Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
[PK]
Szósty tom serii „Wojownik Rzymu” o przygodach Balisty – postaci autentycznej, najemnika na usługach imperium rzymskiego.
Rok 264. Imperium rzymskie jest rozdarte na pół. Prowincje zachodnie – Galię, Hiszpanię i Brytanię zajął uzurpator Postumus, na równinach północnej Italii zaś zbierają się wojska cesarza Galiena. Balista, wypełniając misję owianą aurą tajemnicy i podejrzeń, podróżuje bursztynowym szlakiem na północ, do Hiperborei, swego rodzinnego kraju. Po drodze jego drużynę ogniem i mieczem nęka straszliwy wojownik, a i wśród jego ludu nie wszyscy cieszą się z jego powrotu…
Cykl: Wojownik Rzymu, t.6
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Gminna Biblioteka Publiczna w Kolbudach
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 526
Rok wydania: 2014
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
BURSZTYNOWY SZLAK
W cyklu „Wojownik Rzymu" ukazały się: OGIEŃ NA WSCHODZIE KRÓL KRÓLÓW
LEW SŁOŃCA
WROTA KASPIJSKIE WILKI PÓŁNOCY
BURSZTYNOWY SZLAK
HARRY SIDEBOTTOM
CZĘŚĆ SZÓSTA
BURSZTYNOWY SZLAK
Przełożyła
Marta Dziurosz
REBIS
DOM WYDAWNICZY REBIS
Tytuł oryginału
Warrior of the Romę. The Amber Road
Original English language edition first published by Penguin Books Ltd, London
Text copyright © Ballista Warrior of Romę Ltd, 2013 The author has asserted his morał rights Ali rights reserved
Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2014
Redaktor
Małgorzata Chwałek
Opracowanie graficzne serii, projekt okładki i ilustracja na okładce ___ Zbigniew Mielnik
ą V 1
w Kolbudach Ł
&
Gminna ollottke śliczna ul. i : '•omłyńf 1 j <olbudv
prawolubni
10010408
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując jej część, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo.
Więcej na www.legalnakultura.pl
Polska Izba Książki
Wydanie I Poznań 2014
ISBN 978-83-7818-563-5
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49,60-171 Poznań tel. 61-867-47-08,61-867-81-40; fax 61-867-37-74 e-mail: [email protected]
Peterowi Cosg
rowowi i Jeremyemu Tintonowi
Dynastia Himlingów
Wodan
Himling
i. 1 kobieta z rodu Wajmundingów
Ujar
ż. 2 kobieta z plemienia Awionów
córka m. król Chalów
Starkad
ż. 2 kobieta
ż. 1 kobieta z plemienia Warinów
córka 2
z plemienia Reudyngów
córka
m. król Farodinów
córka 1
Isangrim
ż. 1 kobieta ż. 2 kobieta
z plemienia Longobardów z plemienia Brondingów
-----------------------------------1----------------------------
ż. 3 kobieta z plemienia Fryzów
’ 1
ż. 4 kobieta z plemienia Hariów
Froda Oslac
kobieta z plemienia ।-------1—
Geatów . . ■ . z. kobieta
z plemienia Wylfingów
ż. 2 Kadin
Morcar ż. kobieta z plemienia Eutów
Eadwulf
Złe Dziecko
Arkil ż. kobieta z plemienia Hillewionów
Dernhelm (Balista) ż. Julia
Aclfwynn Aethelgar
Mord
Isangrim Dernhelm
Siskia
Rawenna
GALIA NARBONSKA
ITALIA
CAESARIENSIS
400 mil
Morze
INFERIOR
BRITANNIAN' SUPERIOR
Ocean
Atlantycki
LUZYTANIA
HISPANIA BAETICA
MAURETANIA
TINGITANA
Morze
Północne
Frankowie
DOLNA
Augusta : GERMANIA f.
• 'j Colonia
AMBLANORUM
iAgrippinensis
GALIA LUGDUŃSKA""--PELGICA f >gn'--
’ dccumatcs
HISPANIA TARRACONENSIS
<y°
RECJA
GALIA AKWITAŃSKA
GÓRNA ,
GERMANIA... ,«‘«Ku na
.Colonia i Kularo
Vienna •
Mediolanum
'NORJCUM! /
Tairaco
Tauromenium
MAURETANIA
Kartagina NUMIDIA / AFRYKA .■■'PROKON- ) : SUIARNA^^
600 km
Prolog I
Galia Belgijska, 262 r.
Po wszystkim każde miasto ma takie same blizny.
Poszło zbyt łatwo, pomyślał Starkad. Podczas wyjątkowo długiej podróży przepadł tylko jeden statek. W Kanale Galijskim nie było żadnej rzymskiej łodzi patrolowej, na urwiskach wzdłuż ujścia ani jednego zwiadowcy. Rybackie chaty w okolicy, gdzie wyciągnęli drakkary na brzeg, były opuszczone. Przeczekali resztę dnia i przez cały ten czas nikt im nie przeszkodził. Świadkami ich marszu w głąb lądu w zdradliwym świetle gwiazd były tylko ich wielkie cienie i lisica zajmująca się własnymi krwawymi sprawami. Targowego miasteczka Augusta Ambianorum nie otaczały mury. Żadna gęś nie zagęgała, żaden pies nie uprzedził o ich nadejściu. Ani zew natury, ani przezorne bóstwo nie obudziły żadnego z mieszkańców, aby mógł wszcząć alarm. Wilki morskie otoczyły miasto - na każdej z dróg ustawiła się jedna grupa. Atheling Arkil, usatysfakcjonowany, dał sygnał. Anglowie zabrali się do grabienia z pełnym wprawy entuzjazmem i gorliwością ludzi, którzy spędzili długi czas na morzu. Po niepojętej nagłości, z jaką wybuchła katastrofa, noc ta okazała się długa dla wielu nieszczęsnych kobiet z miasta, za to aż nazbyt krótka dla niektórych mężczyzn.
W martwym szarym półmroku przed świtem Starkad stanął przy ozdobnej bramie i obejrzał się wzdłuż głównej ulicy na forum. W odróżnieniu od wielu wojowników nigdy jeszcze nie uczestniczył w wy-
padzie na teren imperium ani nie służył w rzymskiej armii. Budynki wydawały mu się nietypowe: zbudowane z kamienia, większe, bardziej kanciaste i kryte dachówkami. Poza tym jednak mogłaby to być jakaś osada w Skandynawii lub nad brzegami Morza Swebów. Widać było wszelkie znamiona złupionego miasta: wyważone drzwi, zbezczeszczone pamiątki, szlochające kobiety, zawodzące dzieci, gdzieniegdzie rozrzucone zarysy rozrzuconych zwłok. Odór rozlanego alkoholu, wymiocin, ekskrementów i krwi; smród niemytych ciał. Starkad pomyślał, że tylko ktoś pozbawiony wyobraźni mógłby spojrzeć na to, czego wraz z towarzyszami dokonał, i nie uznać tego za ukrytą groźbę dla jego własnej rodziny, jego własnego domu.
Niezdarni i ociężali ze zmęczenia i upojenia Anglowie ustawiali się wzdłuż szerokiej ulicy w liczącą około tysiąca kolumnę, szurając nogami. Jarlowie dowodzący drakkarami pokpiwali z duguth, a ci z kolei - z dziesięciu wojowników, których mieli pod komendą. Wszyscy byli obładowani łupami. Nie brali zbyt wielu jeńców. Podzielono ich na dwie grupy: młode kobiety i mężczyzn w każdym wieku. Kobiety poprzedniej nocy zaznały już losu, który je czekał. Gdyby pojmani mężczyźni wiedzieli, co ich czeka, bardziej tchórzliwi mogliby pozazdrościć kobietom.
Załoganci z okrętu Starkada byli obecni, ustawieni w miarę porządnie, w mniej więcej pięciu szeregach po dziesięciu ludzi. Powiedział swojemu przyjacielowi Eomerowi, duguo jednej z dziesięcioosobowych grup dzielących jeden namiot, żeby przejął komendę i zabronił ludziom więcej pić, po czym przeszedł na czoło kolumny.
Arkil rozmawiał z dwoma jarlami. Jak wszyscy Himlingowie był wysoki, niezwykle barczysty i miał długie, jasne włosy. Jego ramiona -jak wszystkich Himlingów - lśniły od złota. Atheling uśmiechnął się do Starkada.
-Twoja załoga wciąż bardziej się guzdrze niż moja - odezwał się jeden z jarlów, Wiglaf.
Starkad wzruszył ramionami.
- To wciąż szczeniak - powiedział lekkim tonem Arkil.
- Ma dwadzieścia pięć zim, można byłoby spodziewać się po nim więcej — odparł Wigłaf. — Mówiłem, że jest za młody, żeby zostać jednym z duguth, a tym bardziej jarlem.
Starkad uśmiechnął się w sposób, który - miał nadzieję - wyrażał jego opinię o postępującym zniedołężnieniu starszyzny. Sam był rosły i ufał we własne zdolności bojowe oraz umiejętność wymuszenia posłuszeństwa. Nie zadał sobie trudu, aby zwrócić uwagę na to, że jego ludziom przydzielono zebranie jeńców.
Wodzowie z pozostałych piętnastu okrętów zaczęli się schodzić pojedynczo i dwójkami. Arkil zamienił z każdym jarlem kilka słów. Odziedziczył po przodkach nie tylko sylwetkę. Wszyscy Himlingowie z Hedinsey byli urodzonymi dowódcami, potomkami Wodana. Nawet przyrodni ojciec Starkada, Oslac - choć cichy i wycofany - poprowadził za młodu kilka udanych wypadów. Starkad pomyślał o matce, Kadlin, a potem o ojcu. Ale o nim nie chciał myśleć.
Spojrzał na łuk przerzucony nad drogą. Bramy tej nie dało się zamknąć i nie łączyła się z żadnymi murami; była wymyślna i niepraktyczna. W świetle pochodni pokrywające ją płaskorzeźby się poruszały: mężczyźni w ciężkim rzymskim uzbrojeniu lub całkiem nadzy zabijali ubranych w spodnie wojowników, którzy mieli groteskowo zarośnięte, niemal zwierzęce twarze. Dlaczego mieszkańcy miasta zlecili budowę takiego pomnika? Zapewne utożsamiali się z rzymskimi żołnierzami, zapominając, że byli niegdyś wolnymi ludźmi, zanim legioniści wymordowali ich noszących spodnie przodków, odebrali im oręż i zmusili do płacenia podatków. Starkad żywił wyłącznie pogardę dla ludzi, którzy płacili innym za chronienie ich.
