Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
[PK]
Rok 260. Rzymski cesarz Walerian, zdradzony przez najbardziej zaufanego doradcę, został pojmany przez Persów. Imperium pogrąża się w chaosie, władzę usiłują przejąć Makrian wraz z synami. Rodzinę Balisty, bohatera cyklu "Wojownik Rzymu" , rozdzieliła wojenna zawierucha, on sam zaś znalazł się wraz z cesarzem w niewoli. Otoczony starymi i nowymi wrogami Germanin nawet nie przeczuwa, do czego będzie się musiał posunąć, by odzyskać wolność i wrócić do żony i synów, i co ma dla niego w zanadrzu Fortuna...
Cykl: Wojownik Rzymu, t.3
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Gminna Biblioteka Publiczna w Kolbudach
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 487
Rok wydania: 2011
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W cyklu „Wojownik Rzymu" ukazały się:
HARRY SIDEBOTTOM
CZĘŚĆ TRZECIA
LEW SŁOŃCA
Przełożyła
Marta Dziurosz
REBIS
DOM WYDAWNICZY REBIS Poznań 2011
Tytuł oryginału Warrior of Romę. Lion of the Sun
Copyright © Dr Harry Sidebottom, 2010 Ali rights reserved
The morał right of the author has been asserted
Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2010
Redaktor
Małgorzata Chwałek
Opracowanie graficzne serii, projekt okładki i ilustracja na okładce Zbigniew Mielnik
Gminna Biblioteka Publiczna ul. Staromłyńaka 1 w Kolbudach
10007810
Wydanie I
ISBN 978-83-7510-618-3
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49,60-171 Poznań tel. 61-867-47-08,61-867-81-40; fax 61-867-37-74 c-mail: [email protected]
Dla Lisy, z wyrazami miłości
T
A. Wrota Cyficypkie B. Brama Amanikai C. Brama Syryjska
TRACJA
Bizancjum '
C z a r n
pOŃI
Nrkomedia
Scbasia
• Ancyra
ARMENIA
Os?'
kyzikos
KAPADOCJA
LEMNOS
Komana
AZJA
IV
□ B
Cy bistra
Krem na
9
)0‘
RODOS
Kirrnia
(Dura Europos)
Trypolis
Morze
Eggikie
• 16
□ C Antiochia
GALACJA
Ikonium
CYLICJA 6.
.3 .
PAMFILIA'
■ Apamea
Palmyrą
Ernesa^* *
Wschodnia część imperium rzymskiego w latach 260-261
Mor
MEZJA DOLNA
• Efez
Melitcnc
Samosata
KRETA
Mor
1. Korakezjon
2. Selinus
3- Anemurium
4. Dometiopolis
5- Kory kos
6. Sebasre
7. Soloj
8. Tars
9. Ada na
10. Mallos
I I. Mopsuestia 12- Ajgaj 13. Katabolos
14. Anazjrbus
15. FLwias
16. Aleksandria ad Issum
17- Scleucja Pieria
Karre
•\Zcugma
MEZOPOTAMIA
CELESYRIA
■ Heliopolis . • Damaszek SYRIA FENICKA .
LWERJUM PERSÓW
Z
Bosra
Cezarea Nadmorska
Aelia Canitolina
Aleksandria
ARABIA
EGIPT
W n
SYRIA PALESTYŃSKA
brodzi
CYRENAJKA
300 km
• Morze Czerwone
Babilon
Przysięgę podeptałeś i nie wierząc, zda się, Że jeszcze są bogowie ci sami, co w czasie Dawniejszym mieli władzę, myślisz, że dziś nowe Panują w świecie prawa.
Eurypides, Medea, w. 490-494 przeł.Jan Kasprowicz
Mezopotamia, na północ od miasta Karre (wiosna 260 roku)
Cesarz zamrugał, wychodząc na jasne światło słońca. Wyglądał, jakby się krzywił, kiedy urzędnik dworski wypowiadał po łacinie jego pełny tytuł.
- Imperator Cezar Publiusz Licyniusz Walerian August, Pius Felix, Pater Patriae, Germanicus Maximus, Imńctus, Restitutor Orbis.
Na dany znak podprowadzono konia. Jego uzda lśniła srebrem i złotem, a rząd był w kolorze cesarskiej purpury. Nie czekając na zachętę, podstarzały władca podszedł do czekającego wierzchowca. Jak już tyle razy w ciągu ostatnich kilku dni, uklęknął na jedno kolano, potem na drugie. Po chwilowej przerwie, usprawiedliwionej jego wiekiem, padł na czworaki, opierając łokcie o pylistą ziemię. Minął moment, który wydawał się długi jak wiek. Koń przesunął się nieco i wypuścił powietrze, co poniosło się po cichym obozie. Słońce paliło cesarza w plecy.
Niemal całkowitą ciszę przerwał odgłos kroków mężczyzny zbliżającego się do konia. Kątem oka cesarz dostrzegł parę purpurowych butów. Lewy niespiesznie się uniósł i opadł na jego kark. Jak i podczas wielu wcześniejszych okazji właściciel buta przeniósł na tę stopę część ciężaru ciała, po czym przemówił:
-Tak właśnie wygląda prawda, a nie tak, jak przedstawiają ją Rzymianie na swoich rzeźbach i malowidłach - oświadczył, a potem dosiadł konia, oparłszy ciężko stopę na cesarskim podnóżku. - Oto ja, czczący Mazdę boski Szapur, król królów Ariów i nie-Ariów, pochodzący z rasy bogów, syn czczącego Mazdę boskiego Ardaszira, króla królów Ariów, pochodzącego z rasy bogów, wnuk króla Papaka z rodu Sasana; jestem panem ludu Ariów. Potężni, patrzcie na moje dzieła i drżyjcie.
Balista, rzymski dowódca zza północnej granicy, leżał na brzuchu w pyle i się przyglądał. Do niechętnego pokłonu, proskynesis, zmuszali go strażnicy i groźba pobicia albo jeszcze gorszych konsekwencji; tę samą pozycję przyjęła cała reszta rzymskich dowódców. Byli tam wszyscy - Sukcesjanus, prefekt pretorianów, ab admissionibus Kle-doniusz, Kamillus, dowódca szóstego legionu galijskiego - wszyscy wysoko postawieni ludzie, którzy towarzyszyli armii polowej. Świat przewrócił się do góry nogami, zatrząsł się cały kosmos. Rzymski cesarz po raz pierwszy został pojmany przez barbarzyńców. Balista czuł oburzenie i przerażenie swoich commilition.es, zmuszonych do oglądania hańby Waleriana - pobożnego, szczęśliwego, niepokonanego cesarza Rzymian, odnowiciela świata - na kolanach, ubranego jak niewolnik.
Waleriana pojmano cztery dni wcześniej. Zdradził go towarzysz, któremu ufał najbardziej: comes sacrarum largitionum, Makrian Kulawy. Naczelnik skarbu cesarskiego wszystko zorganizował. Jego młodszy syn, Kwietus, zawiódł wiekowego cesarza i jego armię w pułapkę, a potem ich porzucił.
Kipiąc wściekłością i upokorzeniem, wyciągnięty na ziemi Balista pomyślał o odrażającym młodzieńcu Kwictusie, który teraz był już bezpieczny w kontrolowanej przez Rzymian Samosacie, i powtórzył w myślach przysięgę, którą złożył już dwukrotnie: Któregoś' dnia, może i nie wkrótce, lecz któregoś dnia cię zabiję.
Szapur zawrócił wierzchowca w miejscu, a kopyta uderzyły niebezpiecznie blisko starszego mężczyzny leżącego na ziemi. Sasanidzki król królów przejechał wzdłuż szeregu własnych dworzan, możnych i kapłanów, po czym oddalił się ze śmiechem.
Walerian zaczął się powoli i ciężko podnosić na nogi. Uderzeniami końców włóczni zachęcono comites Augusti, żeby zrobili to samo.
Balista zerknął na sasanidzkich dworzan. Wśród kapłanów wyróżniał się perski młodzieniec, którego znał jako Bagoasa, kiedy był on jego niewolnikiem. Oto, jak toczy się koło fortuny. Czy młodzieniec uśmiechał się do niego zza tej czarnej brody?
Na widok Bagoasa myśli Balisty skierowały się ku jego domownikom. Czy jego byli niewolnicy Kalgakus, Maksymus i Demetriusz dotarli do bezpiecznego miejsca? Czy także znaleźli się w Samosacie? A może są już na szlaku do Antiochii? Do Antiochii, gdzie czekali dwaj mali synowie Balisty i jego żona, niczego nieświadomi. Ból, jaki towarzyszył myśli o nich, był niemal nie do wytrzymania. Balista przemówił w duchu do najwyższego boga swojej spędzonej na północy młodości: Wszechojcze, Oślepiający Śmierć, Zakapturzony, Spełniający Pragnienia, usłysz moją modlitwę, jako jestem zrodzony z Wodana: oddam, co będzie trzeba, zrobię, co będzie konieczne, tylko pozwól mi do nich wrócić- bez względu na cenę.
CZĘŚĆ PIERWSZA
CAPTIVUS
(WSCHÓD, WIOSNA-LATO 260 ROKU)
Stracić ojczyznę to wielkie nieszczęście?
Eurypides, Fenicjanki, w. 388 przeł. Jerzy Łanowski
]VIaksymus leżał nieruchomo i obserwował Persów. Byli nieco niżej od niego, pośrodku małej łąki na wyżynach, przy której spotykały się trzy ścieżki. Znajdowali się najwyżej czterdzieści kroków dalej. W bladym świetle księżyca wyraźnie widział ostro zarysowane, ciemnoszare sylwetki ludzi i koni. Sasanidzkich jeźdźców było dwudziestu jeden. Maksymus policzył ich już kilkakrotnie.
Sasanidzi czuli się pewnie. Zeszli z siodeł i rozmawiali cicho. Nie dało się ich ominąć. Maksymus podniósł wzrok i sprawdził położenie sierpowatego księżyca, który pojawił się z powrotem trzy noce wcześniej. Zbliżał się już świt. Ponieważ północna Mezopotamia roiła się od perskich patroli, Maksymus i pozostali musieli się znaleźć za murami Zeugmy przed brzaskiem. Nie było czasu na wrócenie się ani szukanie innego szlaku prowadzącego przez wyżyny ze wschodu na zachód. Jeśli Persowie nie odjadą w ciągu półgodziny, Rzymianie będą musieli próbować się przebić przez ich szeregi. Nie wyglądało to dobrze. Nieprzyjaciel miał trzykrotną przewagę liczebną. Z Demetriusza nigdy nie był wojownik, a stary Kalgakus był ranny. No, pewno: w ogóle nie wyglądało to dobrze.
