Wojownik Rzymu (2). Król Królów - Harry Sidebottom - ebook

Wojownik Rzymu (2). Król Królów ebook

Harry Sidebottom

0,0

Opis

[PK]

 

Rok 256. Bohater pierwszej części trylogii „Wojownik Rzymu”, Balista, dowodzący obroną Arete, wraca po wielomiesięcznej walce pokonany i popadłszy w niełaskę cesarza, pędzi życie z dala od dworu. Jednak Sasanidzi znów zagrażają wschodniej granicy imperium, a w dodatku nad Rzymem wisi widmo zdrady. Cesarstwo toczy zepsucie i antagonizmy na tle religijnym - coraz bardziej na arenie dziejów widoczni są chrześcijanie. Wezwany przez cesarza Balista zostaje wplątany w niebezpieczną sieć intryg i religijnego zamętu, a jego odwaga i lojalność - wystawione na ostateczną próbę w służbie Rzymu.

 

Cykl: Wojownik Rzymu, t.2

 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Książka dostępna w zasobach:

Gminna Biblioteka Publiczna w Kolbudach

Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin

Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2)

Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 534

Rok wydania: 2010

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



V/ sprzedaży pierwszy tom cyklu

WOJOWNIK. RZYMU

OGIEŃ NA WSCHODZIE

W przygotowaniu trzeci tom cyklu

LEW SŁOŃCA

HARRY SIDEBOTTOM WOJOWNIK RZYMU

CZĘŚĆ DRUGA

KRÓL KRÓLÓW

Przełożyła

Marta Dziurosz

REBIS

DOM WYDAWNICZY REBIS Poznań 2010

Tytuł oryginału

Warrior of Romę. King of Kings

Copyright © Dr Harry Sidebottom, 2009

AU rights reserwed

The morał right of the author has been asserted.

Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2010

Redaktor

Małgorzata Chwałek

Opracowanie graficzne serii, projekt okładki i ilustracja na okładce Zbigniew Mielnik

Gminna Biblioteka Publiczna ul. Staromtyńaka 1 w Kolbudach

10007809

Wydanie I

ISBN 978-83-7510-423-3

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 61-867-47-08,61-867-81-40; fax 61-867-37-74 e-mail: [email protected]

Dedykuję z wyrazami miłości mojej matce, Frances, oraz pamięci mojego ojca, Hugh Sidebottoma

Brundisium,

Mo^e •   '        ' „Kassiopi

Tyrreńskie           . KERK1RA

Bizancjum.

Mor^e Egejskie

Morze Śródziemne

100

200

300 km

o 100   200 300 400 500 metrów

1.    Artemizjon

2.    Mury miasta

3.    Brama Coressus

4.    Stadion

5.    Gimnazjon Wediusza

6.    Świątynia Zeusa Olimpijskiego

7.    Budynki targowe w porcie

8.    Północna brama portowa

9.    Centralna brama portowa

10.    Południowa brama portowa

11.    Łaźnie portowe

12.    Gimnazjon portowy

13.    Atrium przy termach

14.    Eksedra

15.Tctrapylon

16.    Xystos

17.    Gimnazjon przy teatrze

1S.    Plac Teatralny z fontanną

19.    Plac targowy

20.    Pałac namiestnika

21.    Biblioteka Cclsusa

22.    Pomnik partyjski

23.    Latryna i „dom uciech”

24.    Świątynia cesarzy (świątynia Domicjana)

25.    Południowa droga od brani', Magnezji

26.    Świątynia przy agorze

27.    Ston Rasi/ica

28.    Cbalcidium

29.    Wschodni Gimnazjon

Blisko od niej zobaczysz drugą taką skałę. Lecz niższą, bo przerzucisz przez nią każdą strzałę. Jest tani figowe drzewo ze skały zwieszone, Pod nim groźna Charybda łyka morze słone.

Homer, Odyseja, Księga XII przeł. Lucjan Siemieński

Prolog

Syryjska pustynia między Eufratem a Palmyrą (jesień 256 roku)

Gnali co sił. Pierwszego dnia na pustyni jechali szybko, lecz nie przeciążali koni. Byli zupełnie sami - nie zauważyli ani śladu pościgu. Tamtego wieczora w obozie w rozmowach toczonych cichymi, zmęczonymi głosami dało się wyczuć ostrożny optymizm. Następnego ranka prysł on bezpowrotnie.

Kiedy dotarli do szczytu niewielkiego wzniesienia, Marek Klodiusz Balista, dux ripae, sprowadził konia ze szlaku i pozwolił się wyprzedzić pozostałym trzynastu jeźdźcom wraz z luzakiem. Spojrzał w kierunku, skąd przybyli. Słońce jeszcze nie wstało, lecz robiło się coraz jaśniej. Pośrodku rosnącego półokręgu nieziemskiego żółtego światła, w miejscu, gdzie za kilka chwil słońce miało wyjrzeć ponad horyzont, widniał słup kurzu.

Balista przyjrzał się uważnie gęstemu tumanowi. Wznosił się prosto, aż wiatr wiejący wysoko nad ziemią rozpraszał go i rozwiewał na południe. Na płaskiej pustyni zawsze trudno ocenić odległości. Znajdował się cztery, może pięć mil dalej, zbyt daleko, aby było widać, co go spowodowało. Balista jednak wiedział: oddział zbrojnych. Tutaj, w sercu pustyni, musiała to być jazda, dosiadająca koni lub wielbłądów. Nie dało się jeszcze dokładnie oszacować ich liczebności, lecz wzbijająca taką chmurę kurzu grupa musiała być przynajmniej czterokrotnie większa niż drużyna Balisty. Słup nie zakrzywiał się w żadną stronę, co oznaczało, że ludzie ci jadą ich śladem. Balista pogodził się z tym, że ściga ich wróg, że wielki oddział perskiej kawalerii depcze im po piętach.

Rozglądając się, zobaczył, że pozostali się zatrzymali. Patrzyli to na niego, to na tuman kurzu. Balista postanowił o nich nie myśleć. Zbadał wzrokiem widnokrąg. Bezkresna, lekko falująca pustynia. Piasek gęsto usiany małymi, ostrymi kamieniami. Dość, aby ukryć niezliczone skorpiony i węże; nic, za czym mógłby schować się człowiek, nie wspominając nawet o czternaściorgu jeźdźcach i piętnastu koniach.

Balista zawrócił i podprowadził wierzchowca do dwójki Arabów stojących w środku szyku.

- Kiedy najwcześniej możemy dotrzeć w góry?

- Za dwa dni - odpowiedziała bez wahania dziewczyna. Miała na imię Batszeba i była córką obrońcy karawan. Znała tę trasę z podróży, które odbyła ze swoim nieżyjącym już ojcem.

Balista ufał jej ocenie, lecz zerknął na drugiego Araba.

-Jutro wieczorem - rzekł najemnik Haddudad.

Podjechał do nich z brzękiem uprzęży Turpio, jedyny rzymski dowódca pod komendą Balisty, który przeżył.

- Dwa dni do gór? - spytał go Balista.

Turpio wzruszył wymownie ramionami.

-Jeśli konie, wróg i bogowie pozwolą.

Balista skinął głową. Chwycił łęki siodła i podniósł się. Popatrzył po swoich ludziach; skupiali na nim całą uwagę.

-Jadą za nami gady. Jest ich wielu. Nie ma jednak powodu sądzić, że nas dopadną. Są ponad pięć mil za nami. Za dwa dni będziemy bezpieczni w górach. - Balista wyczuł niewypowiedziane zastrzeżenia Turpiona i dwojga Arabów. Powstrzymał ich zimnym spojrzeniem. -Dwa dni i będziemy bezpieczni - powtórzył i potoczył wzrokiem po szyku.

Nikt się nie odezwał.

Balista z wystudiowanym spokojem podszedł na czoło drużyny. Uniósł dłoń, sygnalizując odjazd. Ruszyli swobodnym galopem.

Za ich plecami wzeszło słońce. Każde drobne wzniesienie powierzchni pustyni wyglądało jak złocone, każde małe zagłębienie - jak kałuża inkaustu. Daleko przed nimi migotały ich cienie, jakby bezskutecznie usiłowały ich prześcignąć.

Nie ujechali daleko, kiedy stało się nieszczęście. Nagle rozległ się urwany krzyk i straszny łoskot. Balista obrócił się w siodle. Jeden z jeźdźców i jego koń padli na ziemię, tworząc miotającą się plątaninę kończyn i ekwipunku. Człowiek odturlał się na bok i podniósł na czworaki, wciąż trzymając się za głowę. Koń usiłował wstać, lecz przewrócił się z niemal ludzkim krzykiem bólu. Jego przednia noga była złamana.

Z rozmysłem, nie oglądając się na tuman kurzu wzbijany przez ścigających, Balista wydał kilka rozkazów. Zeskoczył z siodła. Ponieważ liczyła się wytrzymałość, ważne było, aby przy każdej okazji odciążyć wierzchowca. Maksymus, niewolnik z Plibernii, który od piętnastu lat pełnił rolę ochroniarza Balisty, delikatnie nakłonił okulawionego konia, aby stanął na nogi. Rozsiodłując go i sprowadzając ze szlaku, mówił do niego cicho w swym ojczystym języku. Zwierzę poszło za nim ufnie, podskakując żałośnie na trzech zdrowych nogach.

Balista odwrócił wzrok w stronę służącego, Kalgakusa, który ściągał bagaże z grzbietu ich jedynego jucznego konia. Podstarzały Kale-dończyk, którego wziął do niewoli ojciec Balisty, towarzyszył chłopcu od jego najmłodszych lat spędzonych w lasach północy. Z grymasem irytacji na niezbyt urodziwej twarzy rozdzielał teraz zapasy między pozostałych jeźdźców. Mrucząc pod nosem, ułożył rzeczy, które nigdzie się nie zmieściły, na schludną stertę. Obrzucił ją krytycznym spojrzeniem, po czym podkasał tunikę, zsunął spodnie i obficie obsikał porzucone jedzenie.

- Mam nadzieję, że będzie smakować tym sasanidzkim draniom -ogłosił.

Mimo skrajnego zmęczenia i przerażenia - a może właśnie dlatego - kilku ludzi się zaśmiało.

Wrócił Maksymus; wyglądał czysto i spokojnie. Podniósł wojskowe siodło i zarzucił je na grzbiet jucznego konia, starannie zaciskając popręgi.

Balista podszedł do siedzącego na ziemi żołnierza. Niewolnik De-metriusz ocierał krew z rany na jego czole. Germanin zaczął się zastanawiać, czy młody grecki sekretarz byłby równie troskliwy, gdyby szeregowiec nie był tak przystojny, lecz zaraz, zły na siebie, odrzucił tę myśl. Wraz z Demetriuszem pomógł żołnierzowi - który zapewniał, że naprawdę nic mu się nie stało - wstać i wsiąść na zapasowego wierzchowca.

Reszta również wsiadła na koń. Tym razem Balista nie potrafił się powstrzymać przed zerknięciem na tuman kurzu. Widniał zauważalnie bliżej. Dowódca dał sygnał i drużyna zostawiła za sobą leżącego na ziemi konia. Na rosnącej kałuży ciemnoczerwonej krwi tętniczej pojawiła się jasnoróżowa piana, która powstała, gdy zwierzę desperacko usiłowało oddychać przez przeciętą tchawicę.

