Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
[PK]
Imperium Rzymskie roku pańskiego 262 wrze, trwają walki o tron. Co więcej Ephesus, azjatycka metropolia, leży w gruzach, roztrzaskana przez potężne trzęsienie ziemi. Jej obywatele żyją w ciągłym strachu podczas gdy kolejne tłumy zalewają ulice, żądając krwi. Jednak jeszcze większe zagrożenie nadciąga od północy. Barbarzyńskie plemiona Gotów płyną w stronę Ephesus, zdecydowane doszczętnie złupić miasto. Tylko Ballista, wojownik Rzymu, zna barbarzyńskie zwyczaje i właśnie dlatego tylko on może ich pokonać. Ale bestialski apetyt na przemoc Gotów nie ma granic i już wkrótce Ballista utknie w krwawej walce z przeciwnikiem, który poprzysiągł zabić go – i to za wszelką cenę.
Cykl: Wojownik Rzymu, t.4
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Gminna Biblioteka Publiczna w Kolbudach
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 489
Rok wydania: 2012
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
HARRY SIDEBOTTOM
WOJO
CZĘSC CZWARTA
WOJOWNIK RZYMU
WROTA KASPIJSKIE
W cyklu „Wojownik Rzymu" ukazały się: OGIEŃ NA WSCHODZIE KRÓL KRÓLÓW LEW SŁOŃCA
HARRY SIDEBOTTOM
WOJOWNIK RZYMU
CZĘŚĆ CZWARTA
WROTA KASPIJSKIE
Przełożyła
Marta Dziurosz
REBIS
DOM WYDAWNICZY REBIS
Tytuł oryginału Warrior of Ronie IV. The Caspian Gates
Copyright © Dr Harry Sidebottom, 2011 The morał right of the author has been asserted
AU rights reserwed
Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2012
Redaktor
Małgorzata Chwałek
Opracowanie graficzne serii, projekt okładki i ilustracja na okładce Zbigniew Mielnik
Gminna Biblioteka Publiczna ul. Staromlyńaka 1 w Kolbudach
10007811
Wydanie I Poznań 2012
u-z
ISBN 978-83-7510-771-5
■Hm
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40; fax 61-867-37-74 e-mail: [email protected]
Ciotce Terry i pamięci ^uja Tony ego
IBERIA
ARABIA
KOLCHIDA
wschodnia część imperium rzymskiego w 262 r.
1. Dometiopolis
2. Ko ryk os
3. Scbastc
4. Soloi
MEZJA DOLNA
TRACJA
Bergu le
Wyspa ichillesa
' KRÓLESTWO BOSPORAŃSK1E
Morze Czarne
Amastris
Jonopolis/ Abonutejchos
'•Synopa
SUANIA
Apollonia
Bizancjum- «
f.rtipo"') "Nikomcdia
• . "Nicea
Kyilkos prJ5f
LEMNOS
L ES EOS
Morze
Egejskie
KRETA
Amisos
Tra pezu n t Aspa ros
Hyssu Li men
Sebasia
KAPADOCJA
ARMENIA
AZJA
•Efez Pricne •Miler *Didyma
Pergc LICJA- Z PAMF1UA
RODOS
GŻ1AJC//1
i, . Tyana
ikomuni • ' •
B Meli ten e Komana
Samosara •
Nisibis
• Kremna
Side
Cyhisira Lara uda
CYLICJA 3.
2 •'
Kirenia
CYPR
Karre
Zcugnia
Antiochia
MEZOPOTAMIA
pApamea (
Palmyra
Emesi *
CELESYRIA
IMPERIUM PERSÓW
Try polis
"Heliopolis’
SYRIA FEN ICKA
(Dura Eu topos)
Morze Śródziemne
Cezarea Nadmorska
SYRIA •
PALESTYŃSKI
Bosra .
Aleksandria
CYRENAJKA
EGIPT
Pustynia Syryjska
300 km
Jazon'. Wiedz, że mym -prośbom to zawdzięczasz właśnie, Ae król okrutny wygnał cię miast zabić.
Medea: A więc powinnam łaską nazwać karę. *
Medea Seneki w przekładzie Elżbiety Wesołowskiej (przyp. tłum.).
Dom na zbrodni wzniosłam — w zbrodni go opuszczę!1
Był ranny i wypadł z siodła, ale żył. Na szczycie zbocza rosła kępa sosen. W ukryciu, przywarłszy plecami do drzewa, mężczyzna nadstawił uszu i wyczulił się na odgłosy pogoni. Nie słyszał nic poza własnym udręczonym oddechem.
Drzewce strzały złamało się, kiedy spadł z grzbietu wierzchowca. Grot tkwił w jego lewym bicepsie. Wzdłuż ramienia wciąż ciekła mu gorąca krew. Ból nadchodził mdlącymi falami.
Był głupcem, godząc się na wzięcie udziału w polowaniu na niedźwiedzia. Odosobnione, zadrzewione wąwozy, wielu uzbrojonych ludzi; aż nazbyt łatwo można było odłączyć się od grupy, potem aż nazbyt łatwo mógł wydarzyć się „wypadek”. Był głupi, że zaufał bratu. Z najmłodszym z rodzeństwa zawsze było coś nie tak. Obecność ich siostry i jej świty uśpiła jego czujność. Powinien był trzymać się blisko niej, wtedy jego brat wraz z poplecznikami niczego by nie próbował. Mężczyzna wiedział, że zachował się jak głupiec i teraz zginie. Stracił wszelką nadzieję.
To nie był odpowiedni los dla potomka Prometeusza. Usiłował opanować szloch. Na górujących nad nim szczytach wymierzono karę bogu, który podarował ludziom ogień. Mściwy Zeus skuł go łańcucha-
mi. Każdego ranka wraz ze słońcem przybywał orzeł, który wdzierał się w miękkie ciało okrutnym, ostrym dziobem, rozcinając i pożerając delikatną, ciemną wątrobę Prometeusza. Nocą odlatywał. Wiał zimny wiatr i padał śnieg, a wątroba cudem odrastała. O świcie orzeł wracał. Po trzydziestu latach tej udręki Herakles ustrzelił ptaka i uwolnił przodka mężczyzny.
Prometeusz stanowił przykład wytrwałości, lekcję przezwyciężania cierpienia i ostatecznego zbawienia. Któż powinien przyswoić ją lepiej niż jego odlegli potomkowie? Mężczyzna nabrał tchu wolniej i głębiej; jego oddech wciąż był nierówny, ale już bardziej nad nim panował. Odepchnął od siebie ból i zamarł bez ruchu, nadstawiając uszu. W głuchej ciszy dało się dosłyszeć brzęczenie komara.
Jeźdźcy byli za daleko, żeby można ich usłyszeć; przynajmniej na razie stracili trop. Po wydostaniu się z zasadzki mężczyzna ujechał jeszcze trochę, nim - zdekoncentrowany bólem - spadł z siodła, zmieciony nisko rosnącą gałęzią. Koń uciekł. Człowiek został sam.
Rozejrzał się. Kępę drzew przeszywały snopy słabego światła. Zagajnik był spory, i składał się nie tylko z sosen: gdzieniegdzie płonęły jesienne czerwienie i złoto buków, klonów oraz brzóz. Podszycia nie było, ale pnie, niskie gałęzie i kilka przewróconych drzew dawało możliwość ukrycia się.
Mężczyzna skupił się na strzale. Myślenie o niej przypomniało mu o bólu, ale znów go stłumił. Jego lewe ramię było właściwie bezużyteczne. Odciął rękawy swojego płaszcza z owczej skóry i lnianej tuniki, używając zębów i sztyletu trzymanego w prawej ręce. Musiał mocno zagryźć wargę, kiedy odsuwał materiał od rany. Krew znów zaczęła płynąć szybkim strumieniem.
Otworzył bukłak. Nie zastanawiając się, nie dając tchórzostwu szansy na zachwianie jego postanowieniem, oblał ranę winem. Ból był przeszywający. Zabębnił piętami, zacisnął zęby na odciętym kawałku owczej skóry. Oczyścił ranę, nie wydając żadnego dźwięku.
Ból, smród tłustej skóry, jej ohydny smak - mężczyzna splunął i zebrało mu się na wymioty. Konwulsyjne torsje wzmogły ból. Usiłował nad sobą zapanować, używając znanych sobie myślowych ćwiczeń: wyobraź sobie, że ból to rozżarzony węgiel, a ramię to łodyga fenkułu. Wepchnij węgielek w łodygę. Niech żarzy się tam, po ciemku, niech się tli tak mocno, jak potrafi; można nieść go ze sobą milami, a fenkuł
prawie się nie nagrzeje.
Opanowawszy nieco ból, mężczyzna powąchał ranę. Nic poza krwią i winem, znajomą wonią ofiary dla bogów. Poczuł ulgę. Nie użyli najpotężniejszej z miejscowych trucizn, tej, której sam zapach mógł zranić albo oślepić. Jeśli zrobili użytek z innej, najpewniej nie miało to większego znaczenia. Jak cała rodzina, co rano wspinał się po drabinie do najwyższego pomieszczenia w wieży. Tam jego ojciec otwierał zamek wielkiego, okutego kufra, odmierzał porcje trucizn. Każdego ranka cała siódemka - ojciec, matka, czterech chłopców i ich siostra -piła odrobinę każdej substancji, każdej poza jedną, znaną w okolicy. Trochę to trwało: w Suanii znano wiele trucizn. Niezliczone poranki dzieciństwa skażone nudnościami i bólem opłaciły się w takie potworne popołudnie.
Z rany wystawał kawałek rozszczepionego drzewca, naznaczonego dziwnymi symbolami. Grot miał zadziory. Nie dało się go wyciągnąć. Mężczyzna mógł go wyciąć, ale wtedy zacząłby krzyczeć i ściągnąłby na siebie pogoń. Usiadł i zaczął się zastanawiać.
Rozpiął klamrę przy pokrowcu na łuk i kołczanie. Dla człowieka posługującego się jednym ramieniem były bezużyteczne. Oderwał od nich dwa paski. Jeden zawiązał ciasno nad raną. Strumień krwi niemal natychmiast zwolnił. Z drugiego paska zrobił temblak. Przez chwilę przyglądał się pokrowcowi na łuk i rozmyślał o swoim orężu. Przy pasie miecz i sztylet; kolejne dwa sztylety, jeden ukryty'- w bucie, drugi w podszewce płaszcza. Wyciągnął z pokrowca zapasową cięciwę do luku i chwyciwszy jeden jej koniec zębami, zrobił z niej pętlę.
Gdzieś w dali dało się słyszeć szczekanie psa i głos człowieka. Główna grupa polujących czy mordercy? Nie sposób było orzec. Nadszedł czas się ruszyć i podjąć ostateczną decyzję.
Mężczyzna zostawił pokrowiec i kołczan, rozdarte skrawki ubra-fe wKotoudach^
nia i zakrwawioną ziemię, po czym ruszył między drzewami, byle dalej. Wspinał się na wzgórze, aż dotarł do małej polany. Między listowiem, w oddali, prześwitywał błękit nieba. Do zmroku zostały dwie godziny. Mężczyzna spojrzał na północ, na góry Krukasis, godne swojej scytyjskiej nazwy; w zimnym świetle słońca ich zbocza wciąż „bielały od śniegu”. A jednak góry parowały. Smugi oparu wiły się w górę i scalały w ciemną chmurę na samym szczycie. Pierwsze śniegi spadną tutaj, w tych wysoko położonych dolinach, za jakąś godzinę. Mrok zapadnie wcześnie. Niewiele czasu na przeżycie.