- Poszło zbyt łatwo - oznajmił.
- Sam wiesz o tym najlepiej - powiedział Wiglaf.
Niektórzy starsi jarlowie się roześmiali.
- Chłopak może mieć rację. - Arkil słynął z rozwagi. - Nikt nie może przewidzieć, co utkały Norny. Tuż za powodzeniem często podąża wielkie nieszczęście. Ale Morcar i ja wybadaliśmy to miejsce w ubiegłym roku, wracając z zachodu. Zrobiliśmy to skrupulatnie.
Morcar przesłuchał miejscowych, których pojmaliśmy, nie szczędząc sił.
Wszyscy się uśmiechnęli; niektórzy krzywo na myśl o pomysłowym okrucieństwie przyrodniego brata Arkila; uwielbiał robić z niego użytek. Nie wszyscy Himlingowie byli łagodni.
- Do Rotomagus jest pięćdziesiąt mil, tyle samo do Samarobrivy. Najbliższe rzymskie oddziały są w Gesoriacum, a tam mamy drogą dalej i w tamtejszym porcie stoi niewiele okrętów. Zeszłej nocy niczego nie spaliliśmy. Nie widziano żadnych wici. Nie ma czasu na to, żeby wieści dotarły do Gesoriacum i żeby żołnierze wrócili przed naszym odejściem.
Wodzowie pokiwali głowami; ich atheling był bardzo roztropny.
- Bogowie nie mają powodów do narzekań. Wiele obiecaliśmy Ran, żeby oszczędziła nam utonięcia w swojej sieci, a Wodan otrzyma po naszym powrocie wiele łupów.
Wśród wodzów poniósł się niski pomruk aprobaty względem tych starych, surowych, krwawych obyczajów.
- Zrobiliśmy co w naszej mocy dla ludzi i bogów - stwierdził Ar-kil. - Zgasić pochodnie. Czas wracać na okręty.
Starkad wrócił do swoich ludzi, mijając trzy inne załogi. Choć siedzieli swobodnie - niektórzy się nawet położyli - byli mniej więcej w szyku marszowym. Nikt nie pił więcej, niż można się było spodziewać. Związani liną jeńcy zbili się w grupkę na drodze między nimi a wojownikami z następnego drakkara. Na rozkaz Starkada jego podkomendni zaczęli się podnosić. Zgasili pochodnie, dźwignęli oręż i łupy, krzycząc na pojmanych, aż ci też wstali.
Starszyzna w domu mawiała, że do czasów cyning Hjara, ledwie trzy pokolenia wcześniej, Anglowie szli w bój, nie ustawiając się w określoną formację, że zapożyczyli dyscyplinę od Rzymian, przy których walczyli na dalekich brzegach Istru podczas ich wielkich wojen z Markomana-mi. Starkad nie potrafił sobie wyobrazić swoich krajan idących na wojnę bezładną bandą, nie lepiej niż prymitywni i dzicy Lapończycy czy Finowie z dalekiej Północy. Nie miał jednak powodu sądzić, że żarów-no starcy, jak i podróżni skopowie, którzy przybywali na dwory Him-lingów i śpiewali o dokonaniach Hjara, kłamią.
Zabrzmiał róg bitewny i kolumna ruszyła cokolwiek chwiejnie, to zbijając się w grupy, to nagle przyspieszając.
Robiło się coraz jaśniej, kiedy Starkad przeszedł przez bramę do nekropolii. Wbito mu do głowy nieco łaciny, jak wszystkim dobrze urodzonym młodzieńcom na dworze Isangrima. Sam cyning znał ją biegle, a jego syn Oslac słynął z nietypowego zainteresowania poezją rzymską. Starkad wiedział, jak Rzymianie nazywają swoje cmentarze, ale poprzedniej nocy światło gwiazd było zbyt słabe, a jego obawy zbyt silne na pierwszą tam wizytę. Zgodnie z nazwą, nekropolia była prawdziwym miastem umarłych. Prócz wielu rzeźbionych, opatrzonych inskrypcjami grobowców i sarkofagów, kolumn i kilku miniaturowych piramid stało tam wiele małych domów dla nieboszczyków. Wzniesiono je tuż za krańcem siedziby żywych i ciągnęły się wzdłuż drogi jak okiem sięgnąć.
Wszystko to było Starkadowi obce. Anglowie chowali zmarłych w kurhanach, w odpowiedniej odległości od osad. Położenie rzymskiej nekropolii tuż przy mieście i budowanie domów dla zwłok, jakby wciąż mogły żyć, miało w sobie coś dziwnego, coś na poły niepokojącego. Słyszał, że według południowców nie czeka ich żadne życie po śmierci poza polatywaniem w ciemnościach jak nietoperze albo bezcielesne cienie. Zastanawiał się, jak ich młodzi mężczyźni potrafią zmusić się do znoszenia gradu strzał albo chwytania za oręż, nie mając nadziei na to, że ich odwaga i czyny zawiodą ich do Walhalli.
Kiedy wydostali się poza nekropolię, konie słońca wciągnęły je ponad horyzont. Ciemność uciekła od niego, tak jak ono samo uciekało przed wilkiem Skollem. Dookoła rozpościerał się przyjemny krajobraz; zajęte pod uprawę pola i łąki, ścieżki i kępy drzew. Tu i tam rozrzucone były budynki: wygodne wille o wspaniałych widokach, skromniejsze gospodarstwa w osłoniętych zakątkach. Była to żyzna, dobrze zagospodarowana kraina; Starkad podziwiał miejscowych rolników.
Czekał ich gorący poranek. Od statków dzieliło ich jedynie pięć czy
R w Kdbudacr-
sześć mil, ale po pokonaniu pierwszej już cierpieli. Po nocnych wyczynach dusiło ich w piersi, potykali się.
Starkad poprawił tarczę i worek zarzucone na plecy. Niczego mu to nie ułatwiło. Nie dbał o to; był szczęśliwy. Ta niewygoda była miarą jego sukcesu, a ta droga - początkiem podróży do domu. Dobrze będzie tam wrócić. Między nim a Oslakiem nie było zatargów, a matkę kochał. Zgodnie z północnym zwyczajem spędził kilka lat młodości na dworze wuja. Heoroweard Trzęsibrzuch zasługiwał na swój przydomek: był jowialnym mężczyzną o posturze niedźwiedzia, legendarnym opojem i mimo tuszy wojownikiem, którego należało się bać. Pod wieloma względami zastąpił Starkadowi ojca. Dobrze będzie wrócić do niego - i do matki - w glorii triumfu. No i do syna Heorowearda, Hathkina, rówieśnika Starkada; dorastali razem i byli sobie bardzo bliscy. Hathkin z pewnością znaczył więcej dla Starkada niż młodsze od niego rodzeństwo przyrodnie, które jego matka urodziła Oslacowi.
Droga pięła się na szczyt pagórka. Po drugiej stronie rozległa połać trawy opadała w stronę rozłożystych drzew. Lisica przyglądała się im, gdy poprzedniej nocy szli przez polanę w tym lesie. Byli już prawie w połowie drogi powrotnej.
- Ściana tarcz! Do atheling. - Starkad powtarzał okrzyk reszcie kolumny, zanim uświadomił sobie jego znaczenie. - Ściana tarcz! Do atheling.
Zagrożenie musiało być przed nimi. Zmusił się do spokoju, przemyślał szybko sytuację. Jego ludzie byli czwartą załogą w kolumnie. Musiał skręcić w prawo. Przypomniał sobie o jeńcach. Pieprzeni jeńcy. Był za nich odpowiedzialny. Dokonał pospiesznych obliczeń.
- Eomerze, niech twoi ludzie zostaną z jeńcami. Kiedy utworzy się szyk, przyprowadź ich, niech staną za nami.
Wojownik gestem potwierdził przyjęcie rozkazu.
Załoga przed nimi już podążała w lewo. Starkad machnięciem ręki nakazał reszcie swoich ludzi, aby szli za nim, i ruszywszy ciężkim truchtem, skręcił ze ścieżki. Wysoka trawa oplątywała mu stopy. Miał nadzieję, że postąpił właściwie. Jeńców było osiemdziesięciu, a Eomcr miał dziesięciu ludzi. Jeńców jednak związano liną; połowę stanowiły kobiety. Starkad skupił się na prowadzeniu swoich ludzi na miejsce.
Oto łopoczący dzielnie czerwony draco Wiglafa. Starkad zatrzymał się po prawej ręce jego wojowników. Dysząc ciężko, jak ścigane zwierzę, wskazał swoim czterdziestu ludziom pozycję. Potrącając się nawzajem, ustawili się w czterech szeregach po dziesięciu ludzi, po czym upuściwszy toboły i worki z łupem, wbili końce włóczni w ziemię i lewą ręką chwycili tarcze. Jeden z mężczyzn wyszedł przed szereg i zwymiotował. Po chwili to samo zrobił jeszcze jeden. Niektórzy się roześmiali.
Starkad miał przy sobie swojego chorążego. Podniósł wzrok na białego węża, którego uszyła dla niego matka i jej kobiety. Draco wił się, jego ogon chłostał powietrze. Starkad dopiero teraz zauważył, że zerwał się zachodni wiatr. Następna załoga ustawiała się po jego prawicy. Jak na razie wszystko szło dobrze. W końcu miał czas ocenić przyczynę alarmu.
Wróg ustawił się na skraju lasu. Długi rząd owalnych białych tarcz znaczyły czerwone symbole. W słońcu lśniły stalowe hełmy i gąszcz grotów, a nad tym wszystkim łopotały rozmaite sztandary, również białe i czerwone. Przed środkiem szyku stała grupa jeźdźców, nad którymi unosił się wielki draco. Obie siły dzieliło około dwustu kroków otwartej, porośniętej trawą przestrzeni.
Starkad osłonił dłonią zmęczone oczy i wlepił wzrok w drugą stronę polany. Między tarczami dostrzegł migotanie kolczug. Przeciwnicy byli rozmieszczeni w kilku rzędach. Oszacował szerokość szyku wroga, po czym wyszedł przed szereg i objął wzrokiem niemal gotową ścianę tarcz Anglów. Była mniej więcej tak samo szeroka, liczebność sił więc powinna być podobna. Wrócił na miejsce.
