Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
[PK]
Rok 263. Północne plemiona przypuszczają coraz śmielsze ataki na granice imperium rzymskiego. Balista na rozkaz cesarza Galiena wyrusza w swoją najbardziej niebezpieczną misję - ma, działając w ukryciu, zwrócić barbarzyńców ze stepu przeciwko sobie nawzajem. Są wśród nich Herulowie - Wilki Północy, najdziwniejsze i najbardziej wojownicze ze wszystkich koczowniczych plemion, z którymi przyszło mu się zmierzyć. Podczas tej wyprawy ktoś morduje po kolei ludzi z jego otoczenia. Balista znajduje się w obcej krainie, wśród obcych ludów, ale czy to możliwe, aby największe zagrożenie czaiło się w jego własnej świcie?
Cykl: Wojownik Rzymu, t.5
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Gminna Biblioteka Publiczna w Kolbudach
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 491
Rok wydania: 2013
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
HARRY SIDEBOTTOM
WOJOWNIK RZY MU
WILKI PÓŁNOCY
W cyklu „Wojownik Rzymu" ukazały się: OGIEŃ NA WSCHODZIE KRÓL KRÓLÓW
LEW SŁOŃCA
WROTA KASPIJSKIE
. fK.l. 1
HARRY SIDEBOTTOM WOJOWNIK RZYMU
CZĘŚĆ PIĄTA
WILKI PÓŁNOCY
Przełożyła
Marta Dziurosz
REBIS
DOM WYDAWNICZY REBIS
Tytuł oryginału Warrior ojRonie 1/ The Wolwes of the North
First published in Great Britain in the English language by Penguin Books Ltd. 2012
Copyright © Dr Harry Sidebottom, 2012 The morał right of the author has been asserted
Ali rights reserved
Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2013
Redaktor Małgorzata Chwałek
Opracowanie graficzne serii, projekt okładki i ilustracja na okładce Zbigniew Mielnik
Gminna Biblioteka Publlcz ’ ul. Staromłyńska 1 w Kolbudach
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecic. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując jej część, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo.
Więcej na www.legalnakultura.pl
Polska Izba Książki
wydanie I 3^ W
Poznań 2013
ISBN 978-83-7818-402-7
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49,60-171 Poznań tel. 61-867-47-08,61-867-81-40; fax 61-867-37-74 e-mail: [email protected]
Jamesowi Gillowi
Tak zwanapustynia scytyjska jest trawiastą równiną pozbawioną drzew (...). Mieszkają tutaj Scytowie nazywani nomadami, ponieważ nie mieszkają w domach, lecz w wozach (...). Jedzą gotowane mięso i piją mleko klaczy (...). Jeśli chodzi o ich cechy Jizyczne i klimat panujący na ich ziemiach, lud scytyjski jest tak odmienny od reszty ludzkości, jak tylko można sobie wyobrazić.
— Hipokrates, O powietrzu, wodach i okolicach (18—19)
HALLI
LUZYTANM
Rzym
NORICUM-
ą c>
Morze
4OOrnil
•UJ
óOJkin
MAURETANIA CAESARIENSIS
NUMIDIA
AFRYKA^
PROKON- 'i
SUIMRNAA
Ocean
Atlantycki
HISPANIA BAETICA
MAURETANIA TINGITANA
Morze
Północne
‘BRITANNbl 1
INFERIOR <
ANGLOIHE ■ C? <^-x, '
BRITANNbl SUPERIORi
rrankowic
DOLNA GERMANbl , GALLbi-. •(Agnppmcnjis
.. RELGICA GALIA LUGDUNSKA ' .
HISPANIA TARRACONENSIS
GALIA AKWITAŃSKA
Tarcico
y agn
f dccumatcs
GÓRNA GERMANIA.
RECJA
Kuiaru
Mediolan
GALIA NARBONSKA ■. 3
Ten bóg, Śmierć, przybiera wiele form i daje nam nieskończoną Liczbę ścieżek, które do niego prowadzą.
Lukian, Toxaris, czyli przyjaźń, 38
Zabójca stał na pustym dziedzińcu, wciągając w nozdrza powietrze i nadstawiając uszu. Zapach węgla drzewnego, dźwięki dobiegające z odległej kuźni - to wszystko było w normie. Ów dom, jak i wszystkie w tym szeregu, był od dawna opuszczony, a jednak warto go było sprawdzić: zrujnowane budynki przyciągały pijaków, włóczęgów, a także - po twarzy zabójcy przemknął grymas - kochanków, którzy nie mieli dokąd pójść.
Słońce chowało się za wielką Zachodnią Bramą, podwójnymi murami i rowem, którym już wielokrotnie nie udało się ochronić Pantika-pajonu. Po drugiej stronie znajdował się akropol. Tam słabe wiosenne światło słońca padało na latarnię - nikt nie śmiał jej zapalić w obawie, że może przyciągnąć statki - oraz na świątynię Apollina, przybytek, którego, jak się okazało, bóg uzbrojony w łuk nie miał ochoty bronić. Przed tymi symbolami zagrożonej kultury helleńskiej rozpościerał się osmalony, nieraz remontowany pałac króla Bosporu. Reskuporis V, Miłujący Cezara, Miłujący Rzym, nadał sobie tytuł Wielkiego Króla, Króla Królów, i wiele innych. Mieszkający w okolicy barbarzyńscy nomadowie znali go jako Króla-Zebraka. Dowody na to, że źli ludzie ściągają na siebie zło, budziły u skrytobójcy niczym niezmąconą przyjemność.
Łatwo byłoby teraz po prostu odejść. Nadciągała jednak noc. Aż nadto dobrze wiedział, co może przynieść ze sobą ciemność, jeśli nie wykona się koniecznych czynności. Samozwańczy Ogar Bogów, Bicz na Zło, wszedł z powrotem do budynku.
W prostokącie światła padającym przez drzwi widoczne były nagie zwłoki ułożone na plecach. Zabójca wyciągnął ze skórzanej torby kawałek sznurka, skalpel, nóż z ząbkowanym ostrzem i spory tasak, jakich używano na targach mięsnych. Doświadczenie nauczyło go, że te przerażające przedmioty są potrzebne.
Ułożył narzędzia schludnie przy zwłokach i przyjrzał się im uważnie. Lepiej najpierw zająć się delikatną robotą. Gdyby zrobić to na odwrót, zmęczenie mogłoby doprowadzić do paskudnego błędu. Nie było sensu zwlekać. Nawet w tej podupadłej części miasta ktoś może go zaskoczyć, jeśli będzie się ociągał.
Zabójca ukląkł przy zwłokach i skalpelem wykonał nacięcie na całej długości lewej powieki. Ostra stal przecięła ją bez trudności; zaczęły sączyć się krew i płyn. Zabójca wepchnął w ranę kciuk drugiej dłoni, poruszył nim w dół i na boki, po czym wyciągnął gałkę oczną. Wysunęła się z mlaśnięciem z orbity, a schludny ruch skalpelem przeciął zakrwawiony nerw wzrokowy. Choć był dość długi, okazało się, że trudno obwiązać sznurkiem śliski, obrzydliwy narząd.
Ogar Bogów od razu zajął się drugim okiem. Nadciągała noc, a było jeszcze dużo do zrobienia.
Gdy usunął oczy i uwiązał je na sznurku, solidniejszego noża z ząbkowanym ostrzem użył do odcinania języka, który zadziwiająco mocno się trzyma; przy nosie, uszach i penisie też trzeba się napiłować. Ciężki tasak przydał się przy odcinaniu dłoni i stóp.
Było po wszystkim: części ciała usunięte, obwiązane sznurkiem, wepchnięte pod pachy zwłok. Zabójca był zmęczony, umazany krwią. Jeszcze tylko jedna, ostatnia rzecz. Ogar Bogów padł na czworaki, pochylił głowę i zlizał nieco krwi z ciała, po czym ją wypluł. Trzy razy poczuł w ustach metaliczny, obrzydliwy smak krwi, trzy razy krztusząc się, splunął.
— Barbarzyństwo! Bogowie, jak ktokolwiek mógł się czegoś takiego dopuścić?
Ejrenarcha Kedozbios, naczelnik straży Pantikapajonu, nie odpowiedział na pytanie nowego rekruta. Rozejrzał się po wielkim, opustoszałym pomieszczeniu. Dookoła leżały kawałki amfor; niektóre naczynia roztrzaskano niedawno. W kącie kurz pokrywał stertę juty na worki i drewna. W przeciwległym rogu dostrzegł stary, obrzydliwie poplamiony materac. Żadnych innych mebli, napisów na ścianach, żadnych ubrań, narzędzi czy oręża. Nic nie zwracało tam uwagi poza obrzydlistwem leżącym na plecach niemal pośrodku.
Naczelnik przyjrzał się zwłokom.
— To wcale nie barbarzyńskie. Pod pewnymi względami to stosowne.
Młody strażnik nic już nie powiedział.
Kedozbios przykucnął przy ciele. Przynajmniej wciąż było zimno i nie pojawiło się zbyt wiele much. Chwycił obiema rękami jedną ze straszliwie okaleczonych nóg i pociągnął, poruszając nią we wszystkie strony. To samo zrobił z ramieniem. Pozornie usatysfakcjonowany uniósł nieco głowę i wyciągnął spod niej sztywny od zaschniętej krwi sznurek. Zręcznie wydostał części ciała spod pach zwłok, pokryte krwią i oślizłe pod jej ciemną skorupą. Cofnął się i rozkazał dwóm miejskim niewolnikom obmyć ciało.
Podczas gdy libitinariusze zabrali się do pracy, Kedozbios oblał wodą jedną z odciętych dłoni i przyjrzał się jej uważnie. Mianowano go naczelnikiem straży ledwie rok wcześniej. Był młody i taił swoje ambicje tylko wtedy, kiedy uznał, że w danej sytuacji to użyteczne. Od dzieciństwa, kiedy uczył się liter z Iliady, towarzyszył mu przykład Achillesa: „Zawsze dążyć do tego, by być najlepszym”.
Libitinariusze się odsunęli. W pomieszczeniu czuć było teraz błotem i krwią. Kedozbios podał odciętą dłoń rekrutowi i ponownie pochylił się nad zwłokami. Jego buty plaskały w mazi, ale przecież tylko
głupiec przyszedłby na miejsce zbrodni w nowym ubraniu. Kedozbios przesunął wzrokiem po ciele od kostek w górę. Na kończynach i tułowiu nie znalazł niczego interesującego; mężczyzna był gładko ogolony. Kedozbios odchylił jego podbródek i przyjrzał się fioletowej prędze wokół szyi. Potem rozwarł szczęki zwłok i wsunął palce do zmasakrowanych, zakrwawionych ust, aby je delikatnie zbadać.