Mężczyźnie znów zrobiło się niedobrze; czuł się chory i słaby. Po namyśle wrócił między drzewa, obierając kierunek, z którego przyszedł. Rozejrzał się za kryjówką. Wielki buk o wysychających, wyciągniętych w górę gałęziach leżał powalony tuż przy stojącym drzewie iglastym. Mężczyzna wsunął się w przestrzeń między zasłoną z umierających liści a szarym, pokrytym porostami pniem sosny.
Drżał lekko. Nie wiedział, czy to z zimna, czy ze strachu i szoku, jaki wywołała w nim zdrada. Niezdarnie wetknął do ust nieco zimnego mięsa bażanta i kawałek podpłomyka, które wyjął z sakwy przy pasie. Nigdy nie ufał najmłodszemu bratu, nawet w dzieciństwie. Jakimś sposobem zawsze przeczuwał, że jeśli wpadnie w jego ręce, sprawy źle się dla niego potoczą. Wylał z bukłaka libacje dla Prometeusza, Heraklesa i Hekate i pomodlił się - szczególnie do mrocznej bogini zemsty.
W lesie wciąż panowała martwa cisza. Długo jeszcze potrwa, zanim dotrze do niego burza. Mężczyzna musiał postanowić, co robić. Krycie się w zagajniku raczej nie było dobrym pomysłem. Zmarznie i osłabnie. Znajdą go i zabiją. Musi się ruszyć. Ale dokąd?
Wytężając słuch, zamknął oczy i jeszcze raz się zamyślił. Mógłby spróbować na powrót dołączyć do głównej grupy polujących. Wśród własnych służących i ludzi siostry byłby bezpieczny. Musiałby wyminąć zabójców. Jego brat z pewnością kazał im się rozproszyć i zacząć poszukiwania - może już podążali jego śladem. Nie wiedział, ilu ich jest - widział tylko dwóch. Gdyby był cały i zdrowy, nawet gdyby było ich o kilku więcej, mógłby się założyć, że przemknąłby koło nich niezauważony. Zawsze dobrze sobie radził na wzgórzach i w lesie. Był
jednak ranny, obolały i ruszał się wolniej niż zazwyczaj.
W trawie po lewej stronie widniały ślady sań. Pierwsze śniegi prawie nigdy nie blokowały najbliższej przełęczy. Choć pora roku była późna, scytyjscy nomadowie, Alanowie albo - najprawdopodobniej -ludzie z podległych im plemion wciąż pędzili swoje stada z powrotem
na północ, przez góry, które nazywali Krukasis.
Gdyby udało mu się dołączyć do grupy Scytów, byłby bezpieczny. Oczywiste było, że znają jego ojca. Poprzedniej wiosny przekazali jego ludziom runa, skóry i niewolników w zamian za pozwolenie na przebycie drogi na południe. Możliwe, że i jego własne imię nie było obce Scytom. Nomadowie ochroniliby go. Oczywiście musiałby przebyć
z nimi góry i spędzić zimę na równinach. Następnej wiosny nie potrzebo
waliby run czy niewolników - otworzyłby im drogę sam jego bezpieczny powrót. Mężczyzna jednak nie dbał o to. Żyłby dalej i mógłby zostać wykupiony; żyjąc, mógłby się zemścić na swoim najmłodszym bracie.
Ogarniało go dziwne rozleniwienie. Scytowie mieliby dobre humory, brzuchy ich zwierząt byłyby pełne słodkiej trawy z łąk Suanii, a juki — jabłek i gruszek. Jechaliby do domu. Zima spędzona ze Scytami nie byłaby taka zła: spędziłby ją, snując się za stadami po rozległych równinach koczowniczego morza. Ich ogrzewane przenośnymi koszami z żarem namioty byłyby przytulne, wypełnione miłymi oparami rozmów, jedzenia i napitku. Podobno kobiety Alanów były wysokie, piękne i rozpustne. Ich mężczyźni - usłużni: wystarczyło powiesić swój kołczan przed namiotem, a mąż oddalał się, żebyś mógł w spokoju nacieszyć się jego żoną.
Na ostry brzęk metalu uderzającego o metal mężczyzna błyskawicznie otworzył oczy. Wstrzymał oddech, nasłuchując. Cisza. Powoli obrócił głowę z boku na bok, wysilając wzrok. Nic. Wiedział, że mu się nie przywidziało. Górne gałęzie drzew ruszały się niemrawo, lecz złowrogo. Wkrótce nadejdzie burza.
Jego ramię płonęło bólem jak chrześcijanin na stosie. Mężczyzna spróbował wepchnąć rozgrzany do czerwoności węgiel z powrotem w łodygę fenkułu. Pilnując, żeby nie wydać żadnego odgłosu, zaczął przebierać palcami u nóg, zdrową ręką rozmasował uda, próbował przywrócić czucie w nogach.
Kolejny dźwięk, niezdarne stąpnięcie po prawej. Mężczyzna wyszczerzył zęby w ciemnościach. Zawsze dobrze sobie radził na wzgórzach. Jeszcze jeden dźwięk. Pachołek jego brata był najwyżej dwadzieścia kroków dalej. Raz to pochylał się, żeby przesunąć wzrokiem po śladach, to prostował się i patrzył przed siebie. Miał w rękach luk ze strzałą założoną na lekko napiętą cięciwę. Spazmatyczne ruchy zdradzały, jak jest zdenerwowany.
I słusznie się denerwujesz, pomyślał mężczyzna. Gdybym miał dwoje zdrowych ramion i łuk,już byłbyś martwy. Zastrzeliłbym cię jak bażanta na polowaniu. Ale mimo że sprawne mam tylko jedno ramię, wyślę cię do Hekate.
Łowca zatrzymał się na skraju polany - mężczyzna właśnie na to liczył. Otwarty teren był naturalnym miejscem na zasadzkę. Każdy by się obawiał, że kiedy na nią wyjdzie, z kępy drzew naprzeciwko wyleci ze świstem strzała. Tylko najbardziej przenikliwi spodziewaliby się ataku zza pleców.
Mężczyzna podniósł się ostrożnie. Co dziwne, jego lewe ramię, choć wciąż niesprawne, przestało boleć. Przyjrzał się ścieżce, którą przyszedł najpierw on sam, a potem łowca. Wiatr gwizdał między gałęziami. Poza tym nie było nic słychać.
Mężczyzna ruszył miękkim krokiem przed siebie, uważnie stawiając stopy i trzymając pętlę w prawej dłoni. Odgłosy nadciągającej burzy zagłuszyły jego nadejście.
Łowca wciąż się wahał. Mężczyzna był coraz bliżej. Instynktownie wyczuwając zagrożenie, łowca zaczął się odwracać. Za późno. Mężczyzna płynnym ruchem zarzucił mu pętlę z cięciwy dookoła szyi, zacisnął węzeł na jego gardle i pociągnął jak najmocniej.
Palce łowcy odruchowo sięgnęły do pętli wpijającej się głęboko w jego ciało, ale nie były w stanie jej uchwycić. Po szyi pociekła mu krew.
Mężczyzna wytężył wszystkie siły, zapierając się lewym barkiem między łopatkami łowcy. Buty ślizgały się i uderzały o leśne podłoże. Mężczyzna dyszał ciężko, jak zwierzę. Jego ofiara wydawała przedśmiertne charczenie. Konwulsje, a potem ciężki bezruch. Ohydna woń zawartości opróżnionego pęcherza i jelit. Mężczyzna nie przestawał dusić zwłok.
- Imponujące, bracie, zabiłeś go wielokrotnie.
Z cienistego lasu wyłonił się najmłodszy brat mężczyzny. Nad nim wiatr szarpał gałęziami. Poły jego długiego płaszcza, takiego, jakie nosili miejscowi, były odrzucone do tyłu, a rękawy puste. W nieskrępowanych niczym rękach trzymał łuk o napiętej cięciwie.
Mężczyzna odwrócił się, ciągnąc zwłoki za sobą, aby się nimi zasłonić.
- To nie będzie wyglądało na wypadek - powiedział, żeby zyskać więcej czasu, żeby rozproszyć rozmówcę. Mimo bólu wysunął z temblaka ranne ramię i podtrzymał nim ciało, a ukrytą prawą ręką wyciągnął sztylet zza pasa.
-W samej rzeczy, bracie. To żaden wypadek. Zaskoczyła cię zgraja Alanów. Tragiczne.
Po obu stronach mówiącego, w odległości jakichś piętnastu kroków, z ciemniejącego lasu wyżej na zboczu wyłonili się dwaj kolejni łowcy. Mieli kaptury na głowach i wyglądali groźnie, jak stwory z Hadesu. Trzej łucznicy byli dobrze rozstawieni. Mężczyzna niechętnie przyznał, że było to świetnie zaplanowane.
- Któż mógłby stwierdzić, co się stało? - ciągnął jego brat. -Wszyscy wiedzą, że ci koczujący barbarzyńcy są nierozumni i krwiożerczy, żywią się mięsem. Kradzież, okup... kto wie, o co im chodziło? Może się opierałeś. Zawsze byłeś dzielnym wojownikiem, faworytem naszego ojca. Bez względu na to, co się wydarzyło, zabili cię. Ustrzelili jak jelenia. - Uśmiechnął się chełpliwie. - Zauważyłeś, że strzałę tkwiącą w twoim ramieniu wykonali Alanowie?
Mężczyzna nie odpowiedział na to retoryczne pytanie. Stał całkowicie nieruchomo, przesuwając tylko oczami tu i tam, mierząc i oceniając odległości. Nie miał zamiaru tam umrzeć, z ręki brata.
- Mamy aż nadto strzał Alanów. Nie podziwiasz mojej daleko-wzroczności? Ty zawsze byłeś dzielny... ja miałem dar przewidywania. Pamiętasz, jak nasz stary nauczyciel chwalił moje wywody na temat tego przymiotu, zwanego pronoid To dziwne... filozoficzna idea starego Greka wydaje się znacznie bardziej rzeczywista tutaj niż w klasie.
Pierwsze płatki śniegu wirowały na porywistym wietrze.
Krzywiąc się, mężczyzna zwalczył falę bólu ramienia.
- Czyżby lekcje etyki filozofa niczego cię nie nauczyły? Kogo miałbyś kochać, jeśli nie swojego brata?
- Ależ kocham cię, bracie. Kocham i podziwiam. - Głos mówiącego tchnął obłudą. - Ponieważ cię podziwiam, jestem pewien, że podążysz za bohaterami na Wyspy Szczęśliwe. A ponieważ cię kocham, czym prędzej cię tam wyślę.
- Moja śmierć nic ci nie da. - Mężczyzna myślał gorączkowo. Mu-siał przeciągnąć rozmowę, zyskać więcej czasu. - Nasz ojciec nie uczyni cię dziedzicem. Jeśli umrę, zwróci się do jednego z naszych braci, starego Hamazaspa z Iberii albo kogokolwiek, za kogo wyjdzie nasza siostra. Rada trzystu byłaby bardziej zadowolona z każdego, tylko nie z ciebie. Synedrion nigdy cię nie zaakceptuje.
Zapadał mrok. Prosto przed siebie, pomyślał mężczyzna. Cisnąć sztylet; zabić albo zranić brata. Pobiec prosto przed siebie. Łucznicy po obu stronach raczej nie będą chcieli strzelać, żeby nie trafić mojego brata albo siebie nawzajem. Prometeuszu, Hekate, chrońcie mnie.
