, co ma. Ale po godzinie jest tyle spraw, pretensji i rosnącego napięcia, że zapominam o swoim postanowieniu. Zaczynam wymagać, cisnę. Bo też walczę o swoje filmy! Tak mi zależy, tak chcę, żeby wyszło, a wszystko rozpuszcza się w kisielu korporacyjnym. Gdy w połowie dnia podnoszę wzrok znad komputera, znowu uderza mnie trupia bladość Karola. Wychodzę do pokoju obok.

– Ale ładnie wyglądasz. Naprawdę. Piękna sukienka. Fantastycznie podkreśla twoją figurę. I te nogi. To chyba moja ulubiona twoja sukienka.

– Grzesiek, muszę dzisiaj puścić Młodego wcześniej. O czternastej trzydzieści.

– Co?! Chyba oszalałaś! Zobacz, ile jest na nim zgłoszeń! Za dwa dni mamy wdrożenie! Zrobisz to za niego?

– Umarł jego przyjaciel. Chce odwiedzić jego matkę.

– Jak to umarł przyjaciel? W jego wieku?!

– No tak. Na cukrzycę.

– O Boże! Śmierć. Ja się tego boję. Nie chcę o tym rozmawiać.

Nie mogę się nadziwić, że w ciągu minuty przeszliśmy od zakamuflowanej propozycji niezobowiązującego dla Grześka seksu przez menadżerską reprymendę do lęku przed śmiercią.

– Ja zostanę dziś dłużej i zrobię działkę Karola, a on niech idzie. Jeżeli wydarzy się kryzys, jutro przetrzymamy go po godzinach.

Praca, praca, praca. Karol siedzi w słuchawkach i robi swoje.

Coś jest nie tak. Im bliżej czternastej, tym Karol bledszy.

– Co się dzieje? – Podchodzę.

– Boję się tam iść sam – odpowiada cicho. – Wiem, jak to jest, gdy się kogoś traci. Moja matka zostawiła ojca, gdy byliśmy z siostrą mali. Do dziś jestem jej wdzięczny, ale pamiętam, jak to przeżywała. A on przecież nie umarł. Tylko żyć się z nim nie dało, bo pił. I pije do dziś. A ta kobieta straciła syna, który nie miał żadnych nałogów. Jak ja mam z nią rozmawiać? Co mam jej powiedzieć?

– Chcesz, żebym poszła z tobą? – Sama się dziwię tą propozycją. Może po prostu wzrusza mnie, że ktoś nie udaje, tylko mówi wprost, że jest mu ciężko i że się boi?

– Tak. – Karol był chyba bardziej zdziwiony ode mnie.

Jurek mieszka/mieszkał na Ochocie. W ogóle nie moje okolice, ale dobry dojazd z centrum. W tramwaju nie rozmawiamy. Może ze względu na szok, że spędzamy razem czas poza przestrzenią biurową? Myślę o starych brytyjskich serialach, które kręciło się głównie w studiu. Wszystko wyglądało jak teatr telewizji. Gdy bohaterowie wychodzili na zewnątrz, obraz się zmieniał i oglądaliśmy film fabularny. Tak samo jest teraz ze mną i Karolem. Tramwaj wjeżdża na plac Narutowicza i czuję się jak w filmie. Inna zabudowa, nowe twarze, nikt nie przejmuje się wdrożeniem nowej strony naszego banku. Karol, który nie jest teraz moim pracownikiem, tylko wystraszonym młodym chłopakiem, mówi, że wysiadamy. Wszystko mnie tu zaskakuje. Jakbym wyjechała do innego miasta. To mnie właśnie wzrusza w Warszawie. Ale to nie czas na moje refleksje czy na mnie w ogóle. Karol wciska przycisk domofonu w jakiejś kamienicy. Wysoka klatka schodowa, nietypowe okna, jak dzieła sztuki. Wszystko w klimacie dwudziestolecia międzywojennego. Winda też odlotowa, z zasuwanymi drewnianymi drzwiczkami, ale nie wsiadamy do niej. Mieszkanie Jurka jest na pierwszym piętrze. Karol naciska dzwonek.