W końcu wstał i kazał libitinariuszom obrócić ciało i umyć plecy. - Kto założył to miasto?
Zdeprymowany rekrut dopiero po chwili odpowiedział na to niespodziewane pytanie:
- Milezyjczycy.
- Nie, wcześniej, w epoce herosów.
- Brat Medei, Apsyrtos. Otrzymał te tereny od scytyjskiego króla Agaetesa - odparł młodzieniec z pewną obywatelską dumą.
Kedozbios kiwnął głową i kucnął nisko nad ciałem. Przyjrzał się małym, fioletowym plamkom na plecach zwłok, zastanawiając się nad ich znaczeniem. Potem przesunął palcami po kilku rzędach maleńkich wgłębień. Poddawszy je dokładnej obserwacji, dostrzegł, że łączą je nikłe białe linie.
Naczelnik wstał i wytarł dłonie o i tak już zaplamione spodnie, jakie nosili Sarmaci.
- Kiedy Medea i Jazon ukradli złote runo, jej ojciec wysłał za nimi Apsyrtosa. Kiedy jej brat ich dopadł, zamordowali go i rozczłonkowali jego ciało. Można o tym przeczytać w eposie Argonautika Apolloniosa z Rodos, choć nie pamiętam wzmianek o języku czy penisie.
- Po co?
- Żeby nie ścigał ich demon. Jak duch mógłby za nimi podążać, nie mając stóp, albo trzymać nóż bez rąk?
- Nie, kyrie, po co robić to w rzeczywistości?
- Co za różnica? Bogate, szlachetne rody tworzą sobie rodowody sięgające Agamemnona lub Ajaksa. Może Rzymianie mają rację: my, Hellenowie, za bardzo żyjemy przeszłością. Czytanie zbyt wielu książek może być niebezpieczne.
- Uduszono go? - Rekrut uprzejmie wypowiedział to zdanie pytającym tonem.
— Przez zadzierzgnięcie. Był niewolnikiem.
- Szorstkie dłonie ze stwardnieniami?
Kedozbios się uśmiechnął. Chłopiec był bystry.
- Nie do końca. Wielu wolnych ludzi takie ma: rolnicy, dokerzy. Nie, chodzi o blizny po razach na plecach i jego zęby.
- Zęby, kyrie?
- Chleb dla niewolników robi się z resztek ziarna. Bochenki są pełne plew i pyłu, ścierają się od nich zęby. — Kedozbios uznawał hybris za przywarę zarówno u siebie, jak i u innych, ale czasami postawa Achillesa wygrywała u niego z pokorą, która nie pozwalałaby lekceważyć mu innych.
- Z pewnością, kyrie.
- Ilu niewolników zaginęło albo uciekło w ciągu ostatnich kilku dni?
- Czworo: dziewczyna, dziecko i dwóch mężczyzn.
- Do kogo należeli mężczyźni?
-Jeden był własnością Demostenesa, syna Sauromatesa, kowala.
-To zajęcie zostawia ślady na rękach.
- Drugi należał do posła Marka Klodiusza Balisty. Mam wysłać do niego gońca z wiadomością?
— Za późno — odparł Kedozbios. — Jego statek wypłynął dziś rano.
Młody strażnik odpędził zło, wsuwając czubek kciuka między palec wskazujący a środkowy.
-Jeśli bogowie są łaskawi, morderca nie popłynął z nimi. Kala nawet przebywanie pod jednym dachem z zabójcą, a wszyscy wiedzą, że statek, który ma na pokładzie mordercę, wpadnie w tarapaty.
Kedozbios roześmiał się głośno.
- Nie wspominając o tym, że pasażerowie przebywaliby niebezpiecznie blisko człowieka, który lubi zabijać i przepada za masakrowaniem swoich ofiar.
„Znajdzie się w krainie obcych ludów; zazna dobrego i złego we wszystkim”. Wilhelm z Rubruku, Wstęp 2 (błędny cytat z Eklezjasty 39,5)
Nie sądzę, by Polibiusz uciekł — oznajmił Balista. Wysoki Germanin odezwał się po grecku.
Odwrócił się do pozostałych czterech mężczyzn, którzy opierali się o reling na rufie wielkiego rzymskiego statku wojennego. Owinięci ciemnymi pelerynami, pod którymi widać było zarys oręża, pośród rozbryzgów wyglądali jak ponure zwiastuny nie do końca określonych, lecz z pewnością brutalnych wydarzeń.
Porywisty wiosenny wiatr z południowego zachodu wpychał fale pod rufę statku, napędzając go. Na żywozielonych wodach Jeziora Me-ockiego za nimi unosiła się niewielka bosporańska galera.
- Nigdy nie brakowało mu odwagi - odparł w tym samym języku Maksymus. Dręczony kacem po poprzedniej nocy w Pantikapa-jonie ochroniarz z Hibernii mrużył oczy tak mocno, że były prawie zamknięte. W połączeniu z blizną widoczną w miejscu, gdzie powinien znajdować się czubek jego nosa, nadawało mu to odpychający wygląd. - Pewno, nie można było mu nic zarzucić, kiedy w zeszłym roku Goci najechali na Milet i Didymę, i nie okrył się hańbą w Kaukazie. Po tym wszystkim podróż w celu wykupienia kilku zakładników od Bierutów nie powinna zbytnio przerażać.
Niski dowódca Kastrycjusz zsunął kaptur z chudej, zakończonej spiczastym podbródkiem twarzy.
- Każdy mógłby się zawahać przed wyjazdem na morze traw, wśród koczowników. Tak jak reszta Scytów Herdowie nie przypominają innych ludzi. Mimo wszystkich ich najazdów na imperium możliwe, że nie został już nikt, kogo moglibyśmy wykupić. Niektórzy powiadają, że składają oni ofiary z jeńców, noszą ich skóry, robią z ich czaszek kielichy. Każdy by się zastanowił przed wyprawą na ziemie Herulów, nawet ktoś taki jak ja, chroniony przez dobrego demona.
- Podobno chędożą też osły - dorzucił Maksymus.
- Podobno królowie twojej wyspy pieprzą konie - wtrącił Idippo-toos. Ogolona głowa greckiego sekretarza lśniła w słabym świetle słońca. - Wszystko to bzdury. Ludzie sądzą, że na krańcach świata można znaleźć każde dziwo, jakie im się przywidzi.
- No cóż... - Maksymus wyglądał na nieco zawstydzonego.
- Człowieka poważnie zajmującego się kulturą - zagadał go Hip-potoos - takiego, który naprawdę należy do pepaideumenoi, powinna ucieszyć perspektywa podróży do krainy koczowników. Nie zapominajcie, że jeden z siedmiu mędrców, Anacharsis, był ni mniej, ni więcej, tylko Scytem.
- Wydawało mi się, że opuścił mieszkańców namiotów, aby zamieszkać w Atenach - powiedział Balista.
Maksymus wyszczerzył zęby. Hippotoos nie zwrócił na nich uwagi.
- Dla badacza zajmującego się fizjonomiką, takiego jak ja, to zarówno wyzwanie, jak i okazja. Herodot opisuje wiele fascynujących ludów zamieszkujących te tereny. Wszyscy Budynowie mają przenikliwe szare oczy i rude włosy. Poza tym są też Argipejowie: zarówno kobiety, jak i mężczyźni są łysi od urodzenia, mają zadarte nosy i wielkie podbródki. Dostrzeżenie duszy kryjącej się za tak dziwnymi obliczami byłoby dla fizjonoma triumfem. Ale z nich wszystkich najbardziej niezwykli są Herulowie.
- Czy nie powiedziałeś ledwie przed chwilą, że ludzie uwierzą w każdą bzdurę dotyczącą krańców świata? - przerwał mu Kastrycjusz. - Herodot opowiada też o ludziach z kozimi kopytami, całych plemionach jednookich i innych, którzy na kilka dni każdego roku zamieniają się w wilki.
Hippotoos uśmiechnął się uprzejmie.
- Znasz się na literaturze, legacie. Ludzie cię krzywdzą, mówiąc, że jesteś źle wykształconym żołnierzem, który zaczynał jako szeregowiec, a zgrywa ważniaka. Wyrosłeś ponad swoje korzenie.
Kastrycjusz zacisnął wąskie wargi.
— Oczywiście — ciągnął Grek — możliwe, że większość tych rzeczy to wymysły podróżników i mity. Herodot utrzymywał, że relacjonuje jedynie opowieści innych, nie gwarantował, że są prawdą. A jednak ogólnie przyjmuje się, że miał rację, twierdząc, iż klimat i sposób życia kształtuje charakter ludów. Morze traw się nie zmienia, a zatem nomadowie też nie.
Piąty mężczyzna, który się jeszcze nie odezwał i sprawiał wrażenie, jakby się nie przysłuchiwał, oderwał wzrok od bezkresu morza i odwrócił się w stronę pokładu. Był wyjątkowo brzydkim starcem; wielką, kopulastą czaszkę porastały rzadkie kępki włosów, wąskie usta wyrażały irytację.
- Jeśli Polibiusz odkrył, dlaczego naprawdę nas tam wysłano, miał powód, by uciekać.
Po słowach Kalgakusa pozostali umilkli. Odruchowo rozejrzeli się po okręcie. Na triremie, szczególnie takiej, która miała na pokładzie dodatkowych trzydziestu pięciu pasażerów, raczej nie można było zaznać prywatności.
W pewnej odległości stali trierarcha i sternik; dowódca mówił coś poważnym tonem. W pobliżu nie było nikogo innego. Jeśli ludzie na rufie nie będą podnosili głosów, ich rozmowy raczej nikt nie podsłucha.
- Poza nami i dwoma eunuchami nikt nie wie - oznajmił Balista. Kalgakus prychnął z pogardą.
— Gówno prawda — mruknął zupełnie wyraźnie.
Balista westchnął. Kalgakus był przy nim zawsze, od jego dzieciństwa wśród Anglów w północnej Germanii. Kiedy Balistę zabrano jako zakładnika do imperium rzymskiego, Kalgakus mu towarzyszył. Stary Kaledończyk opiekował się nim najpierw jako niewolnik, a potem, po
wyzwoleniu - ciągle narzekając, zawsze był u jego boku. Balista, wyrozumiały patronus, pozwalał na taką swobodę tylko jeszcze jednemu swojemu wyzwoleńcowi. Właśnie ten człowiek odezwał się teraz.