- Dość gadania. - Nowy głos: kobiecy. Od strony nadciągającej burzy nadeszła ich siostra. W półmroku jej twarz była bardzo blada, a usta krwistoczerwone. Ona też trzymała napięty łuk.
Wtedy mężczyzna zrozumiał, że już po wszystkim.
- Dość filozofowania. - Zwróciła się do młodszego brata: - Nie jesteś już najmniejszym z czterech chłopców siedzących u stóp nauczyciela. Przestań słuchać sprytnych słów i głosu sumienia. Pokaż, że jesteś mężczyzną.
Było już po wszystkim, ale nie miał zamiaru wyjść śmierci na spotkanie potulnie niczym zwierzę ofiarne. Jednym ruchem puścił zwłoki, cisnął sztylet i rzucił się przed siebie. Sztylet świsnął między opada
jącymi płatkami śniegu. Młodszy brat obrócił głowę. Sztylet trafił go w twarz, rozpłatał policzek. Wypuścił z rąk oręż i zatoczył się do tyłu, wyjąć.
Mężczyzna zdążył zrobić trzy kroki do przodu, zanim pierwsza strzała trafiła go w udo. Zdołał pokonać jeszcze dwa, zanim noga odmówiła mu posłuszeństwa. Więdnąca już powoli trawa posiniaczyła mu twarz. Głuchy odgłos i przeszywający ból, kiedy kolejna strzała wbiła mu się w plecy. Grzebał palcami w torfie, podciągając się do przodu. Prometeuszu, Hekate... Uderzenie kolejnej strzały, potem jeszcze jednej i następnej. Palce przestały się ruszać. Nadciągnęła ciemność.
Śnieg opadał ciężko na polanę, na niewidzące oczy zwłok. Wciąż żyjące rodzeństwo martwego człowieka stało obok siebie, trzymając się za prawe dłonie. Jeden z łowców związał ich kciuki. Brat zręcznie zrobił nacięcia na ich opuszkach trzymanym w lewej ręce nożem.
- Ani stalą, ani trucizną - powiedział. Nachylił się i zlizał krew najpierw ze swojego palca, a potem z palca siostry. - Przypieczętowane krwią.
Dziewczyna powtórzyła te słowa. Opuściła głowę, rozchyliła czerwone wargi i przesunęła językiem po jego kciuku.
CZĘŚĆ PIERWSZA
ŚWIAT CYWILIZACJI
(JONIA I ZACHÓD, WIOSNA 262 R.)
Jonia ma inne warte opisania cechy prócz łagodnego klimatu i świątyń.
Pauzaniasz 7, 5—4
Wąż - syknął Maksymus. - Cholernie wielki wąż.
Wszyscy spojrzeli w stronę miejsca w atrium, które wskazywał zaniepokojony człowiek z Hibernii.
Faktycznie był to cholernie wielki wąż: długi, pokryty brązowymi łuskami. A także - jeśli wiedziało się cokolwiek o wężach - całkowicie nieszkodliwy. Był wyraźnie przestraszony. Wił się i kręcił tu i tam po plamie światła padającego na sporą otwartą przestrzeń pośrodku wielkiego domu w Efezie.
Balista poprosił Hippotoosa, żeby pozbył się gada. Dostrzegając niechęć na twarzy sekretarza, przypomniał sobie, że wielu Greków i Rzymian trzyma w domu oswojone węże. Zasugerował, żeby accensus po prostu wyniósł go poza dom, a przynajmniej jak najdalej od Maksy-musa. Hippotoos oddalił się w poszukiwaniu jednego czy dwóch niewolników, którzy złapaliby stworzenie.
Balista usiadł i wezwał swojego nowego sługę, Konstansa, aby go ogolił.
Nastawienie ludzi znad Morza Śródziemnego do węży było dziwne. Według nich zwierzęta te były nikczemnego pochodzenia - zrodziły się z krwi Tytanów, przeciwników bogów. Poza tym zadawały się z nieodpowiednim towarzystwem: włosy straszliwych Gorgon aż się od nich kłębiły. Do tego dochodziła sprawa nieszczęsnego Filokteta, ukąszonego przez węża na wyspie Lemnos. Woń jego ropiejącej rany była tak odrażająca, że pozostali herosi zostawili go tam, a sami popłynęli do Troi. Mimo wszystko Grecy i Rzymianie często karmili te pokryte łuskami istoty z ręki, częstowali je ciastkami, okręcali je sobie z upodobaniem dookoła szyi i robili z nich strażników domów, grobowców, źródeł i ołtarzy. Głupcy.
Perspektywa człowieka takiego jak Balista, urodzonego za północną granicą imperium, wśród mglistych lasów i paproci Germanii, była znacznie mniej złożona. Nie było w Midgardzie węża, który nie miałby w sobie prastarej, zimnej wrogości Jormunganda, potężnego węża, który leżał zwinięty w lodowatych ciemnościach oceanu, czekając na Ragnarók, dzień, w którym pisany był mu powrót na suchy ląd -a bogom śmierć.
Wąż pozbawiony jadu tego pożałował. Maksymus z pewnością przesadził, ale nie był zupełnym głupcem, a w każdym razie nie w kwestii węży.
Konstans przyniósł narzędzia do golenia. Postawił na stole ciężką srebrną misę pełną ciepłej wody. Po jej krzywiżnie spływała skroplona para. Balista nabrał wody w dłonie i kilkakrotnie ochlapał twarz. Nie spieszył się; dokładnie zmoczył policzki, podziwiając wytłoczone na misie wyobrażenie perskiego króla polującego na lwa.
Służący zajął się osełką, aby naostrzyć brzytwę.
W końcu Balista podniósł lśniącą od wody twarz. Konstans ułożył chustę dookoła szyi swojego pana. Ten okazując leciutki zaledwie opór, odchylił głowę, oddając się na łaskę ostrza. Przez kłęby pary widział swoich dwóch wyzwoleńców, Maksymusa o krótkiej brodzie oraz starego Kalgakusa, którego brzydką twarz znaczyły kępki zarostu. Obaj patrzyli na niego z uśmiechem. Dranie.
Konstans nachylił się i zabrał do pracy, zręcznie i powoli. Brzytwa sunęła ze szmerem po naciągniętej skórze. Konstans był darem niebios. Dzięki jego umiejętnościom Balista nie musiał już odwiedzać cyrulików. Nie chodziło o ceny - choć bywały niebotyczne -ani o obiboków usadowionych dookoła na ławkach, niekończące się plotkowanie czy wymuszoną bliskość innych ludzi. Jego niechęć do takich miejsc była bardziej instynktowna. Jakiś krzyk, wypadek na ulicy, chwila roztargnienia, nawet kamień rzucony przez psotnego chłopca - zdarzało się - i człowiek wracał do domu bez ucha, a w najlepszym razie wyglądając tak, jakby miał wybuchową żonę o ostrych paznokciach.
Zakup Konstansa opłacił się z innego powodu. Kilka lat wcześniej Balista uwolnił Kalgakusa, Maksymusa i swojego ówczesnego sekretarza, młodego Greka Demetriusza. Potem czuł się jakoś niezręcznie, kiedy stary Kalgakus miał go golić. Poza tym, prawdę mówiąc, wiekowy Kaledończyk nigdy nie radził sobie najlepiej z brzytwą. Aż nazbyt często trzeba było się uciekać do pajęczyn namoczonych w oleju i oc-cie, którymi zaklejało się drobne zacięcia, a nawet tamowało upływ krwi.
Poza zasięgiem wzroku Balisty zamknięty w klatce ptak zanosił się śpiewem. Było to irytujące. Oby nie rozproszyło Konstansa.
Balista wiedział, że zachowuje się niedorzecznie. Człowiek taki jak on? Przez pierwsze szesnaście lat życia wychowywano go na wojownika Anglów, plemienia, którego wodzem był jego ojciec. Jako zaledwie piętnastolatek stanął na polu bitwy. W tym samym wieku po raz pierwszy zabił człowieka. W ciągu następnych dwudziestu czterech lat, choć teoretycznie był zakładnikiem, służył w rzymskiej armii. Kostkę i żuchwę miał złamane raz, żebra dwukrotnie, a nos i kości prawej dłoni więcej razy, niż potrafił zliczyć. Cała przednia połowa jego ciała była usiana bliznami, tak samo jak wierzch jego prawej dłoni - należało się tego spodziewać u człowieka walczącego mieczem. W Afryce zdobył corona muralis za to, że pierwszy przebył mur wroga. Raz po raz stawał w pierwszym szeregu zajadłych bitew. A jednak o wizycie u cyrulika myślał z niepokojem; nie, mówiąc szczerze, ze strachem.
Pojawił się Hippotoos wraz z dwoma niewolnikami. Światło lamp zbladło. Zbliżał się świt. Trzej mężczyźni stali w zbitej grupce, przechylając głowy i dyskutując, jak zabrać się do chwytania węża.Ten miał sporo miejsca do manewrów: atrium było duże, zresztą jak cała wynajęta posiadłość. Ów dom był godny dignitas wysokiego rangą ekwity, tego rodzaju dom, jaki mógłby wynająć niegdysiejszy prefekt pretorianów dla swojej rodziny, aby tam poczekać na szósty dzień przed idami marcowymi, czyli początek sezonu żeglugowego, kiedy to miała zacząć się jego podróż do domu, wygodnej willi na Sycylii, gdzie miał przejść w stan spoczynku. Oczywiście wir ementissimus płacił wysoki czynsz. To jednak nie miało większego znaczenia dla człowieka, który dwa lata wcześniej pokonał perskiego króla królów w bitwie pod Soloj i przechwycił jego skarby oraz harem. Oczywiście zgodnie z prawem wszystkie tego rodzaju łupy wysyłano prosto do cesarza. Często jednak zdumiewająco duża ich część w ogóle do niego nie docierała.
Gdy wreszcie dwaj niewolnicy zabrali się do łapania węża, Kalga-kus zwrócił się do Maksymusa:
- Nie pomożesz im? Rosły, silny, zwinny ochroniarz taki jak ty, były gladiator i w ogóle... ano, bardzo byś pomógł.
- Nie boję się pieprzonych węży. Tylko że tamten był trochę, cholera, duży.
- Ano, wiem, i tam, gdzie dorastałeś, ich nie było. - Kalgakus świetnie się bawił. - Ty kłamliwy sukinsynu - dodał przyjacielskim tonem.
Niewolnikom nie szło najlepiej. Wąż nie miał ochoty dać się złapać. Najprawdopodobniej przebiegłość odziedziczył po przodkach. Poruszał się szybko, wyślizgując się z wyciągniętych po niego rąk. Niewolnicy krzyczeli na siebie nawzajem, a Hippotoos krzyczał na nich obu.
Balista wciąż miał nadzieję, że Konstans się nie zdekoncentruje. Niewolnicy uganiali się dookoła jak aktorzy w złym przedstawieniu. Potworny hałas obudziłby każdego, tyle że całe gospodarstwo było już na nogach: Balista i inni mężczyźni zajmowali androny jego żona, Julia, i jej służki były w pokojach kobiet; niewolnicy uwijali się po domu z całym arsenałem szmat, gąbek, szczotek, mioteł, wiader, drągów i drabin. Wyrzucono na podłogę chmurę trocin, które potem zamieciono wśród kłębów pyłu; zwyczajowa codzienna krzątanina.
Balista wydał polecenie, żeby rano uderzono w dzwon wcześnie, dobre dwie godziny przed świtem. Tego dnia nie należało się spóźnić. Była to sto pierwsza rocznica wstąpienia na tron boskich cesarzy Marka Aureliusza i Lucjusza Werusa. Zapowiadał się wspaniały dzień: ofiary, procesja, śpiewy i tańce, wszelkiego rodzaju rozrywki, kolejne ofiary, mowy i uczta. Był to dzień uczczenia kultu cesarskiego, kiedy to lojalność i uczucia religijne miały znaleźć wspólny wyraz.