- Rogaci - zwrócił się do Starkada jeden ze starszych wojowników. - Twoje pierwsze spotkanie z Rzymianami i los chciał, że to nasi kuzyni. Większość jednostek cornuti rekrutuje się w Germanii. Możliwe, że to Batawowie.
Starkad odmruknął coś. Poza tym, że ich tarcze były owalne, a nie okrągłe, i ozdobione jednakowymi wzorami, ludzie ci nie różnili się zbytnio wyglądem od Anglów.
- Podwójna kohorta, pewnie około tysiąca ludzi - dodał starszy mężczyzna.
Czy Guthlaf uważał go za dzieciaka? Nie było przecież tak, że nigdy wcześniej nie stał w ścianie tarcz, mierząc się z szeregami fiend. Potrafił szacować liczebność zastępów, a nieprzyjaciel to nieprzyjaciel. Starkad odwrócił się, udając, że patrzy, jak Eomer prowadzi jeńców.
- Ktoś się zbliża.
Samotny jeździec jechał stępa w stronę wielkiego sztandaru Ar-kila - białego konia z Hedinsey - unoszącego się nad środkiem formacji. W jednej dłoni trzymał odwróconą grotem do tyłu włócznię, a w drugiej jakąś laskę.
- To, co trzyma, to ich symbol herolda. Chce mieć pewność, że go nie zabijemy od razu.
Starkad szybko tracił cierpliwość do Guthlafa.
- Skąd oni się tutaj wzięli? - zapytał któryś z wojowników.
Starkad nie miał pojęcia.
- Cisza w szeregach. Posłuchajmy, co ma do powiedzenia.
Jeździec się nie spieszył, ale w końcu zatrzymał się w odległości krótkiego rzutu włócznią od Arkila. Nie włożył hełmu; miał krótkie, ciemne włosy i brodę. Żeby oddać mu sprawiedliwość, wyglądał na dosyć opanowanego.
-Imperator Cezar Marek Kasjanus Latyniusz Postumus August, Pius Felix, Invictus, pontifex maximus, Germanicus Maximus rozkazuje wam się poddać - przemówił po łacinie. Jego głos poniósł się daleko.
Na chwilę zapadła cisza. Chrapy konia herolda drgnęły.
Właśnie kiedy jeździec miał się znów odezwać, Arkil postąpił krok do przodu.
- Zejdźcie nam z drogi, a odejdziemy. - Arkil mówił po łacinie z mocnym akcentem, ale sprawnie.
- To niemożliwe.
- A zatem lepiej zawróć i niech stal zadecyduje.
- To nie musi się zakończyć tragicznie, Arkilu z plemienia Anglów. Mój dowódca, Marek Aureliusz Dialis, namiestnik Dolnej Germanii, proponuje ci pewne warunki.
Herold urwał i znów zapadło milczenie.
- Przedstaw je nam. - W głosie Arkila pobrzmiewał ostry ton. To już za długo się ciągnęło.
- Odłóżcie oręż, zostawcie połowę łupów i możecie pójść w swoją stronę.
- Lepiej zawróć.
Herold się nie ruszył.
-Jeśli zawrzecie z nami rozejm i nie pomaszerujecie dalej, możliwe, że namiestnik Dialis zaproponuje wam bardziej pobłażliwe warunki.
Arkil podszedł bliżej.
- Zawróćcie teraz.
-Jeśli tylko...
Arkil dobył miecza. Himlingowie posiadali kilka mieczy cieszących się sławą od pokoleń. To był Gaois, Warczący - oręż niemal tak stary jak Wodan i odpowiedzialny za niemal tyle samo śmierci.
- Zawróćcie teraz - powtórzył Arkil.
Mało to było dyplomatyczne, ale Starkad uznał, że atheling postępuje właściwie. Czas działał przeciwko nim. W każdej chwili, z każdej strony, mogły pojawić się kolejne jednostki rzymskich żołnierzy.
Herold pociągnął za wodze konia, wrócił powoli do szeregu. Żaden z Anglów nie mógłby powiedzieć, że mężczyzna zachował się tchórzliwie.
-Jeńcy! - ryknął Arkil. - Jednego na dziesięciu!
Ludzie Starkada się rozstąpili, a on przeszedł na tyły. Bycie jarlem wymagało dokonywania trudnych wyborów; właśnie czekał go jeden z nich. Starkad stanął koło Eomera przed pojmanymi.
- Ten - wskazał palcem - i ten.Tamten... - Ciągnął, aż wywleczono na przód ośmiu mężczyzn, z których każdy miał już młodość za sobą. - Resztę uwolnić.
Grupa wyzwolonych z więzów kobiet i młodszych mężczyzn stała w miejscu, niezdecydowana i przestraszona.
- Idźcie - powiedział Starkad.
Nie ruszyli się, tylko patrzyli na niego wytrzeszczonymi, nierozu-miejącymi oczami. Uświadomił sobie, że użył swojej rodzimej mowy.
- Idźcie - powtórzył po łacinie. - Niech wasi bogowie was chronią. Wciąż się nie ruszyli. Może podejrzewali, że to jakiś okrutny żart. - Idźcie. - Wyciągnął rękę w stronę miasta. Jeden z więźniów z wahaniem ruszył powoli w kierunku, z którego przyszli, potem drugi. Kiedy nie zdarzyło się nic niepokojącego, przyspieszyli. Inni dołączyli do nich, aż wszyscy biegli co sił w nogach z powrotem, w stronę swoich zrujnowanych żywotów.
Starkad wskazał kciukiem za siebie i odezwał się do pozostałych ośmiu:
- Przed szyk.
Rozstawiono ich wzdłuż ściany tarcz. Rozprawienie się z jednym z nich należało do obowiązków Starkada. Nie cieszyło go to, ale była to konieczność. Jarl musi postępować jak należy względem swoich ludzi i bogów.
Arkil rozpoczął deklamację. Starkad i pozostali do niego dołączyli.
- Ran, małżonko Egira...
Starkad spuścił wzrok. Związany mężczyzna klęczał. Miał siwe włosy, szare oczy i łagodną, delikatną twarz. Możliwe, że miał żonę, zapewne dziecko, z pewnością był czyimś synem.
- Ran, odwróć od nas swoje blade, zimne oczy...
Starkad dobył miecza.
- Oszczędź nam swojej sieci, weź ich zamiast nas.
Starkad zamachnął się orężem bez wahania. Mężczyzna rzucił się w bok, ale nie dość szybko. Klinga wbiła się w bok jego szyi. Trysnęła jasna w słońcu krew. Mężczyzna zakwiczał jak Świnia. Leżał na ziemi nieruchomo, ale wciąż żył. Jęczał. Starkad podszedł i dobił go dwoma mocnymi, siekącymi ciosami w tył głowy.
Od strony rzymskich szeregów rozległo się pełne oburzenia wycie.
Starkad wyczyścił klingę o tunikę zabitego mężczyzny i wsunął ją z powrotem do pochwy.
— Świńskie ryje! — Głos Arkila poniósł się na całej długości formacji tarcz Anglów.
Guthlaf przeszedł kilka kroków i stanął przed szeregiem, zapierając się mocno nogami. Dwaj inni doświadczeni wojownicy zajęli miejsca nieco za nim, po obu jego bokach. Starkad ustawił się za plecami Guthlafa. Ściskało go w piersi, a jednocześnie czuł pustkę. Oddychał szybko i płytko. Odruchowo poluzował miecz i sztylet w pochwach, dotknął przywiązanego do pasa uzdrawiającego kawałka bursztynu. Chwycił włócznię; dłoń miał śliską od potu.
Kiedy wszystkie załogi tworzyły formację klina, zaintonowano pieśń:
Miecz warczy,
Gdy go dobywasz, Ręka -pamięta, Jak wojować.
Świński ryj był gotowy. Starkad miał za jednym ramieniem Eome-ra, za drugim - swojego chorążego. Pokrzepiony śpiewem i bliskością towarzyszy poczuł, jak niepokój go opuszcza. Będzie mężczyzną: nie zawiedzie ani przyjaciół, ani siebie samego.
- Naprzód!
Po wrzasku Arkila rozległo się trąbienie rogu. Zazwyczaj wojownicy dotknięci przez Wodana lub innego boga wybiegali przed formację i tańczyli. Skacząc i wirując, odrzucając zbroję, ściągali na siebie dzikość wilka, niedźwiedzia albo innej bestii o kłach i pazurach. Gdy wprawiali się w morderczą, zajadłą furię, serca pozostałych wzbierały odwagą. Dziś nie było na to czasu. Jeśli wbrew wszelkim oczekiwaniom pojawiła się jedna jednostka Rzymian, mogły i następne. Anglowie musieli rozgromić nieprzyjaciela stojącego przed nimi i przedrzeć się do swoich drakkarów.
Ciche westchnienie niczym szum bryzy nad polem dojrzałego jęczmienia. Anglowie rozpoczęli barritus ze złudną łagodnością. Kiedy ruszyli z miejsca, okrzyk bojowy zaczął narastać. Zbliżyli krawędzie tarcz do ust: odbity od nich odgłos stawał się coraz pełniejszy i cięższy.
Maszerowali miarowo, a barritus przeobraził się w dziki, nieme-lodyjny ryk. Ucichł nieco i ledwo dotarł do nich wzniesiony w odpowiedzi okrzyk bojowy wroga. Anglowie podnieśli głosy i jak potężna burza zagłuszyli wszystko inne. Barritus z reguły przepowiadał wynik starcia, a ich barritus brzmiał dobrze; stanowił miarę ich męstwa.
Między kołyszącymi się hełmami Guthlafa i pierwszego szeregu Starkad widział przeciwników. Stali nieruchomo, ciasno zbici, czekając na natarcie. Ich dowódcy postawili na zwartość formacji, a nie na impet. Ponieważ znajdowali się niżej, była to zła decyzja. Ruszenie z miejsca ucieszyło Starkada.
Anglowie przyspieszyli do truchtu. Łomot ich butów i szczęk ekwipunku bojowego wzmógł wrzawę okrzyku bojowego. Starkad dostrzegł, że Guthlaf opuszcza włócznię. Ostrożnie wsunął własną pod pachę; jej grot wystawał między Guthlafom a tarczą człowieka po prawej starego wojownika.
Byli blisko - jeszcze najwyżej czterdzieści kroków. Widać było dokładnie każdy szczegół ściany tarcz wroga. Ludzie w pierwszym szeregu klęczeli, końce ich włóczni były wbite w ziemię, a białe tarcze zachodziły na siebie. Na ich umbach oparli własne tarcze ludzie z drugiego szeregu. Oślepiająca ściana białego drewna i namalowanych czerwienią rogatych bestii. Zewsząd wystawały ostre, lśniące groty, gotowe wydrzeć życie tym, którzy z wyroku Norn musieli zginąć.
