Wkręceni - Steve Cavanagh - ebook + książka

Wkręceni ebook

Steve Cavanagh

4,1

29 osób interesuje się tą książką

Opis

Zanim przeczytasz tę książkę, musisz wiedzieć trzy rzeczy:

Po pierwsze, szuka mnie policja, żeby oskarżyć o morderstwo.
Po drugie, nikt nie wie, kim jestem.
Po trzecie, jeśli odkryjesz moją tożsamość, będziesz następną ofiarą.
A kiedy przeczytasz tę książkę, zobaczysz, że prawda jest o wiele bardziej pokręcona...

Kim jest J.T. LeBeau?

Światowej sławy autorem bestsellerowych kryminałów. Genialnym twórcą fabuły, który zadba o to, żeby każdy bohater i czytelnik został koncertowo wkręcony. Pewna kobieta podejrzewa, że jest nim jej mąż, który ukrywa miliony na koncie, a w zamkniętej szufladzie trzyma dowody potwierdzające jego związek z tajemniczym pisarzem. Ale prawda jest o wiele bardziej skomplikowana... I daje mordercy olbrzymią przewagę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 440

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (608 ocen)
270
196
95
36
11
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jaadamskam

Nie oderwiesz się od lektury

Początek wydaje się słaby - środek i koniec świetny :) Autor pogrywa sobie z nami formą i zwrotami akcji. Czyta się bardzo szybko - dobra pozycja na urlop, nic ambitnego i wciąga :)
10
Elwirax

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca.
10
przyj0kr

Nie oderwiesz się od lektury

Podobało mi sìę.
10
Yzoja

Dobrze spędzony czas

Lekko chaotyczna, ale wciągająca jak bagno.
10
Kurczaczek74

Dobrze spędzony czas

Trzyma poziom
00

Popularność




ZANIM PRZECZYTASZ TĘ KSIĄŻKĘ, MUSISZ WIEDZIEĆ TRZY RZECZY:

Po pierwsze, szuka mnie policja, żeby oskarżyć o morderstwo.

Po drugie, nikt nie wie, kim jestem.

Po trzecie, jeśli odkryjesz moją tożsamość, będziesz następną ofiarą.

>Ale kiedy przeczytasz tę książkę, zobaczysz, że prawda jest o wiele bardziej pokręcona...

Kim jest J.T. LeBeau?

Światowej sławy autorem bestsellerowych kryminałów. Genialnym twórcą fabuły, który zadba o to, żeby każdy bohater i czytelnik został koncertowo wkręcony. Pewna kobieta podejrzewa, że jest nim jej mąż, który ukrywa miliony na koncie, a w zamkniętej szufladzie trzyma dowody potwierdzające jego związek z tajemniczym pisarzem. Ale prawda jest o wiele bardziej skomplikowana...

I daje mordercy olbrzymią przewagę.

Steve Cavanagh

Prawnik i pisarz. Uznany przez krytyków, nagradzany autor serii sensacyjnych thrillerów prawniczych z Eddiem Flynnem. Jego trzecia powieść Kłamca została wyróżniona nagrodą Gold Dagger dla najlepszej powieści kryminalnej 2018 roku. Cavanagh jest połową duetu autorów nagrywających popularne dostępne online podcasty „The Two Crime Writers and a Microphone”, w którym wraz pisarzem Lucą Veste’em omawiają najnowsze wydarzenia na światowym rynku wydawniczym (i nie tylko). Wkręceni to pierwsza powieść tego autora poza serią.

stevecavanaghauthor.com

Tytuł oryginału:

TWISTED

Copyright © Steve Cavanagh 2019

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2019

Polish translation copyright © Izabela Matuszewska 2019

Redakcja: Joanna Kumaszewska

Zdjęcia na okładce: Shutterstock

Projekt graficzny okładki oryginalnej: headdesign.co.uk

Opracowanie graficzne okładki polskiej: Kasia Meszka

ISBN 978-83-8125-756-5

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

J.T. LeBeauWkręceni

Od autora

To będzie moja ostatnia książka. Więcej już nie napiszę. Myślę, że powód stanie się jasny, kiedy doczytacie tę historię do końca. To ciekawe słowo, „historia”. Czy jest prawdziwa? Czy to wspomnienia, czy fikcja? Nie wiem. Może znaleźliście tę książkę w księgarni na półce z literaturą faktu, a może w dziale „sensacja”. Nieważne. Zapomnijcie o tym. Musicie wiedzieć tylko dwie rzeczy:

Na

moje szczególne żądanie wydawnictwo nie dokonało w tej książce żadnych zmian redakcyjnych. Nie dodano żadnych notek od wydawcy, nie wprowadzono zmian kompozycyjnych ani w żaden inny sposób nie ingerowano w tekst. Jesteśmy sami, wy i ja.

Od

tej pory nie wierzcie w ani jedno słowo, które przeczytacie.