- Stary drań ma rację - stwierdził Maksymus. - Wie cała łajba. Eunuchowie są jak kobiety. Uwielbiają plotkować.
- Cesarze są głupcami, ufając im - wtrącił Kastrycjusz. - Nie są ani jednym, ani drugim, są nienaturalni, potworni... jak wrony. Samo natknięcie się na jednego z nich to zły omen, a co dopiero podróż na kraniec świata z dwoma.
- Ani z nich gołębie, ani kruki - zgodził się Maksymus.
- Z eunuchami czy bez nich czy są jacyś zakładnicy, których trzeba wykupić, czy nie, wasza prawdziwa misja nie ma żadnej pieprzonej szansy na powodzenie - powiedział Kalgakus. - Nigdy nie uda się wam namówić Herulów, żeby zwrócili się przeciwko swoim gockim sprzymierzeńcom. Wezmą złoto od cesarza, nieważne, że jest go niewiele, a potem poderżną nam gardła i zrobią z naszych skór peleryny, pokrowce na łuki albo inne pierdoły, i nikogo z consilium naszego wielkiego cesarza Galiena to nie obejdzie.
- Niekoniecznie - sprzeciwił się Balista. - Feliksowi i Rutilusowi na północy trudniej będzie przekonać Greutungów, aby zaatakowali inne gockie plemiona, a Sabinillus i Zenon też nie będą mieli łatwo na zachodzie ze skłonieniem Karpów, Tajfalów i Gepidów do walki z Gotami.
- No i dobrze - stwierdził Kalgakus. - Możemy się pocieszać tym, że mają równie przesrane jak my. Cała grupa ludzi w cesarskiej niełasce zginie, służąc republice. Oczywiście możliwe, że pieprzący osły Heru-lowie nie będą mieli okazji nas zabić: zanim dotrzemy na ich ziemie, musimy przeżyć pobyt wśród Meotów i Urugundów.
Skarceni mężczyźni na powrót zamilkli. Balista uznał, że Kalgakus może nawet się nie myli, ale nie ma sensu tego przyznawać. Ze wszystkich nieprzyjemnych cesarskich mandatu, jakie Balista otrzymał od Galiena i jego poprzedników, te rozkazy wzbudzały u niego najgorsze przeczucia.
Bryza się nasilała, kładąc grzebienie na grubych, zielonych falach. Niewielka bosporańska liburna parła naprzód; podwójne rzędy wioseł łyskały, wyrzucając w powietrze bryzgi wody. Skierowała się na południowy wschód. Trirema podążyła jej śladem, skręcając w stronę ciemnego, nisko położonego brzegu. Balista spoglądał na ten mało ciekawy widok z głową pełną mrocznych myśli.
Trierarcha, niski, krępy centurion z brodą, przeszedł na rufę.
— Już prawie jesteśmy, domini — odezwał się po łacinie do Balisty i Kastrycjusza, jako posła i jego zastępcy. - Za kilka godzin dotrzemy do Azary. — Uśmiechnął się. — Powodzenia. Podobno miejscowi nazywają to miasto Konopiom „miasto komarów”.
Kiedy okręt wpłynął do jednego z wielu kanałów Małego Rombite-su, uwagę Hippotoosa zwrócił bezruch. Wiatr ucichł. Z obu stron napierały trzciny i turzyca. Czarna, ciężka woda lśniła w świetle opadającego słońca. Skrzypienie i plusk wioseł, szmer owadów oraz świergot ptaków robiły wrażenie słabych i nierealnych w porównaniu z uciążliwą ciszą panującą w delcie.
Trirema płynęła na wiosłach szklistym śladem liburny, aż oba statki zatrzymały się, skierowane rufą do rozpadającego się pomostu, u stóp niskiego, zarośniętego wzniesienia. Czekali na nich uzbrojeni Meotowie. Z drewnianych stanowisk obserwacyjnych, które wystawały z wody po drodze, najwyraźniej można było zauważyć przybycie podróżnych, jak i ławice ryb. Ludzie ci należeli do grupy, którą Meotowie nazywali Tarpejtami: łowili ryby na wybrzeżu, uprawiali ziemię w głębi lądu i podobno zajmowali się zbójectwem. Było ich może stu, brudnych i prosto uzbrojonych, ale groźnych w swej barbarzyńskiej nieracjonalności.
Żołnierze floty na triremie i legioniści z oddziałów pomocniczych eskortujący posłów zamarli z dłońmi na orężu. Rzymskich wojowników było ogółem około czterdziestu.
Słońce zachodziło, ale z dala od otwartego morza było cieplej. Hip-potoos, ogarniając się od owadów, przyglądał się, jak bosporański okręt
wysuwa drabinę, a nauarchos schodzi na ląd. Obdarzony imponującym tytułem dowódca flot Wielkiego Króla Bosporu przez jakiś czas rozmawiał z członkami plemienia. Towarzyszyła temu żywiołowa gestykulacja. Zbrojni na pokładzie rzymskiego statku znudzeni odłożyli broń, oparli się o swoje tarcze i relingi, zaczęli szeptać między sobą. Hippotoos jednak się nie rozluźnił. Nie tylko dzięki szczęściu przeżył wystarczającą na całe życie liczbę aktów przemocy dokonanych jako bandyta, cylicyjski wódz i - w ciągu ostatnich kilku lat - accensus Balisty. Stanowisko sekretarza zazwyczaj nie wiązało się z brutalnością, ale w najbliższym kręgu Balisty była ona prawie normą.
W końcu rozmowy ustały i część barbarzyńców odbiegła między drzewa porastające zbocze. Nauarchos dał ręką znak, aby ludzie na pokładzie triremy zeszli na ląd. Herold, którego władze imperium przydzieliły posłom w Pantikapajonie, zszedł po trapie pierwszy. Znalazłszy się u jego stóp,y>ra^o krzyknął stentorowym głosem, po łacinie:
- Legatus extra ordinem Scythica Marek Klodiusz Balista, vir perfec-tissimus, i jego zastępca, Gajusz Aureliusz Kastrycjusz, vir perfectissi-mus.
Obaj mężczyźni sprawowali wcześniej wysokie urzędy, z racji których przysługiwał im tytuł vir ementissimus. Hippotoos zwrócił uwagę na to, że ich zdegradowano. Herold nie zrobił tego z własnej inicjatywy. Jednak Kastrycjusz pełnił funkcję prefekta jazdy pod rządami dwóch uzurpatorów, z których jednym - na krótko - był sam Balista. Wyprawianie ludzi o najwyższych rangach jako posłów dyplomatycznych do barbarzyńców nie należało do rzymskich zwyczajów, szczególnie jeśli chodziło o misje, z których mogli nie wrócić.
Kiedy Balista zszedł na ląd wraz ze swoją świtą i jedenastoosobową eskortą, przed szereg Tarpejtów wyszedł osobnik nieco mniej przybrudzony niż większość obecnych.
- Perykles, syn Alkibiadesa - przedstawił się, mówiąc po grecku z silnym akcentem. - Idziecie, prowadzę was do pałacu króla.
Hippotoos stłumił uśmiech.
Prowadzeni przez Balistę podążyli za barbarzyńcą o absurdalnie
helleńskim imieniu i patronimiku
wąską ścieżką. Pod bukami panował
mrok. Hippotoosowi przyszło do głowy, że to idealne miejsce na zasadzkę. Ukradkiem poluźnił miecz w pochwie.
Kiedy wyłonili się spomiędzy drzew, nie było jeszcze całkowicie ciemno. Wznoszące się przed nimi wzgórze, porośnięte trawą, wieńczył prosty częstokół przebity bramą z prymitywną z wyglądu wieżą.
- Pałac króla - powiedział Hippotoos.
- Niemal złote Mykeny, potężna forteca - odparł Kastrycjusz.
Uśmiechnęli się obaj, na moment zjednoczeni pogardą dla tego miejsca; nie łączyło ich nic innego, poza skłonnością do brutalnego zachowania.
- Potrafisz zacytować Homera. — Hippotoosowi udało się przybrać zaskoczony ton.
- Mój pobyt w Albanii w zeszłym roku był ciężki. Było... niewielu towarzyszy do rozmowy, nic innego do czytania. Polubiłem poezję epicką - zakończył przekornie Kastrycjusz.
Dwór króla Tarpejtów był drewniany i pokryty strzechą. Wewnątrz panował mrok, płonęły dymiące pochodnie. Czuć było wyraźny zapach stłoczonych ludzi i wędzonych ryb.
Pan i władca siedział na siermiężnej drewnianej imitacji zrobionego z kości słoniowej tronu rzymskiego sędziego pokoju. Cesarski aparat biurokratyczny zapewnił posłom tłumacza z Królestwa Bosporańskie-go. Podobno znał osiem barbarzyńskich języków. Jego wiedza okazała się tutaj niepotrzebna. Król mówił po grecku — w języku dyplomacji na całym Wschodzie - choć prostacko. Wymienili z Balistą coś, co można byłoby uznać za uprzejmości. Po przerwie zbyt krótkiej, aby była dostojna, król poprosił o prezent. Balista, który się tego spodziewał, podał mu miecz, spatha, z inkrustowaną rękojeścią i pięknym pasem. Król przyjrzał się orężu z nieskrywaną zachłannością. Wyglądało na to, że był zadowolony; zawołał, aby rozpoczęto ucztę.
Hippotoosa usadzono w dalszej części sali, z Tarpejtami po obu stronach. len, który siedział po lewej, rozpoczął przydługi wywód na temat łowienia ryb, snuty okropną greką. Na świecie nie ma lepszego
miejsca na połów niż Jezioro Meockie. Dorady, dziesiątki tysięcy sardeli; jak wskazuje sama nazwa rzeki Rombites, są oczywiście turboty; i co najwspanialsze, jesiotry. Ponadto to tutaj tuńczyki składają ikrę na wiosnę. Ich migracja jest interesująca.
Mimo to Hippotoos nie był niezadowolony. Ostatnie osiem miesięcy było ciężkie. We wrześniu poprzedniego roku familia pospiesznie opuściła Kaukaz. Co sił pognali do Fazis nad Morzem Gościnnym i wynajęli statek, aby zabrał ich do Królestwa Bosporańskiego. Ponieważ sezon się już kończył, właściciel zażądał od nich wygórowanej sumy.