Anglowie przypuścili pełen atak, pędząc co sił w nogach. Trzydzieści kroków, dwadzieścia. Wystraszeni brawurowo mknęli przed siebie ramię w ramię. Barritus odbił się echem jak potężna fala roztrzaskująca się o klif. Coś mignęło po prawej, między Starkadem a Eomerem. W powietrzu było gęsto: tylne szeregi obu stron cisnęły włóczniami. W ogólną wrzawę wdarły się krzyki. Opuścić podbródek na pierś. Nie ma czasu myśleć.
Hałas, z którym nie równało się nic innego w Śródziemiu; stal i drewno tłukły o siebie, uginały się, pękały. To uderzyło Starkada, zanim brutalna siła ciosu sprawiła, że ból przeszył jego całe prawe ramię, aż po bark, i wyrwała mu z dłoni drzewce jego pękniętej włóczni. Rozpędzony uderzył tarczą o tarczę jednego z Rzymian. Jeden z jego ludzi wpadł mu na plecy, aż zabrakło mu tchu. Nie miał miejsca, żeby się ruszyć. Twarz wroga za tarczą, wykrzywiona w dzikim grymasie. Gorący oddech w nozdrzach. Miażdżący ból. Cornutus odsunął się i padł, wytrzeszczając oczy z przerażeniem. Nad nim Guthlaf: gramolił się po zachodzących na siebie tarczach nieprzyjaciela, opierając stopy na umbach. Cornuti dźgali mieczami w górę. Guthlaf rąbał jak jakiś obłąkany drwal. Cała konstrukcja zachwiała się, rozpadła. Napór na Starkada nieco zelżał. Łapiąc kurczowo oddech, uwolnił klingę.
Ktoś popchnął go od tyłu. Starkad potknął się o przeciwnika wiją-cego się na trawie. Ten, kto tu stracił równowagę, już był nieżywy. Swoi i wrogowie wdeptaliby go w ziemię. Podnosząc wysoko tarczę, Starkad pchnął mieczem w dół. Czubek klingi napotkał opór kolczugi. Starkad naparł na rękojeść całym ciężarem. Stal przebiła kółka i wślizgnęła się w miękkie ciało.
Czyjeś ostrze opadlo lukiem po prawej od Starkada, w kierunku jego tarczy. Uniósł z wysiłkiem miecz, niezdarnie odparował cios. Coś gruchnęło o lewy bok jego hełmu - bardzo mocno. Zatoczył się ogłuszony; w uszach mu dzwoniło, widział podwójnie.
Ze wszystkich stron straszliwa wrzawa bitewna. Uwięził go wzbierający ścisk. Przebierając gorączkowo nogami, próbował utrzymać się w pionie w jego zawirowaniach.
Zabójczo ostra stalowa klinga wbiła się w górną część jego tarczy, przedziurawiła skórzaną osłonę, a nawet lipowe deski. Drzazga zraniła go w czoło. Zmęczone mięśnie jego nóg drżały. Przygarbił się za tarczą. Kolejny cios odłamał jej kawałek. Starkad ugiął kolana, spróbował zaprzeć się piętami, ustać w miejscu. Musiał dać wrogowi odpór, świecić przykładem. Był jarlem.
Błysk światła po prawej. Mrożący krew w żyłach wrzask. Miecz wbity w brzuch Eomera. Twarz jego przyjaciela zbielała z szoku. Cor-nutus wyrwak miecz. Eomer osunął się na ziemię. Starkad wykręcił się, rzucił przed siebie, wkładając w cios całą siłę. Kolejny krzyk. Klinga Starkada rozpłatała uda żołnierza, zazgrzytała o kości. Starkad i cornu-tus wpadli na siebie. Starkad odepchnął mężczyznę, który się przewrócił. Dwa zgrabne kroki i Starkad zamachnął się mieczem.
- Proszę... - Błagalnie uniesiona zakrwawiona dłoń.
Starkad opuścił ciężki miecz, raz, dwa, trzy razy.
Ścisk zelżał. Cały ruch skierował się teraz w stronę wroga.
- Goń! Goń! Goń! - Tradycyjny okrzyk triumfu Anglów potoczył się po zboczu, goniąc umykających do lasu cornuti.
Starkad objął wzrokiem pobojowisko. Dookoła walały się porzucone, połamane włócznie i miecze, tarcze oraz hełmy, nawet kolczugi. Martwi i umierający leżeli we własnej krwi i odchodach, a żyjący stali przygarbieni ciężarem i ogromem tego wszystkiego. Łąka zamieniona w rzeźnię. Ale było już po wszystkim. Pora zliczyć straty.
Eomer siedział, podtrzymywany przez innego wojownika. Przyciskał ręce do poszarpanej dziury w tunice. Krew płynęła wolno, ale już się zdążyła zebrać na jego podołku, osiąść skrzepami na pierścieniach kolczugi, zabarwić uda spodni na czarno.
- Pójdę po...
- Nie - wydyszał Eomer. - Rana w brzuch. Nie ma po co.
Starkad upuścił miecz, uklęknął. Spróbował pozbyć się hełmu, ale był zniekształcony od ciosu. Ktoś zdjął mu go z głowy. Krew z czoła ściekła Starkadowi do oczu.
- Wystarczy, żeby dostać się na dwór Wodana. - Eomer spróbował się uśmiechnąć. - Mam nadzieję.
Starkad podczołgał się bliżej. Trzeci wojownik się odsunął, żeby Starkad mógł wziąć przyjaciela w ramiona.
- Powiedz mojej matce i Aevie. - Eomer się skrzywił. - Powiedz im, że miałem dobrą śmierć.
Starkad wtulił twarz w szyję przyjaciela i się rozpłakał.
- Czas na nas. - Nad nimi stał Guthlaf, zakrwawiony, ale cały. -Atheling rozkazał wymarsz.
Guthlaf pięć razy zajął pozycję na czubku świńskiego ryja i wciąż żył, tym razem nawet go nie draśnięto. Jego to powinno było spotkać, a nie Eomera. Starkad nie odpowiedział.
- Czas na nas - powtórzył Guthlaf.
Starkad zaszlochał.
-Jesteś jarlem - przypomniał mu Guthlaf. - Zachowuj się jak na jarla przystało.
Starkad rzucił starszemu mężczyźnie wściekle spojrzenie. Już miał go zwymyślać, wysłać przekleństwami do Niflheimu i Helu.
- Ma rację. - Eomer ścisnął mu ramię zakrwawioną dłonią. - Jesteś moim jarlem. Wyświadcz mi ostatnią przysługę.
Starkad pokręcił głową.
- Walkirie mnie zabiorą. - Eomer chwycił go mocniej. - Zrób to, w imię mojej miłości do ciebie, zrób to.
Starkad wiedział, że obaj mają rację. Pocałował Eomera, przytulił go mocno, powiedział mu, że go kocha, wyszeptał mu do ucha ostatnie słowa, które Wodan skierował do Baldura. Dobył sztyletu i podciął przyjacielowi gardło.
Potem Guthlaf pomógł mu wstać.
- Dowodzenie ludźmi to nie tylko uczty i rozdawanie złota. Dobrze się spisałeś. Jesteś jarlem dla każdego załoganta.
Ludzie uwijali się po całej łące. Starkad zajął pozycję pod swoim draco. W potyczce zginęło czterech ludzi z jego załogi, dwóm trzeba było potem pomóc. Sześciu odniosło poważne rany, ale wciąż mogli maszerować. Starkad wysłał ludzi, żeby zebrali te łupy, które są lekkie i nie przeszkodzą im w drodze. Tymczasem sam uporządkował resztę szyku.
Rozległ się dźwięk rogu Arkila i zmniejszona kolumna ponownie ruszyła w stronę morza, utykając.
Drzewa - wielkie dęby i buki - rzucały plamki cienia. Podszycie pod ich rozłożystymi gałęziami było rzadkie, ale wystarczyło, żeby za-
sadzić się w nim i przypuścić atak. Starkad przestał o tym myśleć. Widział, jak Arkil wysyła zwiadowców. Atheling był prawdziwym dowódcą, prawdziwym Himlingiem.
- Ktoś musiał nas zobaczyć - odezwał się jeden z wojowników.
- Nie - stwierdził Starkad. - Znak imię Arkila.
Brnęli dalej, rozważając ponure implikacje tego faktu.
- Arkil był tutaj w zeszłym roku z Morcarem - powiedział Guthlaf.
Starkad się uśmiechnął, ale niewesoło.
- Morcar nie zostawiłby przy życiu nikogo, kto mógłby wyjawić ich imiona.
- Na pewno wzięli zaginioną łódź Aeshera - podsunął jeden z żołnierzy.
- Nikt spośród jego ludzi by nas nie zdradził. - Tego Starkad był pewien.
- A jednak wiedzieli, że Arkil nadchodzi - skwitował Guthlaf.
Na to nie było odpowiedzi.
Przez szczeliny w listowiu widać było wysoko na niebie baranki. Poniżej lekkie obłoki sunęły na wschód. Jeśli dotrą do okrętów, będą mieli solidny wiatr. Jeszcze najwyżej trzy mile.
Czoło kolumny wychodziło właśnie na słońce. Zanim Starkad dotarł na skraj lasu, wiedział, że sytuacja nie jest dobra. Od strony ludzi na przedzie dobiegł niski jęk rozczarowania. Potem Starkad usłyszał róg Arkila, a wzdłuż ścieżki poniósł się rozkaz.
- Ściana tarcz przy wodzu! Ostatnia załoga jako rezerwa. Ranni niech stworzą tylny szereg.
Starkad znów wprowadził swoich ludzi do formacji, po prawej od załogi Wiglafa. Znajdowali się jakieś dwadzieścia kroków przed lasem; rezerwa stała na jego skraju.
Tym razem stawili czoło armii. Rzymianie zebrali się na łagodnym zboczu ze strumieniem u podnóża, otwartą połacią trawy z przodu i smugami dymu na niebie z tyłu. Legioniści w hełmach o czerwonych grzebieniach pośrodku, oddziały pomocnicze na skrzydłach, łucznicy z tyłu. Potężna falanga z jazdą dalej na obu skrzydłach. Starkad po-
liczył sztandary, liczebność pierwszego szeregu, oszacował głębokość szyku, próbował zgadnąć, ilu ich jest. Trzy tysiące albo więcej, może znacznie więcej, z czego trzecia część konno. Na dobrej pozycji, w zwartym szyku.