J.T. LeBeauKalifornia, 2018

POCZĄTEK KOŃCASierpień

W prażącym południowym słońcu Paul Cooper stał przed teatrem przy La Brea Avenue z rewolwerem w kieszeni i głową pełną kiepskich pomysłów. Zdjął okulary przeciwsłoneczne, otarł czoło rękawem koszulki i jeszcze raz przebiegł w myślach swój plan.

Poczeka, aż wyjdą wszyscy goście. Udało mu się stanąć przy samej barierce odgrodzonego przejścia między teatrem a ulicą. Goście w drodze do limuzyn czekających przy chodniku przejdą tuż obok niego. Będzie miał stąd idealny widok na wychodzących ludzi. Jego cel gdzieś się tu ukrywa, nie miał co do tego wątpliwości. Najprawdopodobniej w lokalu. Raczej nie w ciżbie zgromadzonej przed wejściem, mimo to Paul uważnie obserwował otaczające go twarze. Nie może zaprzepaścić tej szansy. Kiedy zobaczy swój cel, wyciągnie z kieszeni spodni trzydziestkęósemkę i pociągnie za spust.

Przed lokalem kłębił się tłum. Dwieście lub trzysta osób tłoczyło się po obu stronach barierek. Składali hołd swemu nieżyjącemu idolowi. W teatrze tego dnia nie odbywało się przedstawienie. Salę zarezerwowano na uroczystość upamiętniającą zmarłego J.T. LeBeau.

Ceremonia rozpoczęła się z opóźnieniem i przebiegała wolniej, niż przewidziano w programie. Jak na wszystkich ceremoniach żałobnych, mowy przeciągały się w nieskończoność. Co organizatorzy mogli na to poradzić? Mieli siłą ściągnąć ze sceny Stephena Kinga czy Johna Grishama? Podczas gdy w klimatyzowanej sali najsłynniejsi pisarze czytali fragmenty utworów LeBeau, jego miłośnicy na dworze trzymali w wyciągniętych dłoniach książki, wznosili tabliczki, śpiewali i pocieszali się nawzajem w tej zbiorowej przedwczesnej żałobie.

Paulowi zrobiło się niedobrze. Albo z powodu upału, albo zbiorowej histerii, która otaczała go ze wszystkich stron, przez te wszystkie dorosłe kobiety opłakujące zmarłego pisarza. Albo z obu powodów. Albo od wódki. Musiał wypić kilka mocnych drinków, żeby przestały mu się trząść ręce.

Tak naprawdę nie przepadał za zabijaniem. Jeszcze się w nim nie rozsmakował. Owszem, miał na rękach krew, nawet dużo, ale to było co innego. To była szczególna sytuacja.

Za każdym razem, kiedy z tłumu dobiegało nazwisko zmarłego pisarza, nóż w jego trzewiach przekręcał się trochę mocniej. Chociaż nazwisko J.T. LeBeau znali wszyscy, to nie można było tego samego powiedzieć o jego twarzy. Przeciwnie, żaden z wielbicieli słynnego pisarza, którzy czekali przed lokalem, nigdy nie widział go na oczy. Mogli mieć każde wydanie jego powieści, mogli nawet zdobyć jeden z nielicznych egzemplarzy jego najsłynniejszego debiutanckiego utworu z autografem autora, lecz nikt nigdy nie spotkał swego idola. Nikt nawet nie widział jego zdjęcia, a co dopiero mówić o spotkaniu twarzą w twarz. A teraz już na pewno nikomu się to nie uda. Zmarli pisarze nie składają autografów.

Tylko cztery osoby na świecie wiedziały, kim naprawdę był J.T. LeBeau. A jedna z nich wkrótce dostanie kulkę .38 Special z pistoletu ukrytego w kieszeni Paula Coopera.

Otworzyły się szklane drzwi i z teatru na upiorny kalifornijski upał wyległy tłumy uczestników żałobnej ceremonii. Oczywiście wszyscy byli przygotowani na taki skwar – na kościstych barkach mężczyzn wisiały jasne lniane garnitury. Większość preferowała białe lub kremowe marynarki z czarnymi krawatami, które miały wystarczyć za symbol żałoby. Czarny garnitur w tym upale byłby zabójczy. Kobiety, bardziej niż mężczyźni skłonne poświęcić wygodę na rzecz etykiety, miały na sobie ciemne jedwabne sukienki, które przyklejały im się do nóg, kiedy poprawiały kapelusze i zakładały okulary przeciwsłoneczne.

Krople potu spływały Paulowi po policzku i wsiąkały w brodę. Chwycił w garść przód koszulki i wycierając nią twarz, odsłonił na chwilę blady brzuch. Kiedy ją opuścił, wilgotny materiał natychmiast przykleił się do ciała. Poczuł w kieszeni ciężar rewolweru. Czuł go również w myślach. Stanął na postumencie barierki i wyciągając szyję, rozejrzał się nad głowami otaczających go ludzi. Nigdzie nie widział swojego celu. Zaczęły go ogarniać wątpliwości, czy jego plan wypali. Może jednak cel się nie pokaże.

I nagle nie było już czasu na zastanawianie się.