Spędzanie zimy w Pantikapajonie nie było przyjemne. Miejscowych atrakcji nie starczyło na długo: miecz, którym dawno temu celtycki żołnierz ze straży przybocznej zgładził Mitrydatesa VI Eupatora, słynny dzban z brązu, który pękł od zimna, zrujnowany pałac królów, rozbrzmiewający echem minionej wspaniałości, spalona świątynia Apol-lina na akropolu, równie podupadłe przybytki Demeter, Dionizosa i Kybele. Próżno byłoby dopatrywać się choćby śladów życia intelektualnego w tym zdegenerowanym przyczółku hellenizmu, polis, którego obywatele ubierali się jak Sarmaci i najczęściej nosili barbarzyńskie imiona.
W środku zimy Hippotoos jeszcze nigdy nie widział tyle śniegu. Ściana chmur nadciągnęła z północnego zachodu, a powietrze wypełniły wielkie, podobne do piór płatki. Opady trwały wiele dni, śnieg osiadał wszędzie, tworząc zaspy dość wysokie, aby przykryć psa lub dziecko. Kiedy przestało padać, zrobiło się zimniej; niebo nabrało koloru czystej, nieziemskiej żółci; dookoła panował przerażający bezruch. Potem zamarzło morze. Na początku tylko przy brzegu, ale wkrótce jak okiem sięgnąć rozpościerała się wielka, biała równina ze stertami bloków tu i tam wypchniętymi ponad powierzchnię naporem lodu. W lutym Hippotoos i Balista pojechali wozem na drugi brzeg cieśniny, do Fanagorii, miasta po azjatyckiej stronie. Ciasno opatuleni patrzyli, jak ludzie wygrzebują ryby uwięzione w lodzie. Używali do tego specjalnego narzędzia podobnego do trójzębu. Niektóre ze schwytanych przez nich jesiotrów były niemal rozmiarów delfinów. Wszystkie zimy w życiu tych ludzi były z pewnością równie ciężkie.
Ocaliło ich to, że zakwaterowano ich w jednym z niewielu domów, w których wciąż działało hypocaustum. Hippotoos był przekonany, że gdyby nie gorące powietrze krążące pod podłogą, zamarzłby na śmierć.
- Po przepłynięciu Bosforu wielkie ławice podążają za słońcem Morzem Gościnnym. W okolicach Trapezuntu są już na tyle duże, że warto je łapać.
Hippotoos wiedział, że ich obecność tam nie jest konieczna. Starożytni znacznie przecenili rozmiary Jeziora Meockiego. Mogli przebyć drogę z Pantikapajonu do ujścia rzeki Tanais w jeden długi dzień, szczególnie przy wietrze z południowego wschodu. Jednak w Panti-kapajonie zarówno król, jak i nauarchos nalegali, niemal błagali, aby zrobili dwie przerwy w podróży: pierwszą tutaj, zTarpejtami, a potem u Psesojów. W dawnych czasach władcy Królestwa Bosporańskiego rządzili tymi meockimi plemionami silną ręką, a ich kontrolę gwarantowała potęga Rzymu. Teraz Reskuporis V, potomek Heraklesa oraz Posejdona poprzez jego syna Eumolposa, miał nadzieję, że rzadki widok samotnej cesarskiej triremy i garstki żołnierzy towarzyszących jednej z bardzo nielicznych małych liburn, które mu zostały, doda choćby cień wiarygodności jego pretensjom do lokalnej władzy.
Fłippotoos słyszał niegdyś w Aleksandrii, jak filozof z Muzejonu rozprawiał o władzy i sile.Twierdził, że to dwa różne pojęcia. Siła trawi samą siebie, robiąc użytek z sił zbrojnych. Władza natomiast jest rezultatem złożonych, może wręcz nienamacalnych kalkulacji dokonywanych przez poddanego w odniesieniu do konsekwencji niestosowania się do poleceń. Dlatego też władza może trwać wiecznie. Siedząc w tej cuchnącej rybami sali, Flippotoos wiedział, że filozof się mylił. Legiony zaznały porażki z rąk barbarzyńców - cesarza Decjusza zgładzili Goci, Waleriana więzili Persowie - lub były uwikłane w niekończące się wojny domowe; władza Rzymu zaczynała słabnąć, a skraj imperium się strzępił.
28
- Ale kiedy mijają Synopę, zdecydowanie bardziej nadają się do łapania i solenia.
Hippotoos lubił rybę jak każdy. Czarna, słona rybia ikra, którą nakładał łyżką na chleb - wydawało mu się, że nie ma ona greckiej nazwy - była jedzeniem dla ubogich, owszem, ale świetnie smakowała. Jednak ta relacja z losów tuńczyka od wodnej kołyski po grób stawała się nie do zniesienia. Rozejrzał się, szukając czegoś, na czym mógłby zawiesić oko.
Uprawianie nauki zwanej fizjonomiką nie tylko zapobiegało nudzie. Udana obserwacja dostarczała wiadomości o prawdziwym charakterze otaczających go ludzi, dawała mu wgląd w ich dusze. W ostatecznym rozrachunku pozwalała mu mieć się na baczności przed przywarami niegodziwców, zanim ich doświadczy. Hippotoos ominął wzrokiem służącego Kalgakusa i ochroniarza Maksymusa; jeden był zbyt brzydki, a drugi zbyt poznaczony bliznami, aby można było się spodziewać jasnych rezultatów. Może któregoś dnia spróbuje zbadać ich twarze. Miejscowi byli zbyt oblepieni brudem. Stłumił dreszcz na widok dwóch eunuchów.
Wybrał Kastrycjusza. Analizował już kiedyś oblicze drobnego dowódcy, ale wtedy jego wnikliwość stępił straszliwy kac. Persowie zwykli omawiać poważną sprawę dwa razy: raz na trzeźwo, raz po pijanemu. Hippotoos zamierzał znów przyjrzeć się duszy Kastrycjusza.
Niski dowódca siedział naprzeciwko niego. Rozmawiał z młodym wojownikiem z plemienia Tarpejtów, który byłby przystojny, gdyby nie był tak obrzydliwie brudny. Gawędzili z ożywieniem. Hippotoos mógł obserwować Kastrycjusza bez lęku, że zostanie na tym przyłapany. Nie obchodziło go już, czyjego elokwentny sąsiad z obsesją na punkcie ryb uzna go za nieuprzejmego.
Hippotoos wbił wzrok w Kastrycjusza, opróżnił umysł z myśli, pozwolił przejąć kontrolę swojemu wykształceniu. Człowiek ten miał zalety: wydatna dolna warga wskazywała, że potrafi być czuły i kocha dobre życie. Jednak zło zdecydowanie przeważało nad dobrem. Jego ostry, niewielki nos z cienkim czubkiem sygnalizował skłonność do
wielkiego gniewu. Poza tym był krótki, kanciasty podbródek, pewny znak zuchwałości, niegodziwości i talentu do zabijania. Kastrycjusz miał nadspodziewanie piękne oczy. To go jednak nie rehabilitowało. Oczy to brama do duszy, a piękne oczy zasłaniające to, co się za nimi kryje, są dowodem zdradliwości. Biorąc pod uwagę wszystkie naukowe dowody, Hippotoos był tak samo jak wcześniej przekonany, że Kastrycjusz to zły człowiek, zły i bardzo niebezpieczny.
Wybuch głośnego, niestosownego śmiechu od szczytu stołu. Król nachylał się w stronę Balisty, rycząc i poklepując go po nodze. Był pijany. Plippotoos uznał, że Balista nie bawi się ani trochę lepiej niż on sam. Twarz rosłego Germanina wyglądała jak nieprzenikniona maska ułożona w wyraz uprzejmego zainteresowania. W ciągu trzech lat, gdy służył Baliście, Plippotoos nie wyciągnął jeszcze na jego temat ostatecznego wniosku, mimo wielokrotnych obserwacji. Trzeba rozważyć wszystkie znaki, a dawały one rozbieżne wyniki. Zhellenizowany barbarzyńca stanowił skomplikowany temat. Miał ciężkie, opadające w zewnętrznych kącikach powieki. Mistrz fizjonomów Polemon twierdził, że to zdradza człowieka zastanawiającego się nad popełnieniem niecnego czynu. Jednak jego ciemnoniebieskie, niemal granatowe oczy lśniły czasami jak promienie słońca. Takie oczy mają ludzie nacechowani współczuciem i ostrożnością, przy czym ta ostatnia może przybierać nawet postać tchórzostwa i strachu.
Król wciąż się śmiał. Hippotoos patrzył, jak Balista wzdycha i spuszcza wzrok na własny talerz. Bez wątpienia miał powody do melancholii. Porwano go z ojczyzny w Germanii, a teraz wypędzono także z Rzymu i Sycylii, oddzielono od żony i synów - którym okazywał niezwykłą czułość. Każdy potrafiłby dostrzec, że ich zadanie to niebezpieczna, skazana na porażkę misja, taka, którą dostają ludzie absolutnie zbędni. No i jeszcze klątwa. Podczas pobytu na Kaukazie poprzedniego roku kochanką Balisty została księżniczka z królewskiego rodu Suanii, kapłanka bogini-suki Hekate. Sprawa nie skończyła się dobrze. Kiedy wyjeżdżali, Pytonissa - współczesna Medea - przywołała z zaświatów najstraszliwszą klątwę i rzuciła ją na Balistę:
Zabijcie jego żonę. Zabijcie jego synów. Zabijcie całą jego rodzinę, wszystkich, których kocha. Nie zabijajciejednak jego. Niech żyje... w biedzie, w bezsilności, samotny i przerażony. Niech wędruje po świecieprzez obce miasta, wśród obcych ludzi, zawsze na wygnaniu, bezdomny i znienawidzony.
Hippotoos uznał, że nie ma nic dziwnego w tym, iż Balista spuszcza wzrok i wzdycha.
Trirema opłyneła cypel Patarue kilka godzin wcześniej. Byli już niedaleko Tanais. Tereny dwóch meockich plemion, które musieli odwiedzić, znajdowały się już za nimi. Przebyli je bez trudności; zajęło to trzy dni. Teraz leżały przed nimi ziemie gockiego plemienia Urugun-dów, a jeszcze dalej niekończące się stepy i Herulowie.