- No, to by chyba było na tyle - odezwał się Guthlaf.
- Otuchy i odwagi. Niektórzy z nas może się przedrą. - Starkad w to nie wierzył, ale czuł, że jarl powinien powiedzieć coś takiego.
- Otuchy i odwagi - wymamrotali niepewnie niektórzy z ludzi.
- Do naszych okrętów najwyżej mila - skłamał dzielnie Starkad i żaden z duguth ani wojowników nie zdecydował się na poprawienie go.
Wiatr wzdychał w wielkich drzewach nad nimi, syczał w szczękach dracones. W formacji nieprzyjaciela zarżał koń.
- Kolejny herold.
Rzymianin zjechał po zboczu, przejechał przez strumień w obłoku kropelek wody i pokłusował w stronę Anglów. Był to dowódca wysokiej rangi: dosiadał wspaniałego czarnego rumaka, a jego wytłoczona w kształt muskulatury zbroja była złocona i grawerowana. Zwolnił do stępa, po czym zatrzymał wierzchowca w odległości mniej więcej rzutu kamieniem od ściany tarcz. Z gołą głową i starannie ufryzowanymi włosami oraz brodą wyglądał jak wybity na monecie portret cesarza z poprzedniej epoki.
- Arkilu, synu Isangrima.- Rzymianin mówił językiem Germanów z akcentem z okolic Renu. - Dowodzisz odważnymi ludźmi. Są zbyt odważni, żeby marnować ich życie w beznadziejnej walce.
Arkil wyszedł naprzód.
- Nikt nie może przewidzieć, co się wydarzy. - Podniósł głos. - Los wielokrotnie ocala męża, gdy mężny, któremu zgon niepisany1.
Jeździec skinął głową, jakby w odpowiedzi na te mądre słowa, po czym wskazał za siebie.
- Wasze drakkary spłonęły.
Starkad widział, że kłęby dymu za rzymską armią urosły do po-
tężnego słupa. Wznosił się on pionowo, a wyżej wiatr porywał go na wschód.
- Comitatus augusta Postumusa mógłby być miejscem dla ludzi takich jak wy, gdybyście złożyli władcy przysięgę.
Arkil zdjął hełm, aby było widać jego twarz.
- Mój ojciec, cyning Isangrim, dawno temu ślubował przyjaźń waszemu wrogowi, augustowi Galienowi. Isangrim przewodzi naszemu ludowi. Nie nam cofać słowo, które dał nasz theoden.
Czarny rumak zarzucił łbem, a Rzymianin uspokoił go wprawnym ruchem.
- Tyran w Rzymie nie zasługuje na przyjaźń ludzi takich jak Him-lingowie z Hedinsey czy odważni wojownicy z plemienia Anglów, którym przewodzą. Galien karygodnie potraktował twojego przyrodniego brata Balistę. Nie okazał mu żadnej wdzięczności za lata służby, nie oddał żadnej czci za zagrożenia, na które się wielokrotnie narażał, za rany, które odniósł. Zamiast tego podobno zesłał go na wygnanie w odległe szczyty Kaukazu, na śmierć wśród obcych.
Na wzmiankę o zakładniku od strony starszych wojowników w formacji rozległ się niski pomruk. Starkad poczuł, że i w nim wzbierają uczucia.
- Galien trwoni czas na próżnowanie w łaźniach i gospodach Rzymu. Ubrany w klejnoty i jedwabie, jak kobieta, ma przy sobie comitatus stręczycieli i utrzymanków. Zarzucenie przyjaźni takiego człowieka nie przynosi hańby.
- Co z naszym łupem? - zapytał Arkil.
— To, co zostawiliście na polu bitwy za lasem, zostanie rozdane moim żołnierzom. To, co macie ze sobą, jest wasze.
- Dokąd wysłałby nas august Postumus?
-Jeśli złożycie mu przysięgę, august Postumus powiedzie was najpierw do boju z waszymi odwiecznymi wrogami, Frankami. Wynagrodzi was szczodrze. Sądzę, że nie uznacie Postumusa za tchórza.
Arkil się zaśmiał.
-To już jest dla mnie jasne.
Postumus przyjął te słowa uprzejmym gestem.
- Ta decyzja nie zależy jedynie ode mnie - oznajmił Arkil. - Muszę porozumieć się z jarlami.
- Mamy ładny dzień. Poczekam. - Cesarz siedział swobodnie na koniu, całkiem sam.
Starkad i pozostali jarlowie otoczyli swojego wodza.
- Moglibyśmy go zabić - syknął jeden z jarlów. - Odechciałoby im się walki.
- To myśl godna nithing - naskoczył na niego Arkil. - Tylko podłemu człowiekowi przyszłoby do głowy skrzywdzić tego, który przyszedł do nas jako herold, ufając naszemu słowu.
— Nie mam ochoty tutaj zostać - ogłosił Wiglaf. - Powinniśmy walczyć.
- Walczyć z tą armią, potem z armią nad Renem, a na jego drugim brzegu z Frankami? Jesteśmy daleko od domu - stwierdził Arkil.
- Kiedy już pokonamy tych fiend, powinniśmy zająć jakiś port, zabrać stamtąd statki.
- Mój stary przyjacielu - Arkil mówił łagodnym tonem - ogarnął cię szał bojowy. Jeśli dziś wdamy się w bój, tego wieczoru wszyscy będziemy wieczerzać w Walhalli.
Krąg jarlów zareagował pomrukiem aprobaty.
- A zatem postanowione. - Arkil odwrócił się z powrotem do cesarza i podniósł głos. - Dołączymy do ciebie na dwa lata.
- Na pięć - odparł spokojnie Postumus.
- Trzy, z zapłatą równą żołdowi pretorianów.
Postumus się zaśmiał.
- Otrzymacie takie stipendium i odpowiednie donacje, ale odsłużycie pięć lat.
- Niech będzie pięć.
- Wypowiesz wojskową przysięgę w imieniu swoich ludzi?
Arkil skinął głową.
- Złóż więc sacramentum tutaj, na oczach ludzi i bogów.
Arkil dobył miecza, położył lewą dłoń na jego klindze i przemówił po łacinie:
32
- Niech Jowisz Optimus Maximus i wszyscy bogowie będą świadkami; przysięgam wypełniać rozkazy cesarza, nigdy nie porzucić mojego oddziału ani nie uciekać przed śmiercią i przedkładać nad wszystko bezpieczeństwo władcy.
Pięć lat - jeśli przeżyje. Przyglądając się wszystkiemu z szeregów, Starkad musiał pogodzić się z myślą, że wróci do domu najwcześniej za pięć lat.
Prolog II
Wyspa Abalus na Morzu Swebów, 263 r.
łvzymianin był bardzo daleko od domu, nawet od wielkich lasów Germanii. Był sam i przerażony. Ta wyspa, która wyglądała na tak małą, kiedy po raz pierwszy dostrzegł ją na niespokojnym, szarym bezmiarze Morza Swebów, teraz robiła wrażenie nieskończenie ogromnej.
Nie był w stanie biec dalej. Lasy tutaj składały się z dojrzałych osik i brzóz. W rzadkim podszycie niewiele było kryjówek. Rozejrzał się. Po jego lewej przewróciło się potężne drzewo, którego korzenie rozchodziły się promieniście, tworząc jakby łuk; w miejscu, gdzie wcześniej rosły, zostało wilgotne zagłębienie. Pokuśtykał w tamtą stronę i skulił się w nim.
Nadstawił uszu, ale nie słyszał niczego poza własnym ciężkim oddechem. Było mu gorąco w ciężkiej todze o grubych fałdach, która tak przeszkadzała mu w ucieczce. Zaczął szarpać i ciągnąć, aż obszerne odzienie z niego spadło. Ubrany już tylko w zapoconą tunikę i sandały przykucnął, przesuwając palcami po rękojeści sztyletu. Bardziej niż do desperackiej walki nadawał się on do obierania jabłek.
Jego oddech ucichł już nieco; mężczyzna nasłuchiwał, żeby wychwycić odgłosy pościgu. Nic poza śpiewem ptaków i szumem wiatru w drzewach. Oparł się o korzenie wycieńczony.
Marek Aureliusz Julian, vir egregim, doprowadzony do takiego stanu. Tylko złoty sygnet ekwity odróżniał go od zbiegłego niewolnika.
Kiedy był młody, jego ojciec - niech ziemia będzie mu lekką - zabrał go do Nemi, aby zobaczył króla-kapłana. Przekroczyli ogrodzenie otaczające święty przybytek. Ozdobiono go paskami materiału, ofiarami dla Diany z Jeziora. Znaleźli zbiegłego niewolnika. Wyłonił się z zarośli z podejrzliwą miną i nożem w dłoni. Kiedy dostrzegł, że to nie jego pobratymcy, którzy przyszli go zabić i zastąpić, odszedł, żeby wznowić niekończące się, pełne przerażenia patrolowanie swojego nawiedzonego, maleńkiego królestwa.
Julian wiedział, że to wszystko jego własna wina. Pamiętał zachwyt, jaki wywołało u niego zaproszenie. Oficjalna uczta na Palatynie w towarzystwie samego cesarza była honorem, na jaki nie mogła liczyć większość ordo ekwitów. Stawiło się tam wielu możnych: Numiusz Cejoniusz Albin, prefekt miasta i dwukrotny consul ordinarius', Cenzo-rynus, prefekt pretorianów; filozof Plotyn; Kominiusz Pryscjan, nowy a studiis-, a także kilku wybitnych wojskowych, w tym Tacyt i Aurelian, obaj znad Dunaju, oraz Egipcjanin Kamsisoleus. Julian siedział przy stole wyżej niż niektórzy zprincipes, bardzo blisko osoby cesarza. Ga-lien miał na sobie wspaniały bursztynowy amulet, który miał mu pomóc w wyzdrowieniu po chorobie gardła. Julian przyglądał się wisiorowi z podziwem. Imperator był uosobieniem łaskawości, zapytał, czy interesuje się bursztynem. Julian, który go kolekcjonował i którego rozgrzał już falern i inne szlachetne trunki, nie potrafił się powstrzymać przed wygłoszeniem wykładu dotyczącego błędów popełnianych przez Greków w kwestii pochodzenia bursztynu. Liguria, Iberia, Etiopia -wszystko to bzdury, tak samo jak Egipt, Numidia i Pireneje. Jedyny prawdziwy bursztyn wyrzucało na brzegi Morze Swebów. Julian przeszedł następnie do tematu jego kolorów i właściwości. Już następnego dnia w jego domu pojawił się Cenzoryn. Nie była to wizyta towarzyska. Prefekt pretorianów przyniósł cesarski rozkaz. Dyskretna misja dyplomatyczna wyjeżdżała na Północ. Dogłębna wiedza Juliana na temat bursztynu miała podziałać jak koń trojański. Z pewnością od dawna chciał udać się nad Morze Swebów, na legendarny Półwysep Cymbryjski i wyspy, na których brzegi morze wyrzucało tę cenną ży-
wicę. Teraz będzie mógł spełnić to pragnienie, przysłużyć się cesarzowi i kupić każdą ilość bursztynu, jaka mu się marzy. Cesarskiego rozkazu nie można zignorować.