Jest. Na czerwonym dywanie. Niecałe dwa metry od niego. Mija go z pochyloną głową.

Dziesiątki razy wyobrażał sobie tę chwilę. Czy popatrzy przestraszony prosto w lufę wymierzonej w siebie broni? Czy krzyknie? Czy zdąży zareagować ochrona?

Otaczali go czterej ochroniarze. Szli po dwóch, powoli, czujnie. I podczas gdy cel, pochylając głowę, patrzył w dół, oni uważnie obserwowali tłum po obu stronach przejścia.

Gdy tylko rozlegnie się strzał, ochroniarze rzucą się w stronę Paula. Miał świadomość, że zamierza zabić człowieka w biały dzień na oczach pięciuset świadków. I wiedział, że się z tego wywinie. To nie ulegało wątpliwości. I zarazem przedstawiało najłatwiejszą część planu. W końcu miał na koncie kilka trupów. Co najmniej kilka. A prawdopodobnie więcej. Tak łatwo traci się rachubę.

Najtrudniejsze będzie pociągnięcie za spust. Złapał jedną ręką za barierkę, drugą sięgnął do kieszeni i zamknął palce na rewolwerze. Powtarzał sobie, że potrafi to zrobić. Żołądek podszedł mu do gardła, aż poczuł na języku piekący kwas. Przełknął go i zdmuchnął z ust ściekający pot. Serce bębniło mu w uszach.

Pomyślał o wszystkim, co przecierpiał. Jeśli jest coś, co pomoże mu przetrwać następne dziesięć sekund, to gniew. Potrzebował go. Musi rozniecić w sobie wściekłość, zamienić ją w silnik, który napędzi go do tego czynu. Przez ostatnie miesiące nie mógł myśleć o niczym innym poza zemstą. Zemstą za zdrady, kłamstwa i ból.

Zrób to, pomyślał. Zrób to teraz!

Zaczął wyciągać broń. Nagle znieruchomiał. Poczuł na ramieniu czyjąś dłoń.

Człowiek za jego plecami pochylił mu się do ucha. Paul poczuł na szyi gorący oddech. Mimo tłumu otaczającego go ciasno ze wszystkich stron i adrenaliny, która dudniła mu w uszach, usłyszał te słowa wyraźnie niczym ryk trąby. Proste stwierdzenie. Wypowiedziane zwyczajnym głosem. Słowa, które przeszyły go na wylot.

– Wiem, kim jesteś – powiedział mu ktoś do ucha. – Jesteś J.T. LeBeau.

ROZDZIAŁ PIERWSZYCztery miesiące wcześniej

To była ostatnia rzecz, jakiej Maria się spodziewała. Miłość.

Mimo to nie mogła dłużej zamykać na to oczu. Zakochała się w Darylu. Pięknym, czułym Darylu. Leżeli w łóżku w ciepłych promieniach słońca, w łagodnym powiewie wiatru wpadającego przez okno do sypialni – chwilowe wytchnienie od żaru namiętności. Czuła w jego włosach zapach morza. Jego wargi na swoich ustach. Jego dłonie na swoim ciele.

Tego popołudnia nie pragnęła niczego innego.

Oplotła go w pasie nogami, skrzyżowała kostki i mocno zacisnęła. Daryl zamknął oczy, rozchylił usta. Poczuła, jak przez jego ciało przebiega dreszcz.

Kiedy skończył, rozplotła nogi i delikatnie go odepchnęła. Zsunął się i opadł na łóżko obok niej. Odwróciła się na bok i popatrzyła przez wysokie okno na morze. Było spokojne i błękitne. Na skrawku piaszczystej plaży pod wzniesieniem, na którym stał dom, bawił się pies. Maria nasłuchiwała, ale nie słyszała szczekania. Za daleko. Po chwili w polu widzenia pojawiła się para młodych ludzi idących plażą. Dziewczyna pomachała psu patykiem, po czym rzuciła go na płytką wodę i objęła z powrotem swojego chłopaka.

Maria poczuła w żołądku rosnącą pustkę. Zaschło jej w gardle.

Odwróciła się i popatrzyła na Daryla. Leżał na plecach, jego umięśniony brzuch unosił się i opadał coraz wolniej. Pocałowała go. Była w tym pocałunku tęsknota. Wiedziała, że go kocha. Że to uczucie jest prawdziwe. I że ta pustka w żołądku bierze się z myśli, że być może nigdy nie będą spacerować razem po plaży. Na pewno nie tak, jak ta para z psem. Odsunęła się, ujęła w dłonie jego twarz.

Tak, kochała tego mężczyznę, ale była żoną innego. Myśl o mężu wywoływała wrażenie, jakby ktoś potrącił gramofon i igła, przeskakując po winylowych rowkach rzeczywistości, ze zgrzytem próbowała zamienić ją w piosenkę miłosną. Maria ma do zrobienia kilka rzeczy. Musi posprzątać. Jeszcze raz go pocałowała. Tym razem cmoknięcie bardziej przypominało mobilizację do działania niż pocałunek. Rzeczywistość już się zakradała, aby zaanektować jej drogocenny czas spędzany z Darylem, ukraść go i wrzucić ją z hukiem w prawdziwy świat.