Wszyscy wiedzieli, co zrobił Balista rok wcześniej: podniósł rękę na człowieka, który - bez względu na to, jak krótko i nieprawnie — nosił purpurę. Zrzucił Kwietusa, niech jego imię będzie przeklęte, ze skały, z klifu, z frontonu świątyni; zadźgał go, udusił, zatłukł na śmierć nogą krzesła. W jednej z bardziej drastycznych wersji wydarzeń wyrwał mu serce na ołtarzu. Szczegóły egzekucji się różniły, ale wszyscy byli zgodni co do tego, co stało się potem. Żołnierze okrzyknęli Balistę cesarzem. Było pewne, że barbarzyńca zrezygnował z diademu cesarskiego zaledwie po kilku dniach. Pewne było też, że Odenatus, król Palmyry, który obecnie władał wschodnimi prowincjami imperium rzymskiego w imieniu prawowitego cesarza Galiena, ułaskawił Balistę. Ale człowiek, który zabił cesarza, lub nawet efemerycznego uzurpatora, zawsze będzie przedmiotem ciekawości i pewnej podejrzliwości. Nie może sobie pozwolić na spóźnienie się na świętowanie kultu cesarza.
Cała ta sytuacja przedstawiała się nawet gorzej, niż twierdzili plotkarze w gospodach i łaźniach. Kiedy tylko sprawa się dokonała, Balista napisał do cesarza Galiena list, w którym wszystko wyjaśnił, błagał o łaskę i pozwolenie na to, by wycofał się z życia publicznego i zamieszkał na Sycylii. Dzięki systemowi cursus publicus list pomknął na zachód z prędkością pięćdziesięciu mil dziennnie. Został wysłany wiele miesięcy wcześniej. Wciąż nie było odpowiedzi.
Zarówno Galien, jak i Balista byli w młodości przetrzymywani na dworze cesarskim jako zakładnicy w zamian za dobre zachowanie swoich ojców. Młodzieńcy mieli ze sobą dobry kontakt. Można byłoby nawet nazwać ich przyjaciółmi. Balista miał nadzieję, że to pomoże. Miał nadzieję, że cesarz zgodzi się, by mógł wieść życie zwykłego obywatela, że nie zostanie uznany za winnego zdrady. Liczył na to, że jeśli jednak zostanie skazany za maiestas, jego majątek nie ulegnie konfiskacie i jego synowie będą mogli go odziedziczyć. Liczył na to, że jeśli zapadnie wyrok skazujący, czeka go jakaś forma wygnania, a nie miecz kata. Balista przez wszystkie te miesiące miał na to wszystko nadzieję, ale nie otrzymał odpowiedzi.
To nie było wszystko. Wiele lat wcześniej Balista zabił innego cesarza. Niewielu ludzi wiedziało o tym, jak młody Germanin przyczynił się do śmierci straszliwego Maksymina Traka. Większość pozostałych dwunastu spiskowców, jeśli nie wszyscy, nie żyła. Balista powiedział o wszystkim tylko pięciu osobom. Jedna z nich też już zmarła. Trzy wciąż były przy nim: jego żona Julia oraz wyzwoleńcy Maksymus i Kalgakus. Niepokojące było jednak to, że piąta osoba, jego były sekretarz Demetriusz, znajdowała się teraz na zachodzie, a konkretnie na dworze Galiena. Nie byłoby dobrze, gdyby dotarł tam meldunek mówiący, że Balista nie pojawił się punktualnie na uroczystych obchodach.
Konstans skończył golić Balistę z ostatnim, trochę niepokojącym zamaszystym gestem. Balista podziękował mu, unikając spojrzeń Maksymusa i Kalgakusa. Jak na sygnał podano śniadanie. Żydowska niewolnica Rebeka postawiła przed nimi chleb, ser i jajka na miękko oraz miód, jogurt i owoce. Solidne ientaculum dla Rzymianina czy Greka, nic wielkiego dla trzech ludzi z Północy.
- Powiedz mi, moja miła, boisz się dużych węży? - Maksymus zwrócił się do Rebeki, ale patrzył na Kalgakusa. Dziewczyna zarumieniła się i pokręciła głową. Kalgakus zignorował ochroniarza, który mówił dalej, wyglądając jak uosobienie niewinności. - Pewno się do nich przyzwyczaiłaś, od kiedy tu mieszkasz. Podobno kręci się tu jeden, tak potężny, że kiedy jego właściciel pojawił się w łaźni, przywitano go oklaskami. Ale brzydki był.
Rebeka wyszła, kiedy tylko mogła.
- Sukinsyn - powiedział Kalgakus.
- Biedna dziewczyna - odparł Maksymus. - Że też to ty na niej wylądowałeś...
Dołączył do nich Hippotoos. Po wężu nie było już śladu. Wszyscy siedli dojedzenia. Sroka skakała po swojej klatce, skrzecząc irytująco.
- Nie znoszę ptaków w klatkach - oznajmił Balista.
— Zawsze byłeś wrażliwy. — Maksymus pokiwał głową. — W ich śpiewie jest straszliwy smutek.
- Nie, chodzi o zapach: odchody, wypadające pióra... Odbiera mi apetyt. Ukręciłbym temu pieprzonemu stworzeniu szyję, gdyby nie moja żona.
Po śniadaniu Konstans i trzej inni służący pomogli mężczyznom przy togach. Wkładanie, drapowanie i owijanie zajęło sporo czasu. Ciężkiej rzymskiej togi nie dało się włożyć bez pomocy, a gdy już miało się ją na sobie, ograniczała ona wszystkie nagłe, nieprzemyślane ruchy. Żaden inny lud nie nosił takiej szaty7. Balista wiedział, że to z tych trzech powodów Rzymianie tak ją cenią.
W końcu czterej obywatele byli odpowiednio odziani: śnieżnobiała wełna, ciemnozielone wieńce laurowe, błysk złotego wieńca Balisty. Kobiety i dzieci jeszcze się nie pojawiły. Sroka wciąż się nie uspokoiła.
- Powiedz pani, że poczekamy na nią na zewnątrz, na Świętej Drodze.
Był zimny, bezwietrzny przedświt; gwiazdy już zbladły, ale Zbieracze Winogron wciąż świecili słabo, wszystko dookoła było pokryte twardym szronem. W oddali szczekały psy.
Gospoda „Pod Słoniem” nie była droższa od innych przy Embolos. Wzdłuż Świętej Drogi nic nie było tanie. Ciężkie drewniane okiennice były rozchylone. Hippotoos i Kalgakus weszli do środka.
Czyste, bladoniebieskie niebo srebrzyło się na wschodzie, gdzie rozciągała się długa smuga chmur, tak prosta, jakby ktoś ją starannie narysował. Wysoko wirowały jaskółki, kreśląc skomplikowane wzory.
- Myślisz, że któregoś dnia niebo się zapadnie? - zapytał Maksymus.
- Nie wiem. Może. - Balista wciąż przyglądał się jaskółkom. -Ale nie w taki sposób, jak wydaje się wam, Celtom. Może kiedy zacznie się Ragnarók i zapadnie się też wszystko inne. Samo raczej nie.
-Twoi kuzyni, Boranowie, i inni Goci sądzą, że tak będzie.
-To nie moi kuzyni.To tylko ciemni koczownicy.
- A oni tak dobrze o tobie mówią. - Maksymus się uśmiechnął.
Pozostali wyszli z gospody z czterema kubkami conditum. Ceramiczne naczynia były gorące w dotyku. Unosząca się z nich para pachniała winem, miodem i przyprawami.
- Kalgakusie, sądzisz, że niebo się kiedyś zapadnie? - zapytał Maksymus.
- Ano, pewnie. Lada dzień.
Nikogo nie zaskoczyło, że Hippotoos, jako Hellen, zrobił wyniosłą minę.
Balista obrzucił przyjaciół spojrzeniem. Kalgakus i jego wielka, kopulasta czaszka oraz wąskie usta o cierpkim wyrazie. Maksymus, którego blizna w miejscu, gdzie powinien się znajdować czubek jego nosa, bielała na tle smagłej skóry. W końcu Hippotoos: inaczej się układały relacje z nim niż z Demetriuszem. Naturalnie Hippotoos był starszy - najprawdopodobniej w podobnym wieku co Balista. Zapewne była to jednak raczej kwestia pochodzenia. Podczas gdy Demetriusz trafił do Balisty, będąc niewolnikiem, Hippotoos urodził się jako wolny człowiek - według jego własnych słów, był młodym bogaczem, gdy kaprys losu zmusił go do zostania rozbójnikiem czy kimś w tym rodzaju. Możliwe, że po prostu był zbyt świeżym dodatkiem do gospodarstwa Balisty, aby stać się jego przyjacielem. Hippotoos miał jednak coś w oczach, co sprawiało, że Balista absolutnie nie był pewien swojego nowego sekretarza.
Rydwan słońca wychylił się ponad zbocze góry. Jaskółki na niebie migotały złotem i czernią. Na całej długości Świętej Drogi wielu z tych, którzy wcześnie wstali, odwróciło się na wschód i posłało pocałunki. Nieliczni posunęli się jeszcze dalej i padli na ziemię, wykonując pełne proskynesis. Nikt z grupy Balisty się nie ruszył. Każdy wybierał swoich bogów; niektórzy nie wybierali żadnych.
— Domine.
Balista odwrócił się i zobaczył Julię. Wyglądała pięknie: rosła, wyprostowana, z biustem, który Grecy nazwaliby „wysokim . Głęboka czerń jej włosów i oczu kontrastowała z bielą stoli, stroju matrony.
- Domina - przywitał ją oficjalnie.
Jej oczy miały nieodgadniony wyraz. Od jakiegoś roku ich stosunki były napięte. Balista nie zapytał, dlaczego tak jest. Nie miał zamiaru tego robić. Możliwe, że miało to coś wspólnego z dziewczyną z Cylicji o imieniu Roksanne. Problemy pojawiły się po jego powrocie z Galilei, gdzie wysłano go, aby zrobił czystkę wśród Żydów, kiedy Julia wróciła z cesarskiego pałacu w Antiochii. Ktoś może opowiedział jej tam, co Balista zrobił w Cylicji, o Roksanne. Atmosfera była trudna. Jednak córka senatora nigdy nie zrobiła sceny w miejscu publicznym i naprawdę pięknie wyglądała. Poza tym byli przecież ich synowie.
- Domine. - Isangrim podszedł bliżej z szacunkiem. Był wysokim chłopcem, świeżo po dziesiątych urodzinach. Był też bystry. Wiedział, że jego matka oczekuje pewnej oficjalności w jego relacji z ojcem, oczekuje, że zachowa się z dignitas właściwą potomkowi długiej linii senatorów po jej stronie rodziny. Wiedział też jednak, że irytuje to ojca. Utrzymawszy przez chwilę pełną godności pozę, Isangrim uśmiechnął się szeroko. Ojciec i syn chwycili się za ramiona; Isangrim widział, jak jego ojciec wita się tak z Maksymusem, Kalgakusem i innymi mężczyznami, z którymi służył. Objęli się.