Ledwie ruszając głową, Maksymus obejrzał się na Kalgakusa. Stary Kaledończyk leżał na lewym boku, oszczędzając zabandażowane prawe ramię. Jego wielka, kopulasta, łysiejąca czaszka niemal się zlewa-
ła z białymi skałami. Maksymus lubił Kalgakusa. Byli towarzyszami od dawna - od dziewiętnastu lat, kiedy to Maksymusa kupiono jako ochroniarza dla Balisty. Kalgakus, opiekujący się Balistą od dzieciństwa, które spędził wśród Anglów z Germanii, był porządnym człowiekiem. Maksymus lubił go, choć nie tak, jak lubiłby dobrego psa do polowań. Zatrzymał wzrok na ciemnych bruzdach na jego pomarszczonym czole i czarnych plamach zapadniętych policzków. Prawdę mówiąc, Maksymus się martwił. Pewnie, Kalgakus był twardy. Ale robił wrażenie staruszka już prawie dwadzieścia lat temu. Teraz był ranny, a ostatnie cztery dni musiały wyczerpać starego drania.
Cztery dni wcześniej patrzyli, jak Balista oddala się od uwięzionej armii jako jeden z pięciu comites towarzyszących Walerianowi w drodze na jego feralne spotkanie z sasanidzkim królem królów, Szapurem. Zrobili to, co im rozkazał patronus. Kiedy świta cesarska zdążała na zachód, oni wyjechali poza szereg, skierowali się na południe i zawrócili za wschodnim zboczem wzgórza. Mała grupa jeźdźców - Maksymus, Kalgakus i Demetriusz, grecki sekretarz Balisty, oraz ośmiu żołnierzy z Dalmacji - nie ujechała daleko na północ, kiedy zatrzymała ich sasa-nidzka czujka. Maksymus, jedyny, który znał perski, wykrzyczał hasło: Peroz-Szapur. Balista poznał je za pośrednictwem zdrajcy Kwietusa.
Sasanidzi byli podejrzliwi. Kazano im przepuścić tylko jedną grupę rzymskich jeźdźców kierujących się na północ i krzyczących: „Zwycięstwo Szapura”, a ona już przejechała. Mimo to cofnęli się, mrużąc ciemne oczy, z rękami na orężu.
Maksymus i pozostali podążyli dalej. Nie za szybko, żeby nie wyglądało to na ucieczkę; nie za wolno, żeby nie wywołać wrażenia, iż się popisują. Wbrew instynktowi samozachowawczemu trzymali się łagodnego galopu.
Za nimi pędził po równinie samotny jeździec, którego luźne odzienie powiewało, a koń wzbijał tumany kurzu. Zrównał się z perską czujką. Wszyscy Sasanidzi zaczęli gestykulować i krzyczeć, a potem wbili obute pięty w boki koni. Wydali z siebie wysokie zawodzenie. Rozpoczął się pościg.
Gnając na złamanie karku, grupa Maksymusa wyjechała z padołu łez. Nie widzieli, jak Waleriana, Balistę i pozostałych komesów ściągnięto z wierzchowców i pokrytych kurzem i zakrwawionych pojmano. Nie mieli czasu, żeby choć obejrzeć się na resztki rzymskiej armii polowej na Wschodzie, otoczone w beznadziejnej pozycji na wzgórzu. Mieli za sobą spory oddział sasanidzkiej lekkiej jazdy, w odległości niewiele większej od dwóch strzałów z luku. Jechali czym prędzej w stronę wzgórz na północnym zachodzie.
Uratowała ich ciemność. Wydawało się, że już nigdy nie zapadnie, a potem zupełnie nagle ich otoczyła. Ciemna, ciemna noc; noc przed nowiem. Kalgakus, którego Balista wyznaczył na dowódcę, zarządził, żeby wrócili po swoich śladach na południowy wschód. Po jakimś czasie znalazł dla nich kryjówkę. Krajobraz tworzyły tutaj łagodne wzgórza, miejscami wypiętrzające się w góry. Na zboczu jednej z nich znajdowało się wgłębienie, dość głębokie i rozległe, żeby mogło schować się tam jedenastu ludzi z końmi. Niedaleko płynął mały strumyk. Wycierając Jasnego Konia, wierzchowca, którego powierzył mu Balista, Maksymus cieszył się z decyzji Kaledończyka. Pracował energicznie i próbował nie myśleć o właścicielu siwego wałacha, niegdyś i jego panu; teraz był to jego patron, przyjaciel, którego zostawił.
Następnego ranka Maksymusa obudziły kozie dzwonki. Mimo że wiele lat upłynęło od czasu, kiedy wywieziono go jako niewolnika z rodzinnej Hibernii i znalazł się na południu, dźwięk dzwonków kóz wciąż brzmiał dla niego egzotycznie. Choć obcy, był dla niego zazwyczaj uspokajający; kojarzył się z łagodnym, odwiecznym śródziemnomorskim porządkiem. Tego ranka było inaczej. Dzwonki odzywały się coraz bliżej.
Maksymus zorientował się, że wszyscy poza starym Kalgakusem wciąż śpią. Kaledończyk leżał płasko na ziemi, wyglądając ponad krawędzią ich kryjówki. Maksymus podczołgał się obok niego i zaryzykował szybkie zerknięcie. Była to mała trzoda, najwyżej dwadzieścia sztuk, podążająca za przewodnikiem stada. Szła do wodopoju. Zdecydowany krok przewodzącego im zwierzęcia przeprowadzi je
tuż obok wgłębienia, a pasterz będzie miał świetny widok na uciekinierów.
Maksymus był zaskoczony, kiedy Kalgakus nakazał mu gestem przenieść się na drugi koniec dolinki. Kozy były blisko, dzwonki dźwięczały głośno. Minął dalmackich żołnierzy i kilku z nich się obudziło. Dał im znak, żeby byli cicho. Zająwszy pozycję, obejrzał się znów na Kalgakusa.
Ten niespiesznie podniósł się na nogi i podszedł do skraju zagłębienia. Stanął nieruchomo, z pustymi rękami.
Podciągając się, Maksymus wyjrzał za skraj. Między nogami zwierząt zobaczył pastucha. Był to podstarzały mężczyzna z bujną brodą, który wyglądał jak patriarcha. Opierał się na kijku i spokojnie przyglądał Kalgakusowi. Zachowywał się tak, jakby brzydcy starzy Kaledoń-czycy czy nawet demony pojawiały się w co drugim mijanym przezeń wąwozie.
- Dzień dobry, dziadku - powiedział Kalgakus.
Pasterz przez chwilę nie odpowiadał. Maksymus zaczął się zastanawiać, czy mówi po grecku. Miał na sobie luźne ubranie we wschodnim stylu, ale też wszyscy w Mezopotamii takie nosili.
- Dzień dobry, moje dziecko - odpowiedział w końcu miejscowy.
Maksymus poczuł, że ma coraz większą ochotę się roześmiać.
- Bezpiecznie tak wypasać kozy, kiedy wszędzie kręcą się Sasanidzi?
Pasterz rozważał pytanie Kalgakusa.
-Trzymam się wyższych wzgórz. Kozy muszą pić. Jeśli Persowie mnie zobaczą, może mnie nie zabiją. Cóż począć?
Mężczyzna stał prawie całkowicie odwrócony plecami do Maksy-musa. Ten zrozumiał teraz, co Kalgakus chciał osiągnąć przez swoje milczące instrukcje. Wstał cicho. Kiedy Kalgakus zerknął w jego stronę, dotknął rękojeści miecza. Po chwili Kaledończyk pokręcił nieznacznie głową.
- Niech bogowie cię chronią, dziadku - powiedział KaJgakus.
Pasterz z należytym namysłem zwrócił patriarchalnc spojrzenie najpierw na Maksymusa, potem znów na Kalgakusa.
- Myślę, że chyba już to robią.
Laską klepnął prowadzącą kozę w zad. Odwrócił się, żeby odejść, po czym krzyknął ponad narastającym brzękiem dzwonków:
- Niech bogowie was chronią, moje dzieci.
Maksymus podszedł do Kalgakusa.
-Jeśli gady go złapią, będą go torturować. Niewielu potrafiłoby utrzymać tajemnicę.
Stary Kaledończyk wzruszył ramionami.
- Co zrobić?
Maksymus się zaśmiał.
- Prawda to, moje dziecko, prawda to.
- Zamknij dziób i obejmij następną wachtę - odparł przyjaznym tonem Kalgakus.
Dosiedli koni o zmierzchu. Wraz z nadejściem głębokiej nocy pojawiły się tysiące gwiazd i cieniutki sierp nowego księżyca. Zgodnie ze zwyczajami swojego ludu Maksymus wysłał mu życzenie, którego nigdy nie mógł wyjawić, ponieważ na pewno by się nie spełniło.
Kalgakus poprowadził ich na północny zachód. Posłali dwóch jeźdźców przed sobą i nie spieszyli się za bardzo. Do Eufratu nie mogło być daleko. Gdyby obyło się bez interwencji Sasanidów, znaleźliby się w Samosacie na długo przed świtem.
Podróżowali już od kilku godzin, z rosnącą nadzieją, kiedy - jak zechcieli złowrodzy bogowie - interwencja nastąpiła. W ciemnościach głośno rozbrzmiało perskie wezwanie do podania hasła. Ostrzegawczy okrzyk, potem kolejne krzyki we wschodnio brzmiącym języku. Kalgakus zatoczył ramieniem koło, dając małej kolumnie sygnał, aby zawróciła; wszyscy wbili pięty w boki koni. Dookoła rozlegał się tętent kopyt i brzęk ekwipunku, a zza ich pleców - wrzawa pościgu.
Maksymus w tym samym stopniu poczuł, co zobaczył przelatującą obok niego zwartą czarną smugę strzały; oddaliła się w ciemności. Mgnienie oka później usłyszał świst strzały. Przez moment zastanawiał się, czy to kolejna, niewidoczna strzała, czy dźwięk tej pierwszej. Zbywając ten zalążek pomysłu, zarzucił tarczę na plecy. Zaczęła bole-
śnie obijać się o jego kark. Przy tak krótkim zasięgu strzała najprawdopodobniej przebiłaby lipowe deski na wylot, ale ciężar i niewygoda tarczy jakoś poprawiały mu samopoczucie.
Galopowali dalej, po bladych, łagodnych wzgórzach, dookoła ciemnych, spiętrzonych gór, między ponurymi winnicami i sadami, przez spalone wioski i porzucone gospodarstwa. Z łoskotem przecinali małe wyżynne strumienie o kamienistych korytach i wodzie sięgającej najwyżej pęcin koni.