– Wszystko w porządku? – spytał.

– Tak – odparła. – Myślę właśnie, że muszę zmienić pościel.

– Daj mi chwilkę, to ci pomogę.

Wstał i poszedł do łazienki. Maria znalazła swoje ubranie na stercie w nogach łóżka i włożyła dżinsy i bluzkę. Związała gumką długie, czarne włosy, po czym zabrała się do zdejmowania pościeli. Kiedy miała coś do zrobienia, robiła to szybko. Nie znosiła lenistwa. Każde zadanie wykonywała z prędkością stu kilometrów na godzinę. Sprzątanie, pranie, szorowanie, chodzenie, nawet seks.

Prawie rozdarła poszwę, kiedy ściągała ją z kołdry. Zgarnęła ją i rzuciła za siebie, w stronę dużego lnianego kosza w łazience. Potem zdjęła prześcieradło, zwinęła je w kulkę, lecz tym razem odwróciła się przed wrzuceniem go do kosza. Podeszła z powrotem do łóżka, żeby ściągnąć poszewki z poduszek, i poczuła pod stopą coś twardego. Spodnie Daryla. Podniosła je i też cisnęła do łazienki.

– Dzięki – powiedział Daryl.

Kiedy wrócił w niebieskich dżinsach do sypialni, Maria rozkładała już świeżą pościel, wyjętą z szuflady pod materacem. Daryl włączył radio na stoliku nocnym. Było nastawione na stację rockową, ulubioną muzykę jej męża. Wcisnął guzik wyszukiwania częstotliwości i znalazł stację z przebojami z lat osiemdziesiątych. Uśmiechnął się na dźwięk pierwszych akordów utworu A-ha. To była jedna z ulubionych piosenek Marii. I on o tym wiedział, poznała po jego cierpkim uśmiechu. Chwycił za drugi koniec prześcieradła i pomógł jej rozłożyć je na łóżku. Wcisnął brzegi pod materac bez zakładania rogów. Maria okrążyła łóżko, wyciągnęła je z powrotem i założyła materiał na rogach. Daryl uniósł materac, żeby mogła wsunąć prześcieradło pod spód. Jej mąż nigdy nie zmieniał pościeli. W niczym jej nie pomagał. Zaczęła się kołysać w rytm muzyki, czym wywołała szeroki, wyluzowany uśmiech na twarzy Daryla. Położył dłonie na jej biodrach, poczuł ich kołysanie, przyciągnął ją do siebie i łagodnie zaczął całować w kark. Roześmiała się i wymknęła mu z objęć. Wiedziała, jak to się skończy, jeśli jeszcze raz ją pocałuje. Znowu wylądują w łóżku. Nie potrafiła mu się oprzeć. Musiałaby znowu zmieniać pościel.

Wprowadzili się z mężem do tego domu tuż po ślubie. Za miesiąc będą obchodzić drugą rocznicę. Nie wyczekiwała tej daty z entuzjazmem. Za tydzień minie pięć miesięcy jej związku z Darylem. Wiedziała doskonale, na którą datę bardziej się cieszy. Cofnęła się zadowolona. Łóżko wyglądało nienagannie. Mąż się nie domyśli. Chociaż sytuacja dojrzewała do tego, że pragnęła, aby się domyślił. Zachowywała tajemnicę, ponieważ nie chciała spłoszyć Daryla. Sprawy przybierały coraz poważniejszy obrót i z każdym dniem Daryl stawał się dla niej coraz ważniejszy. Za żadne skarby świata nie chciała tego schrzanić.

Od przyjazdu do miasta nie mogła znaleźć pracy. W Port Lonely nie było wielkiego zapotrzebowania na piarowców. Właściwie na nic nie było wielkiego zapotrzebowania. Nad ulicami unosiła się pustka nawet latem, kiedy na chodnikach roiło się od turystów i mieszkańców domów letniskowych. Miasto wyglądało jak raj bogatych dupków. Kilka przyzwoitych restauracji, jedna główna ulica z kilkunastoma sklepami, w których nikt nie sprzedawał niczego, co Maria chciałaby kupić. Poza tym dwa kluby golfowe i morze. To był cały Port Lonely.

Po upływie pierwszego roku w tym mieście Maria zaczęła się czuć, jakby zsuwała się w ciemną czeluść. Z początku flirtowała z mężczyznami w restauracjach, kiedy jej mąż od wielkiego dzwonu postanowił, że wyjdą gdzieś razem. Wyławiała najprzystojniejszego faceta w lokalu, ściągała na siebie jego uwagę, po czym z uśmiechem odwracała wzrok, gdy tylko odwzajemnił jej spojrzenie. Kiedy to nie pomagało, zastanawiała się nad posunięciem się o krok dalej. Może przygoda na jedną noc? Lecz nigdy tego nie zrobiła.