Otwiera nam Matka Żałobna. To nie człowiek, to przepaść. Spadniemy w nią, gdy tylko przekroczymy próg. Chcę uciekać, póki czas, ale przecież przyjechałam tu jako wsparcie! Matka ma około pięćdziesięciu lat, jest szczupła i dość wysoka. Wyższa ode mnie. Czarna wąska spódnica i szara bluzka, za gruba na te upały. Chociaż tu na klatce ziąb. Żałuję, że nie mam co na siebie narzucić. Patrzę na nią i widzę Polki rozpaczające po śmierci synów i mężów w powstaniu listopadowym, styczniowym i warszawskim, po rozstrzelaniu, po wywózce, po zaginięciu i „ciała nie odnaleziono”. To kobieta, której serce pękło raz na zawsze. Jej się już nie chce żyć, a jak na złość śmierć do niej samej szybko nie przyjdzie. Powinnam jej współczuć. Wiem, że nie ma nic prawdziwszego od jej cierpienia, a jednak nie czuję żalu. Zamiast tego złość. Mam nawet ochotę powiedzieć, że to przez nią! Chociaż to nieprawda.

Wchodzimy. Gdy zamyka drzwi, czuję się schwytana w pułapkę. Poza tym jest jeszcze zimniej niż na klatce. Stare budownictwo, no tak. To duże, wysokie mieszkanie. Wchodzimy do salonu i siadamy gdzie popadnie. Matka Żałobna tłumaczy nam automatycznym głosem, że ma teraz dużo formalności do załatwienia. Zmusili ją do szybkiego pogrzebu, bo gorąco. („Nie ma lodówek na zwłoki w Warszawie?”, mam ochotę zapytać, ale gryzę się w język). Agregatory w te upały nie wytrzymują. Dużo ludzi umiera, nie ma warunków do przechowywania zwłok. Jeżeli ktoś ma grobowiec i może szybko załatwić to z księdzem, to uprasza się o to. Jurek od zawsze chciał być pochowany w Sanoku, stamtąd pochodzi, więc jutro jedzie ze zwłokami.

Czy to nie w ten weekend miał być ten festiwal białego śpiewu w Sanoku?!

Dzwoni jej telefon, odbiera i zaczyna opowiadać komuś dokładnie tę samą historię. Tyle że więcej detali o tym, co może stać się z ciałem w takim upale. Musiała chyba wziąć jakieś leki uspokajające. My siedzimy, w kleszczach uprzejmości i strachu przed śmiercią. Matka Żałobna wstaje i nie przerywając rozmowy, pokazuje nam nagle, żebyśmy weszli do pokoju Jurka. Zakrywa na chwilę słuchawkę i szepce, że tam są chyba jakieś rzeczy Karola. Młody musi nagle do ubikacji, więc sama naciskam klamkę pokoju Jurka.

I staję jak wryta. Odwracam się. Czy matka nadal jest niedaleko? Tak, ale to żadna pociecha. Nie czuję, że mogę na niej polegać. Karol? Czy Karol jest blisko? Czy może się zdarzyć, że już nigdy z tej ubikacji nie wyjdzie, a ja zostanę uwięziona w pokoju Jurka na wieki? Nie chcę tu wchodzić, nie chcę już być w tym mieszkaniu!

Na ścianie wisi jakiś plakat. Niemowlę wbite na sztachetę płotu. Wielkie czarno-białe zdjęcie. Świetna jakość. Ja pierdolę! Dlaczego ktoś coś takiego do ściany przykleja?! Chcę, żeby moje oczy o tym zapomniały! Wiem, że takie rzeczy się działy! Czasem słyszałam, jak dorośli rozmawiali o tym w naszym domu w Lublinie. Najczęściej w kuchni, przy zmywaniu naczyń albo dojadaniu kolacji przy ladzie. Przeważnie w nocy. Nie tylko o płotach. Też o sierpach i siekierach. I o rozrywaniu takich dzieci żywcem. I o wbijaniu gwoździa w mózg. I o wypruwaniu żył na żywca. I o wszywaniu kobietom kotów do brzucha. Gdy wchodziłam, ściszali przy mnie głos. Byłam zła i wdzięczna jednocześnie. Chciałam i nie chciałam tego usłyszeć. Ale w gierkowskich mieszkaniach żyło się na kupie, więc w ubikacji mogłam dowiedzieć się wszystkiego, tak się niosło.