Zbyt dużo wina i gadania - wręcz pychy - sprawiło, że Julian trafił do tego posępnego lasu za północnym wiatrem.
Wciąż nie słyszał nic niepokojącego, ale nie mógł tam zostać. Zwinął togę i najlepiej, jak potrafił, ukrył ją pod korzeniami drzewa. Między gałęziami prześwitywało słońce. Znajdowało się dokładnie nad nim, więc nie przyda się przy określaniu kierunku. Zanim opłynęli przylądek i dotarli do portu, zobaczył na południowym brzegu wioskę rybacką. Z pieniędzmi zaszytymi w pasie i nożem w ręku mógł zdobyć łódź. Rozglądając się z niepokojem dookoła, ruszył we właściwym - taką miał nadzieję - kierunku.
Wiatr poruszał gałęziami, plamki światła padały na ziemię. Julian przemykał z jednej polany leśnej na drugą. Przez całe życie nie znosił wsi. Jak większość znanych mu ludzi wołał, żeby była ujarzmiona, przekształcona ręką człowieka w coś w rodzaju ogrodu przy willi. W bukolicznej poezji lub greckiej powieści działało to świetnie - długonodzy młodzi chłopcy opiekujący się kozami, grający na piszczałkach i pałający do siebie niewinną miłością. Jednak rzeczywistość nawet w rodzinnej Kampanii była groźna, pełna ludzi wyjętych spod prawa i pasterzy - na jedno wychodziło. Przypomniał sobie, jak był przestraszony, kiedy ojciec zabrał go do Nemi.To jednak było nic w porównaniu z podróżą na północ od ostatniego przyczółka imperium w Panonii. Osiemset mil, może więcej, przez barbaricum. Nawet w towarzystwie byłego centuriona Tacjusza i ich kilku służących nie opuszczała go panika.
Kiedy dotarli na brzegi Morza Swebów, wszystko wyglądało inaczej, niż przedstawiała to literatura. Nie było ani śladu po hiperborej-skim szczęściu, o którym mówił Ajschylos. Wbrew temu, co Pindar napisał w Qdacb, pokutowała tam choroba, starość i znój. Z pewnością nie dało się uniknąć nemezis. Wódz, z którym mieli się spotkać, mieszkał na zachodzie. Zamiast sprowadzić go do nich, ci barbarzyńcy
uparli się, żeby to Rzymianie towarzyszyli im na tę wyspę. Byli gośćmi czy więźniami? Julian nie bardzo znał się na polityce.
Gałąź trzeszczała na wietrze. Julian był sam. Co spotkało pozostałych? Jego nie porwano przez zupełny przypadek: zawsze cierpiał na słaby pęcherz. Czekając, aż złowrogi władca wyspy wezwie ich na drugą audiencję, Julian wyszedł na chwilę z nędznej chałupy, która służyła im za kwaterę. Odszedł na przyzwoitą odległość i właśnie się załatwiał - nie było to łatwe w todze, można się było ochlapać - kiedy usłyszał wrzawę. Z początku myślał, że to jakiś nieokrzesany barbarzyński zwyczaj albo sport; zachowywali się niewytłumaczalnie. Potem jednak zobaczył, jak ktoś wywleka Tacjusza na zewnątrz i uderzeniem powala na ziemię. A potem... a potem niewolnik próbował obronić swojego pana i barbarzyńcy go zabili.
Czy zabili też Tacjusza? Julian nie został na tyle długo, żeby się dowiedzieć. Podkasał togę i uciekł do lasu. Co zrobili chłopcu? Gdyby był bohaterem, wróciłby i uratował Gitona. Na bogów, kochał tego chłopca. Julian wiedział jednak, że się na to nie zdobędzie. Odbył służbę wojskową pół życia wcześniej. Podczas roku spędzonego w randze trybuna z Drugim legionem Adiutrix nad Istrem przekonał się, że jego odwaga ma granice. Nie był herosem. Był czterdziestotrzyletnim właścicielem ziemskim, który lubił poezję, ładnych chłopców i piękne przedmioty z bursztynu.
Zdyszany Julian oparł się o drzewo. Słońce zmieniło położenie. Zmierzał we właściwym kierunku. Z pewnością był już niedaleko brzegu. Już miał znów ruszyć, kiedy to usłyszał: głęboki, pełen groźby dźwięk rogu.Trudno było ustalić, z której strony. Julian uznał, że z tyłu. Zaczął brnąć dalej przed siebie.
Biegł na oślep, zapadając się w grubą warstwę gnijących liści. Jakaś gałąź uderzyła go w twarz. Potknął się, zgubił sandał. Nie było czasu go odzyskać. Pobiegł dalej.
Diano z Jeziora, uratuj mnie. Ofiaruję ci jałówkę o złoconych rogach, tylko mnie chroń. Herkulesie, zbawco ludzi, mój najpiękniejszy bibelot — czerwony bursztyn z muchą w środku - za moje bezpieczeństwo.
Ostry, gardłowy krzyk - zdecydowanie za blisko. Dostrzegli go. Jak ścigane zwierzę Julian zmusił się do przyspieszenia. Przebył z pluskiem strumień, wdrapał na czworakach na drugi brzeg. Mięśnie ud go paliły. Z bólem zachłystywał się powietrzem. Nienawidził polowań. Związany z nimi wysiłek go nudził i zawsze ściskało go serce na widok zapędzonej w potrzask zwierzyny. Daleko już nie ucieknie. Wkrótce będzie musiał się odwrócić jak osaczony jeleń, czekać na ostre kły ogarów.
Zerknął przez ramię. Ruch wśród pni drzew. Doganiali go. Potknął się o korzeń. Runął twarzą w ziemię, stoczył się po zboczu. Stracił dech, nóż wypadł mu z ręki. Smród poszycia i jego własnego strachu.
Otoczyli go, stali na szczycie wzgórza. Okropne, blade twarze, oręż w rękach.
- Dlaczego? Dlaczego ja? Nic wam nie zrobiłem. Nie przyjechałem tu z własnej woli. Nie znam się na polityce. Tacjusz, to jego chcecie. Weźcie jego. - Błagania po łacinie nic dla nich nie znaczyły.
Podnieśli go, skrępowali mu ręce za plecami, zawiązali linę dookoła szyi. Pociągnęli go leśną ścieżką niczym zwierzę w kantarze.
Nie znęcali się nad nim; zmuszali go tylko do podążania przed siebie. Czasami porozumiewali się mruknięciami, których nie rozumiał. Po jakimś czasie las się zmienił. Brzozy i osiki ustąpiły dębom. Julian poczuł zapach otwartych wód. Pojawiły się dzieła człowieka - ale nie ocienione aleje i marmurowe posągi humanitas. Tu i tam wznosiły się ustawione chaotycznie proste pale. Na każdym czaszka: psia, końska lub ludzka.
W sercu świętego gaju znajdowała się polana usiana żółtymi kwiatkami. Na jej drugim końcu przez kępę olchy widać było lśnienie słońca na wodzie. Czekała tam grupa mężczyzn zgromadzona dookoła ogromnego idola. Bożek siedział z dłońmi splecionymi na podołku. Za jego ramionami przysiadły wyrzeźbione z drewna ptaki. Bóg był poznaczony bliznami i niewidomy na jedno oko.
Przed bogiem stanął ten, który nazywał siebie Unferthem, Władcą Bursztynu. Towarzyszył mu jego nieodłączny cień, Młody Władca. Łowcy pchnęli Juliana na kolana przed nimi. Jednooki bożek spoglądał na nich wszystkich nieubłaganie.
Uwagę Juliana przyciągnął jęk. To Giton,jego chłopiec, jego ukochany. Ubrudzony błotem kulił się z boku, ale żył i wyglądał na całego. Nie patrzył na Juliana, ale gdzieś ponad jego głową. Julian podążył wzrokiem za jego spojrzeniem. Tacjusz żył: nagi i zakrwawiony wisiał na wysokich gałęziach dębu.
- Kara powinna odpowiadać zbrodni. - Głos Władcy Bursztynu brzmiał dziwnie zza metalowej zasłony hełmu. - Ci, którzy popełniają zbrodnie wobec ludu, mają służyć za publiczny przykład. Haniebne czyny powinny być ukryte przed ludźmi, wyplenione, zdeptane.
To, że Julian nie miał pojęcia, co to znaczy, nie złagodziło jego przerażenia. Bał się, że pęcherz odmówi mu posłuszeństwa i przyniesie mu wstyd.
- Zabrać ich.
Juliana siłą postawiono na nogi. Był zbyt przestraszony, żeby choć pisnąć; słyszał, jak Giton błaga o życie. Został powleczony ścieżką wśród olch. Zgubił drugi sandał. Lina wrzynała mu się w szyję. Trzciny, a potem bezmiar wody. Powyżej ogromne niebo. Szorował bosymi stopami po drewnianym pomoście, kiedy ciągnięto go w stronę bagni-ska na skraju jeziora. Usłyszał krzyk ucięty głośnym pluskiem. Po jego udach pociekł gorący mocz.
Nie, nie, nigdy nie chciałem brać w tym udziału.
Mężczyźni chwycili go mocniej i pchnęli. Padł twarzą w błoto. Wykręcił się i wynurzył, krztusząc się. Ręce wciąż miał związane za plecami. Zamajaczyła nad nim plecionka z gałązek. Krzyknął. Plecionka napierała w dół. Błoto i woda sięgały coraz wyżej. Julian wstrzymał oddech. W oczach i uszach miał wodę. Wszystko pociemniało. W końcu musiał nabrać tchu. Woda wdarła mu się do gardła. Zaczął umierać.