Jej mąż jeździł do pracy daleko i zostawiał ją samą. Mówił, że w marketingu trzeba pracować z ludźmi, najlepiej twarzą w twarz. Potem, w grudniu, poznała Daryla i wszystko się zmieniło. Gdyby się nie spotkali, prawdopodobnie do tej pory już by oszalała.

– Napuścić ci wody do wanny? – spytał Daryl. – Czy najpierw zapalimy?

Był na wpół ubrany. Jego koszula nadal leżała na krześle pod oknem, spodnie z niezapiętym paskiem trzymały się na biodrach, na twardym brzuchu lśniła warstewka potu. Lubił ćwiczyć, nurkować, surfować i palić, niekoniecznie w tej kolejności. Palenie nie stanowiło problemu w motelach, z których korzystali poza miastem, lecz w domu było bardziej kłopotliwe. Po kochaniu z Darylem lubiła odprężyć się w wannie. Kąpiel ją uspokajała, pomagała pomału wejść w inne życie.

Zaschło jej w gardle, ale potrzebowała papierosa bardziej niż kąpieli. Nigdy nie paliła nałogowo, miała ochotę zapalić tylko po seksie lub butelce wina.

Daryl stał w milczeniu, patrząc na swoje paznokcie i czekając, aż odpowie. Maria przygryzała wargę i zwlekała z odpowiedzią, aby móc mu się przyglądać. Nie poszła z nim do łóżka, aby z nim rozmawiać. To nie był tego typu związek. Daryl nie przypominał ludzi, których znała. Lubiła jego niezależność i spokój. Aurę przystojnego cygana. Piękny ptak, którego postanowiła sobie zatrzymać. To nie znaczy, że był głupi. Wiedział różne rzeczy. Czy może, mówiąc ściślej: trochę wiedział o wielu różnych rzeczach. Lecz Marii to wystarczało. Ważne, że był atrakcyjny. Coś w jego jasnych, żółtawych włosach i surowych rysach twarzy przyciągało wzrok ludzi. Była szczęśliwa, kiedy mogła otulić się jego potężnymi ramionami i paląc papierosy, kołysać się łagodnie na osłonecznionym leżaku na werandzie.

– Poczekaj chwilę – powiedziała. – Wyjdziemy na dwór. Nie chcę, żeby w domu śmierdziało dymem.

Przerzucił sobie niedbale koszulkę przez ramię i poszedł pierwszy na dół. Dom nadal wyglądał jak na zdjęciu z katalogu agencji nieruchomości, a raczej jakby był na tym rynku od bardzo długiego czasu. Kremowa farba poszarzała, na suficie zaczęły się pojawiać pęknięcia, zamaskowane przez poprzedniego właściciela przed sprzedażą. Dwa tygodnie temu Maria zapytała, czy mogłaby zrobić mały remont. Czuła się podle, że musi prosić męża o taką rzecz. Odpowiedział, że nie. Podoba mu się tak, jak jest, a ona musi sobie wymyślić inne zajęcie, najlepiej niezbyt kosztowne i takie, które mógłby kontrolować.

Poszła za Darylem przez kuchnię i szklane drzwi na werandę. Stały tam dwa bujane fotele, pomalowane na zielono w stylu vintage. Dla Marii wyglądały, jakby robił to jakiś mocno podstarzały gość i uwidoczniło się to w jego pracy.

– Niech to szlag – zaklął Daryl. Wyciągnął z dżinsów paczkę cameli i lustrował jej zawartość.

Maria patrzyła, jak wysypuje na dłoń dwa połamane papierosy i resztkę tytoniu.

– Och, przepraszam. Tak mi się zdawało, że poczułam coś twardego, kiedy nadepnęłam na twoje spodnie – powiedziała ze skruchą.

– Nieważne, skarbie. – Zgniótł w dłoni paczkę i zgniecione papierosy, po czym wyrzucił je na długi trawnik za werandą.

To był taki kontrast w porównaniu z tym, jak spędzała czas z mężem. Już jej nie przyciągał ten jego melancholijny wzrok. Zrozumiała, że nie da się go ożywić ani pomóc mu się otworzyć, tak jak sobie kiedyś wyobrażała. Gdy się poznali, był kochanym mężczyzną, lecz przepełniał go smutek. Maria dostrzegła w nim odbicie swojego własnego stanu ducha i wydawało się, że ich związek opiera się na kolejnych próbach leczenia się nawzajem. Sądziła, że potrafi go odmienić, sprawić, że odnajdzie szczęście i w ten sposób uzdrowi również w sobie to coś, co nigdy nie pozwalało się zadowolić. Okazało się to kiepskim pomysłem na małżeństwo. Byli niczym dwoje narkomanów próbujących się nawzajem wyciągnąć z uzależnienia. W końcu zdała sobie sprawę, że go nie zmieni, nie ogrzeje lodu, który tkwił w nim głęboko niczym rana.

Za to w Darylu nic nie musiało tajać, był ciepły i otwarty, wesoły i miły. Może trochę prosty, ale przecież wszystko, co w życiu najlepsze, jest właśnie takie – proste. Ta milcząca bliskość dzielona z Darylem na werandzie przynosiła jej nawet więcej głębszego zadowolenia niż seks.