Na morzu zapanowała martwa cisza. Stu siedemdziesięciu wioślarzy zarabiało na swoje stipendium, pchając statek po gęstej, dziwnie nieprzejrzystej wodzie. Potrójne rzędy wioseł podnosiły się i opadały niczym skrzydła ruszającego się z wysiłkiem wodnego ptaka, któremu nie był pisany lot. Wyłaniające się pióra wioseł były obwieszone wodorostami.
Balista wdychał przyjemnie znajome zapachy wojennej galery: nagrzane słońcem drewno, smołę pokładu i kadłuba, owczy tłuszcz i skórę wyściełającą otwory na wiosła, woń stęchłego potu i uryny. Germanin siedział na krześle za sternikiem, przy rufie. Nie miałby nic przeciwko siedzeniu na deskach, ale majestat Rzymu wiązał się z pewną dignitas. Niezaprzeczalna maiestas imperium wymagała też, aby jego wysłannikowi towarzyszyła odpowiednio dostojna świta. Balista rozejrzał się po pokładzie, wyławiając ją wzrokiem. Dostrzegł swojego zastępcę, Kastrycjusza. Była tam też jego familia-. Maksymus, Kalgakus, Hippotoos i Suan Tarchon, który dołączył do nich w zeszłym roku na Kaukazie. Wśród nich znajdował się też młody niewolnik Balisty, Wulfstan, i dwaj niewolnicy należący do Kastrycjusza i Hippotoosa. Poza nimi Balista miał ze sobą eskortę przysłaną z Bizancjum: centuriona Hordeoniusza oraz jego dziesięciu ludzi odkomenderowanych przez namiestnika Mezji Dolnej z pierwszej kohorty Cilicium Millia-ria Equitata Sagittariorum. Do tego trzeba było doliczyć oficjalny sztab: eunuchów-wyzwoleńców Mastabatesa i Amancjusza, tłumacza Biomasosa, herolda Regulusa, dwóch skrybów, dwóch posłańców oraz haruspika Porsennę, który miał odczytywać omeny. Wraz z sześcioma niewolnikami należącymi do różnych członków grupy liczyła ona trzydzieści pięć dusz.
Balista szczególnie nieprzychylnie przyjrzał się grupie urzędników otaczającej eunuchów. Przynajmniej dwaj z tych funkcjonariuszy z pewnością \yyXy frumentarii, cesarskimi agentami mającymi go szpiegować. Chyba że - oczywiście - jeden lub więcej szpiegów kryje się wśród żołnierzy z oddziału pomocniczego. W epoce żelaza i rdzy rzymscy cesarze nie ufali nikomu. Niegdyś, dawno temu, kiedy Balista i Galien byli młodzi, trzymano ich razem na dworze cesarskim jako zakładników gwarantujących lojalność ich ojców. Jeden z nich był ważnym rzymskim namiestnikiem o randze senatora, drugi barbarzyńskim wodzem poza granicami imperium. Balista i Galien zbliżyli się do siebie, nawet zaprzyjaźnili, mimo odmiennego pochodzenia - Galien nigdy nie trzymał się konwenansów. Gdy jednak jego ramiona okryła cesarska purpura, ta zażyłość się skończyła. Zaufanie, które być może to przetrwało, zniknęło, kiedy dwa lata wcześniej okoliczności wymagały, aby samego Balistę na krótko obwołać augustem. Nie zmienił tego fakt, że Balista w ciągu kilku dni zrzekl się tytułu na rzecz Ga-liena i od tamtej pory wysłał mu niezliczone listy ślubujące lojalność. Germanin doskonale wiedział, że ma szczęście, iż wciąż żyje.Tak samo jak jego familia, w tym żona i synowie.
-Wciążjestem zaskoczony ucieczką Polibiusza - odezwał się Balista, bardziej żeby oderwać myśli od przebywającej daleko na Sycylii żony i synów, niż czekając na odpowiedź.
- Nie ma w tym nic zagadkowego - odparł centurion Hordeoniusz. Stanowczo zastukał o pokład laską symbolizującą jego urząd.
Balista niejasno wyczuł, że Wulfstan stoi niedaleko, czekając na rozkazy, ale nie zwrócił za bardzo uwagi na to, że podeszli do niego też centurion, Maksymus, Kalgakus i Hippotoos.
- Nie ma sensu pytać, domine - ciągnął Hordeoniusz. Obcesowy, nazbyt rozkazujący sposób mówienia niemal pozbawił jego głos resztek północnoafrykańskiego akcentu. - Wszyscy niewolnicy są tacy sami: to niesolidne, niegodne zaufania śmiecie. Każdy z tych chłopców do bicia uciekłby, gdyby starczyło mu odwagi. Są gorsi niż żołnierze, trzeba trzymać ich w ryzach strachem. Wszyscy niewolnicy to nasi wrogowie. Tylko dzięki cieniowi krzyża są uczciwi.
Jak na razie Hordeoniusz nie zyskał sobie sympatii Balisty. Centurion był średniego wzrostu, barczysty i mocno zbudowany, a jego twarz świadczyła o niewielkim rozumie, lecz bezgranicznej brutalności. Jego ludzie mieli go za małostkowego, porywczego tyrana. On zapewne uważał się za centuriona w starym stylu: niech go nienawidzą, byle się go bali.
- Pewnie, lubisz uogólniać, centurionie - odezwał się Maksymus. -Zważ, skąd oni się biorą. Niektórzy rodzą się w niewoli, a niektórzy jako biedne, niechciane niemowlęta zostawiane na gnojowiskach, wychowywane przez bezdusznych handlarzy niewolnikami dla zysku. Poza tym są wśród nich też przestępcy skazani na pobyt w kopalniach i im podobni.
- Żadna różnica, każdy z nich to śmieć - warknął Hordeoniusz. -Niewola zostawia ślad, i to nie tylko po batach czy piętnach. Deformuje duszę zniewolonego człowieka.
- Chcesz powiedzieć, że moja dusza jest zdeformowana? - zapytał cicho Maksymus.
Balista przyglądał się Hordeoniuszowi. Widział, jak przychodzą mu do głowy najróżniejsze riposty, jak niemal wymykają się z klatki jego ust.
- Pojmano mnie na wojnie. U moich stóp leżał krąg zabitych, kiedy ktoś uderzył mnie od tyłu.
Balista się uśmiechnął. Maksymus zazwyczaj inaczej opowiadał historię o napadzie na stado bydła w Hibernii. W bardziej komicznych wersjach uciekał, czasem przyłapywano go ze spodniami dookoła kostek, leżącego na żonie wroga.
- Niewola to jedynie rzut kośćmi - zakończył Maksymus.
- Ależ nie, Marku Klodiuszu Maksymusie - sprzeciwił się Hip-potoos. Grek zaczął snuć filozoficzny wywód. - To, co świat nazywa niewolą i wolnością, nie ma z nimi nic wspólnego, to jedynie prawna fikcja. Prawdziwa wolność, jak i prawdziwa niewola, płyną z duszy. Duszy prawego człowieka nigdy nie można zniewolić. Cynik Dioge-nes nawet w kajdanach był wolny. Wielki król Persji, zasiadający na tronie w pałacu Sasana, nie jest wolny, jeśli pozostaje niewolnikiem swoich nieracjonalnych namiętności: żądzy, chciwości, gniewu.
Hordeoniusz znów się nie odezwał. Familia Balisty i centurion z północnej Afryki nie przepadali za sobą.
- A zatem, mój drogi - ciągnął Hippotoos - Marek Klodiusz Balista, owszem, dał ci zwój papirusu, dał ci swój praenomen i nomen, a wraz z nimi rzymskie obywatelstwo, ale obawiam się, że wciąż jesteś niewolnikiem: niewolnikiem swoich cielesnych żądz, niekończących się amfor wina i tanich kobiet.
Maksymus się roześmiał.
-A ty? Nie jesteś niewolnikiem ładnych chłopców? Słyszałem, jak wyłeś w łaźni na widok ładnego tyłka. Przez swoją śliczną buzię nasz Kalgakus w ogóle nie śpi, od kiedy dołączyłeś do familii. Wciąż obawia się napaści. Mówiłem ci, jak u szczytu swojej urody, w młodości, wywołał zamieszki w Atenach? Ci Ateńczycy to zagorzali pederaści.
Stary Kaledończyk odezwał się, jakby to, że wymieniono jego imię, pobudziło go do działania:
- Niewolnik Polibiusz uciekł z Pantikapajonu, bo znudziło mu się czekać na wolność. - Kalgakus splunął za burtę, po czym równic głośno, ale takim tonem, jakby mruczał pod nosem, dodał: - Tobie sakramencko długo zajęło uwolnienie mnie i tego pyskatego drania.
- Mamy towarzystwo - rozległ się głos trierarchy.
___________35
Przed nimi pojawiło się sześć statków o charakterystycznej, północnej sylwetce z dziobami na obu końcach. Niespiesznie zbliżały się w stronę triremy. Goci.
Kalgakus widział sporo świata, choć nie z wyboru. Był z Balistą w Rzymie, w Arelate, Nemausus i innych pięknych miastach Galii Narbońskiej, bawił w Azji, w Efezie i Milecie, mieszkał w Antiochii, metropolii Wschodu. W porównaniu z tym wszystkim Tanais, najbardziej wysunięte na północny wschód greckie polis, było dziurą. Wzrok Kalgakusa nie był już tak dobry jak kiedyś. Pozostali dostrzegli nisko położone miasto, zanim z rozległej, bagnistej delty rzeki, od której wzięło nazwę, wpłynęło w jego pole widzenia.
Najpierw trirema minęła opuszczoną dawno temu dzielnicę. Z ruin domów wyrastały drzewa. Niegdysiejsze drogi blokowały sterty śmieci zarośnięte kępami trawy. Dawało to taki efekt, jakby młodociany bóg nakreślił plan łańcucha górskiego, ale potem zajął się czymś innym.
Keja była ze świeżego, niezaimpregnowanego drewna, tak samo jak rozpadające się budynki. Czuć było zapach niedawno przepiłowanych bali, błota i ryb, z nutą spalenizny. Co dziwne, port oddzielała od samego miasta wielka sterta popiołu i gruzu. Oczami załzawionymi od wiosennego słońca Kalgakus bacznie przyglądał się temu podłemu miejscu. W jego murach mogło się tłoczyć nie więcej niż kilka tysięcy mieszkańców. Kompletna dziura.