CZĘŚĆ PIERWSZA
(WIOSNA 264 R.)
Rozdział pierwszy
Z Olbii na północ Morza Czarnego
Uszkodzone mury i niezliczone ruiny. Olbia nie zrobiła na Baliście dobrego wrażenia. Pilot, który przybył na pokład przy fortecy Alekto-ra - kiedy opuszczali Morze Gościnne - przeprowadził ich przez długą, bagnistą konfluencję rzek Borystenes i Hypanis, umiejętnie omijając zarówno płycizny, jak i liczne tratwy z bali spławianych z nurtem, po czym zawiódł ich w górę ostatniego kanału tej drugiej rzeki. Teraz manewrowali wśród wielu wysepek i mielizn. Na wodzie unosiły się kaczki i gęsi. Na brzegach roiło się od ptaków brodzących. Brnęli powoli i pasażerowie triremy mieli sporo czasu na obserwowanie tego odosobnionego przyczółka hellenizmu oraz imperium.
- Kolejna dziura - stwierdził Maksymus.
-Tak - zgodził się z ochroniarzem Balista.
Forteca na skarpie górowała nad południową częścią miasta. Nad jej prostokątnymi wieżami i murami obronnymi wystawał wąski fronton świątyni i mnóstwo innych dachów. U stóp wzgórza po północnej stronie do innej części murów przylegały pomosty, pochylnie okrętowe i szopy. Kilka łodzi rybackich i miejscowych łódek rzecznych wyciągnięto na brzeg. Obok lokalnych jednostek stały na cumie cztery niewielkie statki handlowe z Południa i jeden mały okręt bojowy. Za dokami zbocze wznosiło się stromo. Było ukształtowane w tarasy i ciasno zabudowane domami, które wyglądały, jakby wzniesiono je jeden na
drugim; ich dachówki zachodziły na siebie. Szereg nędznych jednopiętrowych domostw tłoczył się pod innym niskim murem, który wił się w stronę bramy akropolu i wyznaczał granicę zamieszkanej dzielnicy. Za nim, na północy, było już tylko spustoszenie. Gdzieniegdzie wisiały nad nim kłęby dymu. Tu i tam widać było przez nie odosobnione wieże, niegdyś części znacznie większego systemu obronnego, a w miejscu, które dawniej musiało być sercem kwitnącej greckiej polis, wzniesiono kilka wielkich, stożkowych kopców pogrzebowych.
Balista nie miał ochoty tam być ani trochę bardziej niż w którymkolwiek innym z miejsc, które odwiedził od czasu potwornych wydarzeń poprzedniej jesieni. Miesiące te przepełniały smutek i frustracja. Z jeszcze bardziej odległej polis o nazwie Tanais przebyli Jezioro Meockie, aby znaleźć się wśród podupadłego przepychu i zażartych politycznych konfliktów Pantikapajonu, stolicy podległego Rzymowi królestwa Bosporu. Tam - tuż przed końcem sezonu żeglugowego - wsiedli na statek na drugi brzeg Morza Gościnnego, do Bizancjum. Przy Hellesponcie czekał cesarski urzędnik z nowymi, jak najbardziej niechcianymi rozkazami. Bizantyjskie przyjemności - słynne owoce morza i wino, igrzyska i wyścigi rydwanów, publiczne pokazy mądrości filozofów i sofistów - nie miały dla nich znaczenia podczas przymusowego zimowania w mieście. Teraz znów zmierzali na Północ, wciąż nieszczęśliwi, nadal nie dopełniwszy zemsty.
Kiedy statek zbliżał się do Olbii, w Baliście odezwało się to, czego uczono go przez całe życie i co odsunęło jego myśli od tych problemów. Przyjrzawszy się akropolowi bliżej, dostrzegł roślinność w szczelinach zarówno murów obronnych, jak i wież. Miejscami obrobione kamienie pospadały, stoczyły się po zboczu i zostały prowizorycznie zastąpione tłuczniem. Mimo to dzięki urwisku forteca była od strony rzeki niemal nie do zdobycia, jeśli obrońcy się choć trochę przyłożą. Nie było gdzie rozmieścić machin miotających, mających ją zaatakować, nie dałoby się podprowadzić pod nią taranów, nie wspominając nawet o wieżach ob-lężniczych, podkop zaś nie wchodził w grę. Natarcie z użyciem drabin przyniosłoby nieobliczalne straty i niemal z pewnością klęskę. Dostanie się do środka umożliwiłyby jedynie atak z zaskoczenia lub zdrada.
- Czysto od dziobu i rufy! - zawołał trierarcha. - Zwrot przez sztag. Podać cumy.
Długa galera obróciła się powoli. Potrójne rzędy wioseł wyhamowały jednostkę, po czym łagodnie cofnęły ją aż do rozpadającego się pomostu. Część załogi pokładowej zeskoczyła na ląd i uwiązała trire-mę. Inni spuścili od strony rufy trap.
Odziany w togę Aulus Wokoniusz Zenon, niegdyś a studiis samego cesarza Galiena, a wcześniej namiestnik Cylicji, zszedł pewnym krokiem po rampie. Typową dla niego dignitas tylko trochę zmąciło niezbyt dostojne potknięcie się, kiedy stanął na twardym gruncie.
Następny po trapie zszedł korpulentny eunuch, sekretarz Aman-cjusz. Poruszał się jeszcze dumniej i wyglądał znacznie bardziej egzotycznie w sięgającej ziemi, oblamowanej złotem czerwonej pelerynie oraz śnieżnobiałej tunice. On też stracił nieco równowagę, gdy jego jedwabne pantofle dosięgły brzegu.
Dalej podążał Balista z Kastrycjuszem, który miał być jego zastępcą, kiedy on sam przejmie dowodzenie nad eskortą Zenona. Reszta drużyny - Maksymus i Tarchon, dwaj wojownicy z familia Balisty, oraz pięciu niewolników - zeszła na ląd na końcu.
Zenon rozejrzał się po nabrzeżu. Najwyraźniej to, co zobaczył, nie zaimponowało mu; można się było tego spodziewać po człowieku, który kiedyś doradzał cesarzowi na temat kultury i w wielu innych kwestiach politycznych.
- Musimy zawiadomić władze o naszym przybyciu - ogłosił.
- Proszę bardzo - powiedział Balista.
- August Galien wysłał nas na oficjalną misję - żachnął się Zenon.
- Powiedz miejscowym urzędnikom o bursztynie - poddał Balista.
Zenon spojrzał na niego wilkiem. Ponieważ o prawdziwej misji nie wolno było wspominać, nie był pewien, co na to rzec.
- Weź ze sobą Amancjusza - ciągnął Balista. - Niewolnicy mogą rozładować nasze bagaże i mieć je na oku, dopóki ktoś nie przydzieli nam kwater. Reszta pójdzie się napić.
- Nasza eskorta, załoga tamtego okrętu wojennego z Mezji...
- Znajdzie nas - przerwał mu Balista. - A teraz muszę się napić. - Gdzie?
Przed szopą, która nie wyglądała najlepiej nawet na tym nabrzeżu, siedziało i piło dwóch podstarzałych mężczyzn.
-Tam.
Zenon i eunuch się oddalili, machnięciem dłoni odprawiając celnika, który próbował z nimi porozmawiać. Telones podszedł do ludzi towarzyszących Baliście.
- Odpieprz się - powiedział Maksymus.
Telones zmierzył wzrokiem ochroniarza oraz trzech pozostałych uzbrojonych mężczyzn i się wycofał.
Wnętrze gospody było większe, niż można się było spodziewać, choć może jeszcze mniej zachęcające. Po lewej stronie biegła prymitywna drewniana lada. W dziury wycięte w jej powierzchni wsunięto dzbany. Za nią leżała sterta amfor, a przy zamkniętych drzwiach na drugim końcu pomieszczenia znajdował się piec. Jedyne światło padało przez drzwi wejściowe, ale nic nie wyglądało na specjalnie czyste. Balista nie miał zamiaru tam nic jeść.
- Proszę dzban wina z kwartą wody - powiedział.
- Najlepszego, jakie macie - dodał Kastrycjusz.
Zajęli miejsca na ławach dookoła prostego stołu, a jedyni klienci poza nimi - grupa sześciu mężczyzn i dwóch dziwek - spojrzeli na nich bykiem. Maksymus i Tarchon nie pozostali dłużni. Balista i Kastrycjusz udawali, że tego nie widzą.
- Najlepsze - oznajmił właściciel gospody. - Miejscowa specjalność.
Nalał im wina i się napili. Nie było złe, choć miało dziwny posmak dzikiego bzu. Osuszyli dzban.
-Jeszcze jeden - powiedział Maksymus.
Kiedy właściciel wracał, Balista rzucił okiem w stronę drugiego stołu. Mężczyźni mieli na sobie wojskowe pasy ze sztyletami. Widać było, że są pijani. Było wczesne popołudnie. Balista gestem nakazał Maksymusowi nie zachowywać się tak wyzywająco. Zimą w Bizancjum doszło do kilku nieprzyjemnych incydentów. Niezbyt to było zaskakujące w obliczu tego, ile pili członkowie familia i co przydarzyło się im przedtem na stepach.
Ze swojego miejsca Balista przez otwarte drzwi widział część nabrzeża. Stary rybak siedział w wiosennym słońcu ze skrzyżowanymi nogami i naprawiał sieci.
Pozornie rozluźniony Balista słuchał uważnie, co dzieje się w gospodzie. Nożownicy wdali się w głośną pijacką rozmowę: kobiety, pieniądze, alkohol - zwykłe tematy. Rechotali głupkowato, podchmieleni. Dziwki uśmiechały się kokieteryjnie. Zapowiedź przemocy zniknęła z pomieszczenia, przynajmniej na razie.
Na zewnątrz rybak robił z odłamków dzbana obciążniki. Na pewno wydrążył w niektórych dziurki i teraz nanizał je na sieć. Inne przywiązywał. Może wydrapał w nich rowek, żeby ich ostre krawędzie nie przecięły linek. Amforę łatwo stłuc, ale potem jej kawałki są prawie niezniszczalne. Balista pomyślał, że to niemal paradoks. Filozof mógłby coś z niego wywnioskować.
Napił się jeszcze. Czuł, że wino szumi mu w głowie. Spowijały go dawane przez alkohol fałszywe dobre samopoczucie i pewność siebie. Melancholia przyjdzie później.