– Wiem, gdzie znaleźć papierosy – powiedziała.

Odwróciła się i poszła do kuchni. Słyszała, jak Daryl wchodzi za nią do domu. Zatrzymali się razem przed dębowymi drzwiami. Maria wyciągnęła rękę i sięgnęła na występ nad futryną. Poczuła pod palcami zimny metal. Wzięła kluczyk i otworzyła gabinet. Jej mąż bardzo surowo bronił własnej prywatności, mimo to zostawiał klucz do swojego gabinetu na półeczce nad drzwiami, głównie z jednego powodu – za tomem Dickensa trzymał ukryty rewolwer. Gdyby do domu wtargnął włamywacz, jego żona wiedziała, gdzie może znaleźć broń.

Zobaczyła ciemną boazerię gabinetu, rzędy książek wzdłuż ściany, globus w kącie pokoju, w głębi ciężkie, szerokie biurko, zwrócone przodem do wejścia, zieloną lampkę, laptopa i notes na biurku. Odsunęła się na bok, żeby wpuścić Daryla.

– Wiem, że gdzieś tu trzyma schowane papierosy. Czasem po kryjomu popala, czuję to od niego. I w pokoju również, chociaż myśli, że tego nie zauważam.

– No to najwyraźniej cię nie zna – stwierdził Daryl, obejmując ją w talii i całując w szyję.

Odepchnęła go żartobliwie. Jeśli go szybko nie powstrzyma, znowu zaczną się kochać. W łóżku to jedno, lecz uprawianie seksu na biurku w prywatnym gabinecie jej męża wydawało się jednak przesadą. Nie był złym człowiekiem, owszem, niekiedy dalekim i chłodnym, lecz Maria wiedziała, że ją kocha i okazuje tyle uczucia, ile potrafi. Dwa lata temu to wystarczyło, aby się pobrali. Teraz pomału uprzytomniała sobie, że wyszła za niego z niewłaściwych pobudek. Zakochała się w wyobrażeniu człowieka, jakim mógł się stać. Była młodą romantyczką. Teraz zaczęła zdawać sobie sprawę, że ten człowiek nie potrafi sprostać jej wyidealizowanym wizjom.

Zaczęli przeszukiwać półki, skrytkę w globusie, po czym Daryl podszedł do biurka, a Maria zajrzała za modele samolotów, samochodów i zdjęcia jej i męża, oprawione w ramki i stojące na półkach.

Nagle usłyszała trzask pękającego drewna i obejrzawszy się błyskawicznie, zobaczyła Daryla trzymającego w jednej ręce paczkę papierosów, a w drugiej pękniętą szufladę biurka.

– Znalazłem – oznajmił. – Cholera, przepraszam. Została mi w rękach. Wydawało mi się, że się zacięła, więc szarpnąłem.

– Cholera! – Z szuflady na dywan wypadły papiery i Maria zauważyła odłamany kawałek drewna przy zamku. – Jezu, na pewno to zauważy.

– Kiedy wraca?

– W niedzielę wieczorem.

Był piątek po południu. Szansa na znalezienie dobrego stolarza, który byłby w stanie naprawić szufladę i zamek w tak krótkim czasie, wydawała się Marii równie wątła jak CV Daryla.

– Niech to szlag! Nie stój tak, pomóż mi to pozbierać – mruknęła.

Uklękli razem i zaczęli zgarniać luźne kartki, które wypadły z szuflady na dywan. Niektóre zapełnione były gryzmołami, inne szkicami strategii marketingowych dla klientów, jeszcze inne notatkami z jakiejś kampanii. Wmieszały się między nie również pożółkłe wycinki z gazet. Kiedy Maria ułożyła je wszystkie w staranną kupkę, odwróciła się do Daryla, by wziąć od niego papiery, które pozbierał.

Tylko że Daryl niczego nie układał. Z ustami otwartymi w idealne „o” wlepiał wzrok w jedną kartkę.

– Wiesz, skarbie, domyślałem się, że nieźle wam się wiedzie, ale nie miałem pojęcia, że jesteście aż tacy bogaci – powiedział z głupawym uśmiechem.

Maria ściągnęła brwi i wyrwała mu tajemniczy arkusz. Jej mąż miał swoje inwestycje, swoje doradztwo marketingowe, które co roku przynosiło sześciocyfrowe dochody, lecz nic aż tak szokującego. Mieli też dwadzieścia tysięcy na koncie oszczędnościowym. Ogólnie byli dość zamożni, ale nie nadziani, jak nieustannie przypominał jej mąż.

Spojrzała na dokument. Wyciąg bankowy z zeszłego roku. Na konto z nazwiskiem jej męża wpłynęły dwa miliony dolarów. W lewym górnym rogu wyciągu widniał ich adres domowy. Sprawdziła datę dokumentu, popatrzyła na sumy. Znowu spojrzała na nazwisko, przyjrzała mu się litera po literze.

Jej mąż miał tajne konto bankowe.