Kiedy podeszli bliżej, dostrzegł, że kamienne mury są popękane, tu i tam się przechylają, a gdzieniegdzie w ogóle były zniszczone. Gruzy do połowy wypełniały obronny rów. Przy osmalonej bramie stali znudzeni wartownicy z plemienia Urugundów. Gestem pozwolili im wejść.
Wewnątrz było gorzej. Ulicę prowadzącą do agory uprzątnięto, ale odchodzące od niej uliczki były zawalone szczątkami zrujnowanych domów. Ze śmiecia wystawały czarne od ognia dźwigary, kpina z ulotnych ludzkich wysiłków. Tysiące maleńkich odłamków amfor chrzęściły pod stopami jak śnieg. Miasto było opuszczone. Splądrowano je doszczętnie i niedawno, najwyżej kilka lat wcześniej.
36
Agorę wyszorowano do czysta. Kupcy wrócili i rozstawili całkiem sporo straganów. Krzykiem zachwalali swoje towary: oliwę i wino z południa, skóry i niewolników, miód i złoto z północy. Siedzibę rady wyremontowano. Co dziwne, zamiast dachówek kryła ją strzecha z trzcin. Goccy strażnicy przy wejściu kazali im czekać przed buleuterionem. Zaczekali. Grupa niewolników - Greków lub Rzymian - odnawiała znajdujący się tuż obok gimnazjon. Ich pracę nadzorował architekt, którego z kolei obserwował Got.
Balista stanął na rozstawionych stopach, opierając się o rękojeść długiego miecza z pochyloną głową. Maksymus i Suan Tarchon za jego plecami nieświadomie przybrali tę samą pozę. W otoczeniu ruin wyglądali jak mnisi z jakiejś dziwnej, ponurej sekty wojowników.
Przyglądając się Baliście, Kalgakus poczuł całkiem znajome ukłucie zazdrości. Balista od urodzenia zaznał miłości. Od matki, oczywiście, ale i jego ojciec był pełen dumy oraz czułości. Isangrim, wódz Anglów, miał z innymi kobietami też starsze dzieci. Germanie o jego pozycji często żenili się wielokrotnie, czasem z dwiema kobietami naraz, ze względów politycznych, nie z żądzy czy miłości. Miał niedobre stosunki z niektórymi swoimi dziećmi, a szczególnie z najstarszym synem, Morcarem. Balista - którego wtedy nazywano Dernhelmem - poważne, ale kochające złotowłose dziecko, był kolejną szansą, okazją, aby wszystko naprawić.
Kalgakus nie znał swoich rodziców. Był zbyt młody, kiedy przybyli handlarze niewolnikami z plemienia Anglów. Na wpół zapomniana kobieca twarz i dziwne drgnienia w pamięci towarzyszące zapachowi torfowego ogniska: to wszystko, co zostało mu z dzieciństwa.
Kaledończyk przywołał tę zazdrość do porządku jak nieposłusznego psa. Towarzyszył Baliście, od kiedy ten był prawie niemowlęciem. Chłopak też swoje wycierpiał. Nic z tego nie było jego winą. Zawsze robił, co mógł, próbował postąpić właściwie - wobec całego świata, wobec Kalgakusa. Ich relacja nie mogłaby być bliższa. Od czasu do czasu rozmawiali szczerze. Zazwyczaj narzekanie z jednej strony i żarty z drugiej zarówno maskowały, jak i wyrażały ich silne przywiązanie.
Kalgakus kochał tego mężczyznę, którego już zawsze będzie uważał za chłopca, i wiedział, że z wzajemnością.
Żałował, że rzucił na statku tę niewdzięczną uwagę o wolności. Myślał wtedy o Żydówce Rebece, niewolnicy żony Balisty, przebywającej na Sycylii. Kalgakus się do niej zbliżył. Chciał dla niej wolności; dla niej i Szymona, żydowskiego chłopca, którym się opiekowała — po to właśnie została kupiona. Jeśli wrócą ze stepu, poprosi Balistę, aby ją uwolnił, może ją poślubi. Balista się zgodzi, będzie miał wyrzuty sumienia, że sam tego nie zaproponował. Kalgakus, choć stary, pomyślał, że dobrze byłoby mieć własnego syna. Zaklął pod nosem. Jeśli dopisze im szczęście, dziecko odziedziczy wygląd po niej.
Jeśli wrócą ze stepu, od Herulów... Na Baliście ciążyła klątwa. Niech wędruje po świecie... wśród obcych ludzi, zawsze na wygnaniu, bezdomny i znienawidzony. Chodziło nie tylko o Balistę. Zabijcie jego synów... wszystkich, których kocha. Suanka Pytonissa była niezłą dupą. Nie można tak naprawdę winić Balisty za to, że się z nią pieprzył. Ale co to za wybór: kapłanka Plekate. Kalgakus nie miał wątpliwości, że mroczna bogini zaświatów usłucha swojej kapłanki. Nie było wiadomo, jak to się stanie, ale był pewien, że klątwa w ten czy inny sposób się ziści.
Pobyt na Kaukazie w poprzednim roku nie był dobry, i to nie tylko z powodu klątwy. Kalgakus przetrwał wielotygodniowe oblężenie zastępu nomadycznych Alanów w maleńkiej kamiennej wieży o średnicy ledwie kilku kroków. Kilku innych towarzyszyło mu w tym okropnym zamknięciu. Większość je wytrzymała, między innymi eunuch Ma-stabates i młody niewolnik Wulfstan. Jednak na Hippotoosa nie zadziałało to dobrze. Pod koniec zainteresowanie bzdurami, które grecki O accensus nazywał „fizjonomiką”, przeobraziło się w obsesję. Nieustanne bredzenie o oczach będących oknami duszy, przyglądanie się twarzom ludzi, niepokojące obserwacje w najdziwniejszych momentach. Kalgakus prawie od tego oszalał. Po ledwie kilku dniach miał wielką ochotę zabić Hippotoosa.
Pobyt w górach zmienił nic tylko sekretarza. Mały Kastrycjusz pojechał do Albanii. Bogowie tylko wiedzieli, co się tam stało, ale wrócił zmieniony. Zawsze było w nim coś tajemniczego i niebezpiecznego. W młodości za popełnienie jakiejś nieujawnionej zbrodni trafił do kopalń. Wbrew wszystkiemu przetrwał, jakimś sposobem w obliczu prawa wstąpił do legionów i od tamtej pory zdobył status ekwity oraz rangę wysoko postawionego dowódcy. Zawsze żartował, że demony śmierci się go boją, że opiekuje się nim dobry demon. Ale teraz powtarzał to tak często i z taką powagą, że robiło się to niepokojące, zahaczało o obłęd.
Przed budynek wyszedł wysoki Got, wyższy nawet od Balisty. Miał długie włosy, a jego umięśnione ramiona zdobiły pięknie wykute złote bransolety.
-Jestem Peregrim, syn Ursjona - przemówił językiem z Germanii. -Jeśli zechcecie, król Urugundów porozmawia teraz z wami.
W buleuterionie było mroczno. Kiedy oczy Kalgakusa przyzwyczaiły się do ciemności, zobaczył, że pomieszczenie jest mniej więcej kwadratowe, a wzdłuż trzech ścian wiodą niknące w półmroku kamienne ławy. Przypominało mu to budynek rady w Priene. Tu jednak nie przebywała ledwie garstka Greków w tunikach. Na ławach tłoczyli się uzbrojeni goccy wojownicy.
W połowie wysokości przeciwległej ściany w ławach była przerwa. Znajdował się tam wielki tron z ciemnego drewna z dwoma krukami wyrzeźbionymi na oparciu. Na nim siedział Hisarna, syn Aoryka, król Urugundów. Był mocno zbudowanym, barczystym mężczyzną w średnim wieku. Na jego kolanach leżał obnażony miecz, słynny oręż jego ojca, zwany Żelazem. Imię króla, Hisarna, oznaczało „Żelazny”. Z tym zrodzonym z Wodana przywódcą trzeba się było liczyć, tak jak przedtem z jego ojcem. Trzydzieści lat wcześniej Urugundowie byli jedynie grupą kilkunastu mężczyzn, którzy przywędrowali z północy, po czym zostali zbójcami i najemnikami na wybrzeżu Jeziora Meockiego oraz na brzegach Tanais. Pod wodzą Aoryka, a potem Hisarny walczyli, knuli, negocjowali i mordowali, dopóki nie stali się jednym z głównych plemion w luźnej konfederacji Gotów.
- Dernhelmie, synu Angla Isangrima, co cię tutaj sprowadza? - Pli-sarna mówił językiem z północy. Jego głos był zaskakująco łagodny, melodyjny.
— Jestem tu jako Marek Klodiusz Balista — odparł Balista po grecku. — Przysyła mnie autokrator Publiusz Licyniusz Egnacjusz Galien Sebastos. Mój kyrios rozkazał mi wykupić więźniów od Urugundów i Herulów.
Hisarna się uśmiechnął i odpowiedział, wciąż po germańsku:
- Niewdzięczne zadanie w obu wypadkach. Urugundowie nie mają żadnych więźniów z imperium. Kiedy mój siostrzeniec Peregrim wrócił w zeszłym roku znad Morza Egejskiego, za granicami Bizancjum zezwolił urzędnikowi zwanemu przez Rzymian prokuratorem Helles-pontu na wykupienie wszystkich, których wcześniej pojmał. Grecy i Rzymianie, którzy mieszkali w Tanais, są teraz moimi poddanymi według prawa podboju.
Balista się nie odezwał.
- A jeśli chodzi o Flerulów, życzę ci powodzenia podczas prób negocjacji z Naulobatesem i jego wojownikami o długich głowach.
Z szeregów Gotów dał się słyszeć głęboki pomruk rozbawienia.
Balista zmienił mowę na germańską i powiedział uprzejmie:
- A zatem chcę prosić cię o pozwolenie na przekroczenie twoich ziem i spróbować szczęścia z Herulami.
- Będzie tak, jak zechcesz - odparł Hisarna. - Chyba masz szczęście, że jesteś gościem na moim dworze. Są tu znani ci ludzie.
Wstali goccy wojownicy po prawej ręce Hisarny. Kalgakus dostrzegł, że Balista i Maksymus sztywnieją. Sam nie poznał mężczyzn w słabym świetle.
- Wideryk, syn Fritigerna z plemienia Boranów, także jest moim gościem. - Hisarna nie spuszczał wzroku z Balisty. - Na moim dworze nie dojdzie do żadnego konfliktu.