Wtedy byłam mała. Teraz jestem duża i wiem, że nigdy nie chciałam tego zobaczyć! Niech mój mózg to wymaże. Niech wykasuje. Stoję na środku pokoju z zasłoniętymi oczami, a i tak widzę czarną krew spływającą po sztachecie płotu. Leżącą martwą postać w tle, pewnie matka. Bez głowy. Dziecko ma otwarte oczy. Ja pierdolę!

– Co robisz? – Karol wrócił.

– Zobaczyłam straszne zdjęcie – jęczę. – Boję się odwrócić. Dlaczego mnie nie ostrzegłeś?!

– Jakie zdjęcie? – Młody podchodzi. – O kurwa! Jaaaaa. Tego tu jeszcze kilka dni temu nie było! Widziałem się z nim przed szczytem NATO, w ostatnią środę. Miał tylko to, ale do tego się już przyzwyczaiłem.

– Do czego?! – Odkrywam oczy i patrzę na Karola przerażona.

– No do tablicy nad biurkiem.

– Nie chcę na nią patrzeć! – Znowu zakrywam oczy. – Opowiedz najpierw, co tam jest.

– Ehm, nooo… Kilka zdjęć zwłok.

– Ale w jakim stanie te zwłoki?! – Niecierpliwię się.

– O jeny, nie wiem, nigdy się im tak nie przyglądałem. – Karol podchodzi do biurka. – No leżą stosy ciał, a obok kobiety płaczą.

– Dobrze. – Odsłaniam oczy i dołączam ostrożnie do Młodego. – Czyli nie widać odciętych nóg, rąk, czegoś takiego. A co to za ludzie? – Pokazuję dwa portrety w sepii.

– Nie wiem. Nigdy o tym w sumie nie gadaliśmy. Może jego rodzina?

– A to? Precz z OUN i UPA? Czemu on się tym zajmował?

– Lubił to, po prostu. 

Pomiędzy mną i Karolem nagle wyłania się przepaść pokoleniowa. Ja jestem ta sztywna. 

– Co to jest OUN, tak w ogóle?

– Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów – recytuję. – Karol, bardzo chcę już stąd wyjść. Co to za twoje rzeczy tu zostały?

– Mój dysk… – Pokazuje mi kopertę z napisem „dla Karola”. – Z tego wszystkiego całkiem o nim zapomniałem. A będę przecież tego dysku zaraz potrzebować… To pismo Jurka… Dziwne. Zapakował to jeszcze przed śmiercią?

– Przepraszam, że z wami nie porozmawiałam. – W drzwiach pojawia się Matka Żałobna. – Zrobiłam dla was herbatę. Są też ciasteczka.

– Ale my już naprawdę… – próbuje Karol.

– Ależ bardzo was proszę. Jurek na pewno by tak chciał. Byłby zły, gdybym was nie ugościła. Proszę, zjedzcie ciastka. Delicje. To jego ulubione. Chociaż nie zawsze mógł jeść. Od urodzenia ta cukrzyca. Najbardziej się bał, że mu ręce i nogi amputują. Miał tę gorszą odmianę, nieuleczalną. Bał się, że straci wzrok. Ale najbardziej amputacji.

Biorę delicję. Gryzę, żuję, a i tak nie czuję smaku. Matka Żałobna zarzuciła sobie na ramiona pled, a ja marznę w letniej sukience. Kombinuję, o co zapytać. Jak umarł? Nie wypada. Jak transportuje się zwłoki z Warszawy do Sanoka, gdy jest upał? Czy można się od tego ubezpieczyć? Też nie wypada. Dlaczego powiesił na ścianie dziecko wbite na płot? Nie wiem, naprawdę. Biorę drugą delicję, chociaż wcale nie mam ochoty.

– Pewnie gdyby tu był, powiedziałby, że tak lepiej. Że woli umrzeć cały, w jednym kawałku, co z tego, że wcześnie. Ale mi żal. Chciałabym go nawet bez rąk i nóg.

Nagle zapada cisza. W pokoju otwiera się otchłań, którą poczułam na wejściu. Matka do tej pory funkcjonowała na automacie, a teraz skontaktowała się z własną rozpaczą. Niech ona się teraz nie rozsypuje, błagam.