Trudno prześcignąć ludzi bojących się o własne życie. Zgiełk pościgu przycichł, po czym zamarł zupełnie, zagłuszony dźwiękami towarzyszącymi ich własnej jeździe. Za kolejnym wzniesieniem Kalgakus zasygnalizował postój. Wszyscy zeskoczyli na ziemię, żeby ulżyć koniom.
Maksymus rozejrzał się, Ucząc. W bladym świetle widać było za mało ludzi: tylko siedmiu. Czterej żołnierze z Dalmacji przepadli. Zabito ich? Pojmano? A może wybrali inną ścieżkę, albo bohatersko, żeby odciągnąć Sasanidów, albo z niewiedzy lub przerażenia? Ani Maksymus, ani nikt inny z ich drużyny nigdy się nie dowie. Zniknęli w ciemnościach.
Kalgakus podał lejce młodemu Grekowi Demetriuszowi i ruszył w stronę grzbietu wzgórza. Maksymus pospiesznie zrobił to samo. Trzymając się blisko ziemi, spojrzeli w kierunku, z którego przybyli.
Sasanidzi się nie poddali. Niewiele ponad pół mili dalej na północ widać było światła pochodni, rozrzucone po wzgórzach w niewielkich odstępach.
- Uparte sukinkoty - powiedział Maksymus.
- Ano - zgodził się Kalgakus. - Stracili nas z oczu, więc ustawili się w kordon, żeby przeszukać okolicę.
Dwaj mężczyźni patrzyli w milczeniu, jak Persowie jadą w ich stronę, przecinając wzgórza. Falujący ciąg pochodni przypominał wielkiego, wijącego się węża, potężnego mitycznego draco.
-Jeśli chcą zachować kontakt między sobą, będą musieli jechać powoli - skomentował Maksymus. - To dla nas dobrze.
- Może - rzeki Kalgakus - ale jeśli się zbliżą, spróbujemy sztuczki, której użył Balista, jak nas gonili przed oblężeniem Arete.
Myśli Maksymusa zalały wspomnienia: czekanie wśród grupy drzew przy rzece, zapach błota, lawina kamieni, desperacka potyczka w wąwozie.
- Kiedy zginął Romulus - dodał cierpliwie Kalgakus.
Maksymus był wdzięczny za wskazówkę. Choć miał o sobie wysokie mniemanie, nie mógł się szczycić dobrą pamięcią. Przy tamtej okazji Balista przytroczył latarnię do jucznego konia. Jego chorąży Romulus miał sprowadzić Persów na inną trasę, kiedy reszta ludzi Balisty odjeżdżała w bezpieczne miejsce. Po jakimś czasie Romulus miał puścić konia wolno i uciec, ale coś się nie powiodło. Pewnie za długo z tym czekał. Antygon natknął się na Romulusa kilka dni później, a raczej na to, co z niego zostało - wbito go na pal i zmasakrowano. Antygona też spotkał niewesoły koniec: wkrótce potem kamień wyrzucony przez machinę oblężniczą urwał mu głowę. Teraz Maksymus poczuł, że zalewa go litość dla towarzyszy, których stracili po drodze. Wziął się w garść. Jak czasem mawiał Balista: Na wojnie ladzie giną. Zdarza się.
Pozostała siódemka jeźdźców podążała na południe. Jechali szybko, ale nie na złamanie karku. Po niebie wirowały gwiazdy i toczył się księżyc. Niebezpieczne sztuczki z latarniami nie okazały się konieczne. Światła Sasanidów stopniowo się oddalały. Po jakimś czasie nie było ich już widać.
Kalgakus pędził ich dalej; kiedy tylko mogli, unikali jazdy w stronę horyzontu i cały czas kierowali się na południowy zachód. Kiedy różane palce świtu pojawiły się na niebie, Kaledończyk zaczął szukać kryjówki. W końcu, gdy słońce już niemal wstało, skręcił do gaju oliwnego porastającego zbocze wzgórza. Zeszli z siodeł i ruszyli przez bujne pnącza między drzewa.
Plamki słońca grzały Maksymusa w twarz, kiedy Kalgakus nim potrząsnął, niepotrzebnie przykładając palec do ust. Maksymus wstał bezgłośnie i poszedł za nim do miejsca, gdzie powykręcane srebrnoszare drzewa rosły w większych odstępach. Spojrzeli w dół, na dno doliny.
Pojedyncza, cienka smuga pyłu, a za nią druga, szeroka i gęsta. Pojedynczego jeźdźca ścigało co najmniej trzydziestu. W gaju oliwnym nikt się nie odezwał. Wybierając kierunek przypadkowo, w panice, uciekinier pędził prosto na nich.
- Kronos zwrócił na nas swoje oko - wymamrotał Demetriusz.
Pozostali milczeli. Uciekinier wciąż się zbliżał, a oni dostrzegli, że ma na sobie jasnoniebieską tunikę.
- Bogowie - powiedział Maksymus. - To nasz.
Zagubiony żołnierz z Dalmacji był już niemal w odległości strzału z luku od nich, kiedy jego koń się potknął. Mężczyzna wypadł z siodła i ześlizgnął się w przód, po szyi zwierzęcia. Usiłując odzyskać równowagę, wierzchowiec padł na ziemię, a żołnierz razem z nim. Z rozpędu wyleciał wysoko w powietrze, a potem, wymachując kończynami, uderzył o ziemię. Podniósł się szybko na nogi, a ścigający go otoczyli.
Na chwilę wszystko znieruchomiało: żołnierz zamarł, a Sasanidzi stali dookoła niego w kręgu. Jego koń odbiegł w prawo, a jeden z Persów pojechał go złapać.
Żołnierz dobył miecza powoli, niemal przepraszająco. Rzucił go na ziemię. Jeźdźcy się roześmiali. Jeden z nich spiął konia. Żołnierz odwrócił się i zaczął uciekać. Długa klinga błysnęła w słońcu. Rozległ się krzyk, trysnęła jaskrawa krew i żołnierz się przewrócił. Pers wrócił galopem do kręgu. Ranny znów się podniósł. Zbliżył się do niego kolejny jeździec. Znów błysk klingi. Więcej krwi. Mężczyzna znów padł na ziemię.
Maksymus spojrzał na Kalgakusa. Kaledończyk pokręcił głową.
Po trzecim ataku uciekinier został na ziemi, zwinął się w kłębek i zakrył głowę ramionami. Sasanidzi, którym taka zabawa już się nie podobała, zaczęli wykrzykiwać obelgi i przekleństwa. Ich ofiara leżała w poczerwieniałym pyle.
Jeden ze stojących w kręgu jeźdźców wydał rozkaz, a reszta chwyciła łuki. Na kolejny rozkaz napięli cięciwy i wypuścili strzały. Groty niemal równocześnie wbiły się w ciało legionisty.
Obserwatorzy na wzgórzu się nie poruszyli.
Jeden z Persów zsunął się z siodła. Rzuciwszy lejce towarzyszowi, podszedł do zwłok. Oparł się butem o ciało i wyciągnął z niego strzały. Jedna się złamała, a resztę oddał właścicielom. Jeźdźcy śmiali się i żartowali, dogadując sobie nawzajem na temat swojej celności. Jeden starannie związał długie włosy skrawkiem kolorowego materiału.
Maksymus uświadomił sobie, że trzyma w dłoni miecz. Nie przypominał sobie, żeby go wyciągał. Schował go za plecami, żeby klinga nie odbiła światła. Zmusił się, żeby odwrócić wzrok i spojrzeć na innych. Całą uwagę skupiali na podnóżu wzgórza. Wszyscy próbowali siłą woli nakłonić wroga, żeby się oddalił.
W końcu, kiedy obserwatorzy myśleli, że już więcej nie zniosą, kiedy nawet groźba, że zostaną odkryci i wywiąże się skazana na klęskę potyczka, wydawała się lepsza niż męczarnia czekania, jeden z Persów wykrzyczał rozkaz. Wszyscy dosiedli koni i zastęp oddalił się kłusem w kierunku, z którego przybył.
Maksymus usłyszał, że kilku ludzi dookoła niego wypuszcza głośno powietrze. Zdał sobie sprawę, że był jednym z nich.
- Sukinsyny - mruknął.
Kalgakus nie spuszczał oczu z Sasanidów.
- A nasi chłopcy lepiej by się zachowali?
Maksymus wzruszył ramionami.
Okazało się, że niełatwo zasnąć tuż po tym, jak było się świadkiem bezlitosnego morderstwa towarzysza broni i gdy jego zmasakrowane szczątki leżą w zasięgu wzroku. Kalgakus kazał ludziom przenieść się wyżej, na zbocze. To nic nie dało. Nieuważne spojrzenie między zielonymi liśćmi wciąż ukazywało zaplamioną niebieską tunikę. De-metriusz stwierdził, że powinni odzyskać ciało mężczyzny, urządzić mu godziwy pochówek albo przynajmniej dać monetę dla Charona. Kalgakus się nie zgodził. Persowie mogą wrócić, będą podejrzliwi. Ale - wykłócał się Demetriusz - jego widok może przyciągnąć innych. Kalgakus zbył to: trzeba wybrać mniejsze zło.
O zmierzchu zdecydowanie byli gotowi wyruszyć. Kalgakus przedstawił im nowy plan. Skoro bogowie najwyraźniej nieprzychylnie od-
nosili się do pomysłu, żeby drużyna dotarła do położonej na północy Samosaty, pojadą na zachód, do Zeugmy. Wkrótce dotrą do rozległej wyżyny o przekątnej niemal dwudziestu mil, a potem do łańcucha wzgórz, z którego będzie widać Eufrat. Zdążą tam dotrzeć w jedną noc. W Zeugmie będą bezpieczni. Minęli to miasto podczas marszu w przeciwną stronę. Miało solidne mury, których broniły cztery tysiące ludzi z czwartego legionu scytyjskiego i kolejne sześć tysięcy żołnierzy zawodowych. Co najlepsze, dowodził nimi były konsul Walens, który nie sprzyjał ani Sasanidom, ani zdradzieckim draniom w rodzaju Kwietusa, Makriana czy ich podstępnego ojca Makriana Kulawego.
Kalgakus właśnie miał wydać komendę do wyruszenia, kiedy spomiędzy drzew nadbiegł Demetriusz, ślizgając się po miałkiej glebie. Dotarł do nich i zgiął się wpół, dysząc jak pies po przebieżce w palącym słońcu. Jeden z żołnierzy, przystojny mężczyzna, pomógł mu usiąść w siodle.
- Tylko moneta i garść ziemi - powiedział Demetriusz do Kalgaku-sa tonem usprawiedliwienia. - Wiem, że jeśli gady się pojawią, zorientują się, że tu byliśmy. Ale musiałem to zrobić. Nie mogłem pozwolić jego duszy błąkać się po wieczność.