W zeszłym roku dokonano na nie dwóch wpłat. W odstępie mniej więcej sześciu miesięcy. Za każdym razem milion dolarów. Jeszcze więcej wpłacono dwa lata temu. Saldo rachunku wynosiło dwadzieścia milionów dolarów.

Marii zaparło dech. Wzbierała w niej wściekłość. Skóra na szyi zaczęła ją piec, na twarz wystąpiły kropelki potu.

Jej mała sypialniana rebelia była niczym, absolutnie niczym w porównaniu z tym kłamstwem jej męża.

W tym momencie powiedziała coś, czego tak naprawdę nie myślała. Coś, w czym nie było ani grama prawdy, a mimo to, kiedy wyrzuciła z siebie te słowa, aż się zdziwiła, że coś takiego wyszło z jej ust.

– Zabiję go.

ROZDZIAŁ DRUGI

Była zbyt wściekła, żeby protestować, kiedy Daryl wiózł ją swoim kabrioletem do miasta na drinka, na którego tak naprawdę wcale nie miała ochoty. Nie dbała o to, co wiatr robił z jej włosami; siedziała z łokciem opartym o drzwi, dłonią przyciśniętą do ust i patrzyła na morze pojawiające się i znikające za wysokimi skałami, kiedy samochód kluczył krętą drogą w stronę miasta. W pewnym sensie z ulgą wyrwała się z tego domu.

Daryl próbował z nią rozmawiać, ale źle go słyszała przez ryk silnika i ogłuszające chłostanie wiatru. W końcu przestał próbować. Wobec kłopotliwego milczenia, które zalegało po każdym jego pytaniu, skapitulował.

Tymczasem przed oczami Marii niczym znaki drogowe przelatywały wspomnienia scen z jej krótkiego małżeństwa.

Na przykład kiedy kupiła sobie drogie buty od znanego projektanta. Ta jego mina. Pierwsza rocznica ich ślubu, niekończące się utyskiwania na cenę szampana. Niewiele pił i nie widział wielkiej różnicy między jednym szampanem a drugim, więc czemu ona musi kupować jakiś konkretny rocznik za dwieście dolarów? Pamiętała nawet ton jego głosu, kiedy to powiedział: „Dwieście dolarów!”. Zupełnie jakby kupiła willę w południowej Francji.

Gdy się poznali, jej przyszły mąż wydawał się bardzo samotnym człowiekiem. Pamiętała jego twarz, kiedy powiedziała do niego „Cześć” tamtego wieczoru w piwnicy knajpy na Manhattanie. Miała przed nim wielu chłopaków, pewnych siebie, zdolnych młodych mężczyzn z motocyklami, talentem muzycznym i rozdętym ego. Żywiołowych. Mężczyzn, jakich pragną kobiety. Nie było wieczoru, żeby któraś nie spoglądała pożądliwie na jej chłopaka.

Nic takiego nigdy nie zdarzyło się w obecności jej męża. Był przystojny, miał ładne włosy i uroczy uśmiech. Lecz w jego oczach zawsze majaczył jakiś smutek. Może to właśnie on ją do niego przyciągnął tamtego wieczoru. Kiedy go sobie przypomniała, doszła do wniosku, że wtedy nie przejmował się tak wydawanymi pieniędzmi. W każdym razie nie na tyle, żeby to zauważyła.

Potrząsnęła głową. Jak mogła być taka głupia? Tyle razy ją upokarzał, wmawiając jej, że ich na nic nie stać, podczas gdy tak naprawdę nie chodziło o pieniądze.

Chodziło o kontrolę.

Od miesięcy się nie kochali. Był wiecznie zmęczony. Zawsze pracował w gabinecie do późna w nocy. Od czasu do czasu odprężał się przy butelce wina albo przy joincie i kończyli wieczór w łóżku, ale takie okazje zdarzały się coraz rzadziej.

W tym roku wyczuła, że coś przed nią ukrywa. Kiedy rozmawiali o swoim życiu sprzed ślubu, stawał się chłodny i małomówny, jakby wzniósł między nimi barierę i pewne części swojego życia zatrzymywał tylko dla siebie. Nawet gdy siedzieli razem na kanapie w swoim nowym domu w Port Lonely, Maria czasem zerkała na niego dyskretnie i zauważała, że siedzi zatopiony głęboko w myślach, daleki, chociaż trzymał ją za rękę.

Teraz utwierdziła się w swoim przekonaniu. Przez cały czas miała rację.