– Nie rozumiem, dlaczego umarł. – Matka wraca do wątku. – No zrobił sobie tego drinka, w samo południe. Byłam zdziwiona. Wódkę kupił wcześniej. Przecież on prawie w ogóle nie pił. Przy cukrzycy to nie żarty, a Jureczek chciał żyć. Przed tym drinkiem mierzył poziom cukru, widziałam. Potem zrobił sobie drugi. Nic nie mówiłam, bo to jedenasty lipca. Zawsze to przeżywał. Też nie rozumiem, dlaczego nie chciał zostawić tego tematu. Przecież moja matka przeżyła! Przez trzy tygodnie ukrywała się po lasach. Było ciężko. Została przecież sama. Zabili jej dziadków, rodziców i brata. Ale przeżyła i to się liczy! Po co wracać do przeszłości?! Ale Jureczka coś ciągnęło. Coś go do tego gnało… Najwięcej ludzi dzwoni z tej fundacji, którą Jureczek prowadził. Wszyscy zadeklarowali wyjazd do Sanoka. Chcecie przyjechać? Uroczystość jest o piętnastej.

– Chciałbym – bąka Karol zdenerwowany – ale niestety muszę pracować. To dla mnie szansa, żeby…

– Oczywiście. Rozumiem – ucina.

– Jaką fundację miał Jurek? – pytam, żeby zatkać nagłą ciszę.

– Fundację Ludobójstwa na Kresach.

– Pfffff! – Prawie że oblałam się herbatą.

– Możecie polubić stronę fundacji na Facebooku. Jeszcze przez kilka dni będę tam informować o sprawach bieżących. Bardzo wygodne narzędzie do komunikacji. A kiedyś się tak przed Facebookiem wzbraniałam.

– Bardzo dziękujemy, ale musimy już iść. – Wstaję nagle, dla mnie samej jest to zaskoczenie. Ale już nie mogę.

Karol podrywa się bez słowa. Jakby znowu był ze mną w pracy. Prawie że zapomina o swojej kopercie. Pożegnanie. Międzywojenna klatka schodowa, która nagle wydaje się ciepła i przytulna w porównaniu z mieszkaniem.

– A co z ojcem Jurka? – pytam Karola.

– Tak jak z moim. Pił i ich zostawił. U mnie było na odwrót, matka odeszła. Nie ma się czym chwalić.

– Czemu nie powiedziałeś, że Jurek prowadził tę fundację? – wyrzucam z siebie pretensję już na zewnątrz. – Przecież słyszałeś, jak rozmawiałam o Wołyniu w pracy. Przecież… – Brakuje mi słów. Mam większy żal, niż powinnam. Co mam ze sobą zrobić? Jak odwidzieć to dziecko na płocie? Jak nie myśleć o Matce Żałobnej? Gdzie w tym wszystkim jest Jurek?

– Lepiej o takich rzeczach nie mówić na głos. – Karol wzrusza ramionami. – W ogóle po co mówić? Jurek prawie ze mną o tym nie rozmawiał. A ja nie pytałem.

– Nigdy nie zrozumiem mężczyzn! – Prawie że krzyczę na ulicy. To ten żal we mnie. – Spędzasz z nim długie godziny, patrzysz na zdjęcia trupów i o tym nie rozmawiasz?!

– Chciałem o tym wiedzieć jak najmniej. Jurek też uważał, że lepiej mnie w to nie mieszać.

– Ale w co?!

Przechodzień ogląda się na mnie z zaciekawieniem.

– Mówisz o tym, jakby to się działo teraz! Przecież to miało miejsce ponad siedemdziesiąt lat temu! Było i się skończyło!

– Jak się skończyło, skoro Jurek zawiesił sobie na ścianie plakat, a twój tata organizował się na demonstrację? Przecież to cały czas trwa.

– Ale… – Zamykam się. Karol ma rację, a zarazem jej nie ma. To logiczne, co mówi. Ale przecież nie mordują. Polacy jeżdżą na Ukrainę turystycznie, sama byłam we Lwowie dobrych kilka razy. Nie bałam się, że ktoś mnie nabije na widły czy coś podobnego. To znaczy, trochę się bałam, ale… Idę do domu.

– Nie musimy wracać do pracy? Grzesiek nie będzie zły?

– Będzie. Ale trudno.