Dernhelm nie wytrzymał. Trzylatek wyrwał się Ancji, jednej z dwóch służek towarzyszących Julii, i rzucił się na ojca i brata. Balista wziął obu chłopców na ręce. Usłyszał pełne irytacji cmoknięcie żony. Zignorował je i podniósł synów wysoko, wtulając twarz w szyję najpierw jednego, potem drugiego. Wszyscy trzej śmiali się, wiatr szarpał ich włosami, a Balista rozmyślnie przeciwstawiał się tym żonie.
Kiedy Germanin postawił synów na ziemi, wbiegło między nich jeszcze jedno dziecko. Gdziekolwiek był Dernhelm, niedaleko najprawdopodobniej można było znaleźć Szymona, żydowskiego chłopca, którego Balista przywiózł ze sobą z Galilei. Byli prawie równo-latkami, obaj pełni życia. Rebeka ruszyła przed siebie, żeby chwycić podopiecznego. Balista uśmiechnął się i odprawił ją gestem, po czym przytulił i Szymona. Jego żona aż nazbyt często mówiła mu, że nie powinien traktować dziecka niewolnicy tak, jakby urodziło się wolne, nie powinien robić z niego swojego pupilka. Balista wiedział, że Julia ma rację i wkrótce będzie musiał coś z tym zrobić - zmienić swoje zachowanie albo wyzwolić chłopca. Do tego dochodziła jeszcze kwestia samej Rebeki. Kupił ją w Galilei, aby opiekowała się Szymonem. Jej los zależał od tego, czego chciał Kalgakus. Balista wkrótce będzie go musiał o to zapytać.
Podszedł sam Kaledończyk.
- Ano, świetnie, jeszcze bardziej pomnij togę. - Kalgakus chyba sądził, że jeśli będzie mówił tak, jakby mamrotał pod nosem, jego głos, choć donośny, nie będzie słyszalny. - W końcu to nie ty musisz ją poprawiać. - Całkiem dobrodusznie odgonił dzieci.
-Ty już też nie. - Balista wskazał Konstansa.
Kiedy sute wełniane fałdy togi barbarzyńcy były już odpowiednio ułożone, Konstans zabrał Rebekę i Szymona, po czym wrócił po schodach biegnących między domami uczepionymi podzielonego na tarasy zbocza. Balista, jego żona i jej dwie służki, jego synowie, dwaj wyzwoleńcy oraz accensus ruszyli Świętą Drogą.
Embolos prowadził pod górę, a po obu stronach ulicy wznosiły się gładkie, białe fundamenty przyprawiającego o zawrót głowy wąwozu budynków. Teraz na całej długości panował ruch. Stojący wysoko na chwiejnych drabinach ludzie zwieszali między filarami łańcuchy z kwiatów, ozdabiali girlandami niezliczone posągi. Inni roznosili małe, przenośne ołtarze, przygotowywali kadzidło i wino, rozpalali ognie. Powietrze nad niektórymi już falowało.
Wszyscy mieszkańcy Efezu zadawali sobie wiele trudu podczas przygotowań do święta, a najciężej pracowali przedstawiciele bule. Grupa około czterystu pięćdziesięciu notabli tworzących radę miasta zapłaciła za kwiaty zdobiące wszystkie ulice i portyki. Zapłacili za kadzidło i wino, które zwykli obywatele mieli składać w ofierze podczas procesji, a także znacznie więcej amfor, które zostaną wypite po jej przejściu. To sporo kosztowało — Efez był ogromnym, ludnym miastem. A jednak mogło się okazać, że każdy wydany obol będzie tego wart. Podczas ostatniej wojny domowej miasto znalazło się po złej stronie. Rok wcześniej opowiedziało się za Makrianem i Kwietusem, a nie Galienem. Oczywiście nie miało wtedy wyboru. Ale to nie zawsze pomagało w podobnych okolicznościach, kiedy zwycięzca był mściwy albo po prostu brakowało mu funduszy. Gdyby miasto spotkało cesarskie niezadowolenie, spadłoby ono na barki przedstawicieli bule. Byli bogaci i wpływowi, a ich stanowisko dożywotnie: nie mieli szans, by się ukryć.
Nikt nie miał więcej powodów do hojności niż urzędujący azjarcha, sprawujący pieczę nad obchodami. Jako najwyższy kapłan cesarskiego kultu w Efezie, metropolii prowincji Azji, Gajusz Waleriusz Fe-stus zajmował niezwykle ważną pozycję. Był jednym z najzamożniejszych ludzi w mieście. Niewiele wcześniej zobowiązał się przeznaczyć ogromną sumę pieniędzy na bagrowanie portu. Jego posiadłość była jedną z tych, które uznano za wystarczająco okazałe, aby mógł się tam zatrzymać pretendent Makrian oraz jego ojciec podczas ich podróży na zachód, na spotkanie z losem. Jego sytuacja była o tyle bardziej delikatna, że jego brat wyznawał chrześcijaństwo. Ów błądzący krewny zniknął z więzienia i ponad dwa lata żył w ukryciu. Pojawił się znów wkrótce po upadku Kwietusa. Cesarz Galien słynął z wyjątkowej pobłażliwości w takich kwestiach, ale ponowne rodzinne spotkanie nie uradowało kapłana za bardzo. Nic dziwnego, że Gajusz Waleriusz Fe-stus zainwestował mnóstwo pieniędzy w obchody: opłacił chóry, muzyków, kilku wiodących sofistów - bogowie wiedzieli, że nie są oni tani - a także całe stado wołów, które miały być złożone w ofierze, a potem upieczone i podane mieszkańcom miasta podczas uczty.
Nie uszli daleko - nie minęli nawet świątyni Hadriana stojącej przed łaźniami Wariusza po lewej — kiedy musieli się zatrzymać. Przed nimi poganiacz mułów miał problemy ze swoim podopiecznym. Zwierzę truchtało w kółko, odchylając długie uszy do tyłu. Zrzuciło swój
ładunek kwiatów. Teraz jego wąskie kopyta deptały i rozrywały leżące na ziemi płatki, zamieniając je w błoto.
Balista sprawdził, czy obaj jego synowie trzymają się z daleka. Muły częściej niż konie rzucają się na oślep przed siebie. Ponieważ obaj byli bezpieczni, Balista przestał myśleć o zwierzęciu. Obejrzał się na drogę, którą przyszli, prowadzącą w stronę biblioteki Celsusa, i dalej, na port. Za kilka dni wsiądą na statek płynący na zachód. Nie było sensu czekać w Efezie na decyzję Galiena. Odnajdzie ich ona, gdziekolwiek będą - między innymi to mogła sprawić władza podobnego bogom cesarza. Wszechojcze, Oślepiający Śmierć, Zakapturzony, oby jego decyzja była przychylna; w najgorszym razie wygnanie i niech moi synowie odziedziczą mój majątek.
Balista usłyszał, jak Maksymus rozwlekle opowiada całej grupie o hodowli mułów w Hibernii. Wyglądało na to, że cały proces zasadzał się na tym, aby obciąć klaczy grzywę i ogon przed zaprowadzeniem jej do osła - to sprawiało, że pokorniała; najprawdopodobniej zadziałałoby to również w wypadku kobiet. Wzdłuż Świętej Drogi płynął strumyczek wody. Balista leniwie przesunął wzrokiem wzdłuż jego biegu. Strumyk płynął dalej, mijając poganiacza, który teraz gniewnie okładał kijkiem szalejącego muła. Woda spływała z lewej strony Świętej Drogi, z fontanny Trajana.
Trajan, dwukrotnie wyższy od zwykłych śmiertelników, górował nad nimi; jego głowa i ramiona znajdowały się na poziomie drugiego piętra budynków. Jak przystało na boga, był półnagi. Inne, mniejsze bóstwa spoglądały na niego ze swoich ozdobionych kolumnami nisz. W sporym basenie u jego stóp kulili się ze strachu barbarzyńcy. To z tego basenu wyciekała woda.
Dziwne, pomyślał Balista. Rzymianie znali się na inżynierii hydraulicznej. Woda zaczęła obficie przelewać się nad skrajem sadzawki; była gęsta, brązowa, zabłocona. Z pluskiem stąpając po wodzie, muł wydał piskliwe rżenie, zakończone pełnym strachu kwikiem.
Balistę zalała fala zrozumienia. Fontanna i muł; przedtem wąż i ptak w klatce; była wiosna, flauta, nie padało od wielu dni. Na Wszechojca, wszelkie oznaki się zgadzały. Musieli stamtąd uciekać, znaleźć bezpieczniejsze miejsce. Wymachujący ostrymi kopytami muł zablokował drogę przed nimi. Budynki wznosiły się ciasno jeden nad drugim po obu stronach ulicy, tworząc śmiertelną pułapkę. Pozostawała droga w dół. Dokąd? Na otwartą orchestrę teatru? Nie, zdecydowanie nie - nad siedzeniami wznosiły się wysokie, delikatne struktury zbudowane na scenie oraz wiele posągów. Do bramy Mazeusa i Mitrydiu-sza prowadzącej na handlową agorę? Była solidnie zbudowana. Nie, oczywiście nie tam - dalej.
— Idziemy na agorę — Balista przerwał potok słów Maksymusa. Cała familia wlepiła w niego wzrok. — Pobiegniemy. Kalgakusie, ty przodem, usuwaj ludzi z drogi. Maksymusie, ponieś Dernhelma. Isan-grim ze mną, chwyć mnie za rękę. Julio, ty i twoje służki trzymajcie się blisko. Hippotoosie, ty na końcu.
Julia wyglądała, jakby miała ochotę wszystko to zakwestionować, ale powstrzymała się, kiedy dwaj wyzwoleńcy i sekretarz wypełnili polecenia. Zająwszy pozycje, mężczyźni zakasali krępujące ruchy togi. Po chwili wahania trzy kobiety też poprawiły odzienie, choć zachowując zasady przyzwoitości. Usadzony na ramionach Maksymusa mały Dernhelm zanosił się śmiechem.
-Już czas.
Inni przechodnie gapili się na nich, ale niechętnie zeszli z drogi, gdy cała grupa ruszyła ulicą, na początku powoli.
- Szybciej! Biegnijcie szybciej! - krzyknął Balista.
Nabrali prędkości; opadające zbocze im w tym pomogło.
Z przodu Kalgakus wrzeszczał: ^ir ementissimus... diplomata... ruszajcie się, zniewieściali południowcy . Subtelności jego wypowiedzi być może nie dotarły do większości przechodniów, ale ogólny ich sens był jasny. Tłum zaczął schodzić im z drogi, pokazując ich palcami ze śmiechem i traktując ten widok jak wstęp do zabawy. Biegnąc i ściskając spoconą rękę Isangrima Balista myślał, jak bardzo byłby zawstydzony, gdyby się okazało, że się pomylił.
Gnali dalej, mijając grobowiec Arsinoe oraz heroon Androklosa.
Kiedy dotarli do bramy Hadriana, zaczął się hałas, potężny stukot, jakby pusty wóz albo rydwan pędził po bruku. Przechodnie rozglądali się, szukając jego źródła. Nie zobaczyli nic poza rosłym mężczyzną i jego rodziną - w absurdalnie podkasanych tunikach biegli tak szybko, jakby goniła ich sama Hekate.
Kiedy wbiegli na plac przed biblioteką Celsusa, odgłos zmienił się w dziwny, głuchy rumor podobny do dźwięku nadchodzącej burzy. Kamienne płyty na ziemi zaczęły się przesuwać. Balista i Isangrim się potknęli. Trzymali się jednak za ręce, a impet pomógł im ustać na nogach. Niosący Dernhelma Maksymus był tuż przed nimi; Kalgakus wciąż prowadził, a pozostali z tyłu dalej byli na nogach. Wszyscy biegli przed siebie.