Poruszali się szybkim kłusem. Kiedy konie dostawały zadyszki, na rozkaz Balisty wszyscy schodzili z siodeł, poili wierzchowce i karmili je garścią chleba namoczonego w rozwodnionym winie. Potem szli, trzymając wodze w dłoniach, aż oddech zwierząt wracał nieco do normy; wtedy ze znużeniem dosiadali koni. Dzień mijał na niekończących się powtórzeniach tego schematu. Podróżowali najszybciej jak mogli, wykorzystując wytrzymałość zwierząt do granic, ciągle ryzykując wywołany zmęczeniem wypadek. Mimo to za każdym razem, kiedy oglądali się za siebie, chmura pyłu wzbijanego przez wroga była nieco bliżej.

Podczas jednego z pokonywanych pieszo odcinków Batszeba zrównała się z Balistą. Ten bez zaskoczenia dostrzegł, że po jego drugiej stronie pojawił się Haddudad. Twarz arabskiego najemnika była nieprzenikniona. Zazdrosny sukinsyn, pomyślał Balista.

Przez jakiś czas szli w milczeniu. Balista zerknął na dziewczynę. Jej długie czarne włosy i wydatne kości policzkowe pokrywał pył. Kątem oka Germanin przyglądał się jej ruchom, kołysaniu piersi. Najwyraźniej nie były skrępowane pod męską tuniką, którą miała na sobie. Zorientował się, że myśli o jedynej okazji, kiedy je widział; o oliwkowej skórze, ciemnych sutkach. Na Wszechojca, chyba tracę zmysły, pomyślał Balista. Gonią nas po tej piekielnej pustyni śmiertelni wrogowie, a ja myślę ojej cyckach. Ale, Wszechojcze Spełniający Pragnienia, jakież to wspaniałe cycki.

- Przepraszam, możesz powtórzyć? - Zdał sobie sprawę, że coś do niego mówiła.

- Pytałam, dlaczego okłamałeś swoich ludzi - powiedziała cicho Batszeba. Szczęk ekwipunku, ciężkie stąpnięcia i oddechy ludzi oraz koni sprawiały, że nikt poza ich trójką nie mógł jej usłyszeć. - Pokonywałeś już tę trasę. Wiesz, że nie będziemy bezpieczni, kiedy dotrzemy w góry. Przez wyżyny prowadzi tylko jedna ścieżka. Równie dobrze moglibyśmy rozwijać za sobą nić.

- Czasami kłamstwo może sprawić prawdę. - Balista wyszczerzył zęby. Czuł się dziwnie beztroski. - Ariadna dała Tezeuszowi kłębek nici, aby mógł się wydostać z labiryntu, kiedy poszedł zabić minotaura. Obiecał, że ją poślubi, lecz porzucił ją na wyspie Naksos. Gdyby nie skłamał, Ariadna nigdy nie zostałaby żoną boga Dionizosa, Tezeusz nie spłodziłby syna Hipolita, a Eurypides nie mógłby napisać tragedii pod tym tytułem.

Batszeba i Haddudad milczeli. Oboje patrzyli na niego dziwnym wzrokiem. Balista westchnął i zaczął tłumaczyć:

- Gdybym powiedział im prawdę, że Persowie mogą nas złapać i zabić, zanim dotrzemy w góry, że nawet jeśli nam się to uda, zapewne i tak nas zabiją, mogliby się poddać... a to byłby koniec. Dałem im łut nadziei. Kto wie, może jeśli dotrzemy w góry, uda nam się tam znaleźć bezpieczne miejsce. - Balista spojrzał uważnie na Haddudada.-Pamiętam, że szlak wiedzie przez kilka wąwozów. - Najemnik skinął tylko głową. - Czy któryś z nich nadawałby się na zastawienie pułapki?

Haddudad przez dłuższą chwilę nie odpowiadał. Balista i Batszeba czekali w ciszy. Arab służył ojcu dziewczyny przez długie lata. Wiedzieli, że jego osądom można ufać.

— Rogi Amona, zaraz za granica gór... to dobre pole rażenia.

(SwWbu**®

Balista dał znak, że czas znów dosiąść koni. Wciągając się ze zmęczeniem na siodło, pochylił się i odezwał cicho do najemnika:

-    Uprzedź mnie, kiedy będziemy się zbliżać do tego miejsca... jeśli zajedziemy tak daleko.

Na pustyni noc zapadła szybko. W jednej chwili słońce widniało wysoko na niebie, w następnej chyliło się ku zachodowi. Nagle towarzysze Balisty stali się tylko czarnymi sylwetkami i spowił ich mrok. Księżyc jeszcze nie wzeszedł i - nawet gdyby konie nie były już u kresu sił - jazda przy świetle gwiazd nie należała do bezpiecznych.

W niemal całkowitych ciemnościach rozbili obóz tuż przy szlaku. Na rozkaz Balisty zapalono tylko trzy latarnie z osłonami, które obrócono światłem na zachód, aby nie dostrzegł go wróg; miały być zgaszone tuż po oporządzeniu koni. Balista wytarł swojego szarego wałacha, szepcząc mu ciche, pozbawione sensu czułostki. Kupił Jasnego Konia w Antiochii, rok wcześniej. Przyjacielsko usposobione zwierzę służyło mu dzielnie, a Balista za nim przepadał. Zapach rozgrzanego konia, równie mu miły jak woń zroszonej deszczem trawy, i ruchy potężnych mięśni zwierzęcia pod gładką sierścią koiły Germanina.

-    Panie. - Głos żołnierza prowadzącego swojego wierzchowca wyrwał Balistę z zamyślenia. Nowo przybyły nie powiedział nic więcej.

Nie było potrzeby: jego koń okulał. Pojawili się Maksymus i Kalga-kus, jak mieli w zwyczaju, kiedy byli potrzebni. Kaledończyk bez słowa przejął opiekę nad wałachem Balisty, a ochroniarz wraz z wodzem przyjrzeli się drugiemu zwierzęciu. Poszli z nim dookoła, nakłonili do truchtu, uważnie obejrzeli kopyta. Sprawa była beznadziejna. Koń nie mógł iść dalej. Ruchem podbródka Balista kazał Maksymusowi go odprowadzić.

Żołnierz stał nieruchomo, czekając. Strach było widać tylko w jego oczach.

-    Postąpimy zgodnie ze zwyczajem pustyni. - Na te słowa Balisty wypuścił głośno powietrze. - Powiedz wszystkim, żeby się zebrali.

Balista chwycił swój hełm i gliniany dzban na wino, po czym położył je na ziemi obok jednej z latarni, której osłony otworzył całkowicie.

Mała grupa

ustawiła się w kręgu, kucając w światło na napięte twarze, podkreślając ich rysy. Gdzieś na pustyni zaszczekał lis. Potem zapadła całkowita cisza.

pyle. Latarnia rzucała ostre

Balista podniósł dzban, wyciągnął korek i wychylił głęboki łyk. Wino zadrapało go w gardle. Podał je stojącemu obok, który napił się i oddał naczynie następnej osobie. Wrócił Maksymus i przykucnął.

- Dziewczyna nie weźmie udziału. - Głos Balisty zabrzmiał głośno w jego własnych uszach.

-    Dlaczego nie?

Germanin spojrzał na żołnierza, który zadał pytanie.

-Ja tu dowodzę.Ja mam imperium.

-    Zrobimy, co rozkażesz, i będziemy gotowi na każdą komendę. -Żołnierz wypowiedział zwyczajowe słowa bezbarwnym tonem, spuszczając wzrok.

Batszeba wstała i odeszła.

Kiedy pusty dzban wrócił do Balisty, ten upuścił go na ziemię i obutą stopą nadepnął naczynie. Rozległ się głośny trzask, kiedy rozpadło się na kawałki. Patrząc bacznie pod nogi, Balista uderzył piętą jeszcze kilka razy, aż z dzbana zostały tylko odłamki. Kucnął, wybrał trzynaście fragmentów o podobnych rozmiarach i ułożył je w rzędzie. Wybrał dwa i jednym wydrapał na drugim grecką literę theta. Zebrał wszystkie trzynaście, wrzucił je do odwróconego hełmu i przemieszał.

Wstał. Wszyscy patrzyli na hełm w jego ręce tak, jakby w środku czaiła się żmija. W pewnym sensie tak było. Balista czuł, jak wali mu serce i wilgotnieją ręce, kiedy odwrócił się do stojącego po lewej człowieka i wyciągnął hełm w jego stronę.

Był to skryba z północnej Afryki, Hannibal. Nie wahał się. Patrząc Baliście w oczy, wsunął rękę do wnętrza hełmu. Wyciągnął pięść, odwrócił ją i rozprostował palce. Na jego dłoni leżał gładki fragment dzbana. Nie okazując żadnych emocji, skryba upuścił go na piasek.

Następny stał Demetriusz. Drżał i miał desperację w oczach. Balista chcial go pocieszyć, lecz wiedział, że to niemożliwe. Młody Grek spojrzał w niebo, a jego usta poruszały się w modlitwie. Włożył rękę do hełmu niezgrabnie, niemal wytrącając go Baliście z dłoni. Dwanaście odłamków pobrzękiwało, kiedy przesuwał po nich palcami, dokonując wyboru. Nagle wyciągnął dłoń, w której miał nienaznaczony kawałek gliny. Wypuścił gwałtownie powietrze, niemal szlochając, a oczy zaszły mu łzami.

Żołnierz po lewej ręce Demetriusza nazywał się Tytus. Służył w konnej straży Balisty, equites singulares, prawie od roku. Balista wiedział, że jest spokojnym, kompetentnym człowiekiem. Bez ociągania wziął odłamek. Otworzył pięść. Pojawiła się theta. Tytus zamknął oczy. Potem, przełykając głośno ślinę, uniósł powieki, panując już nad sobą.

Po kręgu przebiegło westchnienie, przypominające odgłos bryzy wiejącej nad polem dojrzałego zboża. Usiłując nie okazywać ulgi, pozostali zniknęli w ciemnościach. Został Tytus z Balistą, Maksymusem i Kalgakusem.

Żołnierz uśmiechnął się krzywo.

- Zadanie długiego dnia wykonane. Równie dobrze mogę się rozbroić. - Zdjął hełm i upuścił go, zsunął przez głowę pas przerzucony przez pierś i rozpiął pas z mieczem. Zaczął niezdarnie gmerać przy wiązaniach naramienników.

Maksymus i Kalgakus podeszli bez słowa i pomogli mu, zdejmując też ciężką kolczugę.

Rozbroiwszy się, Tytus stał chwilę nieruchomo, po czym podniósł miecz, wyciągnąwszy go z pochwy. Sprawdził ostrość krawędzi i czubka kciukiem.

- Nie musi to być w ten sposób - powiedział Balista.

Tytus zaśmiał się gorzko.

- Marny wybór. Jeśli ucieknę, umrę z pragnienia. Jeśli się ukryję, znajdą mnie gady, a widziałem, co robią swoim więźniom... wołałbym umrzeć z nienaruszonym tyłkiem. Lepiej będzie po rzymsku.

Balista kiwnął głową.

- Pomożesz mi?