Kalgakus kiwnął tylko głową i dał sygnał do odjazdu.
Dotarcie do wyżyny zajęło im znacznie więcej czasu, niż przewidział Kaledończyk. Kiedy już się na niej znaleźli, robiła wrażenie nieskończonej. Jechali i jechali, a gwiazdy świecące wysoko nad nimi były odległe i bezlitosne jak oczy triumfującej tłuszczy. Po obu stronach ciągnęła się płaska, szara nicość. Ludzie byli wyczerpani. Zbyt długo już towarzyszył im bezustanny strach. W obliczu ogromu wyżyny nawet Maksymus poczuł, że traci nad sobą panowanie, a jego umysł przywołuje upiorne zwidy. Po jakimś czasie zaczęło mu się wydawać, że to równina się rusza, a oni stoją nieruchomo. Przypominało to owe opowieści, które snuł Demetriusz: już nie żyli, ich grzechy na ziemi zostały osądzone. Trafili do Tartaru i pisana jest im wieczna podróż po tej ciemnej wyżynie; nigdy nie dotrą do bezpiecznego miejsca i nigdy już nie zobaczą słońca.
Mimo to szare światło przedświtu pojawiło się aż nazbyt szybko. Ukazało wzgórza na zachodzie, wciąż jednak dalekie. Wszędzie dookoła nich rozciągało się pustkowie. Rosło na nim kilka krzaków, od czasu do czasu wygięte wiatrem drzewo: nic, za czym można byłoby się schować. Jakąś milę przed nimi rysował się wyraźnie samotny budynek, niepasujący do otoczenia. Każdy, kto choć trochę liznął taktyki, wie, że nie należy chować się w odosobnionych budynkach; to pierwsze miejsce, które przeszukają ścigający. Mimo to Kalgakus poprowadził ich prosto do niego. Nie mieli wyboru.
Była to wielka, prostokątna stodoła z cegły, teraz jednak stała pusta. Drużyna po kolei wprowadziła konie do środka przez szerokie odrzwia. Znalazłszy się wewnątrz, wystawili na belki pod sufitem zwiadowcę. Brakowało kilku dachówek; Kalgakus odsunął parę kolejnych, żeby mieć widok na cały horyzont. Z tej wysokości miał większe pole widzenia. Pozostali wytarli konie i udali się na poszukiwanie jedzenia. Nic nie znaleźli. Na zewnątrz była studnia, ale mogła być zatruta. Wciąż mieli wodę w manierkach, ale poprzedniego wieczoru zjedli resztki jedzenia. Dla koni mogli naciąć trawy, sami jednak musieli znosić głód.
Maksymus objął drugą wachtę. Musiał się przemieszczać na dachu, żeby mieć oko na wszystkie szlaki dojazdowe, ale uznał, że to i dobrze: gdyby zasnął, ryzykowałby paskudny upadek. Przyszła mu do głowy' kolejna opowieść Demetriusza: na wyspie Kirke jeden z załogantów Odyseusza zasnął na dachu pałacu. Stoczył się z niego i złamał kark. Czasami, kiedy Grek opowiadał tę historię, mężczyzna był zaczarowany w świnię. O, co za wspaniała myśl - pieczona wieprzowina: gorąca, popękana skórka, tłuszcz cieknący po brodzie. Na bogów podziemi, ależ Maksymus był głodny.
Maksymusa nieco rozproszyły potrzeby jego brzucha, więc dopiero po kilku chwilach dotarło do niego, co widzi. Para wieśniaków z osłem - mężczyzna jechał, kobieta szła za nim - była całkiem blisko. Zeskoczył z belek, obudził Demetriusza i podsadził go na dach. Odwrócił się i ujrzał Kalgakusa, który już był na nogach. Rzucił mu słowo wyjaśnienia i obaj wyszli na zewnątrz.
Na widok nieznajomych wieśniak zatrzymał osła słowem, a żonę -która patrzyła nieuważnie pod nogi - kijkiem. Na jego wytatuowanej twarzy nie było widać zaskoczenia. Jak tamten pasterz, pomyślał Mak-symus; wychowują ich tu tak, żeby nie byli niczego ciekawi.
- Dzień dobry, dziadku - odezwał się Kalgakus po grecku.
Wieśniak zareagował przyciszonym strumieniem słów w języku, którego żaden z nich nie zrozumiał. Teraz, kiedy wieśniacy byli bliżej, widać było, że na twarzy mężczyzny rysują się nie tatuaże, ale brud, który wżarł mu się we wszystkie zmarszczki.
Maksymus spróbował z pozdrowieniem w języku Persów. Wydawało się, że po twarzy wieśniaka przebiegło jakieś uczucie. Zniknęło, zanim Maksymus zdążył się upewnić, czy naprawdę tam jest. Kobieta zaczęła cicho szlochać. Wieśniak uderzył ją kijkiem.
Gestami i urywanymi zdaniami w wielu językach Maksymus zapytał parę, czy ma coś do jedzenia. Mężczyzna za pomocą wielu znaczących gestów i kilku niezrozumiałych mruknięć udzielił przydługiej odmownej odpowiedzi. Z tego, co zrozumiał Maksymus, jeźdźcy przybyli ze wschodu; ukradli całe jedzenie, pobili wieśniaka i jego żonę. Zrobili też jeszcze coś, zabrali coś - dziecko. Czy był to chłopiec, czy dziewczynka, losy dziecka na pewno nie potoczyły się pomyślnie.
Kobieta znów zaczęła szlochać. Uspokoiła się na widok kijka.
Kalgakus zaprosił ich do stodoły. Wieśniak dał jasno do zrozumienia, że on i jego żona zostaną na zewnątrz.
Tak siedzieli, z rękami na kolanach, pod ścianą budynku, który równie dobrze mógł być kiedyś ich domem. Kiedy słońce toczyło się po niebie, przemieszczali się dookoła stodoły, żeby być w cieniu. Kobieta od czasu do czasu płakała. W zależności od nastroju wieśniak albo ją pocieszał, albo jej groził. Maksymus spędził większość dnia, przyglądając się im ze współczuciem. Nawet człowiek tak jak on nawykły do przemocy dostrzegał czasem okrutne, odsłonięte oblicze boga wojny, niezależnie od tego, czy nazywało się go Marsem, Aresem czy Woda-nem: wojna jest piekłem.
Kiedy dzień miał się ku końcowi, drużyna osiodłała konie, wypro-
wadziła je na zewnątrz i dosiadła ich. Kalgakus wyznaczył kierunek na zachód. Ani wieśniak, ani jego żona nie okazali żadnych emocji, kiedy zbrojni odjeżdżali.
W końcu dotarli do wzgórz. Mimo ciemności znaleźli ścieżkę prowadzącą pod górę i ruszyli nią. Ponieważ skaliste zbocza ograniczały ich pole widzenia, szli ostrożnie, umieściwszy dwóch ludzi pięćdziesiąt kroków przed sobą jako zwiadowców. A potem natknęli się na Persów.
Maksymus odwrócił wzrok od Kalgakusa i znów spojrzał na wroga. Sasanidzi byli rozluźnieni, całkowicie nieświadomi tego, że ktoś ich obserwuje. Stali dookoła zbiegu trzech ścieżek, podając sobie z ręki do ręki bukłak wina. Jeden z nich podniósł głos i zaśpiewał:
żanim świat słońce napełniło żarem,
Głos we śnie płynął nad tawerny gwarem:
„Nim się w tej czarce skończy Trunek Życia, Wstańcie, najmilsi, napełnijcie czarę!"
Persowie roześmiali się.
No właśnie, wy koziookie sukinsyny, pomyślał Maksymus, pijcie do dna. Zanim świat słońce napełni żarem, w ciągu następnego kwadransa, spróbujemy was pozabijać, jeśli się nie ruszycie - i chcemy, żebyście byli pijani jak bele, kiedy ostra stal się zbliży.
Nawet jeśli wyruszą, potyczka i tak była dość prawdopodobna. Jeśli pojadą szlakiem na północ, bardzo dobrze. Jeśli na zachód, Rzymianie mogli mieć nadzieję, że podążą za nimi i - kiedy wydostaną się poza wzgórza, gdzieś na wąskiej równinie przed Eufratem - wymkną się w stronę Zeugmy. Jednak jeśli Sasanidzi ruszą na wschód, nie było wyboru: czekał ich rozlew krwi.
Jeden z ciemnoszarych cieni zmienił kształt: któryś Pers wskoczył na siodło. On też zaśpiewał; jego głos był mniej melodyjny niż głos towarzysza, ale pobrzmiewała w nim władczość:
Gdy zapiał kogut, stojący przed drzwiami krzyknęli: „Karczmy otwierajcie bramy! Zostać możemy przecież tylko chwilę, a czy wrócimy tu - nie wiemy sami”.
Wszyscy Sasanidzi dosiedli koni. Przemieszczali się, tworząc szyk.
Maksymus wstrzymał oddech; czuł, że ma śliskie dłonie.
Zastęp Persów odjechał z tętentem kopyt na północ.
Demctriusz - jak to się często zdarzało - stał na tyłach, trzymając konie. Poza wierzchowcem własnym i Kalgakusa ściskał też lejce siwego wałacha, na którym za namową Balisty jechał Maksymus. Za każdym razem, kiedy w niemal całkowitych ciemnościach Jasny Koń zmienił pozycję, uderzył kopytem o ziemię czy choć wypuścił głośno powietrze, umysł Demetriusza zalewały natrętne myśli o właścicielu zwierzęcia. Był w nim żal, ogromny, bolesny żal za rosłym, jasnowłosym barbarzyńcą, który niegdyś posiadał go tak samo jak tego konia. Czuł też wdzięczność. O tym, jak trafił do niewoli i jej pierwszych trzech latach, wołał nic myśleć. Był to dla niego tak trudny czas, że zazwyczaj było mu łatwiej rozpowiadać - a nawet udawać przed sobą samym - iż urodził się jako niewolnik; jeśli nie znało się innego życia, na pewno nie było tak źle. Po trzech latach kupiono go, żeby został sekretarzem Balisty. Rosły barbarzyńca traktował go dobrze przez całe dziewięć lat. Nie dał Demctriuszowi żadnego powodu do rozmyślania nad starym powiedzeniem: „Niewolnik nie powinien czekać na rękę swojego pana”. Ostatecznie cztery dni wcześniej, na spalonym wzgórzu, w otoczeniu niedobitków pokonanej armii, Balista ofiarował Demctriuszowi to, czego pragnął najbardziej: wolność.