Hałas wzmógł się i znów zmienił - teraz był jak ryk byka w jaskini. Ziemia uderzyła o ich stopy i dłoń Isangrima wyślizgnęła się z ręki Balisty. Upadli na przybrudzone płyty. Wszędzie dookoła ludzie przewracali się, krzyczeli; Balista sięgnął po swojego syna. Ziemia wystrzelała spomiędzy kamiennych płyt niczym plewy z sita. Smukłe kolumny biblioteki Celsusa się chwiały. Można było odnieść wrażenie, że powietrze drży.
Balista i Isangrim chwycili się mocno za ręce, z trudem podnieśli na nogi. Dostrzegli, że Maksymus znika za bramą. Wysoko na frontonie nad jego głową posągi Augusta i pierwszej cesarskiej dynastii ruszały się, jakby w złowrogiej, sztywnej ekstazie barbarzyńskich kapłanów podczas makabrycznego, krwawego rytuału.
- Dalej! - krzyknął Balista.
Ojciec i syn wbiegli razem w cień pod sklepieniem - za nimi rozległ się ogłuszający trzask - i dalej, pomiędzy kolumnady portyku. A potem... Potem byli na miejscu, na otwartej przestrzeni handlowego forum. Tam nic im nie groziło. Jeśli będą się trzymać z daleka od ustawionej pośrodku konnej statuy cesarza Klaudiusza, pozostawały tylko drewniane stragany, niewiele wyższe od człowieka. Nie było się czego bać.
Kalgakus i Maksymus zatrzymali się na otwartej przestrzeni. Byli zgięci wpół i dyszeli jak zwierzęta, przytulając Dernhelma. Chłopczyk miał szeroko otwarte oczy i milczał. Balista oraz Isangrim dołączyli do nich.
Balista ucałował obu synów i się rozejrzał. Hippotoos i jedna ze służekbyli już z nimi. Julia? Ponownie się rozejrzał. Gdzie Julia? Przeniósł spojrzenie dalej. Wszędzie widać było ludzi: stali, kręcili się bez celu, część biegła. Po Julii nie było ani śladu.
- Isangrimie, zostań z Kalgakusem.
- Nie! - krzyknął Maksymus. - Ja wrócę.
- Nie, zajmij się chłopcami.
Balista wrócił, idąc pod prąd wzbierającego strumienia ludzi. Wciąż nic.
Panował ogłuszający hałas: krzyki, wrzaski - ludzkie i zwierzęce - straszliwy zgrzyt, gdy dzieła ludzkich rąk obracały się w ruinę. Teraz jednak ziemia była nieruchoma. Na jak długo?
Na powrót pod kolumnadą. Balista przepchnął się przez bramę. Na Wszechojca, gdzie Julia?
Jakiś biegnący na oślep człowiek wpadł na Balistę, który go odepchnął. Germanin przedarł się na drugą stronę bramy, wciąż desperacko rozglądając się po placu.
Tam! Po prawej. Julia klęczała przy przewróconym posągu, pod którym leżała Ancja w kałuży ciemnej krwi.
Balista dotknął ramienia Julii, mówiąc coś. Nie zwróciła na niego uwagi.
Germanin puścił zakasaną togę. Białe fałdy opadły w krew. Sięgnął w dół, żeby sprawdzić, czy dziewczyna żyje. A jeśli tak? Nie byłby w stanie podnieść posągu z litego marmuru. Poszukał pulsu, a gdy go nie znalazł, poczuł ulgę i jednocześnie wyrzuty sumienia z jej powodu.
Zaczął się prostować, ale zamarł. Czy strach odebrał mu rozum? Podniósł wzrok. Na samym skraju bramy balansował jeszcze jeden posąg. Balista przypomniał sobie inną bramę, inne miasto. Ogromna świątynia w Emesie, rzeźby obracające się w powietrzu i opadające
sztywno; ciężkie odgłosy rozłupywanego kamienia; rzeź wśród jego ludzi; ostry ból nogi. Ziemia w Efezie była teraz nieruchoma, ale na jak długo?
Znów się pochylił w poszukiwaniu oznak życia.
- Nie żyje. Chodź.
Julia się nie ruszyła. Nie wiedzieć czemu zaczęła recytować łacińską poezję:
- „Dlaczego świętujesz, zwycięzco?”
Balista wsunął dłonie pod jej ramiona.
- „To zwycięstwo cię zniszczy”.
Podniósł żonę na nogi.
- Quid, wictor, gaudes? Haec te victoria perdet.
Niemal niosąc Julię, Balista odciągnął ją. Wróciwszy na agorę, dołączyli do pozostałych. Niedaleko ponad kakofonię wzniósł się hymn:
Posejdonie, który podtrzymujesz ziemię,
Uspokój swój gniew, Chroń nas.
Głupcy, pomyślał Balista: nie ten powód, nie to bóstwo. Bogowie skuli Lokiego głęboko pod ziemią, zawiesili węża nad jego głową. Zona Lokiego zbierała kapiący jad do misy. Co jakiś czas jednak mu-siała ją opróżniać. Wtedy, w ciemnościach, jad gromadził się na kłach i skapywał na niczym nieosłoniętą twarz Złego. Loki krzyczał i bezskutecznie próbował wyzwolić się z łańcuchów i skał, do których były przytwierdzone.
Modlitwy na nic się nie zdadzą. Nic nie można było zrobić.
Na agorze było ciemno. Choć świt już dawno minął, mrok powrócił. Gęste kłęby pyłu i dymu wdarły się przez bramę, osunąwszy się ze zbocza, minęły teatr. Promienie słońca nie były w stanie się przez nie przebić. Dusząca żółtobrązowa mgła zamieniła agorę Tetragonos, główny ośrodek handlu w Efezie, metropolii Azji, w miejsce zza Styksu.
Ziemia nie drżała już, ale niektórzy w tłumie wciąż zataczali się jak marynarze usiłujący odnaleźć się na lądzie. Niedaleko Balisty jakiś mężczyzna uchwycił się straganu i zwymiotował. Kupiec nie zaprotestował: jak wielu pozostałych wlepiał tylko wzrok w dal, obezwładniony ogromem tego, co się właśnie wydarzyło. Tu i ówdzie ktoś krzyczał nieskładnie albo biegał bez celu, postradawszy zmysły. Z półmroku dobiegały fragmenty hymnów: Posejdonie, który podtrzymujesz ziemię...
- Panie - odezwał się Kalgakus. - Panie, dom, reszta gospodarstwa. Musimy wrócić.
Balista spróbował uporządkować myśli: dom, Konstans, Rebeka i Szymon, pozostali... coś strasznego. Nic dziwnego, że Kalgakus się obawiał... Rebeka.
Zbliżył się Idippotoos. Jego jasne włosy były przysypane kurzem, a niebieskie oczy przekrwione.
- Domine, przy tak silnym trzęsieniu nigdy nie kończy się na jednym tylko wstrząsie. Cały ten podziemny wiatr nie potrafi wydostać się za jednym razem. W wąskich szczelinach w ziemi na pewno zostało jeszcze powietrze, a kiedy zacznie uciekać, ziemia znów się zatrzęsie.
Balista gładził Isangrima i Dernhelma po głowie. Usiłował coś wymyślić.
- Chłopcy - Hippotoos ich wskazał - i kobiety będą bezpieczniejsi tutaj, na otwartym terenie. Zaopiekuję się nimi, kiedy pójdziesz z mężczyznami.
Balista rozejrzał się w gęstym, żółtym powietrzu. Dookoła nie było żadnych budynków, a teren był płaski aż do portu.
- Po wstrząsie może przyjść wielka fala.
Hippotoos skinął głową dziwnie spokojnie i rozważnie, jakby prowadzili dyskusję na temat poglądów jakiejś szkoły filozoficznej.
- Nie zawsze tak się dzieje, a poza tym jesteśmy kilkaset kroków od morza. Wielka fala zdarza się tylko wtedy, kiedy wieje wiatr od morza, który zderza się z uciekającym powietrzem. Dziś jest pogodnie.
Balista nie odpowiedział od razu. Spojrzał na stojący dookoła tłum, bezczynny poza sporadycznymi ruchami widocznymi w półmroku, nieracjonalnymi i potencjalnie niebezpiecznymi. Nie mógł zostawić tutaj synów. Nie miał też zamiaru się z nimi teraz rozstawać.
- Pójdziemy razem - oznajmił.
Brama Mazeusa i Mitrydiusza majaczyła w ciemnościach. Na jej
I szczycie wciąż stała część posągów. Balista zerknął na nie podejrzliwie.
Plac za bramą był opustoszałą ruiną. Po prawej stronie z fasady biblioteki Celsusa unosiły się smugi dymu. Wielki pomnik wojny partyjskiej był zniszczony: zarówno barbarzyńcy, jak i ci, którzy ich pokonali, leżeli na ziemi, równi sobie. Balista szybko poprowadził swoją grupkę w lewo. Miał nadzieję, że chłopcy nie zauważyli jednej z rzeźb, pod którą leżało zmiażdżone ciało Ancji.
Kiedy wyszli na Świętą Drogę, ujrzeli skalę zniszczeń i ich nieludzką przypadkowość. Niektóre budynki były nienaruszone; obok nich cała przecznica była zrównana z ziemią. Świątynia Pladriana i łaźnie Wariusza wyglądały na nietknięte. Rząd domów naprzeciwko - po stronie ich wynajętej posiadłości - się zapadł.
- Bogowie...
Sama ulica była częściowo zablokowana. Gramoląc się po gruzach, dotarli do podnóża zbocza, na którym wcześniej stała ich willa.
Balista ocenił sytuację. Dookoła widać było ludzi; część stała jak wryta, ale inni ruszali się bardziej zdecydowanie, przemykając po ruinach niczym mrówki. Nie dało się rozpoznać, czy zajmowali się ratowaniem innych, czy grabieżą. Familia zbiła się w ciasną grupkę dookoła Balisty. Wszyscy czekali — poza Julią, która wciąż miała niewidzące spojrzenie osoby pogrążonej w szoku. Dlaczego ktoś inny nie mógł podejmować decyzji? Balista odepchnął od siebie tę dziecinną myśl.
- Isangrimie, zostań z matką. - Balista odwrócił się do służki, która przeżyła. - Rode, zaopiekuj się Dernhelmem; trzymaj się blisko swojej pani. Hippotoosie, strzeż kobiet i dzieci. Nie zbliżajcie się do budynków, zostańcie na środku ulicy.
Balista uśmiechnął się z rezygnacją do Maksymusa i Kalgakusa.
- Zróbmy, co się da. - Wskazał ich zabrudzone togi. - Będą nam tylko przeszkadzać. Powinniśmy je tutaj zostawić.
Kiedy zaczęli zdejmować odzienie, Balista uzmysłowił sobie, że jakimś cudem wciąż ma na głowie wieniec. Podał go sekretarzowi.
-Miej go na oku. Jeden straciłem kiedyś w Antiochii, zastąpienie go nowym kosztowało fortunę.
Przekrwione oczy Hippotoosa zalśniły. Balista był ciekaw, czyjego accensus należy do ludzi ogarniętych obsesją na punkcie złota. Z pewnością w Cylicji nie był niczym więcej niż bandytą.
- Lepiej weźmy togi ze sobą - powiedział Kalgakus. - Można związać je w liny.
- Na Wszechojca, masz rację. - Balista pokręcił głową. - Nie mamy ze sobą nic, nawet broni.