Jest. Dzwoni. Wyrzuty robi. Że nikt w tym projekcie nie pracuje, tylko on. To ostatnia prosta. Rozumiem, że jest wykończony. On nie rozumie, że zamiast pójść do mieszkania Jurka, wolałabym zostać w pracy. Ale poszłam i zobaczyłam dziecko z otwartymi oczami na płocie. W sumie chciałabym teraz Grześkowi ulec. Zapomnieć, że jest żonaty, zgodzić się na więcej bliskości i na początek opowiedzieć o wszystkich rzeczach, których w życiu udało mi się nie zobaczyć. Że nie byłam na żadnej sztuce czy filmie na temat rzezi wołyńskiej, nie przeczytałam żadnej z setki książek poświęconych tej tematyce, które przez całe życie gromadzi mój ojciec, nie oglądałam rekonstrukcji rzezi w Radymnie z okazji siedemdziesiątej rocznicy – zbudowali wieś i ją publicznie spalili. Nie poszłam na żadną prowołyńską manifestację, a gdy w Kijowie wybuchały pomarańczowe rewolucje i majdany, nie sprzeciwiałam się polskiej opinii publicznej, która była przecież przychylna Ukrainie. Ale po co to komukolwiek mówić? Niby sama nie chcę nic na ten temat wiedzieć, ale jak ktoś inny też nie wie, denerwuję się. Grzesiek by mi pewnie powiedział: „W mojej rodzinie w czasie wojny nie było aż tak dramatycznych historii”. No tak, pozazdrościć. Poza tym on nie chce rozmawiać ze mną o trudnych tematach, a już na pewno nie o ludobójstwie. Mam być: a) zadbana i ładna, b) profesjonalna, c) otwarta na relację opartą na bardzo rozmytych i niejasnych zasadach, które owiewają jego żonę dziwną mgłą. Ma mi zależeć i mam niczego nie oczekiwać. Mam się zakochać na tyle, żeby za nim chodzić, ale nie na tyle, żeby dojść do jego domu.

Środa, jutro w nocy odpalamy nowy serwis. Jestem w biurze przed wszystkimi i nurkuję w ogrom pracy z ulgą i zaangażowaniem. Gdy przychodzi Karol, jestem już całkiem przesiąknięta rzeczywistością. Zdążyłam już z dziewczynami obgadać ich osobiste przygody i dzieci. Karol trupio blady. Trochę śmiechu i szczypta frustracji. Wypijam smaczną kawę, jem śniadanie. Może mi się wydaje z tą bladością Karola? Praca wre. Jedyne, co niepokoi, to filmy promocyjne. Szczególnie ten na jutro. Jakoś w ogóle się nie zapowiada, ale dziewczyna nr 1 zapewnia, że ma to pod kontrolą. Piotrek suchotnik komentuje, że przez mój ostry ton laska na pewno ma stany lękowe. „Ale nie przejmuj się, Jagoda. Gdybym umiał niszczyć ludzi tak jak ty, na pewno bym lepiej na tym wychodził”. Super! Jednak-nadal-blady Karol podchodzi do mojego biurka.

– Zobacz, co było w kopercie oprócz dysku.

– Dama trefl – stwierdzam tępo fakt.

Karol kładzie kartę obok mojego laptopa i robi się jakoś niezręcznie. Odcinam się od dźwięków biura. Rośnie we mnie coś nieprzyjemnego. Jakbym miała zwymiotować to śniadanie, tę noc, wczorajszy dzień. To nie czas i miejsce na takie emocje. Dama trefl to tutaj pięknie ubrana wiejska kobieta ze snopem zboża i ostrym sierpem. Cała na biało, w koralach jak z jarzębiny. Na głowie piękna zielono-złota chusta. Takie miniaturowe dzieło sztuki, można się zachwycić. A dla mnie to najstraszniejsza, najbardziej przerażająca i złowroga karta, jaką widziałam. Co z tego, że kobieta patrzy na mnie niewinnie, kiedy snop siana i sierp demaskują jej zamiary? Wiem, po prostu wiem, że na jej rękach była, jest lub będzie krew. I wiem coś jeszcze, ale wolę o tym nie myśleć.

– Jagoda, zaczynasz wróżyć z kart w pracy? – Piotrek suchotnik wybudza mnie z transu. – To nawet dobry pomysł. Miałabyś pensję podstawową i dodatkowy, nieopodatkowany dochód. Co to za karta? Co oznacza?

– Słuchajcie, na stronach są nadal błędy krytyczne. – Od tyłu zachodzi nas Grzesiek. – Co wy robicie? Bawicie się teraz w czary? Jagoda, to naprawdę nie czas i miejsce.