Białas rozlegający się na ścieżce przed nim sprawił, że Demetriusz wrócił myślami do przerażającej teraźniejszości. Nic nic widział. Wą-
ski wyżynny szlak blokowali czterej pozostali żołnierze i ich konie. Gwiazdy i młody księżyc dawały niewiele światła. Nagle rozległ się chrzęst lawiny kamieni. Fala lęku ścisnęła Demetriusza za gardło, gdy patrzył, jak żołnierze szykują oręż.
- Spokojnie, chłopcy. - Głos Maksymusa był cichy.
Żołnierze się rozluźnili. Demetriusz westchnął z ulgą.
Dosiedli koni i ruszyli. Przecięli małą łąkę, na której spotykały się trzy ścieżki. Demetriusz zwinął dłoń w pięść, wkładając kciuk między palec wskazujący a środkowy, tym symbolicznym gestem odpędzając złe. Rozstajne drogi zawsze były pechowymi miejscami; wystarczyło pomyśleć o Edypie spotykającym ojca. Skrzyżowanie trzech dróg i ciemność - trudno było wyobrazić sobie sytuację, w której potworna trzygłowa bogini Hekate lub jej okropne pomioty chętniej wydostałyby się z krainy cieni.
Kiedy przemierzyli łąkę, znów wypiętrzyły się przed nimi wzgórza. W niesamowitym świetle białe skały i czarne cienie przemieniały zbocza w potłuczone, rozszalałe mozaiki. Demetriusz jechał tuż za Kalga-kusem i Maksymusem. Blisko nich czuł się bezpieczniej. Na widok delikatnego lśnienia sierści Jasnego Konia znów pomyślał o Baliście. Co go spotkało z rąk Persów? Pod Arete Germanin miesiącami opierał się atakom Szapura, króla królów, zgładził tysiące jego wojowników pod murami miasta. Rozgromił sasanidzką armię pod Kirkezjonem - wody Chaburu zabarwiły się na czerwono od perskiej krwi. Co znacznie gorsze, zbezcześcił święty ogień, który czcili wyznający zoroastryzm Sasanidzi: po bitwie spalił ciała ofiar. Mało prawdopodobne, by los był dla niego łaskawy.
Maksymus i Kalgakus nachylili się do siebie i rozmawiali cicho. Hibernijczyk wyprowadził Jasnego Konia poza szyk. Kiedy przejeżdżał, Grek uśmiechnął się do niego. Maksymus nie zareagował; jego wzrok skupiony był gdzieś daleko, tak nieobecny jak oczy roztargnionego dziecka. Na widok siwego konia Demetriusz ponownie zaczął zadręczać się myślami o Baliście. Na tym spalonym zboczu, tuż przed ich odjazdem, Balista objął Maksymusa i wyszeptał mu coś do ucha.
Ochroniarz przysiągł, że zginie, zanim pozwoli komukolwiek skrzywdzić dwóch synów Balisty. To wspomnienie wywołało u Demetriusza ukłucie zazdrości. Odepchnął je jako niegodne. Żaden był z niego wojownik. Nie miał rąk nawykłych do zabijania. To naturalne, że Balista poprosił starego kompana, aby własną piersią bronił jego synów przed klingami wrogów. Isangrim właśnie skończył osiem lat, Dernhelm nie miał jeszcze dwóch; obaj byli śliczni i obaj nie mieli już ojca.
Ruch po prawej przyciągnął uwagę Demetriusza. Wlepił wzrok w tamtą stronę. Nic, tylko skały i cienie. Właśnie odwracał wzrok, kiedy znów coś dostrzegł. Tak, właśnie tam: wysoko na zboczu. Ruch w odległości rzutu dyskiem. Potem już wyraźnie zobaczył ciemną sylwetkę pieszego mężczyzny, poruszającego się równolegle do ich trasy.
Demetriusz rozejrzał się po towarzyszach. Wyglądało na to, że nikt inny nie jest świadom obecności człowieka na wzgórzu. Po Maksy-musie nie było ani śladu. Kiedy Grek się obejrzał, dopiero po chwili odnalazł wzrokiem cień. Był tam: ubrany w szaro-czarne szmaty, może z jakąś plamą czerwieni. Przemykał od skały do skały. Poruszał się bezszelestnie. Demetriusz z dreszczem dostrzegł, że twarz ich prześladowcy jest ciemna, straszliwie ciemna. Jest czarna. Szarooka Ateno, strzeż nas, wyszeptał. Nie polował na nich żaden śmiertelnik, lecz demon lub duch.
Niektóre duchy były wiotkimi, niematerialnymi upiorami. Kiedy chciało się je schwycić, prześlizgiwały się przez ręce jak dym. Takie duchy były uciążliwe, ale nie mogły nikogo skrzywdzić. Demon na wzgórzu do nich nie należał. Był to jeden ze straszliwych, cielesnych demonów, potworna, niebezpieczna istota w rodzaju Lykasa, który wTcmesic mordował i młodych, i starych, w rodzaju Polykritosa z Eto-lii, który po dziewięciu miesiącach powstał z grobowca, porwał swoje dziecko-hcrmafrodytę i rozszarpał je na kawałki, po czym pożarł.
Demetriusz powstrzymał narastającą w jego myślach falę okropnych opowieści o upiorach. Czasami oczytanie połączone z dobrą pamięcią mogło być przekleństwem. Rozejrzał się dziko. Twarze pozostałych niczego nie zdradzały. Gdzie Maksymus?
Demetriusz pogonił nieco konia, żeby się zrównać z Kalgakusem, znów obrzucając spojrzeniem istotę na wzgórzu. Właśnie wtedy zmieniła kształt: opadła na czworaki. Niczym wilk albo pies pobiegła do następnej kryjówki. W ciemnościach rozległ się ryk osła, wyraźny nawet mimo hałasu wydawanego przez jeźdźców. Potwór podniósł się, na chwilę stając na dwóch łapach - rozglądając się, węsząc w powietrzu -po czym opadł na ziemię i jak wąż wślizgnął się za głaz.
Pallas Ateno i wszyscy bogowie Olimpu, chrońcie nas. Demetriusz był zbyt przerażony, żeby modlić się na głos. To było gorsze niż demon, znacznie gorsze. Prześladowała ich umiejąca zmieniać kształt empusa, jedna z koszmarnych służebnic Hekate, mrocznej bogini, której każde pragnienie spełniał Zeus.
Demetriusz wyczytał u Rlostrata, że święty mąż Apoloniusz z Tya-ny pokonał kiedyś taką istotę zaledwie krzykiem. Sam był zbyt przerażony, żeby krzyczeć. A poza tym, czy krzyk nie ściągnąłby na nich ataku Sasanidów?
Młody Grek nachylił się, z niepokoju niemal wypadając z siodła. Chwycił Kalgakusa za ramię.
- Cicho, głupcze - syknął Kaledończyk.
Demetriusz wlepił w niego wytrzeszczone oczy; milczał, ale nic nie rozumiał. Dlaczego Kalgakus nic nie robił? Gdzie się podział Mak-symus? Co miała znaczyć bezczynność tych barbarzyńców? Czy nie wiedzieli, do czego zdolna jest empusat
Jechali powoli dalej, a Demetriusz zobaczył, że Kalgakus obserwuje kątem oka istotę na zboczu wzgórza. Kaledończyk zesztywniał z wyczekiwania. Jego wierzchowiec zarzucił łbem, wyczuwając napięcie jeźdźca.
Wyżej na wzgórzu zaczęło się ruszać coś jeszcze. Kolejny ciemny kształt prześlizgnął się na tle horyzontu. Wolno skradał się w dół, w stronę kryjówki pierwszej istoty.
Czy to możliwe, że są ich dwie? Ciemność, zmęczenie i strach dawały się Demetriuszowi we znaki. Bogowie, a jeśli te stwory polują
watahami?
Pierwszy kształt musiał coś usłyszeć ałbo wyczuć, ponieważ nagle wstał i rozejrzał się po zboczu. Potem błyskawicznie dał susa i odbiegł na zachód. Druga postać rzuciła się w pościg. Spod ich stóp usuwały się kamienie, które obluzowując następne, spadały lawinami w stronę ścieżki.
Kalgakus uderzył konia piętami, a zwierzę pokłusowało przed siebie. Mniej więcej po pięćdziesięciu krokach Kaledończyk zatrzymał je gwałtownie. Ze zwinnością, która zadawała kłam jego wiekowi, zeskoczył na ziemię, wyciągnął dwa oszczepy z pokrowca przy siodle i pobiegł pod górkę, żeby odciąć drogę uciekinierowi.
Ten, dostrzegając nowe zagrożenie, usiłował skręcić z powrotem w górę. Nic to nie dało: druga postać już zajęła pozycję, gotowa zablokować drogę ucieczki w tamtym kierunku.
Dwaj ścigający niczym ogary gonili za ofiarą po kamienistym zboczu. Gnali za nią w tę i w tamtą, coraz bardziej się zbliżając.
- Stój albo przebiję cię na wylot - krzyknął po grecku Kalgakus.
Ścigany biegł dalej. Stary Kaledończyk podniósł ramię i cisnął potężnie oszczepem, który przeleciał nad ramieniem ofiary. Błysnęła iskra, kiedy grot odbił się od skały.
Uciekający stanął jak wryty. Kalgakus chwycił go za ramiona, wykręcił mu je za plecami i popchnął go w stronę czekających jeźdźców.
Maksymus dołączył do ludzi chwilę później.
- Omal ducha nic wyzionąłem - wydyszał.
Czując niewymowną ulgę, Demetriusz przyjrzał się więźniowi. Nieszczególnie radował oczy, ale też nie był to demon lub enipusa\ był to drobny mężczyzna o poczernionej twarzy, odziany w skórę ciemnoszarego wilka i czapkę z futra łasicy. On też oddychał ciężko.
Maksymus szybko i wprawnie go przeszukał. Nie znalazł żadnego oręża, więc odsunął się i kopnął człowieka w nogi, przewracając go na ziemię.
- Nie zabijajcie mnie! Na bogów, błagam, nie zabijajcie mnie! -krzyczał mężczyzna po łacinie. Słychać w niej było dziwny akcent, jakby nic używał jej często. Był przerażony. Kulił się na ziemi, szczękając zębami.
- Odwagi - powiedział Maksymus. - Śmierć to ostatnia rzecz, o którą powinieneś się martwić.
-Jestem tylko żołnierzem, Rzymianinem, jak wy. Błagam, nie zabijajcie mnie!
- Imię? Ranga? Jednostka? - wyszczekał pytania Maksymus.
-Tytus Ezuwiusz, miles, czwarty legion scytyjski. Nie krzywdźcie mnie. - Wyrzucał z siebie szybko słowa.