Jego wyzwoleńcy się uśmiechnęli. Maksymus wyciągnął skądś porządnych rozmiarów nóż. Kalgakus miał dwa. Stary Kaledończyk podał jeden z nich Baliście, który z kolei przekazał go Hippotoosowi.
-Naprawdę jesteście wstrętnymi, niebezpiecznymi draniami. -Balista się roześmiał.
- Pewno, a ty zawsze byłeś zbyt ufny - odciął się Maksymus.
Droga między dwoma rzędami budynków zniknęła. Ściany poprzewracały się na boki i ją pogrzebały. Większość domów osunęła się jednak w przód, w dół zbocza. Trzech mężczyzn czekało wspinanie się na zapadnięte dachy, odsłonięte belki i kamienie.
Zawiązawszy materiał togi na ramieniu, Balista ruszył przed siebie. Wspinali się w pewnych odstępach, uważając, żeby nie zachodzić sobie nawzajem drogi. Ruiny były straszliwie niestabilne. Gdyby któryś z nich się poślizgnął, kamienie mogłyby zgnieść każdego idącego za nim. Szło im nieznośnie powoli. Każdy uchwyt i zaparcie się stopą groziło obrażeniami; wszędzie były ostre krawędzie kafli i odsłonięte gwoździe.
Na Wszechojca, to prawie samobójstwo, pomyślał Balista. Wszystko to może się w każdej chwili zawalić, nawet bez względu na straszliwe prawdopodobieństwo drugiego wstrząsu. Niespodziewanie zdał sobie sprawę, że czołga się nad zmarłymi i umierającymi - a co gorsza, nad tymi, którzy byli cali, ale uwięzieni. Powoli sunął dalej.
Kiedy w końcu dotarli do domu, ledwie go rozpoznali: wyglądał jak dziwnie obcięta wersja dawnego budynku. Przemieścił się do przodu, a piętra zapadły się jedno na drugie, tak że prawie nie było między nimi wolnej przestrzeni. Belki sufitów wystawały w rzędach niemal dokładnie jedne nad drugimi. Konstrukcja ta nie wyglądała tak, jakby kiedykolwiek była prawdziwym domem. Przypominała Baliście wymyślne italskie ciasta złożone z wielu warstw.
Wdrapali się na górę, zerwali dachówki, zaczęli wołać w dół, między gruzy. Nasłuchiwali. Z domu nie dobiegały żadne odgłosy: słychać było tylko odległe krzyki, a zdecydowanie zbyt blisko -zgrzyty oraz ostre trzaski, gdy drewno i kamienie osuwały się albo opadały. Czuć było słabą woń dymu.
Tam, gdzie wcześniej znajdowało się atrium, było zagłębienie. Kopanie od strony dachu domu było beznadziejne. Zamienili parę słów i ruszyli powoli w kierunku tej zapadliny - może udałoby im się wykonać coś w rodzaju tunelu od boku.
Z niższego odcinka drogi wzniósł się złowrogi rumor. Zatrzymali się i spojrzeli w dół. Zerwał się wiatr, który zdążył już nieco rozwiać Styksowe ciemności. Po Świętej Drodze pędziła samotna postać. Człowiek ten biegł na oślep, gramoląc się przez przeszkody, nie zatrzymując się ani na moment. Prawie deptał mu po piętach tłum, który wylewał się z agory, mijając dymiącą bibliotekę Celsusa. Tłuszcza wyciem domagała się krwi - był to najokropniejszy odgłos na świecie.
Mężczyzna zmierzał prosto w stronę Julii i chłopców. Balista przyglądał się, sparaliżowany bezsilnością. Wszechojcze, Zakapturzony, Oślepiający śmierć, oby nic się im nie stało.
Plippotoos zauważył nadbiegającego człowieka. Zaganiał rodzinę z powrotem za kolumny fasady małej świątyni Hadriana. Mężczyzna spróbował dać susa za nimi. Hippotoos wyszedł zza środkowego łuku, poruszył ramieniem; światło słońca odbiło się od klingi. Mężczyzna skręcił nagle, pobiegł dalej. Wyglądał na zmęczonego, nie ruszał się żwawo.
Tłum go doganiał. Spiętrzona ludzka fala zostawiła za sobą świątynię Hadriana, wrzeszcząc, dając upust nienawiści. Balista dosłyszał urywki krzyków: Zabićpodpalacza, bezbożnika... Chrześcijan lwu na pożarcie.
Wyglądało na to, że mężczyzna skręci w uliczkę prowadzącą w stronę pałacu namiestnika, ale zmienił zdanie i pędził dalej Świętą Drogą.
Ledwie dotarł do fontanny Trajana — dopadli go. Przewrócił się, kiedy trafił go rzucony kamień. Spróbował się podnieść, ale ktoś znów powalił go na ziemię kopniakami. Zniknął we wzbierającym wirze ciosów.
- Na bogów! Patrzcie na kobiety - powiedział Maksymus.
Było jeszcze gorzej: wśród rozwścieczonej tłuszczy były nawet dzieci. Przesunął wzrokiem w dół ulicy. Hippotoos dobrze sobie radził. Ukrywał rodzinę dalej w świątyni Hadriana, co oszczędziło chłopcom tego okropnego widoku.
Tłum rozstąpił się na moment. Mężczyzna na powrót się podniósł. Ludzie szarpali go, bili, ciągnęli we wszystkie strony. Miał już swoje lata, a teraz, cały zakrwawiony, nie był w stanie nawet błagać.
- Biedak - odezwał się Maksymus.
Nieszczęśnik znów upadł. Tłuszcza otoczyła go ciasno, jak ogary rozszarpujące zwierzynę.
- Biedak - powtórzył Maksymus.
Posejdonie, który podtrzymujesz ziemię, Uspokój swój gniew, Chroń nas.
Febusie Apollinie...
Uczestnicy tego zaimprowizowanego krwawego rytuału unieśli zaplamione dłonie do nieba. Ich hymn wzniósł się w powietrze, w stronę trzech przyglądających im się mężczyzn na zboczu i wyżej, do bogów na Olimpie. Zapewne bogowie w niebiosach będą zadowoleni -jeśli istnieją.
Grupa ludzi na Świętej Drodze zaczęła się rozpraszać. Mężczyźni, kobiety i dzieci się oddalali. Z daleka wyglądali raczej na wyczerpanych niż pełnych uniesienia.
Porzucone ciało leżało pośrodku Świętej Drogi, skąpane w mgli-Istym wiosennym świetle.
Trzej mężczyźni nie wspomnieli o nim słowem. Nie było nic do powiedzenia. W milczeniu wrócili do ostrożnej misji dokopywania się do atrium.
Zanim Balista przeszedł za skraj zagłębienia, znów przesunął wzrokiem po Świętej Drodze. Cieszył się, że Hippotoos wyciągnął jego rodzinę ze świątyni Hadriana. Balista wątpił, czy jej smukłe kolumny wytrzymają kolejny wstrząs. Zwłoki leżały na ulicy niedaleko od nich, ale nic nie można było na to poradzić. Chciał uchronić synów przed widokiem tego, w jaki sposób zamordowano mężczyznę, a nie przed samym faktem, że tego dokonano. W końcu które dziecko nie widziało w życiu brutalnej śmierci, czy to na arenie, czy gdzie indziej, nie dostrzegło ciał wiszących na krzyżach przed niemal każdym miastem w imperium?
Krawędzie atrium wieńczyły poszarpane wyrwy przypominające źle wycięte wnęki w grobowcu. Część otworów nie była większa od niemowlaka; przez inne mógłby się przecisnąć dorosły człowiek. Trzej mężczyźni zgramolili się ostrożnie, zaglądając w ciemne, zadławione pyłem otwory, nawołując i czekając na jakiekolwiek oznaki życia.
-Tutaj - przywołał pozostałych Maksymus.
Stłumione odgłosy; płacz... dziecka?; głos kobiety: „Pomocy, pomocy”.
-Ja pójdę - oznajmił. - Od tego wygodnego życia roztyliście się jak gladiatorzy.
Balista poczuł falę wdzięczności. Maksymus był jedną z bardzo niewielu osób, które wiedziały, jak bardzo się boi zamkniętych przestrzeni.
Pocięli jedną z tog i zrobili z niej linę, owiązali nią Maksymusa w pasie, przytroczyli do niej jeszcze jedną.
- Trzy szarpnięcia to sygnał, że masz stamtąd wychodzić - powiedział Balista. - Ty zrób to samo, a wyciągniemy cię stamtąd.
Maksymus kiwnął głową i bez wahania zanurkował w dół.
Szło mu powoli. Przesuwał małe kawałki cegieł i drewna wzdłuż ciała palcami rąk i nóg, wypychał je za sobą. W końcu jego stopy zniknęły-
Balista czekał, oddając zaimprowizowaną wełnianą linę. Stojący u jego boku Kalgakus milczał. Czuć było słaby, ale wyraźny zapach spalenizny. Wyżej, na czystym błękitnym niebie, krążyły jaskółki.
Przez długi czas lina się nie ruszała. Balista słyszał, jak Maksymus stęka, przebiera palcami w gruzach, kaszle. Od czasu do czasu dwaj czekający wzdrygali się, gdy niedaleko dał się słyszeć ostry trzask poruszonego rumowiska.
W końcu usłyszeli, że Maksymus wraca. Kalgakus nachylił się w stronę szczeliny, aby mu ją oczyścić z gruzu. Pojawiły się jego stopy. Kiedy się wyślizgiwał, dało się słyszeć kwilenie.
Maksymus osunął się na ziemię. Całe jego ciało znaczyły krwa-woczerwone rany, widoczne spod gęstej pasty powstałej z potu i pyłu.
Kalgakus sięgnął do środka i niczym jakaś straszliwa położna wyciągnął dziecko na światło dnia. Podał Szymona Baliście i znów się pochylił. Możliwie najdelikatniej wydostał z rozpadliny Rebekę i wziął ją w ramiona.
-Jest tam Konstans - wychrypiała Rebeka. Ledwie mówiła. Nie pomyśleli, żeby wziąć ze sobą wodę. Dziewczyna wyplątała się z objęć brzydkiego starca i wzięła na ręce Szymona.
Balista spojrzał na Maksymusa. Ochroniarz kiwnął głową z wyrazem powątpiewania wypisanym na twarzy.
- Kalgakusie, zabierz ich do pozostałych.
Balista pomógł im wspiąć się na skraj zagłębienia. Poniżej, na otwartej przestrzeni, stały Juka i Rode z Dernhelmem na ręce. Hip-potoos z jakiegoś powodu odprowadzał Isangrima z dala od innych, z powrotem za fasadę małej świątyni.
- Kalgakusie, wydostań Isangrima i tego cylicyjskiego głupca z tamtej pułapki. I uważaj po drodze w dół.
Stary Kaledończyk machnął ręką w odpowiedzi.
Maksymus siedział na dnie wgłębienia z zamkniętymi oczami, dysząc jak pies. Głupio zrobili, nie przynosząc wody.
Balista sięgnął, żeby rozwiązać prowizoryczną linę opasującą ochroniarza. Słabe protesty go nie powstrzymały.
- Zrobiłeś już swoje.
-To nic nie da.
- Może i nie, ale co zrobisz?
Obwiązawszy się liną, Balista wsunął tors do szczeliny. Jego własne ciało natychmiast odcięło większość światła w tunelu. Niezgrabnie wciągnął się dalej. Kiedy jego stopy znalazły się w środku, zamarł. Leżał przez moment nieruchomo, wmawiając sobie, że chce pozwolić wzrokowi przyzwyczaić się do ciemności. Próbował nie myśleć o ogromnym ciężarze niestabilnych gruzów piętrzącym się nad nim, próbował sprawić, żeby w ogóle nie przyszła mu do głowy myśl o tym, jak straszliwie ograniczone ma ruchy. Tunel był nieco szerszy niż jego barki, a jego powierzchnia - szorstka. Zastanawiał się, czy będzie w stanie ruszyć przed siebie.