Balista znów przytaknął.

-Tutaj?

Tytus pokręcił głową.

- Możemy stąd odejść? - zapytał.

We dwóch opuścili krąg światła. Po jakimś czasie Tytus się zatrzymał. Przyjął bukłak wina podany mu przez Balistę i usiadł. Upił głęboki łyk i oddał wino, kiedy dowódca spoczął przy nim. W obozie po kolei gasły światła.

- Fortuna to dziwka - powiedział Tytus. Napił się jeszcze. - My-ślałem, że zginę, kiedy padło miasto. Potem myślałem, że uda mi się uciec. Pieprzona dziwka.

Balista milczał.

-Tam, w mieście, miałem kobietę. Pewnie już nie żyje albo trafiła do niewoli. - Tytus odpiął sakiewkę od pasa i podał ją Baliście. - Rozdaj to chłopcom, zgodnie z tradycją.

Siedzieli w ciszy, pijąc, aż wino się skończyło. Tytus spojrzał w gwiazdy.

- Kurwa, miejmy to już za sobą.

Wstał i podał Baliście miecz. Podniósł tunikę, obnażając brzuch i pierś. Balista podszedł blisko, stając twarzą do niego. Tytus położył mu ręce na ramionach. Chwytając rękojeść prawą dłonią, Germanin położył klingę płasko na lewej. Niezwykle łagodnie przytknął ostrze do ciała Tytusa, tuż pod żebrami, a potem przesunął lewą dłoń, kładąc ją na plecach żołnierza.

Nie odrywał wzroku od oczu drugiego mężczyzny, wyraźnie czuł zapach jego potu. Ich charczące oddechy się zrównały.

Tytus wbił palce w ramiona Balisty. Ten niemal niezauważalnie kiwnął głową i żołnierz spróbował podejść bliżej. Przyciągając go do siebie lewą ręką, Balista włożył więcej siły w pchnięcie zadawane prawą. Poczuł leciutki opór, a potem miecz z obrzydliwą łatwością rozciął brzuch Tytusa. Żołnierz zachłysnął się z bólu, odruchowo chwytając rękami klingę. Balista poczuł gorącą fontannę krwi i jej metaliczny zapach. Chwilę później pojawiła się też woń moczu i kału, kiedy Tytusowi puściły zwieracze.

- Dobra robota - stęknął po grecku. - Dokończ!

Balista przekręcił miecz, wyciągnął go i uderzył jeszcze raz. Tytus odrzucił głowę, kiedy po całym jego ciele przebiegł spazm. Jego oczy przybrały szklany wygląd. Stracił władzę w nogach, znieruchomiał i zaczął osuwać się na kolana przed Balistą, który puścił miecz i obiema rękami ułożył Tytusa na ziemi.

Klęcząc, wyciągnął klingę z ciała. Wraz z nią wyślizgnęły się zwoje jelit. Były lśniące i obrzydliwie białe, wyglądały i pachniały jak surowe flaczki. Balista rzucił oręż na piasek. Zakrwawionymi dłońmi zamknął zmarłemu oczy.

-    Niech ci ziemia lekką będzie.

Wstał. Był cały zachlapany krwią człowieka, którego zabił. Mak-symus i kilku innych wyłonili się z ciemności; nieśli łopaty. Zaczęli kopać grób. Kalgakus objął ramieniem Balistę i odprowadził go, uspokajając cichymi słowami, jak za jego dzieciństwa.

Cztery godziny później księżyc widniał już na niebie, a oni jechali dalej. Balistę zaskoczyło, że kiedy Kalgakus rozebrał go i wymył, udało mu się zasnąć głębokim, spokojnym snem. Teraz, w świeżych ubraniach i wypolerowanej zbroi, znów siedział w siodle, prowadząc zmniejszoną grupę na zachód.

Gwiazdy gasły jedna po drugiej. Gdy znów wzeszło słońce, góry rysowały się przed nimi, wciąż błękitne w oddali. Za nimi natomiast -tuman kurzu ich wroga, teraz znacznie bliżej. Najwyżej dwie mile od nich.

-    Ostatni odcinek. - Wypowiedziawszy te słowa, Balista zdał sobie sprawę, że są dwuznaczne. Posłał szybką modlitwę do Wodana, najwyższego bóstwa jego ojczyzny. Wszechojcze, Najwyższy, Oślepiający Śmierć, nie pozwól, aby moje niedbałe słowa zemściły się na mnie i moich ludziach, pozwól nam wyjść z tego cało. Głośno zawołał: - Już ostatni.

Jadący na przedzie kolumny Balista narzucił reszcie miarowy kłus. W odróżnieniu od poprzedniego dnia nie było czasu na schodzenie z koni, aby odzyskały siły. Podczas gdy słońce wspinało się po niebie, oni gnali bez wytchnienia na zachód.

Wkrótce konie zaczęły się męczyć: miały rozszerzone chrapy, otwarte pyski, a sznury ich śliny plamiły uda jeźdźców. Jechali cały ranek. Jakiś bóg musiał nad nimi czuwać: szlak był nierówny, usiany dziurami i kamieniami, lecz nie słychać było okrzyków niepokoju, żaden koń nie okulał ani nie padł. Niemal niespodziewanie dotarli na miejsce. Ścieżka zaczęła się wznosić, kamienie po obu stronach urosły do rozmiaru głazów. Znaleźli się na pogórzu.

Zanim szlak począł się wić między zboczami, które zasłoniłyby widok, Balista ściągnął wodze i się obejrzał. Milę za nimi widać było czarną linię Sasanidów. Od czasu do czasu słońce odbijało się od hełmów lub oręża. Byli nie dalej niż tysiąc trzysta kroków od nich. Balista zobaczył, że to jazda, a nie piechota, lecz wiedział to już wcześniej. Oceniał, że grupa liczy jakieś pięćdziesiąt osób. Było w niej coś dziwnego, lecz nie miał czasu zatrzymać się i przyjrzeć dokładniej. Ruszył dalej.

Wspinając się, musieli zwolnić. Wierzchowce brnęły mozolnie. Mimo to nie byli na wyżynach długo, a Haddudad już powiedział:

-    Rogi Amona.

Skręcili w lewo, do wąwozu. Ścieżka tutaj miała szerokość najwyżej dwudziestu kroków. Biegła przez jakieś dwieście kroków między wypiętrzeniami, od których to miejsce wzięło swoją nazwę. Klif po lewej opadał pionowo. Pokryte gruzem skalnym zbocze po prawej było łagodniejsze; można byłoby po nim wejść czy wprowadzić konia, zapewne także zjechać z niego konno.

-    Na drugim końcu, gdzie wąwóz skręca w prawo, ścieżka zawraca za wzgórze — dodał najemnik. - Ustaw łuczników na szczycie, po prawej. Jeśli nie będą mieli zbyt wielkiej przewagi, możemy tam wiele zdziałać.

Kiedy jechali wąwozem, Balista zamknął się w sobie, planując, rozmieszczając ludzi w myślach. Na pięćdziesiąt kroków przed wylotem zatrzymał się i wydał rozkazy.

-    Wezmę ze sobą na wzgórze Maksymusa, Kalgakusa i dziewczynę. Posługuje się lukiem jak mężczyzna. Demetriusz może się zająć naszymi końmi, a ty - wskazał na jednego z dwóch pozostałych cywilów ze sztabu, nie skrybę z północnej Afryki - będziesz przekazywał moje rozkazy. - Zerknął na Haddudada i Turpiona. - A zatem wy dwaj z pięcioma innymi będziecie na dole, na ścieżce. Dopóki nie otrzymacie mojej komendy, czekajcie za zakrętem, żeby nie było was widać, a potem zaatakujcie. Zjedziemy z góry po zboczu i weźmiemy się do nich od flanki.

Haddudad skinął głową. Turpio uśmiechnął się sardonicznie. Inni, wycieńczeni, tylko wlepiali w niego podkrążone oczy.

Balista rozpiął czarną pelerynę, która chroniła jego zbroję przed promieniami słońca, i upuścił ją na ziemię. Wylądowała na środku ścieżki, wzniecając tuman kurzu. Potem odwiązał od pasa sakiewkę nieszczęsnego Tytusa i ją otworzył. Było w niej pełno monet; oszczędności całego życia żołnierza. Rozsypał je na ziemi tuż za peleryną. Po chwili namysłu zdjął hełm, ozdobiony charakterystycznym drapieżnym ptakiem, i też go odrzucił.

Haddudad wyszczerzył zęby.

- Przebiegły niczym wąż - skomentował.

- Wśród twoich to pewnie komplement - odparł Balista.

- Nie zawsze - odpowiedział Arab.

Balista podniósł głos, aby wszyscy go usłyszeli.

-    Gotowi na wojnę?

-    Gotowi!

Pytanie i odpowiedź padły trzykrotnie, lecz słabo, niemal niedosłyszalnie wśród wzgórz.

Turpio podprowadził swojego konia obok Balisty. Cicho wyrecytował grecki wiersz:

Nie płacz nad tym. Co chętnie umarł. Szlochaj za tych, Co boją się śmierci.

Balista się uśmiechnął i odprawił ich gestem na miejsca.

-    Zrobimy, co rozkażesz, i będziemy gotowi na każdą komendę.

Wyciągnął się na grzbiecie wzgórza ze starym, szaroburym kocem na ramionach. W twarz i we włosy wtarł garści piasku. Obok jego głowy z ziemi sterczało dwadzieścia wbitych w nią grotami w dół strzał, które wyglądały jak kępa pustynnej trawy lub bożodajni. Jego towarzysze odpoczywali na ukrytym zboczu wzgórza.

Wlepianie oczu w jedno miejsce przy jasnym świetle zaczęło mieć na niego trochę odurzający wpływ. Wydawało mu się, że krajobraz się zmienia i migocze, a nieożywione przedmioty się ruszają. Dwukrotnie cały się spiął, myśląc, że nadszedł już czas, zanim dotarło do niego, że wzrok płata mu figle. Niewiele wcześniej minęło południe. Szybko się uwinęli. Sasanidzi musieli się zatrzymać na pogórzu na popas, pewni, że ofiary im nie umkną.

Balista zamrugał zalanymi potem oczami i zmienił nieco pozycję w dołku, w którym leżał. Szczerze wątpił, czyjego plan zadziała. Dziesięciu żołnierzy i dziewczyna przeciwko co najmniej pięćdziesięciu ludziom. Właściwie się nie bał. Na myśl o żonie i synu, o tym, że już nigdy ich nie zobaczy, poczuł przemożny smutek. Wyobraził sobie, jak zastanawiają się, co mu się przydarzyło, ich ból spowodowany niewiedzą.

W końcu coś się ruszyło. Sasanidzka jazda wkroczyła do wąwozu, a serce Balisty podskoczyło. Dostrzegł, dlaczego kolumna wyglądała nietypowo: każdy Pers prowadził dwa zapasowe konie. To dlatego tak szybko ich dogonili. Sześćdziesiąt koni, lecz tylko dwudziestu jeźdźców. Mieli tylko dwukrotną przewagę. A jeśli Wszechojciec pozwoli, Balista będzie mógł ją zmniejszyć.