-Jesteś dezerterem.
- Nie, nie, panie, zwiadowcą. Jestem zwiadowcą.
- Co tu robisz?
Więzień przełknął głośno ślinę.
- Próbuję tylko wrócić do Zeugmy. Proszę, zabierzcie mnie ze sobą.
- Skąd przybyłeś? - wypytywał bezlitośnie Maksymus.
Znów przełknięcie śliny, lekkie zawahanie.
- Z armii polowej. Proszę, weźcie mnie ze sobą.
Maksymus zerknął na Kalgakusa, dał znak głową. Kaledończyk bezceremonialnie podniósł więźnia na nogi, przytrzymując mu ramiona za plecami. Maksymus dobył miecza. Krótki gladius zalśnił w bladym świetle.
- Czas powiedzieć prawdę.
Mężczyzna zaszlochał.
- Mówię prawdę. Błagam, uwierzcie mi. Mam rodzinę, nie róbcie mi krzywdy.
- Powiedz mi - spytał Maksymus - czy kiedykolwiek pociągała cię wschodnia religia? - Mówiąc, przysunął się i dłonią zręcznie rozpiął pas mężczyzny.
Strach i niezrozumienie przemykały po twarzy więźnia. Pokręcił głową.
- Nie, nigdy. Nie rozumiem.
Dwa pociągnięcia i spodnie oraz bielizna mężczyzny znalazły się dookoła jego kolan.
- Nigdy nie interesowała cię, powiedzmy, bogini Atargatis? Nie miałeś ochoty odwiedzić jej świątyni w Hierapolis?
Więzień przybrał podejrzliwy wyraz twarzy.
- Nie, ja... nie, nigdy.
- Szkoda, biorąc pod uwagę, co cię teraz spotka. - Maksymus wyciągnął rękę i chwycił jądra mężczyzny. Drugą ręką podniósł miecz i mu go pokazał.
Człowiek zaskomlił.
-Jej wyznawcy, gaili, żyją dostatnio. Oczywiście sami się kastrują. I myślę, że robią to kamiennym nożem, najpewniej z krzemienia. Ale mutatis mutandis...y^\ przeżyjesz, jestem pewien, że przyjmą cię do swojego grona.
Mężczyzna wydawał z siebie nieskładne, błagalne odgłosy.
-To jak będzie? Powiesz mi prawdę czy czeka cię wycieczka do ITierapolis?
Słowa wydały się, jakby pękła tama.
- Naprawdę nazywam się Tytus Ezuwiusz. Urodziłem się w Lu-tecji, w Galii. Byłem w jeździe. Przybyliśmy na Wschód z kampanią Gordiana Trzeciego i... zrobiłem coś złego. Musiałem zdezerterować. Żyłem wśród Sasanidów przez lata... znalazłem żonę, mam perską rodzinę. Sam pan rodu Suren wysłał mnie do Zeugmy, żebym wyśledził, jakie tam są umocnienia. Co mogłem począć? Nie miałem wyboru. Błagam, dajcie mi żyć. Chcę znów zobaczyć dzieci.
Potok słów się urwał, kiedy jeden z żołnierzy podprowadził z tyłów swojego konia.
- Gady się zbliżają.
Więzień wywinął się z rąk Kalgakusa. Rzucił się na kolana.
- Błagam, zostawcie mnie tutaj, związanego i zakneblowanego, nic im nie powiem.
- Ani słowa więcej. - Twarz Maksymusa miała kamienny wyraz.
Właśnie kiedy mężczyzna podniósł rękę, żeby błagalnie chwycić go za podbródek, ochroniarz zamachnął się mieczem. Klinga błysnęła i opadła prosto na szyję więźnia. Trysnęła gorąca krew.
- Na koń - rzucił Kalgakus.
Dcmetriusz stanął obok ciała z na wpół odciętą głową. Maksymus czyścił miecz wilczą skórą martwego mężczyzny.
- Obiecałeś, że go nie zabijesz - powiedział Grek.
- Nie, powiedziałem, że śmierć to ostatnia rzecz, o którą powinien się martwić. - Maksymus dosiadł Jasnego Konia. - Czy nie jest to prawdą dla nas wszystkich?
Pędzili co sił, a Sasanidzi deptali im po piętach. Łoskot pościgu odbijał się echem od skalistych zboczy po obu stronach. To przynajmniej jest proste, pomyślał Maksymus. Mamy tylko dwie możliwości: uciekać albo walczyć. Nie trzeba wymyślać sprytnych sztuczek z pułapkami, latarniami i czym tam jeszcze. Dookoła nie było żadnej kryjówki czy innego szlaku: można było tylko uciekać albo walczyć.
Ścieżka wśród wzgórz wiła się i skręcała, unosiła się i opadała. Była wąska, a jej nawierzchnia luźna i nierówna. Kopyta koni ślizgały się na ostrych zakrętach. Jeźdźcy nieraz musieli chwytać się podwójnych przednich łęków siodeł, żeby nie spaść. Demetriusz kilkakrotnie omal się nie ześlizgnął. Młodemu Grekowi daleko było do centaura. Tak nic może być, pomyślał Maksymus.
- Zwolnij, Kalgakusie! - zawołał. - Ciało szpiega na pewno ich opóźni. Zwolnij, bo ktoś spadnie, może nawet będzie karambol.
Kaledończyk po chwili zastanowienia zwolnił do szybkiego galopu.
Maksymus spojrzał w niebo. Noc mijała szybko, nic zostało jej już wiele. Ale na pewno zbliżają się do skraju wzgórz. Potem jeszcze tylko mała równina, szeroka na cztery albo pięć mil, i będą bezpieczni za murami Zeugmy.
Kiedy wyjechali zza zakrętu, nagle dostrzegli małą postać pośrodku ścieżki. Maksymus i Kalgakus z całej siły pociągnęli za lejce, ściskając udami skórę i drewno siodeł. Objechali przeszkodę i się zatrzymali. Za nimi zrobiło się zamieszanie. Koń Demetriusza uderzył o zad Jasnego Konia. Jakimś cudem nikt nie przejechał dziecka.
Maksymus omiótł wzrokiem okoliczne wzgórza. Nic się na nich nic ruszało. To nie mogła być zasadzka. Przerzucił nogę nad szyją Jasnego Konia i zeskoczył na ziemię.
Chłopiec był ładny, może ośmioletni. Na szyi miał ciężką, piękną ozdobę. Płakał.
- Moja matka odeszła. Bała się. Powiedziała, że idę za wolno. Odeszła.
Maksymus wyciągnął ramiona. Dziecko zawahało się na moment. Wiedział, że jego poobijana twarz i odcięty czubek nosa raczej nie działają uspokajająco. Podniósł chłopca, który wtulił buzię w jego ramię.
- Mój ojciec jest w bule Zeugmy. Jest bogaty. Wynagrodzi was - paplał po grecku chłopiec.
- Lepiej ruszajmy - uciął Kalgakus.
Maksymus usadził chłopca na Jasnym Koniu i wskoczył za nim. Ruszyli.
Nie ujechali daleko, kiedy usłyszeli odgłosy pościgu: wysokie, przeszywające okrzyki, niski tętent kopyt wielu koni. Kalgakus narzucił szybsze tempo. Konie zareagowały powoli, równie zmęczone jak ludzie. Ostatnie cztery dni były wyczerpujące dla wszystkich.
Ze szczytu jednego ze wzniesień Maksymus dostrzegł płaską, szarą pustkę ciągnącej się poniżej równiny, nie była daleko. Kiedy ścieżka zaczęła opadać, wierzchowiec jednego z jadących za nim żołnierzy się potknął. Ze zmęczenia niemal się przewrócił. Gdyby tak się stało, za nim padłyby na ziemię pozostałe.
Niedobrze, pomyślał Maksymus. Kiedy znajdziemy się na otwartej równinie na zmęczonych koniach, Persowie złapią nas jak makrele do sieci.
Konie wspinały się po stromym zboczu. Miało jakieś pięćdziesiąt kroków wysokości. Wzgórze po lewej tworzyło mały, pionowy klif. Na ścieżce leżały rozrzucone kamienie. Blisko szczytu spora ich sterta zwężała szlak, tak że trzeba by było jechać gęsiego.
Miejsce dobre jak każde inne, uznał Maksymus. Zatrzymał się, gestem wezwał Kalgakusa, żeby do niego dołączył, a pozostałym kazał jechać dalej.
- Myślę, że zostanę tu na trochę. - Zeskoczył z konia i odpiął tarczę od siodła. - Zamień się ze mną końmi i weź dziecko.
Kalgakus się nie odezwał. Zszedł sztywno na ziemię, zabrał własną tarczę i wspiął się na siwego wałacha za chłopcem, podczas gdy Mak-symus trzymał lejce obu koni.
-Jesteś pewien? - spytał Kalgakus.
-Jasne. - Maksymus podniósł na niego wzrok. - Zanim opuściliśmy armię, obiecałem Baliście, że zajmę się jego synkami. Teraz to twój obowiązek.
- Ano. - Kalgakus nie spojrzał Maksymusowi w oczy. Przesuwał wzrokiem po ścianie klifu. Rumor pościgu słychać było wyraźnie.
- Pożegnaj ode mnie Demetriusza.
- Pożegnam. - Kalgakus odwiązał od siodła Jasnego Konia pokrowiec na łuk i kołczan. Rzucił oba przedmioty Maksymusowi. - Moje też zatrzymaj.
Tętent kopyt wroga rozlegał się coraz głośniej.
Kalgakus chwycił lejce Jasnego Konia, odwrócił głowę i odjechał. Wciąż nie patrzył na Maksymusa, lecz na klif.
Kiedy Maksymus został sam, zabrał się szybko do roboty. Zaprowadził konia za wielką stertę kamieni i skrawkiem skóry związał mu przednie nogi. Podniósł łuk i kołczan Kalgakusa wraz z własnymi. Pobiegł z powrotem i zajął pozycję, na wpół ukryty za kopcem z kamieni. Wyciągnął miecz i położył go wraz z tarczą blisko siebie, na ziemi. Podparł kołczany, żeby móc bez kłopotu sięgać po strzały, a zapasowy łuk ustawił obok nich. Wybrał strzałę, sprawdził linię drzewca i ostrość grotu. Zadowolony założył ją na cięciwę, do połowy napiął łuk i wycelował w dół ścieżki.
Kiedy Maksymus czekał, czas płatał mu dziwne figle. Zwolnił, a potem całkowicie się zatrzymał. Wydawało się, że każdy oddech trwa wiek. Hałas nadjeżdżających Sasanidów był coraz głośniejszy, ale się nie pojawiali. Dźwięki jakby osłabły. Maksymus opuścił łuk. Policzył strzały: dwadzieścia. Spojrzał na gwiazdy, tak nieodgadnionc jak serca ludzi. Bladły. Zbliżał się świt.