Kalgakus zorientował się, że ściska rękojeść miecza. Kilka lat wcześniej Balista wymordował całą załogę statku Boranów. Nie chcieli się poddać, więc ich pozabijał - najpierw zaatakował ich z oddali artylerią, a potem, kiedy nie mogli się już bronić, użył tarana triremy, aby ich dobić.
- Wideryk i jego ludzie jutro wyjeżdżają - powiedział Hisarna. -Dernhelmie, ty i twoi ludzie zatrzymacie się w jednym z moich zamków przy porcie, aż łodzie będą gotowe zabrać was w górę rzeki Ta-nais.
Boran Wideryk odezwał się głosem pełnym napięcia i gniewu:
-Jestem gościem na dworze Hisarny i nie sprzeciwię się mojemu gospodarzowi. To nie stanie się tutaj, ale jeszcze policzę się z niewolnikiem, którego Rzymianie nazywają Balistą. Niech najwyżsi bogowie, wojowniczy Tiwas i burzogrzmiący Fairguneis, sprawią, żeby skalks Balista trafił pod mój miecz.
Balista odparł niemal ze smutkiem:
- Dokądkolwiek pójdziesz, odnajdą cię starzy wrogowie.
Nie pozostawało im nic innego, jak tylko czekać. Balista nie miał nic przeciwko temu. Dobrze znał to doświadczenie. Na przestrzeni lat się do niego przyzwyczaił. Zazwyczaj czekał, aż wydarzy się coś złego: żeby centurion zabrał go jako zakładnika do imperium, żeby wpuszczono go do namiotu cesarza Maksymina Traka, żeby zaciągnięto go przed oblicze zbrodniczego wodza na Hibernii, który spiskował, aby przejąć tron.
Za młodu nie znosił czekania. Często modlił się do bogów, żeby je zakończyli lub - przeciwnie - żeby w nieskończoność odraczali nadciągające wydarzenie. W tamtych czasach żywił jeszcze wiarę, że życie ma cel, a jego przebieg może zależeć od jego własnej woli. Postrzegał je jako trajektorię strzały. Jeśli nie był łucznikiem lub samą strzałą, to przynajmniej bryzą, która mogła zmienić trasę pocisku i wpłynąć na to, gdzie on spadnie. Czterdzieści jeden zim w Midgardzie wyprowadziło go z tego szczeniackiego błędu. Jego życie toczyło się meandrami. Jechał tam, gdzie go wysyłano. Postaci w greckich tragediach były pionkami bogów, on sam zaś był zdany na kaprysy jeszcze bardziej immanentnych bóstw zasiadających na tronach cezarów. Przeciwstawienie się temu nie miało sensu. Najlepiej było się z tymi pogodzić i czekać.
Zdarzały się po temu gorsze miejsca. W nowo zbudowanej, wciąż czystej siedzibie mogło się pomieścić trzydziestu trzech mężczyzn i dwóch eunuchów. Przypominała mu dwór jego ojca w Germanii. Prywatności było niewiele, ale Balista wiedział, że jego tęsknota za nią jest nietypowa. Budynek wychodził na port; trirema i gockie statki już zniknęły. Balista przyglądał się, jak jednostki handlowe o małym zanurzeniu przypływają i odpływają, nasłuchiwał krzyku mew. Wcześnie rano pierwszego dnia usiadł i patrzył na mgłę wznoszącą się kłębami znad szerokiej, mulistej rzeki. Drzewa na drugim brzegu wyrastały prosto z wody. Kryły się tam kaczki i pardwy.
Później tego samego dnia pojawił się gocki kapłan. Gudja był obwieszony bransoletami, a w długie warkocze miał wplecione amulety, kości i inne nierozpoznawalne przedmioty. Za nim szła wyjątkowo okropna starucha, zgarbiona i strasznie umorusana. Mężczyzna przedstawił się jako Wultwulf; poza tym nie mówił zbyt wiele. Dostarczył im trochę żywego inwentarza - kilka kurcząt, dwie świnie i cztery owce - a także pszenicę i żyto.
Pod koniec drugiego dnia każdy wpadł we własną rutynę zależnie od upodobań. Oficjalna świta i herold trzymali się na uboczu, a tłumacz z dala nawet od nich. Centurion musztrował swoich ludzi, chodząc gniewnie wzdłuż kei. Maksymus i Kastrycjusz zniknęli - osobno - w zamieszkanej części miasta, zapewne szukając napitku i kobiet. Hippotoos zrobił to samo, choć Balista przypuszczał, że kierują nim inne pragnienia. Dwaj eunuchowie zaszyli się razem w głębi budynku. Kalgakus siedział nad rzeką i gapił się na wodę; Tarchon towarzyszył mu w niekrępującym milczeniu. Od kiedy Kalgakus i Balista uratowali go przed utonięciem w rzece Alontas rok wcześniej, Suan nie lubił się od nich oddalać. Kiedy pił - co zdarzało mu się dość często - zwykł składać fatalną greką mrożące krew w żyłach przysięgi o swojej gotowości, a nawet chęci spłacenia tego długu własnym życiem w ich obronie. Według Balisty było wielce prawdopodobne, że tak się zdarzy, i to zapewne wkrótce, gdzieś na stepie.
Balista jadł, spał i czytał. W Pantikapajonie było na sprzedaż niewiele książek, niewiele jakichkolwiek towarów luksusowych, choć eunuch Amancjusz wydał część swoich - zapewne nieuczciwie zdobytych - pieniędzy na złoconą broszę wysadzaną szafirami i granatami. Spośród dostępnych książek Kastrycjusz wykupił całą poezję epicką. Balista nie żałował. Lubił Homera, a rok wcześniej, podczas podróży po Morzu Gościnnym, z dużą przyjemnością przysłuchiwał się, jak podstarzałemu senatorowi Feliksowi czytano Apolloniosa z Rodos, ale ogólnie rzecz biorąc nie przepadał za nowszymi eposami. Sam tanio kupił całość Dziejów Salustiusza i Roczniki Tacyta. Zimą przeczytał wiele zwojów pierwszego z dzieł. Teraz zajął się lekturą opisu rządów Kaliguli autorstwa Tacyta. Pełen wnikliwości, praktyczny pesymizm obu pisarzy przypadł mu do gustu. Ludzka natura jest w większości chwiejna, polityka przeżarta korupcją, a wolność nieosiągalna; libertas nie jest tak naprawdę niczym więcej jak tylko słowem.
Piątego ranka Balista miał już dość czekania. Przywołał Kalgakusa i Tarchona i wybrał się na spotkanie z Hisarną. Nocą padało; strużki mętnej wody spływały ze sterty popiołu przed murami. Parowała lekko w słońcu. Wartownicy z plemienia Urugundów, którzy stali przy bramie, nie byli na ich widok ani zaskoczeni, ani zainteresowani, jeden z nich jednak niespiesznym krokiem ruszył przed nimi do miasta.
Na agorze było spokojniej niż za pierwszym razem. Niewolnicy wciąż pracowali nad gimnazjonem, ale ospale, niechętnie. Przed siedzibą rady nikogo nie było.
Balista pchnął zamknięte drzwi i wszedł do środka. Wielkie pomieszczenie było puste, niezajęte ławki sięgały robiących ponure wrażenie krokwi. Tron Żelaznego zniknął. W świetle padającym od drzwi dryfowały powoli drobinki kurzu.
Germanin usiadł w zamyśleniu. Kalgakus zajął miejsce obok niego. Tarchon, którego ta pustka najwyraźniej niepokoiła, krążył po sali, mierząc cienie groźnym wzrokiem, jakby spodziewał się zagrożenia.
- Byli tu Boranowie. Teraz i oni, i Urugundowie zniknęli - powiedział Balista.
- Ano, może to coś znaczy, a może nie - odparł Kalgakus.
- Złe uczucie, kyrie - oświadczył ponuro Tarchon. - Dużo złej woli.
Do wnętrza buleuterionu z dramatyczną nagłością padł długi cień. W wejściu stanął w aureoli światła gudja. Słońce lśniło w przedmiotach wplecionych w jego włosy. Za nim widać było starą kobietę.
- Hisarna, syn Aoryka, wyjechał - powiedział kapłan.
- Dokąd? - zapytał Balista.
- Do innego miejsca. Łodzie wkrótce po was przybędą.
- Kiedy?
- Wkrótce. Powinniście wrócić do pałacu.
- Dlaczego?
-Tak jest bezpieczniej. Wielu ludzi cię nienawidzi. Niektórzy bogowie cię nienawidzą. Czy jesteś Dernhelmem, czy Balistą, niejeden ucieszyłby się z twojej śmierci.
Nie było sensu zaprzeczać.
Znajdował się na ulicy skwarnego miasta na Wschodzie. Zewsząd otaczał go pył. Ludzie biegli, krzyczeli. Towarzyszył mu Maksymus, który wyglądał niedorzecznie młodo.
Ludzie wybiegali z okropnej, ciemnej paszczy tunelu. Rzymscy żołnierze. Uciekali. Gdzie Kalgakus? Stary drań był niedaleko - dzięki bogom za to. Żołnierze w biegu potrącali go, ogarnięci paniką, jeśli Balista nie wyda rozkazu, Persowie zajmą miasto. Ale Mamurra wciąż tam był.
Maksymus coś krzyczał. Jeden z żołnierzy wpadł na Balistę. Nie było wyboru. Wydał rozkaz. Maksymus krzyczał: Nie, nie, nie możesz go tam zostawić! Do przodu ruszyli ludzie z siekierami, rozległy się uderzenia, kiedy zabrali się do pracy. Kalgakus mówił, że trzeba to zrobić— wszystkich zabiją.
Ze sklepienia tunelu opadała ziemia. Kilka głośnych trzasków. Stemple puściły. Tunel się zapadl. Wydostała się z niego chmura pyłu.
Mamurra wciąż tam był.
Balista oprzytomniał, wstrząsany dreszczem. Sen odpłynął jak dym, zostawiając dojmujące przerażenie. Z walącym sercem spróbował się zmusić do podniesienia powiek, bojąc się tego, co ujrzy. Spojrzał w stronę rozcięcia w kotarze szeroko otwartymi już oczami. Nic. Nic zobaczył wysokiej, zakapturzonej postaci ani szarych, pełnych nienawiści oczu. Rozejrzał się dokładnie po niewielkiej przestrzeni wydzielonej zasłonami. Nie było tam lampy, ale z głównej części sali padało dość światła, żeby dostrzec, iż jest tam pusto. Ani śladu po Maksyminie Traku.