Zaczął się czołgać jak zwierzę ze złamanymi tylnymi nogami, ciągnąc za sobą bezużyteczne stopy. Ostra krawędź jakiegoś kamienia przecięła mu tunikę. Poczuł na brzuchu ciepłą krew. Pozwolił bólowi wezbrać i skoncentrował się na nim, żeby wytłumić strach.
Im głębiej się wczołgiwał, tym szybciej i płycej oddychał. Może zaczynało brakować powietrza, a może była to tylko jego reakcja. Nie przestawaj. Nie myśl, tylko działaj, mówił sobie.
Upiorny tunel zwiększył się nieco. Dotyk tak samo jak wzrok dał mu znać, że nad nim znajduje się nadproże albo coś w tym rodzaju. To musiało uratować życie Rebece i Szymonowi. Dalej była przestrzeń, która robiła wrażenie nie większej niż królicza nora.
- Pomocy. - Głos był cichy, ale rozległ się szokująco blisko.
- Konstansie?
- Pomocy! Na Zeusa, ale boli.
W niemal całkowitej ciemności rysował się przed Balistą jakiś blady kształt. Germanin wyciągnął dłoń. Spod rumowiska wystawała ręka i przedramię, ciepłe, przysypane żwirem.
- Konstansie, możesz się ruszyć?
- Zeusie, Ateno, bogowie... Wyciągnij mnie stąd.
Balista miał trudności z oddychaniem. Zmusił się do mówienia kojącym tonem, jak do konia. Nie wiedział, co mówi. Powoli, tak, żeby nie wystraszyć Konstansa, puścił jego rękę. Przesunął palcami po rumowisku, próbując się zorientować, co przed nim leży.
Otwór faktycznie był niewiele większy niż królicza nora. Balista wsunął ramię do środka wzdłuż ręki Konstansa; na nic innego nie było tam miejsca. Poklepał uwięzionego mężczyznę po barku. Wyglądało na to, że nad otworem tkwi jeden wielki blok kamieniarki. Bez narzędzi i przestrzeni na pracę rozkruszenic albo przesunięcie go byłoby niemożliwe. Pod leżącym kamienie były drobniejsze. Może dałoby się je wykopać, ale wtedy niepodparty niczym blok na górze opadłby.
Balista znów się położył. Zachłystywał się powietrzem i uspokajające banały, które kierował pod adresem Konstansa, były urywane. Balista zdecydowanie nie dotarł dość głęboko, żeby powietrze było czymś skażone. Mówiąc, myślał o tym tunelu i o tunelach w ogóle. Wrócił myślami do Arete, do chwili sprzed sześciu czy siedmiu lat. Rozmawiał wtedy ze swoim przyjacielem Mamurrą o najlepszych systemach wentylacyjnych do podkopów; Mamurrą, przyjacielem, którego zostawił na śmierć w tunelu. Nie miał wyboru. Persowie wdarliby się do miasta, zgładzili wszystkich. Nie było wyboru. Jednak czasami chwila, w której wydał rozkaz obalenia stempli, i podkop się zapadł, wracała do niego ze straszliwą wyrazistością. Persowie i tak później dostali się za mury. Wymordowali wszystkich, których złapali.
Ktoś pociągnął mocno za linę, potem jeszcze raz. Germanin poczekał chwilę - może przegapił pierwsze szarpnięcie. Powiedział coś do Konstansa, aby go uspokoić; nie było w tym nic z pożegnania. Zaczął się wycofywać.
Na początku ruszał się powoli, nie chcąc zaniepokoić służącego. Potem zdał sobie sprawę, że to szaleństwo. Pracując ostro rękami, łokciami, kolanami i stopami, coraz bardziej się oddalał. Czuł ostre krawędzie; na całym jego ciele rozkwitły otarcia, zadrapania i cięcia.
Kiedy stopami do przodu wystrzelił ze szczeliny, Maksymus złapał go i postawił na ziemi. Balista miał torsje, ocierał oczy. Powinni byli wziąć ze sobą wodę.
Ochroniarz wskazał skraj zagłębienia. Z co najmniej tuzina szpar unosił się dym; z jednej wydostawał się on strumieniem, jak z pęknięcia w palenisku węglarza. Druga wypuszczała pojedyncze kłębki, jakby jakiś rozgniewany chtoniczny bóg sygnalizował katastrofę.
- Nie możemy go zostawić - powiedział Balista.
Maksymus kiwnął głową, ociężałymi ruchami wsunął się do rozpadliny.
Balista wiedział, co zrobi ochroniarz. Czy powinien go powstrzymać? Cofnął się znad otchłani ogromnego dylematu moralnego. Przesunął wzrokiem po ruinach: były niebezpieczne i nie przetrwają długo. Zamknął oczy.
Rozległ się odgłos czołgania. Maksymus wrócił. Wyszedł na otwartą przestrzeń i schował sztylet.
- Czas na nas.
Domine, czy postanowiłeś, co zrobisz w sprawie Balisty?
Na te słowa w jadalni zarekwirowanego domu w Bizancjum zapadła cisza.
Rzymski cesarz, pobożny, niepokonany Publiusz Licyniusz Egna-cjus Galien nie odpowiedział na pytanie, które zadał jego a studiis. Do obowiązków Wokoniusza Zenona należało pomaganie cesarzowi w jego studiach nad różnymi kulturami i z pewnością nie obejmowały one czegoś takiego.
-Ten człowiek zabił uzurpatora i miał czelność przywdziać purpu-Irę, nawet jeśli tylko na kilka dni - ciągnął Zenon.
Galien poczęstował się gruszką z niskiego stołu obok swojej sofy. Kto cię przekupił? - pomyślał. Ile kosztowało to pytanie?
- Balista czeka w Efezie na początek sezonu żeglugowego, aby móc wrócić na Sycylię. Za pięć dni wyjeżdża. Nie przybędzie tutaj, na dwór - oznajmił Zenon.
Galien obracał w dłoni owoc, który lśnił w wiosennym słońcu. Wgryzając się w gruszkę, obrzucił spojrzeniem pozostałych obecnych. Poza nim w pomieszczeniu było czternastu ludzi: pięciu cywilów, nadzorców cesarskich urzędów - w tym Zenon - oraz dziewięciu wojskowych. Był to kameralny posiłek po oficjalnym consilium. Poważne dyskusje, które odbywały się rano, już zakończono. Rada szczegółowo omówiła cesarską decyzję - nieubłaganą i nieodwołalną niczym postanowienie boga - dotyczącą Bizancjum.
- Oczywiście, domine, niczego nie sugeruję. — Zenon tracił pewność siebie w obliczu nieprzerwanego milczenia władcy. — Być może powinien zostać nagrodzony, a nie ukarany.
Galien zwrócił uwagę na to, że choć wszyscy milczeli, tylko jeden z pozostałych wyglądał na zainteresowanego. Nie był to Rufinus,prin-cepsperegrinorum.y^o zwierzchnik cesarskich szpiegów powinien był nadstawić uszu. Tym, który uważnie słuchał wymiany zdań, choć dobrze to ukrywał, był Cenzorynus, zastępca prefekta pretorianów.
Być może nadszedł czas na zmianę, pomyślał Galien. Cenzorynus może i był nisko urodzony - cały dwór plotkował o tym, jak z błędami cytował Homera - ale służył jako princepsperegrinorum zarówno ojcu Galiena, Walerianowi, jak i uzurpatorom Makrianowi i Kwietusowi. Przetrwał już wiele politycznych zawieruch: nie był godny zaufania, ale działał skutecznie i bezwzględnie. Galien wiedział, że potrzebuje ludzi o takich cechach i nie miał w zwyczaju potępiać nikogo z powodu jego urodzenia.
- Spróbuj gruszek - powiedział do Zenona. — Wiesz, jak lubię jeść wszystko poza sezonem.
Podszedł służący ze srebrnym półmiskiem, a Zenon się poczęstował. Galien powstrzymał uśmiech. Możliwe, że Zenon nie cierpiał gruszek, ale cesarska propozycja zawsze miała moc rozkazu. Poza tym - cesarzowi trudno było zachować powagę - Zenon będzie teraz analizował wszelkie możliwe znaczenia słów władcy i z pewnością dostrzeże złowrogi podtekst wyrażenia „poza sezonem”.
-Jeszcze nie podjąłem decyzji - oznajmił Galien. - Teraz jednak chcę, żebyśmy omówili decennalia.
Biorąc pod uwagę temat, nie było nic dziwnego w tym, że to cywil, jeden z nadzorców urzędów, odezwał się pierwszy.
- Panie - zaczął Cecyliusz Hermianus, ab admissionibus - dziesiąta rocznica twojego wstąpienia na tron wymaga odpowiedniego, olśniewającego widowiska.
- Istotnie - odparł Galien. - Miałem jednak nadzieję na bardziej konkretne sugestie. - Przyjemność płynąca z miażdżenia ludzi słowami była podstępna. Musi trzymać ją w ryzach. Nie chciał upodobnić się do Tyberiusza czy Kaliguli: król i tyran byli dwiema stronami tej samej monety.
-Trzeba będzie poczekać do jesieni, aż skończy się sezon bitewny. - W odróżnieniu od swojego zastępcy Cenzorynusa prefekt pretorianów nie pozorował wymowy i manier wyższych klas. Woluzjan był w każdym calu wojskowym. Zaczął karierę jako żołnierz jazdy i był z tego dumny. Zaliczał się do niewielkiej grupy ludzi, którym Galien ufał bez zastrzeżeń. Jakżeż senat cierpiał, kiedy rok wcześniej Galien uczynił Woluzjana konsulem.
-To daje nam czas na zaplanowanie naprawdę wspaniałych obchodów - Palfuriusz Sura, ab epistulis, nasycił swój wytworny głos entuzjazmem. - Oczywiście muszą się one zacząć wielką procesją senatorów i ekwitów w togach oraz nieskazitelnych matron. Nocą, z pochodniami, wejdą na Kapitol.
- Dwieście białych wołów z pozłacanymi rogami i tyle samo białych jagniąt... ofiara całopalna, aby podziękować bogom Rzymu za opiekę nad najwspanialszym z władców w tych trudnych czasach. - Achilleus, a memoria, kiwnięciem głowy pogratulował sobie mądrości oraz bezpośredniości: zrobił aluzję do chaosu szarpiącego imperium.
- Sztandary legionów i oddziałów pomocniczych, jeńcy: Persowie, Goci, Sarmaci - przemówił jeden z dowódców wojskowych, Au-reolus, prefekt konnicy, niegdyś pasterz z dackiego plemienia mieszkającego nad Dunajem. Był to kolejny twardy wojskowy, któremu ufał Galien.
- Słonie - dodał Achilleus. - Dodadzą procesji majestatu... a także złote peleryny dla matron.
- Święto musi trwać co najmniej trzy dni. - Ab admissionibus Fler-mianus najwyraźniej próbował odzyskać grunt pod nogami po wcześniejszej wpadce. - Wyścigi, oczywiście pełny program. Gladiatorzy... mniej niż tysiąc dwustu nie przystoi. A także wszelkiego rodzaju
przedstawienia teatralne, mimowie i komedianci, pantomimy i poważ
ni aktorzy.