Pierwsi dwaj Sasanidzi go zaskoczyli. Wypadli zza zakrętu jednocześnie, szybkim galopem. Maksymus napiął cięciwę. Wycelował w te-
go po prawej, rozmyślnie nisko, chcąc trafić konia. Wypuścił strzałę. Chwytając następną, zobaczył, że koń padł, a jeździec turla się po ziemi. Wystrzelił w kolejnego wroga i chybił. Strzelił jeszcze raz. Strzała wbiła się w klatkę piersiową zwierzęcia, które wywinęło kozła do przodu, a jeździec wyleciał jak z procy ponad jego łbem i uderzył z chrzęstem o kamienistą ścieżkę.
Kolejny Pers wyminął ranne zwierzę, wyciągnął miecz i gnał wierzchowca pod górę. Maksymus wycelował powoli i starannie. Strzała zepchnęła go z grzbietu konia, który - czując woń krwi i słysząc, jak inne konie wyją z bólu - minął Maksymusa i uciekł.
Pozostali Sasanidzi u stóp zbocza zamarli niepewni, ilu mają przeciwników, czy jechać przed siebie, czy zawrócić. Maksymus napiął łuk i wypuszczał strzały jedną po drugiej. Śmiercionośne pociski świszczały w bladoszarym świetle świtu.
Jeden z pieszych Persów biegł na niego z lewej. Maksymus upuścił łuk. Kucnął, żeby podnieść miecz, a jego przeciwnik zamajaczył nad nim z uniesionym orężem nad głową. Długa klinga zaczęła opadać wielkim łukiem, jak topór. Rzucając się przed siebie z wyciągniętym mieczem, Maksymus dostał się w środek trajektorii ciosu. Jego ostry gladius wbił się w brzuch Sasanida. Zwarli się. Zaśmierdziało jak w rzeźni. Maksymus odepchnął wciąż zachłystującego się powietrzem wroga.
Persowie wycofali się poza zasięg wzroku. Spoglądając pod tarczą, Maksymus zobaczył dwa martwe konie i dwa ludzkie ciała. Nic poza tym. Policzył, ile zostało mu strzał: osiem. Zastanawiał się, czy uciekać. Czy zyskał już dość czasu dla innych?
Narastający okrzyk wojenny starczył za odpowiedź. Maksymus odłożył tarczę, skoczył na równe nogi i napiął łuk. Persowie nadjechali z łoskotem kopyt. Maksymus wypuścił strzałę i sięgnął po następną. Szył pociskami w stronę wroga tak szybko, jak było to możliwe.
Strzała śmignęła o szerokość dłoni od jego głowy. Tym razem Persowie na tyłach grupy mierzyli ponad głowami tych z przodu.
Maksymus znów strzelił. Jeden z perskich koni padł na ziemię. Wy-
puścił kolejną strzałę. Chybił. Sięgnął po następny pocisk, ale więcej nie było. Podniósł miecz i tarczę. Tym razem nie był w stanie ich zatrzymać.
Sasanidzi niemal go już dopadli. Widział rozchylone chrapy ich wierzchowców, słyszał szelest długich wstęg, którymi były ozdobione. Od jego hełmu odbił się mały kamień. Zerknął w górę. W jego stronę leciała lawina kamieni i skał.
Maksymus odwrócił się i rzucił do ucieczki. Kamienie i głazy waliły o ziemię dookoła niego. Jeden uderzył go boleśnie w ramię. Za nim słychać było straszliwy ryk i grzmot. Gdy odbiegł poza zasięg lawiny gruzu, zatrzymał się i obejrzał. Ścieżka była niewidoczna zza gęstej chmury pyłu. Wlepiał w nią bezmyślnie wzrok. Obok zarżał cicho jego wciąż spętany koń. Maksymus podszedł do niego. Zorientowawszy się, że wciąż ma miecz w ręce, schował go. Musiał po drodze upuścić tarczę. Uspokoił konia, rozwiązał pęto i wspiął się na siodło.
Pył zaczął się rozpraszać: ścieżki prawie nie było widać spod lawiny. Sasanidzi zniknęli - albo uciekli, albo zgniotły ich kamienie.
Usłyszawszy hałas dobiegający z góry, Maksymus spojrzał na szczyt klifu. Zza krawędzi ostrożnie wyglądała czyjaś brzydka twarz. Kiedy jej właściciel dostrzegł ochroniarza, uśmiechnął się szeroko.
- Nie bądź taki zdziwiony. Jak sądziłeś, kto uratowałby kogoś takiego jak ty? Z pewnością nie myślałeś, że bogom zależy na tobie tak bardzo, żeby spowodować lawinę. Nie jestem pewien, czy mnie samemu dość zależy - gderał Kalgakus. -1 teraz muszę znów znaleźć drogę na dół.
Przyciśnięty plecami do ściany Balista nie mógł się ruszyć. Jego uda unieruchamiały nogi dwóch innych mężczyzn: trybuna Marka Akcju-sza z lewej, a Kamillusa z szóstego legionu galijskiego po prawej. Balista czuł gorąco bijące od ich ciał. Sam spływał potem. Powietrze było gęste i Germanin miał trudności z oddychaniem.
Balista zawsze bał się zamkniętych przestrzeni. Podziemna cela była maleńka. Wepchnięto do niej większość wysokich rangą dowódców rzymskiej armii polowej i ledwie starczyło tam miejsca na to, żeby mogli usiąść. Balista bardzo chciał wyprostować nogi i obejrzeć swoje poranione, zakrwawione stopy, ale było to niemożliwe.
Dignitas Rzymu została podeptana, cesarz Walerian pojmany, a jego cała armia - zabita lub wzięta w niewolę. Niemal wszystkich dowódców zapędzono niczym niewolników do tego cuchnącego więzienia -niemal wszystkich: Walerian i jego ab admissionibus Kledoniusz trafili gdzie indziej, aby znosić kolejne upokorzenia. Nie było tam też Tur-piona. Nie żył. Kiedy opuszczali padół łez, Balista rzucił ostatnie spojrzenie na przyjaciela, ostatnie spojrzenie na jego odciętą głowę wbitą na pal.
Gdzieś spomiędzy stłoczonych ciał dobiegł głos prefekta pretorianów Sukcesjanusa:
- Dyscyplina, musimy zachować dyscyplinę. Te pieprzone perskie gady tego nie znają. Jeśli ją zachowamy, możemy ich pokonać.
Mamrotał tak raz po raz. Balista pomyślał, że Sukcesjanus traci chyba zmysły. Jeśli tak, nie było w tym nic dziwnego. Marsz na południe każdemu odebrałby rozum. Były to dwa dni piekła. Sznur więźniów pędzono razami batów, końców włóczni i płazów mieczy, czasami też ich ostrzami. Walerian szedł na czele w stroju niewolnika, a korona z cierni wbijała się w jego sędziwą głowę. Jego obciążeni łańcuchami dowódcy wlekli się za nim. Odebrano im buty i potykali się, kiedy ostre kamienie rozcinały im stopy. Za nimi noga za nogą szedł długi pochód szeregowców.
Było nieznośnie gorąco. Słońce paliło bezlitośnie. Wirujące chmury pyłu oślepiały ich, zatykały im gardła, niemal ich dusiły. Dręczyło ich pragnienie. Raz dziennie pędzono ich niczym bydło do wody. Wielu nie miało czasu się napić, zanim biciem kazano im iść dalej. Dwukrotnie rzucono im resztki czerstwego chleba. Niektórzy byli zbyt otępiali, żeby jeść; inni bili się o te ochłapy.
Okrucieństwu towarzyszyły upokorzenia. Kiedy ktoś wychodził z szeregu, żeby sobie ulżyć, Sasanidzi zabawiali się szydzeniem i rzucaniem kamieniami w kucającego. Ludzi, którzy się przewracali, bito, aż podnosili się na nogi. Jeśli nie wstawali dość szybko, natychmiast ich zabijano.
Zwykli milites cierpieli bardziej niż dowódcy. Nie chroniły ich te resztki szacunku, który Persowie okazywali wysoko postawionym. Jeśli zdarzało się, że uroda jakiegoś młodego żołnierza, nie całkiem zamaskowana pyłem i cierpieniem, przyciągała uwagę jednego ze strażników, wyrywano go z szeregu. Rzucano go na ziemię, często na widoku, i gwałcono, czasami wielokrotnie. Po napaści ofiarę zostawiano w pyle. Część wracała, zataczając się, do kolumny; inni zostawali twarzą do ziemi. Na oczach Balisty jeden z nich, młodzieniec o niewinnej twarzy, który nie miał jeszcze dwudziestu lat, zakrył twarz i czekał na śmierć.
Niedługo po wyruszeniu dotarli do strumienia i pochód zatrzymano. Sasanidzki król królów, wspaniały w purpurowo-białych szatach ozdobionych unoszącymi się za nim wstęgami, podjechał, aby poddać strumień inspekcji. Po naradzie z częścią swoich dworzan Szapur
rozkazał, żeby do płytkiej rzeczki wysłano oddział legionistów. Brzegi obstawili jeźdźcy. Rzymianie padli na kolana, wyciągając błagalnie ramiona. To nie pomogło. Przy akompaniamencie szyderczego śmiechu bezbronnych ludzi poprzebijano strzałami. Wydany władczym tonem rozkaz, lawina ciosów - i kolumnę zmuszono do przemarszu po wciąż krwawiących ciałach ich towarzyszy.
Pod koniec pierwszego dnia trafili do Edessy. Miasto o białych murach wciąż się broniło. Udręczony szereg więźniów zatrzymano w zasięgu strzału z łuku, demonstrując obrońcom ich opłakany stan. Stojący blisko Balisty trybun szlochał z powodu dręczącej bliskości bezpiecznego schronienia.
Waleriana podprowadzono do wschodniej bramy. Wiekowy cesarz pod przymusem wezwał namiestnika. Kiedy ten się pojawił, Walerian rozkazał mu poddać miasto. Stojąc wysoko na murach Aureliusz Da-zjusz przyłożył palce do ust i posłał pocałunek. Wykonawszyproskyne-sis, namiestnik zasalutował i odwrócił się bez słowa.
Drugiego dnia zaprowadzono ich do Karr. Miasto wznosiło się niczym podium w oddali, po drugiej stronie płaskiej wyżyny. Wzdłuż kolumny przebiegła pogłoska, że otworzono tam bramy przed Persami.