Balista zdążył przeżyć ledwie szesnaście zim, kiedy zabił cesarza podczas oblężenia Akwilei. Maksymin Trak był tyranem, bezlitosnym tyranem, ale chłopak złożył mu wojskową przysięgę. Złamał to sa-cramentum. Pozostali buntownicy ścięli głowę zwłokom cesarza. Od tamtej pory demon tego straszliwego człowieka nawiedzał Balistę. Pojawiał się nieczęsto, ale zawsze budził panikę. Zona Germanina twierdziła, że to tylko złe sny spowodowane wycieńczeniem lub napięciem. Julii łatwo było mówić: wyznawała epikureizm. Balista nie, ale pragnął, żeby miała rację.
Nagle - jakby pękła tama - sen mu się przypomniał, dziwnie wyraźny. Biedny, biedny Mamurra. Balista zostawił przyjaciela na samotną śmierć w ciemnościach.
Łodzie nie pojawiły się następnego ranka. Familia i reszta zjedli wspólnie południowy posiłek w pałacu.
- Dlaczego Hisarna nazwał Herulów długogłowymi? — zapytał Balista.
- Deformacja czaszki - 'wyjaśnił Hippotoos. - To ich Hipokra-tes nazywał makrophali. Zanim miękkie czaszki niemowląt zdążą się właściwie ukształtować, ciasno je bandażują. Głowy robią się długie, spiczaste, bardzo zniekształcone. W ciągu pokolenia lub dwóch natura zaczyna współdziałać ze zwyczajem. Jeśli łysi rodzice często mają łyse dzieci, szaroocy rodzice dzieci o szarych oczach, zezowaci rodzice dzieci z zezem, dlaczego rodzice o długich głowach nie mieliby mieć takich właśnie dzieci?
-To wspaniały pomysł - stwierdził Maksymus. - Jeśli ci nomadowie robią kielichy z czaszek swoich wrogów, im większa czaszka, tym więcej napitku w kielichu.
- Nie powinieneś żartować. - Eunuch Mastabates odezwał się publicznie po raz pierwszy, od kiedy przybyli do Tanais. - Są niepodobni do innych. Składają więźniów w ofierze swojemu bogu wojny. Pierwszemu pojmanemu z każdej setki wylewają wino na głowę, podcinają mu gardło, łapią krew do dzbana i trochę wylewają na swoje miecze, a resztę wypijają. Innym jeńcom odcinają prawe ramiona i głowy. Obdzierają ramiona ze skóry, po czym robią z niej pokrowce na kołczany. Na głowach robią okrągłe nacięcie na wysokości uszu, ściągają skalpy, czyszczą je krowim żebrem i zszywają z nich płaszcze. Czaszki wykładają złotem od wewnątrz i skórą od zewnątrz. Kiedy chcą zrobić wrażenie na ważnych gościach, wyciągają te makabryczne kielichy i opowiadają ich historię. Według nich to odwaga. Step to straszliwe miejsce, zamieszkane przez przerażające ludy.
Hippotoos się zaśmiał.
- Powinno ci tu być dobrze, eunuchu. Hipokrates pisał, że z powodu ich wilgotnej, kobiecej konstytucji oraz miękkich i zimnych brzuchów koczowniczym mężczyznom brak erotycznej żądzy. Bezustanna jazda konna ich wyczerpuje, są więc słabi w akcie miłości. Zamożni nomadowie są najgorsi. Przy pierwszej okazji czy dwóch, kiedy idą do swoich kobiet i się im nie udaje, nie rozpaczają. Ale jeśli w ogóle nie potrafią stanąć na wysokości zadania, zrzekają się męskości, przejmują zajęcia kobiet, zaczynają mówić jak one. Jest na nich specjalna nazwa: są anarieis. Będziesz do nich pasował.
Balista podniósł wzrok, ogryzając owczą kość.
- Zabijają tylko jednego na stu? Na Północy, kiedy Anglowie i Sasi udają się na morskie wyprawy, poświęcamy falom jednego na dziesięciu pojmanych.
- Nie, kyrie - odparł Mastabates. - Piją krew jednego na stu, ale zabijają i ścinają wszystkich.
-To odbiera sens najazdom. - Kastrycjusz drapieżnie wyszczerzył zęby.
-Ten dziwnygudja znowu przyszedł - ogłosił Kalgakus.
Wysoki kapłan wszedł do środka z brzękiem ozdób i kości; stara wiedźma jak zawsze dreptała pospiesznie za nim.
- Łodzie będą tu jutro. Mój król Hisarna życzy sobie, abym towarzyszył wam podczas podróży w górę rzeki.
Wszyscy wiedzą, że jeśli człowiek, który dokonał nieuzasadnionego morderstwa, a potem się nie oczyścił, wejdzie do świętego przybytku, zstąpi na niego obłęd lub zaraza. Bogów nie można oszukać. A mimo to człowiek stojący w świątyni Hekate sądził, że powinien być bezpieczny.
Niewielki przybytek znajdował się na północy Tanais. Co prawda posprzątano port, wiodącą od niego drogę, agorę i kilka ulic prowadzących do niewielu zasiedlonych na nowo okolic, ale większość miasta - w tym północna dzielnica — wciąż była opuszczona. Zjednoczeni wojownicy Urugundów i Herulów dziesięć lat wcześniej dokonali straszliwego, doszczętnego spustoszenia. Domy śmiertelników ograbiono i spalono, a ich mieszkańcy trafili do niewoli. Domy bogów po części ocalały. Choć ich zawartość - posągi i ofiary, zarówno cenne, jak i bezwartościowe - rozkradziono lub zniszczono, same budowle nie ucierpiały od ognia.
Mężczyzna rozejrzał się po usłanym pyłem, pustym wnętrzu świątyni. Zalegały tam wprost Styksowe ciemności. Światło padało jedynie z małego, niezasłoniętego okiennicami okna wysoko na tylnej ścianie i zza lekko uchylonych drzwi. Na wysokości dwóch trzecich pomieszczenia stały dwie kolumny. Za nimi nie było już nic do zobaczenia poza żałosnymi resztkami potłuczonych figurek z terakoty. Nie miały one żadnej wartości dla nikogo poza wiernymi, których pobożności i zaufania tak okrutnie nadużyto.
Zgrzyt zardzewiałych zawiasów i do środka wśliznęła się kolejna postać.
Przyszedł.
- Zdobyłeś ją?
Nowo przybyły wzdrygnął się na dźwięk pytania, próbując wzrokiem odszukać mówiącego w ciemnościach.
- Na tyłach.
Odnalazłszy źródło głosu, przybysz podszedł bliżej. W takich chwilach jego twarz miała ufny wyraz, cechujący się wyłącznie dziecinną zachłannością. Uśmiechnął się uspokajająco i pospiesznie odpakował zawiniątko, które przyniósł. Czego innego można się było spodziewać po prawdziwym niewolniku? Z natury niegodni zaufania, byli z definicji kompletnymi śmieciami.
Niebieskie i ciemnoczerwone kamienie odbiły słabe światło, a nawet jakby je wzmocniły. Niewolnik wyciągnął dłoń z niewielkim, ciężkim przedmiotem. Mężczyzna wziął go, udał, że mu się przygląda.
- Powiedziałeś... - Głos niewolnika ucichł.
-Tak.
Wsunąwszy wysadzany klejnotami drobiazg za pas, mężczyzna podał mu ciężką sakwę, która pobrzękiwała głośno, kusząco. Niewolnik poluzował sznurek, wysypał zawartość na dłoń. Zupełnie niestosownie, jak to ludzie jego pokroju, zaczął bez skrępowania liczyć monety, poruszając przy tym wargami.
Zabójca odwrócił się i dobył miecza. Ostrze wysunęło się z pochwy ze szmerem, ale niewolnik niczego nie zauważył, pochłonięty ambicjami materialnej natury. Kiedy stal zaświszczała w nieruchomym powietrzu, zaskoczony niewolnik podniósł wzrok. Zdążył otworzyć usta do krzyku. Klinga wbiła się głęboko w jego lewe udo. Wtedy krzyknął i upadł jak przewrócony posąg. Odbił się od jednej z kolumn i zaczął brnąć w stronę drzwi, powłócząc ranną nogą; krew chlustała na zakurzoną podłogę.
Dwa szybkie kroki i zabójca wymierzył cios mieczem w prawą nogę niewolnika. Nieszczęśnik padł na ziemię i na czworakach, krwawiąc jak Świnia składana w ofierze, czołgał się przed siebie. Napastnik dotrzymywał mu kroku: stąpał ostrożnie, uważając, żeby nie ubrudzić butów krwawą mazią. Niewolnik błagał, prosił, obiecywał absolutnie wszystko, rzeczy, których nie powinno się obiecywać. Ogar Bogów patrzył na niego obojętnie, radując się tym, jakie to wszystko jest właściwe. I tym razem nie popełnił błędu.
W obliczu dostatecznie licznych dowodów świadczących o moralnej nienaganności jego czynu, Bicz na Zło zadał mieczem serię krótkich, śmiertelnych ciosów w tył głowy ofiary. Zostawił ciało i wyszedł na zewnątrz. Zgodnie z jego oczekiwaniami dookoła panowała cisza. Wróciwszy do przybytku, wyciągnął ze skórzanej torby, którą wcześniej schował za jedną z kolumn, spory kawałek sznurka oraz ulubione narzędzia. Teraz czekały go trudne zadania. Zastanawiał się chwilę, czy są konieczne. Sprawiedliwie zabici nie zostawiają po sobie zjawy, która by kogoś nawiedzała: ich demon się nie mści. Ale jednego razu zabójca popełnił błąd i wiedział, jakie są tego upiorne konsekwencje. Lepiej się zabezpieczyć.
Ruszył mało znaną, nieuczęszczaną dróżką nad brzeg rzeki. Zapadał zmierzch. Kaczki zrywały się do lotu. Mężczyzna wyciągnął złoconą ozdobę i spojrzał na matowe w półmroku szafiry i granaty. Przemknęła mu przez głowę myśl o marności, po czym wrzucił niepotrzebny przedmiot do ciemnej wody.
Haruspik Porsenna podsunął Baliście pod nos dymiącą wątrobę.
- Bogowie nie są przychylnie nastawieni. Sam możesz zobaczyć, organy nie wyglądają obiecująco. Wszystkie są zniekształcone, a wątroba najbardziej.