Pers jadący na czele wskazał przed siebie palcem, krzyknął coś przez ramię i podjechał truchtem do przodu. Dotarł do przedmiotów rozrzuconych na szlaku i zszedł z siodła. Z trudem utrzymując lejce trzech koni, kucnął i podniósł coś z ziemi.

Balista uśmiechnął się okrutnie. Pozostali się nie zatrzymali, lecz podjechali i ustawili się w ciasnej grupie za kucającym. Głupcy, pomyślał Balista, zasługujecie na śmierć.

Zrzuciwszy koc z pleców, chwycił łuk i wstał. Kiedy założył strzałę na cięciwę, usłyszał, że jego towarzysze czołgają się na szczyt wzgórza. Przygotował się do strzału, czując, jak cięciwa wpija mu się w palce, a w ramieniu łuku, zrobionym z drewna, rogu i ścięgien, zbiera się napięcie. Skupieni na swoich odkryciach Sasanidzi nie zauważyli go. Wycelował w czarno-białą tunikę człowieka, którego uznał za ich wodza, i wypuścił pocisk. Mgnienie oka później uderzenie zmiotło mężczyznę z konia. Balista usłyszał krzyki zaskoczenia i strachu, a także brzęk cięciw stojących za nim ludzi. Odruchowo znów wycelował w grupę jeźdźców, nisko, mając nadzieję, że jeśli nie trafi nikogo z ludzi, to może przynajmniej jakiegoś konia. Posłał w stronę wroga kilka strzał, jedną po drugiej, nie bacząc, gdzie lądują.

Na dnie wąwozu panował chaos, ciała ludzi i zwierząt miotały się po ziemi, konie bez jeźdźców uciekały, wpadając na te, które wciąż były pod kontrolą. Balista wycelował teraz w nietknięte jeszcze tyły kolumny. Najpierw spudłował, a potem trafił jednego z wierzchowców w bok. Koń stanął dęba, zrzucając wojownika na ziemię. Dwa konie, które prowadził, poniosły.

-    Haddudad, Turpio, teraz! Demetriusz, konie! - Wrzasnął Balista przez ramię. Posłał jeszcze kilka strzał, a chrzęst żwiru rozlegał się za nim coraz głośniej.

Kiedy pojawił się Grek z koniem, Balista opuścił łuk i wskoczył w siodło. Ściskając udami boki Jasnego Konia, pokierował go w stronę zbocza. Z góry wyglądało na znacznie bardziej strome niż z dołu; była to trudna do pokonania powierzchnia złożona z płyt skalnych w kolorze ochry, szarości i brązu, pokryta spłachetkami zdradliwego gruzu.

Balista odchylił się w siodle, puścił lejce i pozwolił Jasnemu Koniowi znaleźć drogę. Słyszał, że inni jadą za nim. Niżej po prawej widać było, jak siedmiu Rzymian - z Haddudadem i Turpionem na czele -wpada do wąwozu.

Kiedy Balista wyciągał miecz, Jasny Koń się potknął. Długa wojskowa spatha niemal wyśliznęła się Germaninowi z dłoni. Klnąc, odruchowo chwycił ją mocniej i wsunął na nadgarstek pętlę z rzemienia uwiązaną przy rękojeści. Jeźdźcy towarzyszący Haddudadowi natarli na czoło perskiej kolumny. Przewrócili lub zgładzili trzech czy czterech przeciwników, lecz musieli się zatrzymać z powodu braku miejsca i zwykłej przewagi liczebnej Sasanidów. Wszędzie biegały perskie konie. Klif po przeciwnej stronie spowiły chmury pyłu.

Zaskoczono ich i pozbawiono dowództwa, lecz Sasanidzi byli wytrawnymi wojownikami. Nie mieli zamiaru uciekać. Jeden z Rzymian spadł z siodła. Tuż obok Balisty przeleciała ze świstem strzała. Inna wylądowała przed nim, po czym odbiła się rykoszetem. Wynik potyczki ważył się na szali.

Germanin zbliżał się do dna wąwozu; dwaj najbliżsi Sasanidzi wepchnęli luki do pokrowców i wyciągnęli miecze. Oni stali bez ruchu, Balista poruszał się szybko. Chciał to wykorzystać. W ostatniej chwili skręcił ostro w stronę wojownika po prawej. Jego dzielny wierzchowiec nie spłoszył się i uderzył barkiem o bark perskiego konia, co cisnęło Balistą o przód siodła. Jednak koń wroga niemal przysiadł, a jeździec kurczowo chwytał się jego grzywy, aby nie spaść. Błyskawicznie odzyskawszy równowagę, Balista wymierzył znad szyi Jasnego Konia straszliwy cios. Oddział Sasanidów należał do lekkiej kawalerii i niewielu z nich miało zbroje. Ostrze wbiło się głęboko w ramię przeciwnika.

Balista odzyskał miecz i objechał zad konia zranionego Sasanida, aby dopaść drugiego z nich. Zanim udało mu się skończyć manewr, z prawej rzucił się na niego trzeci Pers. Balista powstrzymał klingę jego miecza własną, wykręcił nadgarstek, aby odsunąć jego oręż, i odpowiedział pchnięciem w stronę jego twarzy. Sasanid się odchylił. Kiedy ostrze Balisty cięło powietrze, on sam poczuł przejmujący ból w lewym ramieniu.

Utknął między dwoma Sasanidami. Bez tarczy lub choćby peleryny, którą mógłby osłonić lewy bok, Balista musiał starać się odeprzeć atak obu mieczem. Okręcał się dookoła własnej osi niczym szczuty psami niedźwiedź, dźwięczała stal, leciały iskry. Brutalny cios z prawej trafił go w żebra. Miecz Persa złamał jedno czy dwa ogniwa jego kolczugi, wpychając ostre końcówki w ciało wodza, lecz zbroja nie pozwoliła ostrzu wbić się głębiej.

Mimo bólu Balista zmusił się do wyprostowania i wymierzył poziomy cios nie w człowieka po prawej, lecz w głowę jego konia. Nie trafił, ale zwierzę odbiegło na bok. Wciągając z trudem powietrze, Balista obrócił się w siodle, zablokował cięcie z lewej, po czym kopnął wierzchowca drugiego przeciwnika w brzuch. On też się odsunął. Germanin zyskał kilka chwil oddechu.

Uniósł wzrok. Nie było dokąd uciekać. Jasnemu Koniowi blokowało drogę kilka pozbawionych jeźdźców, biegających na oślep koni. Zaciekłe smagłe twarze natarły ponownie. Balista znów obracał się i kręcił jak osaczone zwierzę. Ruszał się jednak coraz wolniej, a jego lewe ramię i zranione żebra pulsowały bólem. Nabieranie tchu przysparzało mu strasznych cierpień.

Właśnie w chwili, kiedy wydawało się, że może się to zakończyć tylko w jeden sposób, pojawił się Maksymus. Zręczne cięcie, tak szybkie, że niemal niewidoczne, fontanna krwi i wojownik po lewej spadł z siodła. Nie czekając na podziękowanie, Maksymus odgalopował, a Balista skoncentrował się na pozostałym przeciwniku.

Po jakimś czasie - jakby za obopólną zgodą - Balista i Pers cofnęli konie. Dysząc ciężko, czekali, aż druga strona wykona następny ruch. Wrzawa potyczki odbijała się echem od skalistych zboczy, a kurz wisiał w powietrzu jak plewy nad klepiskiem. Dookoła Balisty i Persa wrzała walka, lecz oni koncentrowali się wyłącznie na przestrzeni niewiele większej od tej, którą mogły zakreślić ich miecze. Lewe ramię Balisty było sztywne, niemal bezużyteczne. Każdy oddech palił go w piersi. Zauważył, że kolejny jeździec we wschodnim odzieniu kryje się w cieniu za jego przeciwnikiem. Balista go rozpoznał.

-    Anamu!

Germanin widział go ledwie kilka dni wcześniej, kiedy ten pełnił funkcję tymczasowego rzymskiego dowódcy podczas obrony jego własnego miasta, Arete.

- Anamu, ty zdrajco!

Człowiek z Arete zwrócił w jego stronę pociągłą, szczupłą twarz. W szeroko rozstawionych oczach nie było ani śladu zaskoczenia.

-To nie moja wina! - krzyknął po grecku. - Pojmali moją rodzinę. Musiałem ich za tobą poprowadzić.

Widząc, że Balista się zdekoncentrował, Sasanid rzucił się do przodu. Instynkt i pamięć mięśni pozwoliły wodzowi odparować cios.

Anamu odrzucił głowę do tyłu i krzyknął w mowie Persów:

- Ratuj się, kto może! Odwrót! - Spiął konia i ruszył z miejsca. Krzyknął jeszcze ponad ramieniem do Balisty, znów po grecku: - Nie moja wina!

Pers przed Balistą cofnął się o kolejne kilka kroków, a potem ściągnął lejce, zawrócił wierzchowca i podążył za Anamu. Nagle powietrze rozbrzmiało wysokimi krzykami ludzi ze Wschodu. Rogi Amona odbijały echem tętent kopyt. Persowie jak jeden mąż desperacko wyplątali się z potyczek i oddalili pospiesznie. Starcie się skończyło.

Balista odprowadził wzrokiem gnającą wąwozem perską jazdę. Jego ludzie już byli zajęci: zeskakiwali z koni, podrzynali gardła rannym Sasanidom i przeszukiwali ich, chcąc znaleźć bogactwa, które podobno zawsze przy sobie wozili.

-Jednego zostawcie przy życiu! - krzyknął Balista.

Lecz było już za późno.

Haddudad i Turpio spokojnie podali raport o stratach: dwóch żołnierzy zginęło, dwóch było rannych - w tym sam Turpio, na którego lewym udzie widać było paskudne rozcięcie. Balista podziękował im i wszyscy trzej zeszli, znużeni, z wierzchowców.

Balista obejrzał Jasnego Konia. Poza otarciem na lewym barku i małą ranką na prawym boku wyglądało na to, że nic mu się nie stało. Pojawił się Kalgakus z wodą i pasami czystego materiału. Zaczął bandażować ramię Balisty, klnąc potoczyście, gdy jego pacjent się ruszał, aby pogłaskać konia.

Podjechała kłusem Batszeba. Balista zdążył całkiem o niej zapo-

mnieć. Zeskoczyła z siodła, podbiegła do Haddudada i zarzuciła mu ręce na szyję. Balista odwrócił oczy. Jego wzrok przykuło coś błyszczącego na ziemi. Był to hełm, który wcześniej porzucił. Podszedł i go podniósł. Nadepnął na niego któryś z koni. Ozdoba w kształcie drapieżnego ptaka była odkształcona, ale można było ją naprawić.

Niestety ziemię napoi ciemna krew wielu ludzi.

Będzie bowiem to czas, kiedy żywi będą nazywać martwych błogosławionymi.

Będą mówić, że dobrze jest umrzeć, Lecz śmierć będzie od nich uciekać.

A jeśli chodzi o ciebie, nieszczęsna Syrio, płaczę nad tobą.

-    Oracula Sibyllina XHIy 115-119

Rozdział pierwszy

Balista chciał być dobrym Rzymianinem, Wodan Wszechojciec raczył to wiedzieć. Było to jednak trudne, a w takich czasach prawie niemożliwe. Jak mogli ścierpieć te głupie zasady i niedorzeczne rytuały, duszące jarzmo cywilizacji? Gdy ranny człowiek, pokryty kurzem dziewiętnastu dni niemal nieprzerwanej podróży przybywa do pałacu cesarskiego w Antiochii, zatacza się lekko, schodząc z konia, i mówi, że ma wiadomości przeznaczone wyłącznie dla cesarza, wiadomości o straszliwym wrogu ze W schodu, można byłoby pomyśleć, że dworzanie niezwłocznie zaprowadzą go przed oblicze władcy.

-Jest mi niewymownie przykro, szlachetny panie, lecz mogą wejść do środka wyłącznie ci, którzy otrzymali zaproszenie na święte consi-lium cesarza Waleriana. - Gruby eunuch był nieugięty.

-Jestem Marek Klodiusz Balista, dux ripae, ekwita rzymski. Przyjechałem prosto znad Eufratu i mam wieści o perskim wrogu, które cesarz musi usłyszeć. - W głosie Balisty wyraźnie pobrzmiewał niebezpieczny ton.

-Przepraszam najszczerzej, panie, lecz to niemożliwe. - Eunuch pocił się obficie, lecz, mówiąc w przenośni, nie brakowało mu jaj. Nie ustępował.

Balista czuł, że wzbiera w nim gniew. Odetchnął głęboko.

-    A zatem przekaz cesarzowi, że jestem na zewnątrz i muszę pomówić z nim oraz z jego doradcami.

Eunuch rozłożył dłonie smutnym gestem.

-    Obawiam się, że nie jest to w mojej mocy. Jedynie ab admissioni-bus mógłby zatwierdzić coś takiego. - Na jego pulchnych palcach lśniły pierścienie ze złota, ametystu, granatów.

-    Powiedz mu więc, aby przekazał tę wiadomość Walerianowi.

Na ciężkiej twarzy pojawił się wyraz prawdziwego szoku: nikomu na dworze nawet nie przyszłoby do głowy bezceremonialnie nazwać cesarza tylko jednym z jego imion.

-    Och, nie, nie ma go.

Balista rozejrzał się po dziedzińcu. W powietrzu było gęsto od pyłu. Skądś dobiegało walenie młotem. U stóp schodów stali czterej silentarii, których tytuł mówił wiele o ich roli: nikt nie powinien zakłócać uświęconej ciszy cesarskich narad. Towarzyszyło im dwunastu pretorianów obstawiających potężne drzwi u szczytu schodów. Balista nie miał szans na wdarcie się do środka. Nasłuchiwał odgłosów kucia. Choć upłynął prawie rok od jego ostatniej wizyty w nowym cesarskim pałacu w Antiochii, był on wciąż nieukończony i na pewno wiele się zmieniło. Raczej nie było możliwości, żeby udało mu się znaleźć niestrzeżoną drogę, dzięki której mógłby wśliznąć się do wewnątrz, wykorzystując obecność wielu budowniczych. Wiedział, że ze zmęczenia z trudem panuje nad nastrojem. Kiedy znów odwrócił się do urzędnika stojącego mu na drodze, eunuch zaczął mówić:

-    Nie przybyli jeszcze wszyscy członkowie rady. Ab admissionibus może się pojawić w każdej chwili, panie. Możliwe, że wtedy uda ci się z nim pomówić. - Eunuch uśmiechał się pojednawczo; wyglądał jak pies, który boi się lania i szczerzy zęby. Kiedy Balista kiwnął głową, szybko się odwrócił i gdzieś poczłapał.

Wódz spojrzał w niebo, a potem zamknął oczy, kiedy ze zmęczenia zrobiło mu się niedobrze.

-    Niech to szlag trafi - powiedział w swoim ojczystym języku.

Podniósł powieki i ponownie obrzucił wzrokiem dziedziniec. Na

Ml wielkim, pylistym placu tłoczyli się ludzie z całego imperium. Byli tam tubylcy w miejscowych togach, Grecy w himationach i pelerynach, Galowie i Celtyberowie w spodniach. Inne grupy najwyraźniej pochodziły spoza granic cesarstwa. Widać było Hindusów w turbanach, Scytów w wysokich, spiczastych czapkach, przybyszów z Afryki w kolorowych szatach. Wszędzie, gdzie udawali się cesarze, interesy imperium podążały za nimi w postaci niezliczonych misji dyplomatycznych. Wysłańcy grup należących do imperium prosili o korzyści, zarówno konkretne - ulgi podatkowe czy zniesienie obowiązku kwaterowania żołnierzy - jak i bardziej symboliczne: tytuły czy prawo do powiększenia rady ich miasta. Były też misje z dalszych rejonów, od tak zwanych „sprzymierzonych królów”, potrzebujących pomocy w walkach z sąsiadami lub finansowego wsparcia. Zawsze chcieli finansowego wsparcia. Teraz, gdy imperium chwiało się w posadach - atakowano je na każdej granicy, w kolejnych prowincjach wybuchały bunty — ci, których położenie umożliwiało im walki na pograniczu, zawsze dostawali dotacje, o które prosili.

-    Przepraszam. - Balista był wyczerpany. Nie zauważył nadchodzącego mężczyzny.

-    Słyszałem, że mówisz w naszym języku. - Na twarzy mówiącego był uśmiech człowieka, który myśli, że z dala od domu spotkał kogoś ze swojego ludu. Akcent kazał się domyślać, że należy do jednego z po-łudniowogermańskich plemion, zamieszkujących okolice Dunaju lub Morza Czarnego. Balista uzbroił się w czujność. - Jestem Wideryk, syn Fritigerna, króla Boranów. Ojciec przysłał mnie z misją do Rzymian.

Zapadła cisza. Balista wyprostował się na tyle, na ile pozwalał mu jego niemały wzrost.

-Jestem Dernhelm, syn Isangrima, wodza Anglów. Rzymianie znają mnie jako Marka Klodiusza Balistę.

Wyraz twarzy Wideryka raptownie się zmienił. Odruchowo sięgnął do biodra, gdzie powinna znajdować się rękojeść miecza, lecz nie było jej tam. Pretorianie przy bramie odebrali mu, tak jak i Baliście, cały oręż.

Dwaj inni Boranowie stanęli po obu stronach Wideryka. Wszyscy

trzej spojrzeli spode łba. Byli do siebie podobni: rośli, potężni ludzie z jasnymi włosami do ramion i aż nazbyt wieloma złotymi bransoleta

mi na ramionach.

-    Ty sukinsynu - syknął Wideryk. Balista nie ustąpił. - Ty cholerny draniu.

Balista zmierzył ich wzrokiem. Odesłał własnych ludzi, ochroniarza Maksymusa i pozostałych, do baraków. Był sam, lecz raczej nie było powodów do zmartwienia. Pretorianie nie pochwalali bójek między czekającymi na audiencję u cesarza.

-    W zeszłym roku na Morzu Egejskim z dwóch łodzi naszych wojowników oszczędziłeś tylko dwunastu, aby sprzedać ich na targu niewolników. - Wideryk był śmiertelnie blady.

-    Ludzie giną na wojnie. Zdarza się. - Balista pilnował, aby jego ton był neutralny.

-    Zaatakowałeś ich, kiedy byli bezbronni.

-    Nie chcieli się poddać.

Wideryk podszedł bliżej. Jeden z jego towarzyszy położył mu uspokajająco dłoń na ramieniu. Syn króla obdarzył Balistę pełnym pogardy spojrzeniem.

-    Dlatego my, Boranowie, jesteśmy tutaj, aby odebrać trybut od Rzymian. A ty... - Przez chwilę nie potrafił znaleźć słów. Parsknął szorstkim śmiechem. - A ty czekasz jak niewolnik na rozkazy. Może twój rzymski pan wysłucha cię, kiedy już da nam nasze złoto.

-    Póki życia, poty nadziei - odparł Balista.

-    Któregoś dnia znów się spotkamy, kiedy żaden rzymski strażnik nie będzie mógł cię obronić. Jest między nami wojna krwi.

- Jak mówiłem, zawsze można mieć nadzieję. - Balista odwrócił się do nich plecami i odszedł w stronę środka wielkiego placu. Gdziekolwiek pójdziesz, znajdą cię starzy wrogowie, pomyślał.

Od strony wewnętrznej bramy rozległ się głęboki, metaliczny huk. Balista się odwrócił. Rozmowy dookoła niego ucichły, kiedy niemal wszyscy spojrzeli w stronę bramy. Wysoko, na drugim piętrze, widniał złocony posąg nagiego mężczyzny. W prawej ręce trzymał długi pal. Na szczycie znajdowało się dziewięć wielkich złotych kul, a u jego stóp leżały kolejne trzy. Mimo zmęczenia Balista zainteresował się mechanicznym zegarem wodnym. Jasne było, że na początku każdej z dwunastu godzin dnia jedna kula ześlizgiwała się w dół. Właśnie zaczęła się trzecia. Wedle zwyczaju kończyło się wtedy salutatio, czas przyjmowania gości, a dwory zaczynały obradować. Autokratyczna władza cesarzy już dawno zatarła te rozróżnienia.

Kiedy pogłos uderzenia kuli zamarł, ponownie rozległ się cichy szum rozmów. Zegar wodny był nowy, musiał się pojawić w ciągu ostatniego roku. Balista postanowił, że się kiedyś dowie, jak działa. Rozejrzał się po dziedzińcu. Na tle potężnych niczym w fortecy murów ozdobionych pilastrami w stylu korynckim ludzie wyglądali na malutkich. Boranowie stali blisko wewnętrznej bramy, wciąż z otwartymi ustami gapiąc się w górę. Balista odszedł w stronę zewnętrznej bramy.

Mała grupka wieśniaków, chudych ludzi w połatanych tunikach, odsunęła się nieco, kiedy usiadł na ziemi. Usadowił się wygodnie, aby poczekać. Oparł łokcie na kolanach, głowę na dłoni i zamknął oczy. Słońce grzało go w plecy. Wieśniacy zaczęli rozmawiać w nieznanym mu języku. Uznał, że to chyba syryjski.

Zamyślił się. Znów zobaczył, jak płomienie spowijają miasto, jak silny wiatr z południa rozciąga długie wstęgi ognia po nocnym niebie, jak zapadający się dach wyrzuca w powietrze strumień iskier. Jak umiera Arete, miasto, którego miał bronić.

Myśli Balisty wróciły do koszmarnej ucieczki z fortecy. Potwornego, nieubłaganego pościgu po pustyni. Miecza rozcinającego brzuch Tytusa. Żołnierza wypuszczającego ostatni oddech. Bezlitosnej potyczki pod Rogami Amona. Potem były dwa dni podróży przez góry. Garbił się w siodle, a ostry, szarpiący głód odpędzał wszelkie inne wrażenia. Wlekli się od jednej dziury ze słonawą wodą do kolejnej.

Wspomnienia płynęły dalej. W końcu zeszli z gór. Pierwsza kontrolowana przez Rzymian wioska. Czysta woda, jedzenie, kąpiel, wiadomość, że cesarz Walerian sprowadził swój dwór do Antiochii. Potem szeroką rzymską drogą do Palmyry, miasta karawan. Tam zostawił Batszebę. Ją i Haddudada. Dla ich trójki było to pospieszne, pełne napięcia pożegnanie, podczas którego wiele rzeczy przemilczeli. Nie było czasu na przemowy, a Baliście zabrakło słów. Nie wiedział, co chce powiedzieć.

Reszta podróży była pod względem fizycznym łatwa. Jechali dobrymi rzymskimi szlakami. Na zachód z Palmyry do następnego wielkiego miasta, Emesy. Potem na północ, żyzną doliną Orontesu. Balista znów poczuł ruchy konia, kiedy brnęli przez łąki zalewowe w stronę Antiochii, dworu cesarskiego i raportu, który miał tego dnia złożyć. Miasto padło. Zajęli je Sasanidzi. Zawiodłem.

Stuk, szuranie, stąpnięcie. Stuk, szuranie, stąpnięcie.

Na te dźwięki Balista się ocknął.

Spod łukowatej zewnętrznej bramy nadszedł Makrian. Stukał laską, szurał kulawą nogą, a potem robił krok zdrową. Stuk, szuranie, stąpnięcie. Kiedy wszedł na dziedziniec, tłum się rozstąpił. Kilka kroków za nim podążali dwaj ludzie w togach. Wyglądali jak jego młodsze kopie: te same długie, proste nosy, cofnięte podbródki, worki pod oczami. Lecz synowie Makriana nie mieli problemów z chodzeniem. Kroczyli dumnie i zwinnie. Balista widział ich po raz pierwszy, spotkał już jednak raz czy dwa samego Makriana.

Marek Fulwiusz Makrian może i był kulawym starcem, a jego niskie pochodzenie nie było dla nikogo tajemnicą, lecz nie należało go lekceważyć. Jako comes sacrarum largitionum, naczelnik skarbu cesarskiego, a także zarządca sprawiający nadzór nad ubieraniem dworu, armii i służb cywilnych - odpowiadały przed nim cesarskie farbiarnie -kontrolował całe dochody z podatków w imperium, kopalnie złota i srebra oraz mennice, a także, co dawało mu największą władzę, wypłacał zarówno stałe żołdy, jak i nierzadkie darowizny dla armii. Jako praefectus annonae, naczelnik aprowizacji, karmił Rzym i dwór cesarski. Miał przedstawicieli i placówki w każdej prowincji imperium. Co jeszcze ważniejsze, cieszył się posłuchem cesarzy.

MB

Makrian wzniósł się wysoko w hierarchii Rzymu. Teraz, odziany w śnieżnobiałą togę, cały lśnił w słońcu, którego promienie odbijała złota gałka w kształcie głowy Aleksandra Wielkiego, wieńcząca jego laskę. Stuk, szuranie, stąpnięcie. Wraz z synami szedł w stronę wewnętrznej bramy, nie rozglądając się na boki.

Balista podniósł się sztywno.

-Ave, comes. 7?w, Marku Fulwiuszu Makrianie.

Stuk, szuranie, stąpnięcie. Kulawy mężczyzna nie zwrócił na niego uwagi.

- Makrianie. - Balista podszedł bliżej.

- Z drogi, ty brudny barbarzyńco. Jak śmiesz zwracać się do naczelnika skarbu cesarskiego i aprowizacji? - Pogarda w głosie jego syna nie była udawana.

Balista go zignorował.

- Makrianie, muszę z tobą pomówić.

- Nie odzywaj się niepytany, barbarzyński gnojku. - Młodzieniec ruszył w stronę Balisty.

- Makrianie, to ja.

Starzec nie zatrzymał się, lecz spojrzał na długowłosego, umorusanego barbarzyńcę. Nie wyglądało na to, żeby go rozpoznał.

- Makrianie, to ja, Balista, dux ripae. Mam wieści o Sasanidach... — Cios w lewą skroń sprawił, że Balista urwał i nieco się zatoczył.

- Niech to będzie dla ciebie nauczka. - Młodzieniec zbliżył się jeszcze bardziej, gotów do kolejnego ciosu.

Balista skulił się z ręką przy skroni. Odwrócił się powoli, jakby był ogłuszony, w stronę napastnika. Kiedy syn Makriana znalazł się dość blisko, Balista trafił go szybkim prawym prostymi w krocze. Młody mężczyzna zwinął się z bólu, osłaniając dłońmi genitalia. Cofnął się chwiejnie. Rąbek togi - stroju ceremonialnego, z założenia niepraktycznego, który Rzymianie nosili przy specjalnych, oficjalnych okazjach, kiedy nie pracowali fizycznie i nie walczyli - podciął młodzieńcowi nogi, a on padł ciężko na ziemię.

Balista się wyprostował i odwrócił do Makriana.

- Makrianie, to ja, Marek Klodiusz Balista, dux ripae. Musisz zabrać mnie ze sobą na posiedzenie rady.                    .

Makrian się zatrzymał i wlepił wzrok w Balistę. Na jego twarzy pojawiło się coś więcej niż rozpoznanie, jakiś wyraz ostrożnego wyrachowania, jakby się nie spodziewał, że jeszcze kiedykolwiek ujrzy Germanina.

— Muszę koniecznie porozmawiać z cesarzem. — Balista słyszał łomot podkutych butów nadbiegających ludzi, którym inni ustępowali pospiesznie z drogi. Nie przestawał patrzeć Makrianowi w oczy.

Na twarzy naczelnika aprowizacji pojawił się nieznaczny uśmiech.

Jeden ze strażników wpadł na Balistę i przewrócił go na ziemię, po czym odturlał się i podniósł na nogi. Pojawił się kolejny pretorianin, który wbił tępy koniec włóczni w plecy Balisty. Mimo fali potwornego bólu Germanin usiłował wstać.

Zatrzymał go cios w głowę. Po kolejnym, tym razem w brzuch, padł na kolana. Zakrył głowę, czując na ramionach grad uderzeń włóczniami.

-Takjest, dajcie popalić tej barbarzyńskiej świni. Groził naczelnikowi skarbu i zaatakował mojego brata, Kwietusa. Zbijcie go do nieprzytomności, a potem wyrzućcie na ulicę! - krzyczał drugi młodzieniec.

Balista zwinął się w kłębek. Usiłując się osłonić, czuł pod policzkiem brudne kamienne płyty. Po chwili razy przestały padać. Balista usłyszał głos Makriana.

- Mój syn, Makrian Młodszy, ma rację. Wyrzucić go na ulicę.

Silne dłonie chwyciły Germanina i zaczęły ciągnąć go w stronę zewnętrznej bramy. Balista odwrócił głowę i dostał za to w ucho. Dojrzał jednak, że Makrian wraz z synami znów ruszyli w drogę na cesarskie consilium.

Makrianie, ty dupku, wiesz, że jestem dowódcą brzegów rzeki.

Choć naczelnik skarbu na pewno to usłyszał, nie zatrzymał się. spiął się po schodach, stukając laską, i zniknął za wewnętrzną bramą. Jeden ze strażników uderzył Balistę w skroń, słabiej niż dotychczas.

- Uważaj na słowa, jak rozmawiasz z wyżej urodzonymi, gnojku.

Balista przestał się wyrywać. Głowa mu opadła. Szorował czubkami butów po ziemi. Bez związku z czymkolwiek pomyślał, że to drogie buty i że się zniszczą.

- Stać - usłyszał głos nawykły do wydawania rozkazów. Pretorianie się zatrzymali. - Niech go zobaczę.

Strażnicy puścili Balistę, a on padł na ziemię.

- Postawcie go na nogi, żebym mógł mu się przyjrzeć.

Szorstkie dłonie podniosły go niemal troskliwie. Widząc, że Germanin się chwieje, pretorianie podtrzymali go pod pachami.

Przed oczami Balisty pojawiła się pociągła, chuda twarz. Zbliżyła się, mrużąc oczy. Balista ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że jest tak wycieńczony, iż prawie nie czuje bólu. Na czole poczuł łaskotanie strużki krwi spływającej z rozcięcia na linii włosów. Spróbował otrzeć ją lewą ręką, lecz udało mu się tylko rozsmarować ją po twarzy.

- Bogowie, pod tym całym brudem to naprawdę ty7, Balista?

Germanin spojrzał na pytającego. Jego szczupła twarz była dziwnie niesymetryczna i wyglądała znajomo.

- Kledoniuszu, kopę lat. - Balista się uśmiechnął. Prawie go to nie bolało. Choć nie łączyła ich bliska przyjaźń, Kledoniusz, ab admissioni-bus, od dawna był sprzymierzeńcem Balisty na dworze cesarskim.

— Co ci się, na Hades, stało? — W głosie Kledoniusza pobrzmiewała prawdziwa troska.

- Zanim pobili mnie pretorianie?

Kledoniusz naskoczył na strażników.

- Z czyjego rozkazu to zrobiliście?

Mężczyźni stanęli na baczność.

- Z rozkazu naczelnika skarbu, panie.

Twarz Kledoniusza była niewzruszona. Pałacowe życie uczyło krycia się z emocjami. Ponownie zwrócił się do Balisty:

- Kiedy ostatnio o tobie słyszałem, byłeś dowódcą brzegów rzeki. -Kledoniusz już miał powiedzieć coś jeszcze, ale ugryzł się w język.

Balista prawic słyszał myśli gnające przez jego głowę. Mianowano

cię dowódcą brzegów rzeki. Rozkazano ci bronić Arete przed Sasani-dami. Oto jesteś setki mil dalej, w Antiochii, ranny i zakurzony. Miasto padło. Zawiodłeś.

- Obmyjemy cię trochę. A potem będziesz mógł powiedzieć cesarzowi, co się stało. - Jego wyraz twarzy był teraz całkiem podobny do tego, który pojawił się wcześniej na obliczu Makriana: było to czujne, ostrożne wyrachowanie. Na dworze autokraty wiadomości otrzymane przed wszystkimi innymi można było obrócić na swoją korzyść, lecz bliski kontakt z pewnymi posłańcami mógł też być niebezpieczny.

Kledoniusz wykonał ręką władczy gest. Pretorianie puścili Balistę, który ruszył z urzędnikiem przez dziedziniec. Tłum się rozstąpił. Choć bolała go głowa, a ramiona i plecy mu zesztywniały, Balista odkrył, że chodzenie nie sprawia mu trudności. Kiedy zbliżyli się do wewnętrznej bramy, dostrzegł, że trzej Boranowie patrzą na niego wilkiem. Na schodach silentarii zrobili im miejsce. Pretorianie zasalutowali i otworzyli wielkie odrzwia.

Kledoniusz i Balista weszli na kolejny dziedziniec, tym razem długi i wąski. Po obu stronach biegły rzędy połączonych lukami kolumn korynckich. Drzwi zamknęły się za nimi. Dookoła było cicho i pusto. Odgłos ich kroków niósł się echem. Spoglądały na nich posągi czczonych niczym bogowie cesarzy z przeszłości. Na drugim końcu dziedzińca widniały trzecie drzwi, względnie skromne - o wysokości zaledwie trzech lub czterech ludzi - umieszczone pomiędzy czterema kolejnymi kolumnami.

Następny oddział pretorianów zasalutował i otworzył drzwi. Kledoniusz i Balista przeszli ze światła dnia w niemal całkowite ciemności westybulu. Zatrzymali się, aby ich oczy mogły się przyzwyczaić do mroku. Wydawało się, że ciemne, sute purpurowe story pochłaniają odrobinę światła, które rzucały dwa rzędy złotych lamp oliwnych. Powietrze było gęste od kadzidła.

Pojawił się gruby eunuch z dłońmi schowanymi w rękawach. Balista nie był pewien, czy to ten sam, z którym rozmawiał wcześniej.

IGedoniusz odezwał się do niego cicho i eunuch odszedł kołyszącym krokiem.

— Poczekaj tutaj — zwrócił się do Germanina. — Eunuch przyniesie ci wodę i ręczniki. Obmyj twarz z krwi. Przyjdę po ciebie. — Bez dalszych ceregieli przeszedł między storami zawieszonymi na drugim końcu westybulu i zostawił Balistę samego.

Wrócił eunuch. Balista wymył twarz. Zmoczył dłonie i odgarnął jasne włosy, opadające strąkami na ramiona. Otrzepał kurz z tuniki i spodni. Bolało go prawie całe ciało. Potrzebował snu. W przedsionku było bardzo cicho. Czterej pretorianie stali na baczność. Od czasu do czasu pomieszczenie przecinali cichym, zdecydowanym krokiem dworscy urzędnicy.

Baliście wydawało się, że słyszy niezwykle słaby i dobiegający z daleka odgłos walenia młotem. W końcu, po tak długiej podróży, dotarł na miejsce. Czas złożyć raport. Miasto upadło. Zajęli je Sasanidzi. Zawiodłem - huczało mu w głowie. Potem do jego myśli wkradł się ponownie cień podejrzenia. Zawiodłem i doskonale wiedzieliście, że tak się stanie. Ludzie, których wysłano na samobójczą misję, nie mogą się spodziewać, że zostaną powitani jak bohaterowie, jeśli wrócą.

Balista wiedział, że wypełnił swoje zadanie. Imperium atakowano na wszystkich granicach; jego armia nie dawała sobie rady. W północnej Afryce szalał bunt miejscowych wzniecony przez charyzmatycznego wojownika, Faraksena. Na zachodzie syn i współrządzący z Walerianem Galien ulokował się w Wiminacjum, desperacko usiłując zatrzymać za Renem i Dunajem hordy z północy - Franków, Alemanów, Karpów, Jutungów, Gotów znad Dunaju i wiele innych plemion. Sam Walerian przybył na wschód, do Antiochii, aby podjąć próbę odparcia zarówno barbarzyńców znad Morza Czarnego, Herulów, Boranów oraz tamtejszych Gotów, jak i Sasanidów zza Eufratu, którzy według wielu stanowili największe zagrożenie. Tak, Balista spełnił swoje zadanie. Zatrzymał Szapura, perskiego króla królów, na resztę sezonu. Od wiosny do jesieni potężne perskie oddziały tkwiły pod murami Are-te. Sasanidzi pocili się, pracowali i tysiącami ginęli, a każde ich natarcie kończyło się krwawą katastrofą. Balista dał Rzymowi rok wytchnienia.

Lecz sytuacja byłaby dla imperium mniej wstydliwa, gdyby zginął z mieczem w ręku w ruinach Arete. Po śmierci mógłby się stać bohaterem. Żywy stanowił wyraźny dowód bezlitosnej imperialnej obłudy, bezustanne przypomnienie, że cesarze cynicznie poświęcili dwa oddziały rzymskich żołnierzy i całe miasto dla dobra ogółu. Wy skurwiele, kłamaliście. Posiłków w ogóle nie miało być. Wysłaliście mnie tam na śmierć.

Stor)' się rozchyliły i wrócił Kledoniusz. Przywołał Balistę gestem. Jego asymetryczna twarz miała kamienny wyraz, nie zdradzała ani cienia emocji. Balista miał ochotę się uśmiechnąć na myśl o kontraście między krótką, schludnie przyciętą brodą i starannie zaczesanymi włosami urzędnika a jego własną długą, brudną grzywą i kilkudniowym zarostem.

Zasłona opadła za nimi i weszli w niemal nieprzeniknioną ciemność. Stali nieruchomo, wsłuchując się we własne oddechy.

Niespodziewanie rozsunięto wewnętrzne zasłony; Balistę oślepiła fala światła. Zerknął zmrużonymi oczami do wnętrza komnaty, w której audiencji udzielał imperator Cezar Publiusz Licyniusz Walerian August, Pontifex Maximus, Pater Patriae, Germanicus Maximus, Inuic-tus, Restitutor Orbis.

Jak przystało na pośrednika między ludźmi a bogami, cesarz Walerian sprawiał wrażenie, jakby unosił się w powietrzu. Był skąpany w jasnym świetle wpadającym przez okna wielkiej apsydy, w której siedział. Jego toga lśniła kolącą w oczy bielą, a złoty wieniec odbijał promienie słońca. Twarz cesarza była niewzruszona. Wzrokiem sięgał daleko, ponad głowami zwykłych śmiertelników i poza granice pałacu. Jak Rzymianie uważali za właściwe, cesarz wyglądał na nieprzystępnego niczym posąg.

Kiedy wzrok Balisty przyzwyczaił się do mroku, dostrzegł u stóp schodów prowadzących do tronu niski ołtarz, na którym płonął święty ogień. Za prawym ramieniem cesarza zobaczył też prefekta pretorianów, Sukcesjanusa, a za lewym - rząd skrybów.

Kledoniusz dotknął łokcia Balisty i ruszyli powoli przez długą salę audiencyjną. Przed ustawionymi po bokach filarami siedzieli członkowie consilium, kilkunastu dostojników imperium, nieruchomych i cichych jak wystraszeni uczniacy. Kątem oka Balista dojrzał, że synowie Makriana mierzą go groźnym wzrokiem. Twarz ich ojca, lepiej wyćwiczonego w dworskim życiu, była pozbawiona wyrazu. Blisko nich stał kolejny człowiek, który wydał się Baliście znajomy. Starannie ufryzowane włosy i broda oraz wyniosła mina kogoś mu przypominały. Z powodu zmęczenia rozpoznanie tańczyło tuż poza jego zasięgiem.

Zatrzymali się tuż przed świętym ogniem.

-    Marek Klodiusz Balista, dowódca brzegów rzeki, ekwita rzymski. -Ab admissionibus miał pełen czci, lecz donośny głos.

Walerian się nie poruszył, jego spojrzenie nadal było odległe.

Na znak Kledoniusza Balista podszedł do schodów i oddał cesarzowi cześć, wykonując proskyneds. 'A, nadzieją, że jego niechęć nie rzuca się za bardzo w oczy, barbarzyńca osunął się na kolana i padł na twarz.

Walerian wciąż na niego nie patrzył. Po chwili jednak wyciągnął rękę. Balista wstał i z ukłonem ucałował ciężki złoty pierścień z klejnotem ozdobionym wyrytą podobizną orła.

W końcu cesarz spojrzał na stojącego przed nim człowieka. Cienkie, delikatne listki złotego wieńca zaszeleściły.

-Ave, Marku Klodiuszu Balisto, mój drogi dux ripae.

Balista podniósł wzrok na Waleriana. Zobaczył wystający podbródek, ciężkie policzki i szyję, rzadkie, starannie ufryzowane baczki i wąsy okalające nieruchome usta, oczy bez śladu ciepła. Słowo „drogi” było najczystszą formalnością.

Cesarz popatrzył na Balistę. Ten odwzajemnił spojrzenie. Rzymianin odwróciłby z szacunkiem wzrok. Balistę prędzej by szlag trafił. Drobinki kurzu wirowały leniwie w powietrzu.

W końcu wiekowy cesarz skinął głową, jakby sam sobie coś potwierdzał, i powiedział:

—    Marku Klodiuszu Balisto, opowiedz świętemu consiliuni o tymi, co cię spotkało, i o czynach, których dokonałeś. Udzielam ci głosu.

Balista zrobił ostrożnie kilka kroków w tył. Kledoniusz wtopił się w tło. Wódz stał sam pośrodku komnaty. Czuł na sobie spojrzenia członków rady usadowionych po obu stronach, lecz wzrok i całą uwagę skupiał na mężczyźnie na tronie.

Co mnie spotkało! - żachnął się w duchu. Nikt nie wie lepiej od ciebie, co mnie spotkało. Ty i twój syn zdradziliście mnie, omamiliście fałszywymi obietnicami i wysłaliście na śmierć. Ty draniu! Balista zachwiał się lekko. Kręciło mu się w głowie. Wiedział, że musi się opanować. Zaczął mówić:

- Na jesieni zeszłego roku, zgodnie z poleceniami, które otrzymałem od cesarzy Waleriana i Galiena, udałem się do Arete nad Eufratem. Przybyłem tam trzynaście dni przed kalendami grudniowymi. Następnego dnia zaczęły się sezonowe deszcze. Przez zimę przygotowywałem miasto do obrony. Persowie pojawili się w kwietniu, kiedy była już trawa dla ich koni, a deszcze nie mogły im zamoczyć cięciw. Dowodził nimi osobiście Szapur, król królów.

Na wzmiankę o wielkim wrogu, barbarzyńcy ze Wschodu, który miał czelność uważać się za równego rzymskiemu panu świata, wśród członków rady przebiegł cichy szelest.

-    Sasanidzi natarli na mury miasta najpierw za pomocą wież oblęż-niczych, potem wielkim taranem. Przy obu okazjach daliśmy im odpór. Zginęło wielu ludzi Szapura. Równina u stóp miasta wyglądała jak kostnica.

Balista urwał, walcząc ze zmęczeniem, aby uporządkować wspomnienia.

- Zbudowali rampę, dzięki której chcieli przekroczyć nasze mury. Doprowadziliśmy do jej zawalenia. Zrobili podkop pod częścią murów i jedną z wież, lecz nasze wały ziemne utrzymały umocnienia. - Nabrał głęboko powietrza. - Szapur zarządził ostatni atak. On też się nie powiódł. Potem... potem, tej nocy, miasto zostało zdradzone.

Dało się słyszeć, jak wszyscy obecni jednocześnie nabierają powietrza. Nawet cesarz mimowolnie pochylił się do przodu. Balista nie czekał na pytanie, które musiało paść.

- Chrześcijanie. Zdradzili chrześcijanie.

Rozległ się cichy szmer rozmów. Walerian rzucił wymowne spojrzenie jednemu ze swoich doradców - któremu? Makrianowi? - a potem ponownie skinął, jakby coś się potwierdziło.

Narastający gwar ucichł jak ucięty nożem, kiedy w krąg światła wkroczył silentarius. Cesarz odchylił się w tronie, powracając do dostojnego bezruchu. Po chwili się odezwał:

- Miasto padło, a ty jesteś tutaj. - Jego głos był obojętny.

Balista poczuł gorącą falę gniewu.

-Wraz z kilkoma towarzyszami udało mi się ujść z miasta. Moje mandata nie mówiły, że mam tam zginąć.

Walerian nie zareagował, lecz radni zamarli. Balista był zmęczony i zły, lecz wiedział, że musi pilnować języka, bo jeszcze ściągnie na siebie wyrok śmierci. Wszyscy czekali na kolejne słowa cesarza. Jego wola była prawem, jego werdykty - nieodwołalne. Jako rzymski obywatel Balista miałby przywilej bycia ściętym, a nie ukrzyżowanym.

-Jesteśmy miłościwi. Przepełnia nas clementia. Niech nikt nie myśli, że kiedykolwiek nakazalibyśmy naszemu poddanemu zginąć. Nie jesteśmy orientalnym despotą w rodzaju Persa Szapura, chcącego zniewolić świat, lecz ostoją i uosobieniem libertas. — Po zebranych przebiegł szmer zgody. - Kto ma pytanie do dowódcy brzegów rzeki?

Walerian wskazał dłonią. Balista odwrócił się nieco. Właśnie podnosił się człowiek, który zrobił na nim wrażenie znajomego, kiedy wchodził do komnaty. Te długie, wymyślnie zakręcone włosy, krótko przycięta broda z natapirowaną krezą na szyi... Wszechojcze, gdybym nie był tak zmęczony, wiedziałbym, skąd go znam.

- Co stało się z moim bratem?

Balista zagapił się na niego nierozumiejącym wzrokiem. Jego umysł był pusty.

- Moim bratem, dowódcą oddziału legionistów w Arete, Markiem Acyliuszem Glabrionem.

Balistę opadły wspomnienia. Zastanawiał się, jak ma powiedzieć to, co musi.

- Mój brat? - Głos pytającego był napięty, niecierpliwy.

-Twój brat... twój brat zginął bohaterską śmiercią. Persowie deptali nam po piętach. Twój brat i jeszcze jeden człowiek postanowili, że ich zatrzymają. Powiedział, że jak Horacjusz obroni most. Gdyby się nie poświęcił, nikt z nas by nie ocalał. Zginął śmiercią godną szlachetnego rodu rzymskiego, godną Acyliuszów Glabrionów. Śmiercią bohatera.

Zapadła chwila ciszy.

- Zostawiłeś go tam na śmierć. - W wyszukanej mowie brzmiała furia. - Ty, nadęty barbarzyńca, zostawiłeś rzymskiego patrycjusza na śmierć. Uciekłeś, a jego zgładzono. - Gniew młodego mężczyzny dławił jego słowa.

-To była jego decyzja. Zgłosił się na ochotnika. Nie zrobił tego na mój rozkaz. - Balista nie miał zamiaru pozwolić, aby pomiatał nim rozpieszczony, zepsuty bachor z wyższych sfer.

-Ty barbarzyński sukinsynu! Zapłacisz za śmierć mojego brata. Ja, Gajusz Acyliusz Glabrio, przysięgam na bogów Fladesu!

Młody patrycjusz powiedziałby coś jeszcze - nawet ruszył w stronę Balisty - gdyby nie pojawili się dwaj silentarii, którzy bez słowa cofnęli go z powrotem na miejsce.

- Nie ma innych pytań? - Głos cesarza wyrwał wszystkich z zamyślenia. - Arete padło. Persowie mają otwartą drogę do północnej Mezopotamii, do Kapadocji. Znów nastały ciężkie czasy. Ponownie, jak ledwie trzy lata temu, Szapur ma dostęp do Syrii, Antiochii, do serca imperium. Grozi nam potworna wojna. Każdy z nas może sam rozważyć konsekwencje wieści, które dostarczył dux ripae. Spotkamy się ponownie za cztery dni, o dziesiątej godzinie wieczora, gdy skończy się przedstawienie. Consilium zakończone.

Cesarz wstał, a wszyscy padli na ziemię, kiedy wychodził.

Grozi nam potworna wojna, pomyślał Balista. Kiedy ponownie stawi czoło Szapurowi, nie zawiedzie. Nie pozwoli, aby znów ktoś go zdradził.

Kiedy się podnieśli, Kledoniusz szybko chwycił Balistę za ramię i wyprowadził go z komnaty audiencyjnej. Na zewnątrz, w świetle dnia, ab admissionibus podążył spiesznie w stronę głównej bramy, ciągnąc za sobą Germanina.

- Imponujące, Balista, doprawdy imponujące, nawet jak na ciebie. Wróciłeś na dwór nie dalej jak dziś rano i już masz dwie grupy niezwykle niebezpiecznych nowych wrogów. - Kledoniusz mocniej chwycił ramię Balisty. - Najpierw zrażasz do siebie Makriana, naczelnika skarbu, jednego z najzamożniejszych i najbardziej wpływowych ludzi w imperium, który ma dwóch czynnie działających, groźnych synów. Potem, ponieważ ci nie dość, udaje ci się doprowadzić do tego, że Ga-jusz Acyliusz Glabrio, uparty dziedzic chyba najszlachetniejszego rodu w imperium, przysięga, że się na tobie zemści. Zaiste, imponujące.

Balista wzruszył ramionami. Postanowił, że nie jest to odpowiedni moment, aby opowiedzieć Kledoniuszowi o Wideryku i Boranach — a poza tym wcale nie byli to nowi wrogowie.

- Masz szczęście - powiedział Kledoniusz, wciąż prowadząc go przez wielki dziedziniec - masz wielkie szczęście, że za bramą czekają moi służący z osiodłanymi końmi.

- Co? - Zaskoczony Balista aż się zatrzymał. - Sugerujesz, że mam wyjechać z miasta? I co, zacząć się ukrywać czy uciec za rogatki?

Na twarzy Kledoniusza pojawił się szeroki uśmiech.

- Nie, pomyślałem tylko, że w twoim obecnym stanie ułatwi ci to dotarcie na drugi koniec miasta, gdzie będziesz mógł się zobaczyć z żoną. Wiedziałeś, że jest w Antiochii?

Rozdział drugi

A to Topiąca Osły.

Słowa Kledoniusza ledwie docierały do Balisty. Prawdę mówiąc, było tak od chwili, kiedy ab admissionibus powiedział, że żona Germanina jest w mieście.

-W porze deszczowej wielkim problemem w Antiochii są powodzie. Od listopada do marca, a czasem nawet kwietnia górę Silpius zalewają potężne opady, a woda spływa do miasta. Każdy parów wzbiera nagłymi powodziami. Najgorzej sprawa ma się z rzeką Parmenios, dlatego też miejscowi nazywają ją Topiącą Osły.

Dlaczego on mi to mówi? - zastanawiał się Balista. W zeszłym roku spędził w Antiochii tydzień. Julia tu jest. Jest tu Isangrim, mój cudowny syn. Serce podeszło mu do gardła, kiedy zdał sobie sprawę, że po prostu założył, iż Isangrim przyjechał z Julią. Nie zapytał o to. Wszechojcze, Zakapturzony, Długobrody, Spełniający Pragnienia, oby mój syn tu był.

- Za rządów Tyberiusza kazali magowi Ablakkonowi stworzyć talizman przeciwko powodziom. Są z tego bardzo dumni, choć wygląda na to, że raczej nie działa.

Oczywiście nie było powodu, by Kledoniusz wiedział, że Balista spędził tydzień w Antiochii. Jak wygląda Isangrim? Jaki jest teraz wysoki? Balista nie widział go od trzynastu miesięcy i dwudziestu dwóch dni. Ma już cztery i pół roku. Wszechojcze, Jednooki, Straszliwy, oby

mnie rozpoznał.

Kledoniusz wciąż mówił.

-Tam, w górze, możesz zobaczyć...

A Julia... Jak ona teraz wygląda? Balista wyobraził sobie ciemne, bardzo ciemne oczy, oliwkową cerę, czarne włosy opadające na ramiona. Jak go powita ta córa starego rodu rzymskich senatorów, wydana za barbarzyńskiego zakładnika, który został rzymskim dowódcą? Pomyślał ojej strzelistym, lecz zaokrąglonym ciele, jędrnych piersiach, rozłożystych biodrach. Ponad rok bez kobiety; na Wszechojca, ależ on jej pragnął.

- ...Żelazna Brama, złożony system śluz. - Wyczuwając roztargnienie Balisty, Kledoniusz zrobił zawiedzioną minę. - Pomyślałem, że jako inżynier wojskowy będziesz tym zainteresowany.

- Nie, przepraszam, to bardzo interesujące. - Mogę to dodać wraz z pałacowym wodnym zegarem do listy urządzeń hydraulicznych do zbadania, gdy cesarz będzie decydował o moim losie, pomyślał cierpko

Balista.

Skręcili za świątynią Zeysa, oddalając się od omphalos, „pępka” miasta, w główną ulicę. Centrum miasta przecinała otoczona kolumnadą ulica Tyberiusza i Heroda o długości około dwóch mil. Była bardzo zatłoczona, co nie dziwiło w mieście liczącym ćwierć miliona mieszkańców. Po obu stronach, we wciśniętych między kolumnami niezliczonych straganach, krzątało się oszałamiająco dużo kupców: sprzedawcy warzyw i owoców, złotnicy, kamieniarze, cyrulicy, tkacze, sprzedawcy wonności, sera, octu, fig i drewna. Balista przyjrzał się krytym chrustem kramom. Nie widział w ich rozmieszczeniu żadnego porządku. Siedziby bardziej szlachetnych rzemiosł, jubilerów i piekarzy, sąsiadowały z budkami szewców i gospodami.

Kledoniusz się odwrócił. Na jego pociągłej, nieregularnej twarzy malował się uśmiech.

- Mawiają, że każdy tutaj trzyma się swojego miejsca, tak jak Ody-seusz trzymał się dzikiego drzewa figowego nad pieczarą potwornej Charybdy.

Balista zastanowił się nad tym przez chwilę. Poezja Homera była popularna wśród elit imperium, a jej cytowanie stanowiło oznakę wysokiego statusu.

- Czy to oznacza, że te miejsca są zbyt zyskowne, aby je stracić, czy że jeśli je stracą, wpadną w otchłań skrajnej biedy?

Wyraz twarzy Kledoniusza się nie zmienił; wciąż się uśmiechał otwarcie i szczerze, lecz zmierzył Balistę bystrym wzrokiem. Nietrudno było zlekceważyć tego barbarzyńcę, szczególnie teraz, kiedy ubłocony i zakrwawiony wyglądał jak powszechne wyobrażenie o rosłych, nierozgarniętych Germanach. Aż nazbyt łatwo było zapomnieć, że przywieziono go do imperium jako nastolatka i wykształcono na dworze cesarskim. Kledoniusz pomyślał, że tylko głupiec zadarłby bez powodu z tym człowiekiem.

- Po lewej stoi główny teatr z pięknym posągiem muzy Kaliope jako Tyche Antiochii - wrócił do swojej kojącej paplaniny. - Niektórzy z bardziej zacofanych miejscowych uważają...

Po jakimś czasie skręcili w lewo, w boczną uliczkę wijącą się w stronę podnóża góry Silpius. Wkrótce znaleźli się w dzielnicy mieszkaniowej, Epifanii: po obu stronach widniały solidnie zbudowane domy z wapienia i bazaltu. Konie wyciągnęły szyje i ostrożnie wspinały się wzdłuż coraz bardziej stromej uliczki. Nad tym wszystkim majaczyła ściana góry.

Minęli świątynię Dionizosa i Kledoniusz zatrzymał się przed wielką rezydencją. Jedynym urozmaiceniem jej długiej, gładkiej fasady była brama z dwiema kolumnami z importowanego marmuru po bokach. Pojawił się odźwierny.