– Muszę na chwilę wyjść. – Wstaję z fotela. – Tak, wiemy, że są błędy krytyczne. Karol je właśnie poprawia. Ta dama trefl nie jest moja i nie wiem, co oznacza.

– Kobieta doświadczona, szczera i wesoła. – Piotrek suchotnik czyta w internecie. – Może też oznaczać dodatkową pracę.

– To by się zgadzało, bo w tym tempie dzisiaj się nie wyrobimy. – Grzesiek nie odpuszcza.

– Zaraz wrócę.

Coś do mnie jeszcze mówią, pytają, ale nie mogę ich słuchać. Ścięta czerwona begonia na balkonie, rozwalone lusterko, dziecko na sztachecie płotu. Dama trefl z sierpem, która przypomina mi o… Nie, właśnie o tym nie chcę myśleć. Wychodzę na zewnątrz w piekielny upał. Jak o tym nie myśleć?! Minęły tylko dwa dni od rocznicy zamordowania mojej rodziny. Wtedy w czterdziestym trzecim, gdy mój dziadek dostał już pomoc i broń i gdy zdecydował się na zemstę na swoich sąsiadach – ile wtedy dni minęło i czy więcej niż dwa? Nikt w rodzinie nie odpowie. Jedyne wspomnienie, jakie z niego wyciągnęliśmy, to właśnie te przeklęte karty. Udało mu się zabić dwóch oprawców naraz, tylko dlatego, że beztrosko grali sobie w karty. Obu zastrzelił. Nigdy potem nie grał w karty, ani nikt przy nim nie mógł ich wyciągać. Obiekt zakazany. Bo jak możesz grać w karty kilka dni po wymordowaniu całej rodziny sąsiadów?!

Przechodzę przez pasy, skręcam w lewo i docieram na mały skwer z ławkami. Siadam tu czasem, żeby pooddychać świeżym powietrzem i nie denerwować się głupotami. Wszystkie ławki w cieniu są zajęte, umiejscawiam się więc w pełnym słońcu. To żadna przyjemność, ale muszę coś ze sobą zrobić. Zamykam oczy, próbuję się zrelaksować, otwieram je. Na skwerku stoi pomnik Tarasa Szewczenki. Pomnik Tarasa Szewczenki! Nagle robi mi się chłodno. Wcześniej sobie tego nie uświadamiałam. Że obok mojego miejsca pracy stoi pomnik narodowego wieszcza Ukrainy. Pierwszy raz mu się przyglądam. Wygląda jak młodsza i drobniejsza wersja Mickiewicza. Tak chcemy go widzieć. Nieszkodliwy i wrażliwy chłystek. W samym centrum Lwowa stoi zupełnie inny pomnik – Szewczenko jako sędziwy mędrzec, roztropny patron narodu. Wiem, że Taras nie był ani taki, ani taki. Pamiętam z lekcji na temat romantyzmu, że to dramatyczna postać. Urodził się jako chłop pańszczyźniany i został wysłany do Akademii Sztuk Pięknych, bo jego pan chciał w domu portrecistę. W mieście zauważyli jego talent, zachwycili się, zebrali kasę i wykupili Szewczence wolność. Taras dobrze ją wykorzystał. Najpierw uczył się wszystkiego, potem podróżował po swojej Ukrainie. Tak się zasmucił tym, co zobaczył, że zaczął pisać o niej wiersze. Postawił na język ukraiński, który Rosjanie uznawali za nic więcej tylko wiejską gwarę. „Dumki Tarasa stworzyły duszę naszego narodu”, mówił mi kiedyś znajomy Ukrainiec, właśnie pod pomnikiem Szewczenki we Lwowie. Wtedy mnie to wzruszyło. Dzisiaj mam więcej rezerwy.

„Ja to wszystko rozumiem!”, krzyczę w myślach do Tarasa. „Że Ukraińcom było ciężko, że nie mieli kraju. Przecież my też tyle lat nie mieliśmy! Że im było trudniej wydostać się spod jarzma Sowietów. Że dla nich to wszystko jest o wiele bardziej skomplikowane. Polacy przy nich to szczęściarze… Ja to wszystko rozumiem… Ale na moim biurku leży dama trefl z kosą i cielęcym spojrzeniem, które mnie nie zmyli! Czy w jej duszy grają dumki, Tarasie? Jeżeli tak, to nie chcę mieć z tobą nic wspólnego, przynajmniej nie dziś”.

Telefon. Grzesiek.