Kastrycjusz coś mówił. Niski rzymski dowódca o spiczastej twarzy drażnił się z dwoma pozostałymi członkami familia.
-Wy, śliczni barbarzyńscy chłopcy, powinniście uważać. Olbię założyli ludzie z Miletu. Przywieźli ze sobą miłość do młodzieńców. Miejscowi są nią ogarnięci, rozpustni jak wróble. Ich pożądanie zapłonie żywym ogniem na widok was dwóch: ładniutkiego Celta i uroczego małego Suana.
Maksymus i Tarchon gapili się na niego z kamiennymi minami. Czterdzieści kilka lat życia obu odcisnęło się piętnem na ich poznaczonych zmarszczkami i bliznami twarzach. Celtowi Maksymusowi brakowało końcówki nosa.
— Byłem kiedyś w Milecie - odezwał się beznamiętnym głosem. -Kolejna dziura.
Nie zapowiadało się na bójkę, chyba że nożownicy byli miejscowi i mieli coś przeciwko temu, żeby nazywać ich pederastami. Napojonemu winem Baliście było to obojętne. Wraz z trzema towarzyszami stawiłby czoło sześciu przeciwnikom.
Do nabrzeża przybiła niewielka łódź żaglowa. Dokerzy znosili na brzeg jej ładunek. Kładli bele skór obok skrzyń z woskiem, które nasuwały myśl, że w prostych, szarych amforach znajduje się miód. Rozpoznawanie produktów z sąsiedniej krainy nie potrafiło powstrzymać Balisty przed myślą o tym, dlaczego tam jest. Wracał do domu. Dwadzieścia sześć zim wcześniej zabrano go do imperium rzymskiego jako zakładnika. Ponad połowa jego lat w Sródziemiu, a teraz w końcu wracał do swoich krajan, do Anglów z dalekiej Północy, znad Morza Swebów. Dwadzieścia sześć zim czekania na powrót do domu. A teraz nie miał na to ochoty.
Balista wychylił kolejny łyk. Nie, chciał tego. Po części. Chciał zobaczyć matkę, ojca. Eadwulfa, przyrodniego brata, z którym łączyły go najbliższe więzi, oczywiście tam nie będzie. Ale - uśmiechnął się - zobaczy Kadlin, pierwszą dziewczynę, którą kochał. I tak jak w młodości, napije się z jej bratem Heoroweardem.
Teraz jednak nie powinien jechać na Północ. Jego towarzysz i przyjaciel Kalgakus nie żył; zamordowano go ubiegłej jesieni na stepie, a zabójca uciekł. Balista wszędzie pytał o wieści, w Tanais, Pantika-pajonie i Bizancjum. Nikt nie wiedział nic o Greku Hippotoosie. To właśnie powinien robić Balista - przeczesywać imperium w poszukiwaniu tego drania. Przyjęli Flippotoosa do swojej familia, a on zabił Kalgakusa. Zabił też wielu innych, ale to Kalgakus się liczył.
Balista pociągnął z kubka. Smak dzikiego bzu zaczynał mu się przykrzyć. Często się tak zdarzało, jeśli wypiło się dość na pusty żołądek. Gdyby nie ścigał Hippotoosa, powinien być w domu na Sycylii, z żoną i synami, i chronić ich. Między nim a Julią z pewnością od dawna nie było dobrze - nic miał pewności dlaczego, możliwe, że była to jego wina. Ale z chłopcami sprawa miała się inaczej. Nie widział ich od dwóch zim. Isangrim miał teraz dwanaście lat, jego urodziny przypadały w kalendy tego miesiąca. Dernhelm miał piąte urodziny późną jesionią ubiegłego roku. Młodszy pewnie zmienił się bardziej, może nawet nie do poznania.
Biedny stary Kalgakus ich kochał. Kaledończyk był ponurym, brzydkim starym draniem. Ale trwał u jego boku od zawsze, od dzieciństwa Balisty. Pojechał z nim do imperium, służył na wszystkich odległych rubieżach. Maksymus był dobrym przyjacielem - byli razem od lat. Byli blisko. Z Kastrycjuszem mniej - miał w sobie coś dziwnego. Ale drobny Rzymianin też od czasu do czasu towarzyszył mu przez te lata. Suan Tarchon był lojalny, nawet jeśli często nie dało się go zrozumieć. Żaden z nich jednak nie równał się Kalgakusowi. Tylko z nim Balista rozmawiał w najcięższych chwilach, w chwilach największej niepewności i słabości.
Balista wiedział, że już jest pijany, jego rzewne myśli ślizgały się bezładnie. Rozczulił się nad sobą. Może powinien coś zjeść. Spróbował skoncentrować się na nabrzeżu przed gospodą.
Wielki statek handlowy z Południa wpłynął do portu. Na brzeg wynoszono tuziny amfor, wszędzie kręcili się ludzie. Amancjusz - który całkiem nie pasował do otoczenia w szkarłatnej pelerynie i jedwabnych pantoflach - lawirował w tłumie, na pół władczo, na pół nieśmiało.
Eunuch wszedł do gospody. Nożownicy natychmiast zamilkli i spojrzeli na dziwacznego przybysza.
- Hej, skarbie - zawołał jeden nieokrzesaną greką - mamy już dziwki.
Roześmiali się. Jeden odpędził gestem zło. Wszyscy wiedzieli, że eunuch to zły omen, tak jak małpa albo kaleka.
Amancjusz zatrzymał się niezdecydowanie.
- Spieprzaj, nie chcemy tu takich jak ty. - Jeden z oprychów podniósł się od stołu.
- Przeproś. - Balista zorientował się, że wstaje i zbliża twarz do oblicza nożownika.
- Coś ty za jeden, kurwa?
Większości ludzi potrzeba dłuższej chwili, żeby doprowadzić się do stanu gorączki bojowej, co czasami jest niefortunną słabością.
- Przeproś eunucha.
- Pieprz się...
Balista zbił swój kubek na twarzy mężczyzny. Jego głowa odskoczyła do tyłu; trysnęła krew, kiedy odłamki ceramiki poraniły skórę. Padł na podłogę, zakrywając twarz dłońmi.
Z prawej jedna z dziwek zamachnęła się na Balistę ciężkim dzbanem po winie. Odchylił się. Kiedy dzban przeleciał, Balista uderzył kobietę w twarz. Kości jej nosa pękły pod jego pięścią. Osunęła się na ziemię.
- Klinga! - krzyknął Maksymus.
Balista zgiął się wpół, obrócił, dobył sztyletu. Jednocześnie jego lewe ramię przeszył ból. Wbił czubek oręża tam, gdzie powinien być brzuch napastnika. Nic. Mężczyzna wyhamował impet, odsunął się, ugiął kolana w postawie bojowej. Balista zrobił to samo: nie było miejsca na walkę na miecze. Po jego ramieniu ciekła krew. Paskudne cięcie przy barku. Głęboko w trzewiach czaiły się nudności. Hałas poniewierał jego zmysłami. Patrz na klingę. Patrz na klingę.
Sztylet mężczyzny wił się niczym ślepy stalowy drapieżnik, który zwęszył woń ciepłej krwi. Balista poczuł, że zbiera mu się na wymioty. Ignorując ból, chwycił pochwę miecza lewą ręką, odsunął ją od nóg. Wróg przerzucił nóż do lewej dłoni, zrobił wypad. Balista się usunął, dźgnął. Mężczyzna się odchylił, znów chwycił sztylet prawą ręką. Zrobił to już wcześniej. Patrz na klingę.
Kątem oka Balista zobaczył, że człowiek na podłodze się rusza. Zbliżył się do niego o krok. Ten, który stał, zablokował mu drogę. Germanin zszedł mu z drogi. Wrzawa odbijała się echem od ścian, a Balista i jego przeciwnik znajdowali się w bańce ciszy wśród całego zamieszania.
Ranny mężczyzna próbował się podnieść. Balista musiał działać. Podrzucił swój sztylet w powietrze, złapał go za klingę po pierwszym obrocie i cisnął nim w twarz stojącego przeciwnika. Ten zaskoczony szarpnął całym ciałem w bok, tracąc równowagę i obronną postawę. Germanin dobył miecza, wyciągnął go prosto przed siebie, rzucił się
gwałtownie w przód. Dwa szybkie kroki. Ciężka spatha bez trudu odepchnęła sztylet. W ciało pod żebrami wdarł się najpierw jej czubek, a potem dwie stopy stali. Mężczyzna stęknął, upuścił oręż, chwycił klingę. Nie patrząc mu w twarz, Balista przekręcił miecz, odepchnął przeciwnika i odwrócił się, żeby zająć się człowiekiem na podłodze. Ten właśnie odczołgiwał się pod stół.
Trzask pękającego drewna; pomieszczenie zalało światło padające pod nowym kątem. Ktoś wyważył tylne drzwi. Wymknęły się przez nie jakieś postaci; mężczyzna z podłogi jako ostatni, ale pospiesznie.
Balista obrzucił wzrokiem gospodę. Jego trzej przyjaciele na nogach, raczej cali. Eunuch kulił się pod stołem. Ranny mężczyzna u jego stóp łapał ostatnie oddechy w coraz większej kałuży ciemnej krwi. Inny - całkiem nieruchomy - leżał przed Maksymusem. Nieprzytomna dziwka na plecach, z poranioną i zakrwawioną twarzą.
Rozdział drugi
1
Beowulfyi przekładzie Roberta Stillera.
Kampania w Italii
Cesarz Galien stłumił ziewnięcie. To już był długi dzień - przyjemny, ale męczący. Ubrali się przy świetle lamp i dosiedli koni dobrze przed świtem. Jechali przez bujne pola Kampanii, a potem podnóża Apeninów, gdzie rzymskie drogi o porządnych nawierzchniach ustępowały wąskim wiejskim ścieżkom z kępami dębów po obu stronach. Łagodny wiosenny zefir igrał z listowiem, a wyżej jaskółki śmigały na idealnie niebieskim niebie. To był świetny poranek na przejażdżkę. Cała drużyna cesarska była konno poza filozofem Plotynem. Biorąc pod uwagę jego lata i różne przypadłości, Galien zezwolił platonikowi podróżować w lekkim dwukołowym powozie. Cmilis princeps powinien wykazywać się takim szacunkiem. Oczywiście żaden cesarz poza najbardziej cywilizowanym z władców przede wszystkim nie podjąłby się odbycia takiej wycieczki.
Pierwsze mgnienie ich celu skłoniło Galiena do zacytowania poezji Homera:
