Wojenny sekret - Marius Gabriel - ebook + audiobook + książka

Wojenny sekret ebook i audiobook

Marius Gabriel

5,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.

17 osób interesuje się tą książką

Opis

Norwegia, rok 1940. Zafascynowana nazistowską propagandą Liv decyduje się współpracować z niemieckim dowództwem, gdy wojna ogarnia jej kraj. Kobieta ma coś niezwykle ważnego dla Berlina, ale cena, jaką przyjdzie jej zapłacić, będzie niewyobrażalna. Czy uda jej się przeżyć konsekwencje wyborów podjętych w młodości?

Anglia, rok 1968. Agnes, osierocona podczas wojny, dorastała w spokojnym luksusie angielskiej wsi, wychowana przez ukochanego dziadka na idealną damę. Kiedy jednak Barbar nagle umiera, dziewczyna odkrywa przerażający sekret, który burzy jej świat. Agnes nie jest tym, za kogo się dotąd uważała – i nie jest bezpieczna. Czy znajdzie odwagę, by odkryć skrywane prawdy, ryzykując własne życie? 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 360

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 54 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Mikołaj Krawczyk

Oceny
5,0 (7 ocen)
7
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karola0607

Nie oderwiesz się od lektury

Historia, która pochłania od pierwszych stron i nie pozwala o sobie zapomnieć.
00



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Emmy i Sabriny

 

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

 

 

 

Oslo, Norwegia, 1945

 

Teraz kiedy wojna dobiegła końca, żyła w ukryciu i samotnie. Nawet urodziła samodzielnie – a przynajmniej próbowała. Jej krzyki przyciągnęły mieszkającą piętro wyżej starą kobietę, która przykuśtykała na dół bez zaproszenia i z ponurą miną pomogła jej przejść przez poród. Z miną kogoś wykonującego odrażające zadanie stara kobieta przecięła pępowinę i wepchnęła lepkie dziecko w ramiona Liv, a potem wyszła. Żadna nie powiedziała ani słowa. Kobieta już nie wróciła.

Została sama z dzieckiem. Nigdy się nie spodziewała, że będzie musiała się nim zająć. Teraz nie miała wyboru. Utknęła z nim.

Wolała nazywać je w myślach ono. Ale to była dziewczynka. Miała nadzieję na chłopca. To kolejna rzecz w ostatnim czasie, która nie poszła po jej myśli.

Po porodzie razem z dzieckiem spała przez kilka godzin w poplamionej krwią, wymiętej pościeli. Oboje byli wykończeni. Dziecko obudziło się pierwsze. Wierciło się i kwiliło, co wyrwało Liv z jej głębokiego, mrocznego snu. Długo wpatrywała się w to dziwne, czerwone, pomarszczone stworzenie, które sprowadziła na ten świat. Nie chciała go. Nie chciała tego wszystkiego.

Dziecko zaczęło płakać. Jej ciało zareagowało natychmiastowo. Macica skurczyła się spazmatycznie. Obawiała się konieczności zrobienia tego, ale naprawdę nie miała wyjścia. Podniosła dziecko i przystawiła je do piersi.

Wydawało się nie wiedzieć, co ma robić. To było frustrujące. Ciągle płakało, torturując ją niemiłosiernie.

– No dalej – syknęła do wiercącego się, ślepego stworzenia. – Ty głupia istoto! Dalej! Ty głupia, głupia istoto!

Ze złością wycisnęła trochę mleka do krzyczących, bezzębnych ust. Zapuchnięte oczy dziecka otwarły się z zaskoczenia. Miało komiczną twarz, badało smak językiem i zapomniało o płaczu. Mlasnęło ustami. W końcu zaczęło ssać, agresywnie i niezdarnie, znęcając się nad delikatną skórą.

Pierwsze minuty były agonią. Wytrzymała z zaciśniętymi zębami, pot wystąpił jej na twarz i spłynął po szyi. Chciała szlochać za życiem, które straciła, i niedolą, która teraz stała się jej udziałem.

Ale gdy poczuła, że ilość mleka w piersi powoli się zmniejsza, nadeszła ulga. Nieznośne uczucie opuchnięcia ustępowało. Była zdumiona żarłocznością dziecka. Piło tak zachłannie, że zakrztusiło się mlekiem, więc zaczęło pluć i kaszleć. Liv wykorzystała przerwę i przyłożyła je do drugiej piersi. Znowu zabrało się do pracy, a powolne zmniejszenie napięcia z tej strony okazało się jej nagrodą.

Nadal była wyczerpana po porodzie. Pozwoliła, by głowa jej opadła, i zamknęła oczy. Senne znużenie rozeszło się po jej ciele. Co dziwne, ssanie niemowlęcia przyniosło jej dziwny spokój. I wtedy zasnęła.

 

Dziecko obudziło się o trzeciej nad ranem. Wyczerpana, zmusiła się, żeby nagrzać trochę wody na kuchence, umyła niemowlę i własne sfatygowane ciało na tyle, na ile mogła. Ubrała dziecko w maleńkie śpioszki, które ktoś dla niego wydziergał. Dzięki temu wyglądało bardziej ludzko.

Była tu uwięziona z tym ciężarem. Nie miała wyjścia, jak tylko wykorzystać tę sytuację. Ułożyła się na poduszkach do karmienia.

Tym razem poszło dużo sprawniej. Obie wiedziały, co robić. Ulga przyniosła nowe odczucia, lepsze. Swego rodzaju zadowolenie. Akceptację jej poświęcenia wobec tego wymagającego, nieznajomego stworzenia, które wydostało się z jej ciała.

W słabym świetle przyglądała się linii jego policzka. Jakimś cudem buźka wypełniła się w ciągu ostatnich godzin. Wyglądało bardziej jak dziecko. A mniej niepokojąco jak kosmita.

Jej wzrok przeniósł się na maleńkie rączki, które otwierały się i zamykały, spoczywając na jej piersi. Zauważyła idealne, maleńkie paznokcie. Miały kształt półksiężyca jak jej własne? Było za ciemno, żeby zauważyć.

Uszka dziecka też były idealne. Jak muszelki świeżo wyrzucone na brzeg z wielkiego, przepastnego oceanu. Miało gęste, złociste włoski. A skóra, która na początku prawie przypominała gadzią, teraz była miękka i pokryta meszkiem.

Liv poczuła przypływ dumy. Jakikolwiek okropny błąd popełniła, przynajmniej stworzyła dobrze wyglądające dziecko.

 

Kilka następnych karmień było już przyjemnością. A potem czymś bardziej złożonym. Nadal bolało, ale teraz ból Liv nie przeszkadzał. Nauczyła się jakoś go wyłączać. Był uczciwą zapłatą za inne uczucia, które nadeszły. Takie, których nigdy wcześniej nie znała. Swego rodzaju rozkosz, która odgradzała ją od całego bólu jej życia. Bogactwo, które wykraczało poza stracone materialne dobra.

Dziecko zmieniało się prawie z godziny na godzinę. Stało się piękne. Dni mijały, a Liv nauczyła się cieszyć córką. Odkryła coś nowego. Relację. Karmienie jej, mycie, albo po prostu wpatrywanie się w nią, wypełniało każdy kawałek świata Liv. Nawet zaczęła zwracać się do dziecka imieniem, które dla niego wybrała, szeptała je, kiedy mała ssała sennie.

Teraz wiedziała, że mleko, które z niej płynęło, było bolesnym cudem, czymś magicznym. Nie, nie magicznym. Było czymś boskim.

To dziwne słowo w odniesieniu do kobiety, która od dzieciństwa nie była pobożna. Ale wszystko w Liv się zmieniło. Już nie była taka sama.

Istniał jednak pewien narastający problem.

Chociaż dziecko ssało jej mleko, samej Liv kończyło się jedzenie.

Miała w pokoju trochę zapasów, które przywiozła, kiedy przyjechała do Oslo, ale już się skończyły i wiedziała, że niedługo będzie musiała wyjść. Niebezpieczeństwo czaiło się wszędzie, ale nie mogła przecież umrzeć z głodu w tym pustym pokoju, zwłaszcza że teraz miała dziecko.

Musiała zmierzyć się ze światem.

Zbierając włosy pod szalem, zauważyła, że dłonie zaczęły jej drżeć. Radość macierzyństwa stała się przyprawiającym o mdłości lękiem.

Owinęła dziecko w koc i umieściła je w zgięciu ramienia. Niemowlę było śpiące, opadały mu powieki, a okrągłe policzki się zarumieniły. Liv wyszła z pokoju i cicho zeszła po schodach. W ostatniej chwili nerwy prawie ją zawiodły. Zerknęła przez brudną szybę w drzwiach budynku i zobaczyła rozmazane postaci przechodniów. Jej serce zaczęło bić mocniej. Przezwyciężenie strachu było trudne. Tylko głód mógł wyciągnąć ją na te ulice.

Ale wtedy, jak wiele razy w życiu, odezwała się jej duma. Dlaczego miałaby bać się ludzi, którymi gardziła? To było poniżej jej godności. Strach zniknął w mgnieniu oka. Wyprostowała się i zdjęła szalik z włosów, uwalniając złociste fale. Niech na nią patrzą, niech jej nienawidzą. Chętnie powita ich nienawiść.

Liv wyłoniła się śmiało, z dzieckiem w ramionach, nie raczyła nawet rozejrzeć się po ulicy. To była niebezpieczna część Oslo, w pobliżu doków, niektóre miejsca nadal nosiły ślady wojny. Okolica nigdy nie była spokojna, nawet w najlepszych czasach. Teraz stała się ponura i odpychająca.

Sklepy znajdowały się dziesięć minut drogi stąd. Ruszyła z wysoko uniesioną głową i wyprostowanymi plecami. Miała pieniądze, wystarczająco, żeby wytrzymać kilka tygodni. Potem – cóż, będzie musiała jakoś sobie poradzić. Nie było już udogodnień, którymi kiedyś się cieszyła jako swoim suwerennym prawem. Ale wiedziała, że przetrwa, jak zawsze. Przetrwa dla swojego dziecka.

Słyszała, że w sklepach w Oslo nie było już mięsa. Zamierzała kupić to, co mieli, nawet suszoną rybę, jeśli będzie trzeba, chociaż ich nie znosiła. Do tego trochę warzyw, jeśli jakieś będą. Jeśli nie byłoby chleba, kupi mąkę i ziemniaki, żeby zrobić lomper na małej kuchence w pokoju. Była tak głodna, że na samą myśl o gorących plackach ziemniaczanych ślinka napłynęła jej do ust. Produkowanie mleka dla dziecka sprawiło, że Liv stała się wygłodniała.

Przyspieszyła kroku, mijając oleistą wodę rozbijającą się o doki, magazyny, w których brudne dzieci polowały na resztki do zjedzenia albo sprzedania. Wojna pozostawiła za sobą głód.

Z początku zignorowała kroki za sobą. Kiedy stały się bardziej naglące, odwróciła się, żeby sprawdzić, kto to. Zobaczyła wynędzniałą, małą kobietę, która zatrzymała się i wyglądała na przerażoną, że została zauważona. Było coś znajomego w jej wychudzonej twarzy, chociaż Liv nie potrafiła jeszcze jej dokładnie skojarzyć. Liv wpatrywała się żarliwie w kobietę, aż ta odwróciła się i odeszła czym prędzej jak wystraszona mysz.

Liv wiedziała, że ludzie się w nią wpatrywali, ale to już jej nie przerażało. Jej postawa, piękno, ubrania, sposób noszenia się, wszystko to ją wyróżniało. Oczywiście motłoch nienawidził takich ludzi – tych, którzy urodzili się, żeby rządzić.

Nie było łatwo rządzić. Trzeba było mieć odwagę, by wznieść się ponad ograniczoną moralność. Trzeba było pojmować to, co szlachetne i piękne, nawet kiedy ohydni księża i nędzni urzędnicy tego zabraniali. Trzeba było wykazać się odwagą. Trzeba było rzucać wyzwania, kiedy wszystko wydawało się stracone.

 

Widziała już sklepy na końcu ulicy – a także kolejkę ludzi tłoczących się przed wejściem. Zaklęła w duchu. Nienawidziła czekać w kolejce na cokolwiek. Robienie czegoś takiego było uwłaczające. Zawróciłaby, gdyby nie potrzebowała tak desperacko jedzenia.

Usłyszała za sobą ciche głosy i spojrzała przez ramię. Z irytacją stwierdziła, że mała, niechlujna kobieta wróciła. I teraz nie była sama. Przyprowadziła z sobą dwie inne kobiety, bezbarwne tak jak ona, z takimi samymi wychudzonymi twarzami i wygłodniałymi oczami. Liv spiorunowała je wzrokiem. Ale tym razem mała kobieta nie cofnęła się przed zajadłym spojrzeniem. Zerknęła na nią prowokująco.

– To ona – powiedziała do swoich towarzyszek. – Wiedziałam. To ona!

I teraz Liv rozpoznała, kim była kobieta – jedną ze sprzątaczek z Jorundarholt. Pokojówką, która czyściła jej podłogi. Imię kobiety wciąż jej uciekało, ale Liv pamiętała ją jako płaczliwe stworzenie, którego służalczość ukrywała mrukliwy charakter.

– Trzymaj się ode mnie z daleka – syknęła Liv. Przycisnęła dziecko do piersi i tupnęła nogą.

Kobieta wzdrygnęła się, ale nie uciekła.

– Jak śmiesz za mną chodzić? – zapytała Liv.

– Jak śmiesz pokazywać twarz na ulicy? – odparowała niechlujna kobieta.

– Powinnaś wisieć na latarni! – odezwała się jedna z pozostałych ochrypłym głosem. Jej zaczerwienione oczy wypełniała nienawiść. – Razem z tym bachorem, którego trzymasz w ramionach! – Cała trójka zbliżyła się, przewaga liczebna je rozzuchwaliła.

Liv czuła, że to poniżej jej godności, by sprzeczać się z takimi śmieciami na ulicy. Ale była w rozterce. Nie mogła pójść do sklepu z tymi trzema wiedźmami na doczepkę. Zrobiłyby scenę. Należało się ich pozbyć. Musiałaby jednak wrócić do domu głodna i spróbować ponownie później, może o zmroku, kiedy nie zostałaby tak łatwo rozpoznana.

Przeszła przez ulicę i czym prędzej oddaliła tą samą drogą, którą tu przyszła.

Ale trzy kobiety ruszyły za nią. Wyobraziły sobie, że udało im się ją odstraszyć, i dzięki temu nabrały śmiałości. Słyszała ich drwiny; rzucały oskarżenia, obelgi. I ku przerażeniu Liv przyciągały uwagę innych. Podeszły jeszcze dwie kobiety z pytaniem, co się dzieje. Usłyszała, jak niechlujna z ekscytacją wyjaśnia im, kim była Liv i co zrobiła. Rozległy się okrzyki złości i oburzenia.

A co gorsza, bezrobotni mężczyźni włóczący się po ulicach powyjmowali nagle ręce z kieszeni i wmieszali się do motłochu. Ich głębokie głosy groźnie dołączyły się do chóru.

Z kobietami Liv mogłaby sobie poradzić. Mężczyźni to coś zupełnie innego. Po raz pierwszy dotarło do niej, że była w niebezpieczeństwie.

Gdyby wróciła do pokoju, dowiedzieliby się, gdzie mieszka. Jej kryjówka zostałaby odkryta. Nie miałaby już schronienia.

Jej jedyną nadzieją było wywieść ich w pole i zakraść się z powrotem do domu pod osłoną nocy.

Serce zaczęło łomotać jej w piersi. Zarzuciła sobie dziecko na ramię, przytrzymała dłonią ciężką, pokrytą meszkiem główkę i puściła się biegiem.

To zaskoczyło śledzących ją ludzi. Udało jej się przebiec za róg, zanim ruszyli w pościg. Potem popędzili za nią.

Nagłe podskakiwanie zaniepokoiło śpiące dziecko, które zaczęło krzyczeć. Potknęła się i prawie upadła, już brakowało jej tchu.

Dudnienie stóp jej prześladowców zbliżało się coraz bardziej. Słyszała ich głosy – wiele głosów – wyli jak psy. Ich ton był pełen dzikości.

Dogonili ją z łatwością. Mężczyzna złapał ją za włosy i odciągnął głowę w tył, boleśnie szarpiąc ją tak, że poleciała na ziemię. Kobiety wyrwały jej dziecko z rąk.

– Mamy cię!

– Co z nią zrobimy? – zapytał mężczyzna ochrypłym głosem.

– Zabierzcie ją na koniec ulicy! – Liv rozpoznała podekscytowany pisk niechlujnej kobiety, która to wszystko zaczęła. – Tam!

– Oddajcie mi moje dziecko – powiedziała Liv. Nagle uświadomiła sobie, jak bardzo kocha to maleństwo. Nie wiedziała tego aż do tej chwili. Zdumiało ją, jak spokojnie zabrzmiał jej głos pomimo desperacji. – Proszę!

– Twoje dziecko trafi do wody – zadrwił mężczyzna – tak jak ty, kiedy już z tobą skończymy.

Liv milczała. Już postanowiła, że nie będzie nic mówić, niezależnie co jej zrobią. O ile tylko oddadzą jej dziecko. Nic innego się nie liczyło. Wytrzyma wszystko.

Zaciągnęli ją na sam koniec ulicy, gdzie z popękanego chodnika wyrastają chwasty, a zabite deskami okna zamykają się na świat.

– Spójrzcie na jej ubrania – zaskrzeczała niechlujna kobieta. – Widzieliście kiedyś coś takiego?

– Zawsze chciałam mieć taką kurtkę – odezwała się inna. – Zdejmijcie ją z niej.

– Ja wezmę spódnicę.

– Ja chcę buty.

– Spójrzcie na biżuterię! Możemy ją sprzedać!

– Rozbierzcie ją do naga. Zobaczymy, z czego jest zrobiona.

– Niczego nie podrzyjcie! Chcę jej bieliznę.

Uwaga, za jaką starali się nie zniszczyć jej ubrań, stała w dziwnej sprzeczności z brutalnością, z jaką rozebrali ją do naga na oczach szczerzących się mężczyzn. Ochocze palce rozpięły jej guziki, rozsunęły suwaki i zdjęły bieliznę. Już nie widziała swojego dziecka. Jakaś kobieta zabrała je na tył tłumu, który teraz urósł do dwóch tuzinów. Ale słyszała krzyk niemowlęcia. Na ten dźwięk mleko zaczęło wypływać z jej piersi. Jej postanowienie, żeby zachować spokój, się rozpadło.

– Oddajcie mi ją! – błagała, wyciągając ramiona. – Proszę, oddajcie moje dziecko!

Zignorowali jej błagania. Kiedy była już całkiem naga, okrążyli ją. Mężczyźni gwizdali, a kobiety kłóciły się o jej ubrania i biżuterię.

Ktoś zaproponował niechlujnej, małej kobiecie złotą bransoletę, którą zdjęto Liv z nadgarstka.

– Nie chcę niczego, czego ona dotykała – powiedziała kobieta. – Chcę tylko tego. – Podeszła i uderzyła Liv w twarz. Cios był mocno i precyzyjnie wymierzony.

Liv straciła równowagę i przewróciła się na bruk u stóp tłumu, jej kolana zaczęły krwawić.

Niechlujna mała kobieta odwróciła się do mężczyzn, którzy przestali się śmiać.

– No i? – zapytała. – Na co czekacie? Zróbcie jej to.

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

AGNES

 

 

 

 

Anglia, 1968

 

– Jesteś tak cholernie idealna – powiedział Bill Dawlish, ale zabrzmiało to jak oskarżenie, nie komplement.

– Nie sądzę, żebym była idealna – odparowała Agnes. – Jestem bardzo świadoma swoich niedoskonałości.

– Ja nie widzę stąd żadnej. – Bill otarł z wąsów pianę z piwa i spojrzał na nią twardo. Wydawało mu się, że czuje wobec niej zarówno pożądanie, jak i urazę.

Wychylał pierwszy kufel do obiadu, zdeterminowany, by przejść do drugiego, a potem może trzeciego, zanim będą musieli wrócić do biura. Pub był zatłoczony dziennikarzami Fleet Street z różnych gazet, hałaśliwie angażującymi się w tę samą gonitwę. Mocne picie podczas lunchu (zwłaszcza w piątki) było czymś, czego Agnes nigdy nie praktykowała, nawet po trzech latach w „The Street”. Jako jedyna nie trzymała piwa w jednej ręce i papierosa w drugiej. Stojąca przed nią mała szklanka piwa imbirowego była bardziej na pokaz i nawet przed wyjściem pozostała w połowie pełna.

Agnes była wdzięczna, że Bill Dawlish w końcu zaprzestał prób zaciągnięcia jej do łóżka. Był przystojnym mężczyzną. Nie miała chłopaka (co regularnie podkreślał), więc uważał ją za zmarnowaną i, co gorsza, za dziewicę. Na Fleet Street nie było żadnych dziewic, co regularnie podkreślał; był gotowy i chętny uwolnić ją od tego brzemienia. Rezultatem jej wielu stanowczych, choć uprzejmych odmów, była jego nieustanna uraza.

– Nikt nie powinien być tak idealny jak ty – mówił dalej. – Reszta czuje się zażenowana z twojego powodu.

Agnes rozejrzała się po zadymionym pubie. Stali bywalcy to byli głównie mężczyźni w średnim wieku, każdy bezspornie miał jakieś wady. Jednak niektórzy byli najbardziej rozpoznawalnymi dziennikarzami swoich czasów i wolałaby, żeby to któryś z nich towarzyszył jej podczas lunchu zamiast Billa Dawlisha. Ale Bill przywarł do niej jak pijawka, najwyraźniej zgodnie z zasadą, że skoro nie mógł jej mieć, to zrobi wszystko, by nie dostał jej nikt inny. Ciężko było się go pozbyć. Jednak kiedy dołączyła do załogi „Evening News”, Bill był jednym z niewielu, który zadał sobie trud, by nauczyć ją fachu – nawet jeśli jego jedyną motywacją było zaciągnięcie jej do łóżka. I była wdzięczna za tę początkową pomoc.

– Patrz – powiedziała – tam siedzi Jill Tweedie.

Bill chrząknął.

– Kolejna działaczka na rzecz równouprawnienia kobiet podążająca za tłumem.

– Och, jest kimś o wiele więcej. Jest taka mądra i sprytna.

– Nie dla mnie. Dalej. Jest piątek. Kupię ci kieliszek wina.

– Nie chcę wina, dziękuję – odparła, ale zignorował to.

Kiedy Bill poszedł do baru, zacisnęła dłoń na szklance piwa imbirowego i obserwowała Jill Tweedie, pogrążoną w ożywionej rozmowie z dwoma kolegami. Miała burzę niesfornych włosów i inteligentną twarz i wydawała się uosobieniem wolności. Agnes chciała być jak ona – wyrafinowaną, lekko drwiącą, zabawną, bystrą feministką. Jednak daleko jej było do wszystkich tych rzeczy. Przy Jill Tweedie czuła się bardzo młoda i niedoświadczona. Zastanawiała się, czy ma w sobie dość odwagi, żeby podejść i się przedstawić, ale stwierdziła, że jest jednak zbyt nieśmiała. Bill wrócił z kolejnym kuflem i kieliszkiem białego wina i stanowczo postawił go tuż przed nią.

– Wracasz dzisiaj wieczorem do swojej rezydencji? – zapytał.

– To nie rezydencja.

– Bardziej niż mój dom. Przecież nie musisz pracować, prawda?

To był kolejny temat, który – jeśli pozostawał nieomówiony – prowadził do zarzutu, że wcale nie była prawdziwą dziennikarką. I dlaczego w ogóle bawiła się w pracę, skoro inni ludzie pozostawali bezrobotni?

– Oczywiście, że muszę pracować – odpowiedziała energicznie. – Nie jestem bogatą kobietą.

– Będziesz, kiedy ten twój dziadek umrze.

– To naprawdę podłe. A poza tym wszyscy powinni pracować, bogaci i biedni.

– Czy praca nie jest dla was okropnie uciążliwa? – Uśmiechnął się szyderczo. – Och, czekaj. Wierzysz w szlachetność pracy, prawda? Przedstawicielka najnowszej klasy zamożnych, utytułowanych socjalistów.

– Dobrze wiesz, że nie mam tytułów i nie jestem socjalistką. Co wprawiło cię w tak nieprzyjemny nastrój?

Opróżnił połowę kufla jednym haustem i wytarł usta.

– Fakt, że jesteś tak ostentacyjnie blondwłosą, wystrzegającą się alkoholu, niebieskooką, niedotykalską dziewicą.

– Znowu do tego wracamy?

– Pracuję w tym zawodzie o pięć lat dłużej od ciebie. Ale ja nigdy nie zostałem poklepany po główce i nazwany bystrym chłopcem. To niesprawiedliwe.

Więc o to chodziło. Bill podsłuchał, jak redaktor Kennard Coleridge chwalił ją tego ranka za artykuł, który napisała. Było jej trochę żal Billa.

– Cóż, jestem nowa, jak już powiedziałeś. Potrzebuję zachęty. Ty masz dużo więcej doświadczenia, więc jej nie potrzebujesz. Dałeś radę, Bill.

Rozpogodził się nieznacznie, słysząc to.

– Tak, chyba co nieco już wiem.

– Oczywiście, że tak!

Bill wykorzystał tę sytuację, by pochwalić się swoimi wyczynami i osiągnięciami. Słyszała te historie już wcześniej, więc słuchała jednym uchem, przytakując i uśmiechając się z uznaniem w odpowiednich miejscach, i starała się nie odpływać myślami.

W końcu dobrnął do kresu swoich opowieści, wlał w siebie trzeci kufel piwa i spojrzał na zegarek.

– Chodź. Czas wracać do naszej harówki. Jeszcze cztery godziny i weekend.

Przepchnęli się przez tłum w stronę drzwi, Bill prowadził, Agnes podążała za nim. Jednak niespodziewanie nagle stanęła twarzą w twarz z Jill Tweedie, która niosła właś­nie drinki z baru. Ich spojrzenia się spotkały.

– Ty jesteś Agnes Tolliver, prawda? – powiedziała Jill Tweedie.

Agnes poczuła, że się rumieni.

– Tak.

– Podobał mi się twój artykuł o Bernadette Devlin.

– Och! Dziękuję!

– Musiałam to powiedzieć. – Jill zerknęła przez ramię na Billa, który zatrzymał się przy drzwiach i łypał na nią. – Nie musisz podkręcać jego ego, wiesz. Jesteś o wiele lepsza od niego. – Uśmiechnęła się i ruszyła dalej.

Ich rozmowa dobiegła końca. Nadal zarumieniona Agnes wyszła na ulicę.

– Co mówiła? – zapytał Bill.

Żaden z tematów, który został krótko przez nie omówiony, nie zadowoliłby Billa, więc Agnes grała na zwłokę.

– Chciała się tylko przywitać.

– Coś o mnie? – drążył podejrzliwie. – Wiem, że mnie nie lubi. Mówiła o mnie coś wrednego?

– Tylko się przywitała – odpowiedziała Agnes stanowczo. Jeśli miała przestać podkręcać ego Billa, równie dobrze mogła zacząć już teraz. Ruszyła żwawym krokiem w stronę biura.

 

Lato było w pełni, więc słońce grzało jeszcze późnym popołudniem. Zamknęła właś­nie mały, wynajęty pokój w Victorii, gdzie mieszkała w tygodniu, po czym wyruszyła na wieś.

Jadąc do Gloucestershire, zastanawiała się nad oskarżeniami Billa Dawlisha. Wiedział o niej bardzo niewiele, a jednak wysunął sporo wniosków. A jego założenia były błędne – choć nie odbiegały od prawdy znowu tak daleko. Miała mnóstwo szczęścia w życiu. Sprawy mogły potoczyć się zupełnie inaczej.

Urodziła się pod koniec wojny i miała zaledwie kilka miesięcy, kiedy oboje jej rodzice zostali zabici przez niemiecką rakietę V2. To był jeden z ostatnich podrygów nienawiści Hitlera wobec wrogów. Mogła zginąć razem z nimi w gruzach ich domu. Mogła dorastać w kolejnych sierocińcach i domach zastępczych, z niepewnymi perspektywami na szczęście. Ale zamiast tego przetrwała i została zabrana przez dziadka, który dał jej całą miłość, jakiej potrzebowała.

I chociaż nie było prawdą, że jej dziadek miał tytuły, był nadzwyczaj dumny z powodu przynależności do rodziny sięgającej aż do Wilhelma Zdobywcy, jednej z najstarszych rodzin w Anglii. Z wielkim zamiłowaniem wyjaśniał, że nazwisko „Tolliver” pochodziło od normandzkiego słowa „Taillefer” oznaczającego „tnący żelazo” i zostało nadane jednemu z rycerzy Wilhelma, który przeciął na pół odzianego w zbroję króla Anglii podczas bitwy pod Hastings.

Przytyk Billa odnośnie do tego, że dziadek Agnes był bogaty, również tylko w połowie był prawdą. Tolliverowie niegdyś byli zamożni, ale podatki i inflacja zredukowały ich majątek od czasu wojny i mimo iż mogło tak wyglądać, Barbar nie był bogaty. Nie miała szans na pokaźny spadek po jego śmierci, wręcz miałaby szczęście, jeśli odziedziczyłaby cokolwiek poza długami. A perspektywa jego śmierci była źródłem jej ciągłego lęku, ponieważ robił się coraz starszy i bardziej kruchy. Nie miała nikogo innego. Wiedziała, że będzie zdruzgotana po jego odejściu, i nie miała pojęcia, jak sobie z tym poradzi.

Co do bycia niedotykalską dziewicą – to prawda, że urodziła się pod koniec września, więc była spod znaku Wagi[1]. Jej życie towarzyskie (a przez to jakikolwiek potencjalny seks) było bardzo ograniczone przez to, że spędzała każdy weekend na wsi z dziadkiem. Jednak o wiele bardziej wolała spędzać je z Barbarem niż w chaosie obmacujących się ludzi w sobotnią noc i pełen wyrzutów sumienia niedzielny poranek. Jak dotąd tylko takie miała doświadczenie w tej dziedzinie.

Jadąc powoli pokrytą liśćmi, wiejską drogą, dotarła do skrętu na Dowdeswell Hall. Powiedziała Billowi, że to wcale nie rezydencja, i rzeczywiście nią nie była. Dom nie był ani na tyle duży, ani wiekowy czy okazały, żeby zaklasyfikować go w tej kategorii. Ale był bardzo ładny. Był jednym z najbardziej urokliwych budynków w tej części Gloucestershire i gdy przejeżdżała przez bramę, serce ścisnęło się jej jak zawsze.

Dowdeswell był domem królowej Anny, zbudowanym z piaskowca z Cotswold, który wybarwiał się przez ponad dwieście pięćdziesiąt lat, by osiągnąć kolor starego złota. Znajdował się niedaleko kościoła parafialnego Świętego Michała, gdzie na cmentarzu obok świątyni spoczywały pokolenia Tolliverów, w tym jej rodzice, którzy dzielili wspólny nagrobek tak samo, jak dzielili śmierć. Wzdłuż ścieżki prowadzącej do domu rosły okazałe wiązy, które podobno miały być tak stare, jak sam dom. Ich ogromne korony spotykały się nad drogą, tworząc zielony tunel, który otwierał się w ostatniej chwili, ukazując Dowdeswell Hall, skąpany w promieniach słońca.

W jej wspomnieniach dom zawsze był skąpany w słońcu. ­Chociaż z pewnością zdarzył się niejeden szary dzień w ciągu jej dwudziestotrzyletniego życia, pamięć to wyparła. W jej wspomnieniach tu zawsze panowało lato.

Agnes zaparkowała swojego pudrowoniebieskiego mini obok nobliwego rolls royce’a Barbara, phantoma z 1930 roku wielkości łodzi podwodnej, który wcześniej należał do jego ojca. Jej maleńki mini wyglądał, jakby mógł się zmieścić do przepastnego bagażnika.

Zarzuciła na ramię torbę i ruszyła przez ogród pełen róż do zwieńczonych łukiem, dębowych drzwi frontowych, które otworzyły się, jeszcze zanim do nich dotarła. W Dowdeswell pracował kiedyś tuzin osób, ale teraz została tylko pani Cawthorne, która opiekowała się Barbarem. Jej mąż zajmował się ogrodem. Oboje byli sędziwi i siwowłosi, ale zostali przy Barbarze na dobre i na złe. Pani Cawthorne wyciągnęła rękę po torbę Agnes.

– Jest nieswój – powiedziała zamiast powitania.

– Co masz na myśli? – zapytała Agnes zaalarmowana. – Chcesz powiedzieć, że źle się czuje?

– Nie jest sobą – powtórzyła gospodyni stanowczo. – Jest mrukliwy i szybko się irytuje.

– To do niego niepodobne.

– Rzeczywiście. Nie chciał mi pozwolić posprzątać swojego gabinetu. Panuje w nim okropny bałagan, wszędzie papiery i kurz.

– Dlaczego do mnie nie zadzwoniłaś?

– Nie chciałam cię niepokoić. Doktor mówi, że to z powodu ­wieku.

– Lekarz był u niego?

– Zadzwoniłam po doktora Dobbiego. Podjechał do nas. Twój dziadek nie ucieszył się na jego widok. Ale doktor mówi, że jego serce i płuca są mocne. To tylko kwestia wieku. – Skinęła w kierunku oranżerii. – Siedzi tam, ze swoimi geraniami. Ja już wychodzę, panno Tolliver. Jest cały twój do poniedziałkowego poranka.

Agnes pospiesznie przeszła przez dom do oranżerii. Jej dziadek sadził gerania, miał na sobie kapelusz słomkowy i ten sam znoszony kardigan co zawsze. Odwrócił się, kiedy weszła, i przez chwilę jego nieobecne spojrzenie ją przestraszyło. Wyglądało to tak, jakby nie wiedział, kim była.

– Barbar? – Zwracała się tak do niego, od kiedy będąc dzieckiem, próbowała wypowiedzieć słowo „dziadzia”.

W końcu się uśmiechnął.

– Witaj, skarbie – powiedział, strzepując piasek z dłoni. – Witaj w domu.

Pocałowała jego chłodny, suchy policzek.

– Jesteś chory, Barbar?

– Nigdy nie czułem się lepiej. Chodź, wypij ze mną herbatę i opowiedz mi o Londynie. – Poprowadził ją do kuchni, szurając swoimi bamboszami.

Agnes przyglądała się dziadkowi znad filiżanki. Wyglądał tak samo jak zawsze – przynajmniej zewnętrznie. Nie zauważyła ani śladu mrukliwości, o której mówiła pani Cawthorne.

– Później porozmawiamy o moim tygodniu – powiedziała. – Teraz wyjaśnij mi, dlaczego pani Cawthorne tak się tobą martwiła.

– Co masz na myśli, moja droga?

– Powiedziała, że musiała zadzwonić po doktora.

Zmarszczył brwi.

– Nie mam pojęcia, dlaczego uznała za zasadne, by odrywać tego biednego mężczyznę od jego obowiązków. Nonsens. Marnowanie czasu.

– Ale co powiedział? – naciskała.

– Że pożyję jeszcze kolejne pięćdziesiąt lat. – Machnął zbrązowiałą, żylastą dłonią, lekceważąc temat. – Masz ochotę na partyjkę szachów?

– Jeśli chcesz. – Zwykle rozgrywali dwie lub trzy partie w ciągu weekendu, ale tym razem Agnes miała wrażenie, że odciągał ją od tematu, którego chciał uniknąć.

Wyszli do ogrodu i rozłożyli planszę pod parasolem na trawniku. Przez jakiś czas grali w ciszy. Każde z nich dobrze znało styl gry drugiej osoby. Grali w szachy, odkąd była dzieckiem. Traktowali ten zwyczaj poważnie, choć po przyjacielsku. Barbar został kiedyś mistrzem hrabstwa w szachach, a ona nauczyła się dobrze grać pod jego okiem. Był taki czas, że poświęcał królową albo dwie wieże, żeby gra była bardziej wyrównana, ale nie musiał tego robić od lat. Agnes potrafiła stawić mu zaciekły opór, czasem udawało jej się nawet doprowadzić do remisu albo nawet wygrać.

Zauważyła, że Barbar przesuwał rzeźbione pionki, gładkie od używania, nadzwyczaj wolno i ostrożnie. Coś było z nim nie tak. Pani Cawthorne miała rację. Nie mogła dokładnie rozgryźć, o co chodziło, ale stwierdzenie „nieswój” było trafne. Odnosiło się wrażenie, jakby Barbar parodiował samego siebie, udawał dzielnego podpułkownika lotnictwa Louisa Tollivera, posiadacza Zaszczytnego Krzyża Lotnictwa.

Wpatrywał się w planszę przez dziesięć minut, nie poruszając skoczkiem, którego zablokowała pionem, chociaż pozycja nie była ani trochę skomplikowana. W końcu Agnes go popędziła.

– Twój ruch, Barbar.

Zamrugał.

– Och? Czyżby? – Ożywił się, ale nadal nie poruszył skoczkiem.

– Może jesteś zbyt zmęczony na szachy? – zasugerowała delikatnie.

– Przypuszczam, że jestem trochę zmęczony.

– Co cię tak zmęczyło? – zapytała.

– Prawdę mówiąc, ostatnio trochę pisałem.

– Pisałeś? Pamiętnik?

– Tylko list. – Przez jego wychudłą twarz przemknął uśmiech przypominający grymas. – To coś na kształt wyznania, tyle że trudnego do napisania.

– Wyznanie! A co ty masz do wyznania, czcigodny przodku? – zapytała. – Grzeszki młodości?

– Coś w tym stylu. – W końcu ostrożnie podniósł skoczka i odsunął go z pola rażenia. – Może błaganie o wybaczenie.

– Kto miałby wybaczyć?

– Ktoś, kto sprawił, że poczułem głęboki wstyd.

– Przerażasz mnie. – Przesunęła laufra do przodu, ponawiając atak. – Znam cię całe życie i nigdy nie widziałam, żebyś zrobił coś haniebnego.

– Znasz mnie od dwudziestu trzech lat, moja droga. Ale miałem pięćdziesiąt cztery, kiedy się urodziłaś. To dość czasu, by narobić haniebnych rzeczy.

Podniosła wzrok z uśmiechem, myśląc, że żartował. Ale miał poszarzałą twarz i wyglądał na chorego.

– Myślę, że dość już szachów – powiedziała, zaniepokojona. – Przyda ci się drzemka.

Zobaczyła w jego oczach niewątpliwą ulgę.

– W porządku. Przyjmiesz remis?

– Absolutnie nie. Zmiażdżę cię.

– To się okażę, młoda damo. – Uśmiechnął się trochę krzywo, odkładając planszę na bok. Potem rozparł się na krześle i nasunął kapelusz słomkowy na oczy.

Agnes pozostawiła drzemiącego dziadka w ogrodzie i poszła do gabinetu, by sprawdzić, czy da się coś poradzić w kwestii bałaganu, na który narzekała pani Cawthorne. Rolety były zaciągnięte, spowijając wszystko żółtą poświatą. Podciągnęła je, by wpuścić do środka wieczorne słońce. Chmury kurzu wirowały w powietrzu. Książki i papiery rzeczywiście piętrzyły się na każdej możliwej powierzchni. Agnes z westchnieniem stwierdziła, że niewiele mogła zrobić – tak ona, jak i pani Cawthorne. Barbar zawsze badał jakiś aspekt wojny, w której odegrał tak znaczącą rolę. Miał system, na pierwszy rzut oka chaotyczny, i tylko on wiedział, gdzie się wszystko znajdowało. Przekładanie rzeczy nie byłoby mile widziane.

Kiedy weszła, poczuła w pokoju ostry zapach palonego papieru, a teraz dostrzegła w palenisku kawałki zwęglonych kartek. Jeśli nawet pisał list, postanowił go spalić, a nie wysłać.

Został fragment jednej kartki, zapisany stylowym, edwardiańskim pismem Barbara. Zawsze używał pióra wiecznego z ciemnoniebieskim tuszem. Zaciekawiona przyklęknęła, żeby wyjąć papier z popiołów. To było z pewnością „wyznanie”, o którym wspominał. Kiedy zaczęła przesuwać wzrokiem po wersach, jej uwagę przyciągnęło jej własne imię. Zaskoczona, podeszła ze skrawkiem do okna, żeby przyjrzeć się uważniej.

To, co przeczytała, zdumiało ją tak bardzo, że przez dłuższy czas stała bez ruchu, wpatrując się w przestrzeń niewidzącym wzrokiem.

 

W końcu odrętwiała wyszła do ogrodu, żeby porozmawiać z Barbarem i obudzić go, jeśli to będzie konieczne. Nadal siedział na krześle, ale od razu zauważyła, że coś jest nie w porządku. Kapelusz spadł i leżał na trawie za nim. Jedna ręka zwisała bezwładnie.

Agnes ze ściśniętym sercem podbiegła do dziadka.

– Barbar!

Twarz Barbara ją zszokowała. Oczy miał na wpół otwarte i wywrócone w głąb czaszki, szczęka opadła luźno, ukazując sine wargi i język, jakby napił się tuszu z wiecznego pióra. Od razu wiedziała, że nie żyje. Objęła jego szczupłe ramiona i położyła głowę na jego wciąż ciepłej piersi, szlochając tak, jakby jej serce miało zaraz pęknąć.

 

Doktor Dobbie skończył pisać i schował długopis do kieszeni. Ostrożnie osuszył kartkę.

– Wpisałem „z przyczyn naturalnych” – powiedział, podając jej akt zgonu. – To wystarczy koronerowi. Ale mówiąc konkretnie, to był zawał serca. Jego trzeci.

– Trzeci! Myślałam, że był taki zdrowy!

– Był starym człowiekiem, Agnes.

Przytaknęła smutno. Barbar był stary, ale dzięki niemu czuła się bezpiecznie. Teraz nie miała już tego komfortu.

– Dlaczego nikt mi nie powiedział?

– Nie chciał zwracać na siebie uwagi. Nie znosił zamieszania. – Doktor Dobbie zatrzasnął swoją torbę Gladstone. – Odmówił wszelkiego leczenia, które mu zaproponowałem – powiedział smutno. Był lekarzem starej daty, czuć było od niego zapach jodyny, tweedu i mydła karbolowego, którym mył ręce. Przyjechał od razu po telefonie Agnes. Miał posępną twarz. – Twój dziadek był cichym człowiekiem, ale miał żelazną siłę woli. Szanowałem jego życzenia. Chcesz, żebym zaczekał do przyjazdu karawanu?

– Nie, w porządku. Pani Cawthorne niedługo tu będzie.

Dobbie dotknął jej ramienia.

– Wiem, że to będzie dla ciebie trudne. Twój dziadek był wspaniałym człowiekiem.

– Ale nie był moim dziadkiem.

Doktor uniósł brwi.

– Jesteś córką Gilesa i Elspeth.

– Nie. Znalazłam list, który dzisiaj napisał. A przynajmniej jego część. Wyraźnie napisał, że przybyłam z innego miejsca.

Przyjrzał się jej twarzy z zaciekawieniem, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie mógł znaleźć właściwych słów.

– Cóż – powiedział w końcu – to już teraz bez różnicy, prawda? Byliście sobie oddani, nawet jeśli zostałaś adoptowana.

– Tak – odpowiedziała – byliśmy. – Ale list Barbara nie sugerował adopcji. Zasugerował coś bardziej mrocznego.

– Jesteś w szoku – powiedział Dobbie ze współczuciem. – Mogę coś ci podać.

Agnes pokręciła głową.

– Poradzę sobie.

Po jego wyjściu zapadła się w sobie. Jej świat został naruszony w posadach – a potem wszystko wywróciło się do góry nogami. Skoro nie była wnuczką Barbara, to kim?

Nigdy wcześniej tak się nie czuła – oszołomiona, wściekła i tak bardzo, głęboko samotna. Barbar zabrał swój sekret do grobu.

Może to właś­nie ten sekret go zabił.

 

Pani Cawthorne wróciła z wioski, gdy wieczorne cienie już się wydłużały. Pierwszym, co zrobiła, kiedy zobaczyła Agnes tak roztrzęsioną, było zaparzenie herbaty. Wypiły ją razem w kuchni.

– Miał dopiero siedemdziesiąt siedem lat – powiedziała. – To żaden podeszły wiek, prawda? – Nie powiedziała nic więcej, dopóki nie wypiły naparu.

Potem poszły obejrzeć ciało Barbara. Pani Cawthorne zaczęła płakać.

– Spójrz na niego – powiedziała, ocierając oczy fartuchem. – Zawsze chodził ubrany jak włóczęga.

Agnes też płakała. Patrzyła zamglonym wzrokiem na połatany kardigan Barbara, wytarte kolana jego sztruksowych spodni i wyświechtane kapcie.

– Nie może tak wyglądać – powiedziała, zbierając się w sobie. – Będą chcieli widzieć go w najlepszym garniturze. Koszula, krawat, buty, wszystko.

– Zorganizuję to. Ty zostań z nim. – Pani Cawthorne z zaczerwienionymi oczami poszła na górę, do sypialni Barbara, zostawiając Agnes z jego ciałem.