Kilka mil od miasta zatrzymano ich przy świątyni Nikal, małżonki Sina. Przybytek bogini księżyca i jej potężnego męża tętnił życiem. Pod uważnym spojrzeniem perskich oczu miejscowi kapłani uwijali się na brzegach świętego jeziora. Wkrótce zapłonął wielki ogień i złożono ofiarę. Trudno było orzec, co stanowi gorszą torturę: zapach pieczonego mięsa zwierząt czy widok nieosiągalnych, czystych wód jeziora.
Sasanidzki możny podjechał do wycieńczonych rzymskich dowódców. Śmiejąc się, krzyknął po grecku:
— Widzicie, szacowni goście, traktujemy was jak bogów. Oni też raczą się dymem z naszych ofiar.
Szeregowcy zostali poza murami miasta. Dowódcom kazano przemaszerować pod ozdobną bramą i przez ulice, na których miejscowych zachęcano do szydzenia z nich i obrzucania ich różnymi przedmiotami. Potem wepchnięto ich do ciasnej, duszne' celi.
- Dyscyplina... - wciąż mamrotał w ciemnościach prefekt pretorianów.
Nogi Balisty przeszył skurcz. Przepraszając Aureliana, młodego prefekta z Italii wciśniętego przed nim, Balista poruszył nimi z bólem. Czuł straszliwe zmęczenie. Miał ochotę zamknąć oczy, ale wiedział, że kiedy je znów otworzy, zareaguje falą paniki na napór ciał i niemożliwość ruszenia się. Podczas marszu cieszył się, że nie jest jednym z szeregowców, ale teraz dużo by dał, żeby być wśród nich. Oni przynajmniej czub na twarzach nocne powietrze i mieli luksus choć odrobiny nieskrępowanego ruchu.
Rozległ się zgrzyt odsuwanego rygla i drzwi się otworzyły. Dwaj Persowie z długimi mieczami w dłoniach rozejrzeli się po twarzach tłoczących się jeńców.
- Którv z was to Balista? J
Germanin niechętnie podniósł rękę. Niedobrze. Rzymski dowódca, który zgładził pod Arete tylu ludzi Wschodu, pokonał sasanidzką armię pod Kirkezjonem, a potem popełnił straszliwe dla tej kultury świętokradztwo, paląc ich ciała, nie mógł się spodziewać serdecznego przyjęcia u króla królów.
- Chodź z nami.
Wyjście z celi zajęło Baliście trochę czasu. Najpierw musiał podnieść się na nogi. To wymagało podparcia się o ścianę. Potem rzymscy dowódcy musieli wczołgać się na siebie nawzajem, zapominając o wszelkiej dignitas, żeby mógł przejść.
Kiedy drzwi się zamykały, Balista usłyszał Sukcesjanusa.
- Dyscyplina, pamiętaj o dyscyplinie - powtarzał prefekt.
Pieprzyć ciebie i twoją rzymską dyscyplinę, pomyślał Balista. Urodziłem się jako wojownik Anglów. Mamy własne sposoby na mierzenie się ze strachem. Wszechojcze, Zakapturzony, Oślepiający Śmierć, jako jestem zrodzony z Wodana, nie pozwól mi zhańbić ani siebie, ani moich przodków.
Dwaj strażnicy chwycili Balistę za ramiona. Kolejni dwaj szli za nimi z orężem w rękach. Powłócząc nogami, czuł, jak rozcięcia na
jego stopach znów zaczynają krwawić. Na każdym kroku ryzykował, że przez łańcuchy w kostkach straci równowagę. Przy poruszaniu się okowy na jego nadgarstkach i ciężar łączącego je łańcucha zadawały mu piekielny ból.
Popędzono go labiryntem korytarzy w pałacowych podziemiach. Na początku usiłował zapamiętać drogę. Potem zdał sobie sprawę, że zapomniał trasę do celi. W końcu skoncentrował się już tylko na tym, żeby nie owładnął nim strach.
Strażnicy otworzyli drzwi do innej celi. Wepchnęli go do środka, zaskakująco łagodnie. Nie padł na twarz, potknął się tylko. Drzwi zamknięto i zaryglowano.
Stojąc nieruchomo, Balista ocenił sytuację. W celi panował stęchly, ale czysty zapach. Nie miała okien, więc zalegały w niej całkowite ciemności. Kucając, żeby niezgrabnie się poczołgać, Balista zbadał swoje nowe więzienie; mniej więcej sześć na sześć kroków, nagie klepisko, szorstkie kamienne ściany, nic, co dałoby się ruszyć czy użyć jako broń.
Balista usadowił się z wysiłkiem pod ścianą. Spróbował sobie jak najbardziej ulżyć, odsuwając metal od otarć i ran na nadgarstkach i kostkach. Teraz, kiedy był sam, brakowało mu towarzystwa innych dowódców. Przynajmniej wtedy wszyscy byli w tej samej sytuacji.
Jego znużenie przypominało tunel, który oba poprzednie dni pogłębiły, przez co był coraz dalej od światła i z coraz większym trudem oddychał. Pomyślał o żonie Julii, o Isangrimie i Dernhclmic, swoich pięknych synach. Wyobraził sobie ich ból, kiedy wieści o tej katastrofie dotrą do Antiochii. Jeśli zginie, czy kiedykolwiek się o tym dowiedzą? A może po prostu zniknie, a jego koniec będzie pustym miejscem, które ich umysły wypełnią straszliwymi torturami i cierpieniem?
Zamykając oczy, Balista obiecał sobie, że jeśli nadarzy się jakakolwiek okazja - bez względu na cenę - wróci do nich.
Drzwi otworzyły się z hukiem i na chwilę oślepiło go światło. Weszli dwaj miejscowi i postawili lampy na ziemi. Na zewnątrz ktoś się zaśmiał, a drzwi się zamknęły. Balista zerknął na dwóch mężczyzn. Młodszego jakby rozpoznawał. Był ubrany jak perski możny, miał uma-
lowaną twarz i oczy podkreślone kajałem. Promieniował pyszałkowatą aurą powściąganej groźby. Starszy miał na sobie bardziej ekscentryczne odzienie, kurtkę bez rękawów i futrzaną pelerynę, a we włosach dziwne warkoczyki. Balista go nie znał. Nieznajomy podszedł do niego i go kopnął. Trafił w jego ramiona. Mężczyzna krzyknął coś w języku, którego Balista nigdy wcześniej nie słyszał, i znów go kopnął.
- Na nogi - powiedział w mowie Persów Sasanid stojący przy drzwiach.
Balista się nie ruszył. Wyjrzał zza podniesionych ramion, usiłując zrobić wrażenie zdezorientowanego i bezbronnego.
- Łacina, mówię tylko po łacinie.
Sasanid ruszył spod drzwi. Nachylił się nad jeńcem. Naprawdę wyglądał znajomo. Odezwał się z nieprzyjemnym uśmiechem:
-Już się kiedyś spotkaliśmy. Za pierwszym razem, w Aretc, twoja doskonała znajomość mojego języka sprawiła, że dałem się nabrać i pozwoliłem ci uciec. Przysiągłem, że się za to zemszczę. Za drugim razem, niedawno, twój status posła uniemożliwił mi odwet.
Balista już pamiętał: był to Wardan, syn Naszbada, kapitan na usługach pana rodu Suren. Gdziekolwiek pójdziesz, starzy wrogowie cię odnajdą. Wodan raczył wiedzieć, że Balista nazbierał ich dość wielu.
Kiedy wstał, Wardan chwycił go od tyłu, przyciskając mu ramiona do boków. Kajdany wbiły się w nadgarstki Balisty, a łańcuch między nimi napiął się ciasno na jego brzuchu.
- Bądź pewien, Germaninie, że dziś nic cię nie uratuje - syknął Wardan, a Balista poczuł na uchu jego gorący oddech. - Mamy całą noc. Moja zemsta i przyjemność będą słodkie, gdy doznam ich jednocześnie. - Wardan się zaśmiał. - Ale najpierw...
Drugi mężczyzna splunął Baliście w twarz. Zaczął wrzeszczeć z furią, a to, że Germanin nie rozumiał jego słów, sprawiło, że były tym bardziej przerażające. Tamten znów splunął. Jego oddech miał ciężką woń pikantnego jedzenia i mocnego wina. Przepełniała go nienawiść, ale Balista nie miał pojęcia dlaczego.
Mężczyzna odsunął się i zdjął pantofel. Wykrzykując jakieś obelgi,
zaczął okładać nim Balistę. Choć pantofel był lekki, bolało. Szaleńczy atak trwał, aż Wardan powiedział coś w niezrozumiałym języku. Potem znów szepnął Baliście do ucha:
- To Hamazasp, król Iberii. Pod Arete zabiłeś jego syna.
Wardan znów się odezwał. Ten język to w takim razie gruziński. Hamazasp się roześmiał i zaczął rozpinać pas.
- Nie martw się, barbarzyńco, nie będziesz musiał długo żyć z tą hańbą. - Uśmiechnął się z wyższością. - Po wszystkim cię zabijemy.
Balista rzucił się do tyłu, ciskając Wardanem o ścianę. Pers zarzęzil, kiedy siła uderzenia wypchnęła mu powietrze z płuc. Balista nadepnął lewą piętą stopę Wardana, na co ten zawył.
Hamazasp, zgięty we dwoje, niezdarnie zapinał spodnie. Balista rzucił się na niego i zarzucił mu łańcuch łączący okowy za głowę. Przyciągnął go blisko do siebie i wbił mu prawe kolano w krocze.
Kiedy Hamazasp zwinął się z bólu, Balista uwolnił łańcuch i okręcił się na pięcie, wywijając nim. Metalowe ogniwa uderzyły Wardana w twarz. Rozległ się krzyk, trysnęła krew i Pers zatoczył się w bok.
Drzwi otworzyły się z hukiem. Balista podbiegł do strażników. Łańcuchy w jego kostkach zaplątały mu się dookoła stóp. Padł na czworaki. Desperacko spróbował się podnieść. Okrutny kopniak trafił go w podbródek. Głowa odskoczyła mu do tyłu. Zobaczył oślepiający rozbłysk światła i zahuczało mu w uszach.
Coś zwierzęcego każę ciału się bronić, nawet kiedy umysł jest otumaniony. Balista zorientował się, że leży zwinięty w kłębek na ziemi, ramionami usiłując osłonić głowę. Kopniaki były mocne i sprytnie wymierzone. Raz po raz trafiały w jego nerki, brzuch, usta, uszy. Czuł, że z nosa cieknie mu krew. Usta miał pełne zmiażdżonych kawałków zębów. Bezlitosne bicie trwało dalej.
- Dość. - Głos Wardana zdawał się dobiegać z odległości wielu mil. Kopanie się skończyło.