Położyli go na wytartej skórzanej kanapie w jego gabinecie, z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Doktor Dobbie zamknął mu powieki i usta, ale policzki i oczy już mu się zapadły. Agnes odsunęła mu z brwi kosmyk srebrnych włosów. Jego skóra już stygła. Utrata tego staruszka, którego tak bardzo kochała, któremu ufała bezgranicznie, wyrwała ogromną dziurę w jej życiu. A jednak był dla niej teraz kimś obcym – i to nie tylko dlatego, że śmierć tak zmieniła jego twarz.

Nie miała żadnego innego opiekuna przez dwadzieścia trzy lata, a słowa na tamtym skrawku papieru nie powinny – jak powiedział doktor Dobbie – sprawić żadnej różnicy. A jednak sprawiły. Bo wszystko, co jej powiedział, było kłamstwem.

Okłamywał ją przez całe życie, celowo i drobiazgowo, a teraz zostawił ją całkiem samą. Był nieosiągalny. Nie mogła go zapytać, dlaczego zrobił to wszystko. Nie mogła mu niczego zarzucić, a on nie mógł jej wyjaśnić. Złość na Barbara nie była logiczną reakcją na jego śmierć. Ale Agnes była wściekła. Za to, że ją okłamał, za to, że umarł i osierocił ją ponownie. Za to, że nigdy nie dokończą ostatniej partii szachów. Za to, że nie powiedział jej, jak bardzo był chory, więc nie miała szansy przygotować się na tę bolesną stratę.

Wściekła na to, że nigdy nie powiedział jej, kim naprawdę była.

Podczas ostatniej rozmowy mówił o „próbie spowiedzi”. O „błaganiu o wybaczenie”. Nie błagał o jej wybaczenie, to było oczywiste. Mówił o kimś, kto sprawił, że czuł się „głęboko zawstydzony”. Nic z tego nie miało sensu, ale sprawiało, że odczuwała głęboki niepokój. Musiała dotrzeć do sedna tej sprawy, bo cokolwiek sprawiło, że Barbar czuł się winny, wyraźnie było z nią ściśle powiązane.

Pani Cawthorne zeszła po schodach, niosąc w ramionach starannie złożony ciemny garnitur Barbara. Na wierzchu leżał rząd medali.

– Chcesz, żeby został pochowany z tym?

Agnes dotknęła kolorowych wstążek odznaczeń Barbara, które otrzymał za odwagę, ale których nigdy nie nosił, nawet w Dzień Pamięci. Wydawało się, że w ogóle o nie nie dbał, a za każdym razem, kiedy o nie pytała, odpowiadał drwiąco, że inni zasłużyli na nie bardziej.

– Nigdy nie nosił ich za życia. Nie sądzę, żeby chciał mieć je na piersi przez wieczność.

– Możemy przypiąć je do ładnej, welwetowej poduszeczki na czas ceremonii. – Pani Cawthorne przyjrzała się zaśniedziałym sprzączkom. – Wypoleruję je przed pogrzebem. Pewnego dnia będziesz mogła pokazać je dzieciom. Powiesz im, jakim człowiekiem był ich pradziadek.

Agnes skrzywiła się na te słowa.

– Znalazłam coś dziwnego w jego kominku – zaczęła z wahaniem.

– Mówiłam ci, że nie pozwalał mi sprzątać w gabinecie.

– Nie mówię o kurzu. Mam na myśli fragment listu, który spalił.

– Nic o tym nie wiem – powiedziała pani Cawthorne. Agnes pomyślała, że jej ton zabrzmiał defensywnie. Pani Cawthorne wydmuchała nos, unikając wzroku Agnes. – Nie czytuję cudzych listów.

– Oczywiście, że nie. Ale napisał coś bardzo dziwnego. Chciałam cię o to zapytać…

– Nie ma sensu pytać mnie – żachnęła się, przerywając. – Nie angażuję się w twoje prywatne sprawy. Nigdy tego nie robiłam i nigdy nie będę. – Jej ton zmienił się z obronnego w zdenerwowany. Oczy miała bardziej zaczerwienione niż zwykle, a policzki zarumienione. – Więc mnie nie pytaj.

Agnes była zaskoczona gwałtownością odpowiedzi gospodyni. Wiedziała, że pan i pani Cawthorne byli z Barbarem jeszcze przed jej narodzinami i byli wobec niego całkowicie lojalni. Jednak sposób, w jaki zareagowała, sprawił, że Agnes nagle poczuła się jak wyrzutek, jakby popełniła jakieś śmiertelne uchybienie, pytając o list.

Pukanie do drzwi obwieściło przybycie Fletchera i Marshalla, właścicieli domu pogrzebowego, ubranych w czerń i kapelusze z szerokim rondem. Złożyli jej nieszczere kondolencje. Z ponurym profesjonalizmem zajęli się Barbarem. Załadowali denata, jak się o nim wyrażali, do trumny i przenieśli go do karawanu, który stał zaparkowany obok mini Agnes i starego rollsa.

– Proszę przywieźć jutro upoważnienia, panno Tolliver – powiedział Fletcher przyciszonym głosem – wtedy przedyskutujemy wszystkie ustalenia.

Agnes przytaknęła. Pierwszy raz w życiu poczuła się dziwnie, słysząc swoje nazwisko w czyichś ustach. Czy naprawdę była Agnes Tolliver?

A jeśli nie była Agnes Tolliver, to kim?

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

[1] Waga, po angielsku Virgo, przypominające słowo virgin (dziewica) (przyp. tłum.).

 

 

 

Tytuł oryginału: The German Daughter

 

Copyright © Marius Gabriel, 2024

Published by arrangement with Bill Goodall Literary Agency through Rights People, London

 

All rights reserved

 

Copyright for the Polish edition © 2025 by Grupa Wydawnicza FILIA

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek

formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także

fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem

nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2025

 

Projekt okładki: The Brewster Project

Zdjęcia na okładce:

© Abigail Miles/Arcangel

© MrFr33Flow/Shutterstock

© Roxana Bashyrova/Shutterstock

© mega2biggy/Shutterstock

 

Redakcja: Sylwia Chojecka | Od Słowa do Słowa

Korekta: Anna Walczak | Od Słowa do Słowa

Skład i łamanie: Tomasz Chojecki | Od Słowa do Słowa

PR & marketing: Andżelika Wojtkiewicz

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8402-299-3

 

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

SERIA: HYPE

 

Wszelkie postacie i wydarzenia są dziełem fikcji. Jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych osób, żywych lub martwych, jest przypadkowe