Jej mąż nie był tym, za kogo się podawał, jej życie wyglądało inaczej, niż to sobie wyobrażała, i najwyraźniej nie miała nad niczym kontroli. Siedziała w pociągu jadącym Bóg wie dokąd i wcale jej się ta podróż nie podobała. Starała się wynajdywać sobie zajęcia, zabijać czas. Lekcje ceramiki z początku wydawały się ciekawym pomysłem, lecz po jakimś czasie zdała sobie sprawę, że nie znosi dotyku gliny pod palcami. W mieście nie było siłowni, więc Maria wyrobiła sobie nawyk ćwiczenia w domu. Potem jechała do klubu golfowego na śniadanie. To właśnie tam poznała Daryla. Pracował jako kelner. Od początku zwróciła na niego uwagę, ale przez długi czas w ogóle nie rozmawiali. Potem, któregoś weekendu, zbliżyła ich do siebie przytłaczająca nuda Port Lonely. Po rzuceniu zajęć z ceramiki zapisała się na lekcję nurkowania. Kiedy pewnego chłodnego poranka w grudniu przyszła na przystań, zaskoczona, ale i zadowolona zobaczyła Daryla wkładającego skafander. Okazało się, że jest jej instruktorem. Podobały jej się jego uśmiech i ten szczególny wyraz oczu. Trzymali się pod wodą za ręce, a on okazał się cierpliwym i troskliwym nauczycielem. Natychmiast zapisała się na następną lekcję, po której zaproponowała, aby poszli na drinka, i jeszcze tego samego wieczoru wylądowali w motelu.

Od początku wiedziała, że to coś wyjątkowego. Ta świadomość złagodziła jej wyrzuty sumienia. Nie poszła do łóżka z pierwszym lepszym – Daryl był dla niej kimś ważnym. Może popełniła błąd, wychodząc za mąż. Może to on był jej prawdziwą miłością. Przy nim czuła, że żyje. I że to życie toczy się właśnie teraz. W jej małżeństwie prawie wszystko rozbijało się o przyszłość – kiedy mąż nie będzie zajęty, kiedy sytuacja się uspokoi, kiedy znajdzie czas. Daryl zawsze miał dla niej czas. Zawsze odbierał telefon, kiedy dzwoniła. Zawsze płacił rachunek w motelu i nigdy nie narzekał, gdy nie odzywała się przez kilka dni.

I miał w sobie ogień, prawdziwy żar, kiedy się kochali. Nawet kiedy po wszystkim leżeli, obejmując się w milczeniu, nadal coś ich łączyło. Czuła się przy nim spokojna, a zarazem niebezpieczna. Związek z Darylem dojrzewał. Dawał jej to, czego nie dawał mąż: ciepło. Niczego przed nią nie ukrywał. Zawsze był między nimi kontakt, natychmiastowa, niezaprzeczalna, niemal kosmiczna więź. Czuła się przy nim jak dwudziestolatka – głupiutka, podniecona, otoczona opieką i kochana.

Samochód wziął ostry zakręt, skały znikły i ukazał się ocean. W oddali zobaczyła pierwsze zabudowania przedmieścia. Dwa lata temu siedziała obok świeżo upieczonego męża w jego maserati i wracała tą samą drogą po pierwszym obejrzeniu domu. Kiedy minęli wielkie domy i klub golfowy i w końcu zaparkowali przy Main Street, sądziła, że zbuduje tu sobie życie, w tym spokojnym, niezwykłym i och, jakże cichym miejscu. Mąż wziął ją za rękę i powiedział: „Będziemy tu szczęśliwi”.

I przez jakiś czas rzeczywiście tak było. Czuli się szczęśliwi. Przez kilka miesięcy pracował nad urządzeniem domu, zwykle odrzucając jej propozycje pomocy, nawet najdrobniejsze; sam malował ściany i sam wybierał kolory. Potem, kiedy remont był skończony, zaczął coraz więcej czasu spędzać poza domem. Wyjeżdżał służbowo z klientami, w weekendy z kolegami na golfa. Wracał zbyt zmęczony, żeby zjeść z nią kolację, którą przygotowała. Maria nie była najlepszą kucharką, ale się starała, a on nawet nie próbował tego docenić. Wkrótce urocze, ciche nadmorskie miasteczko straciło swój urok. To rzeczywiście było nowe życie. Samotne. Pomału Maria zaczęła się czuć, jakby utknęła na najgorszym zadupiu świata.

Daryl minął Main Street i miejsce, gdzie kiedyś Maria i jej świeżo upieczony mąż trzymali się za ręce w zaparkowanym samochodzie. Zamknęła oczy, żeby odsunąć od siebie to wspomnienie. Może jednak dobrze jej zrobi, jak napije się drinka.

W Port Lonely były dwa bary. Maria odwiedziła każdy z nich tylko raz.

U Clarence’a mojito kosztowało dwanaście dolarów, na pianinie grał stary jazzman, który sprawiał wrażenie, jakby próbował przebić się przez instrument na zewnątrz, aby uciec od zapachu środków odkażających i awokado.

W drugim barze nie wiedzieli, co to jest mojito, a gdyby kiedyś zobaczyli awokado, prawdopodobnie by je zastrzelili. Podawali dwa rodzaje alkoholu – piwo i burbon, chociaż podobno w damskie wieczory barman odkurzał butelkę tequili.

Miejscowi woleli ten drugi lokal i zwykle mieli go tylko dla siebie. Od czasu do czasu zabłąkała się tu grupka bogatych młodzików, lecz zwykle wytrzymywali około trzydziestu sekund, zanim jeden z nich albo wszyscy wynosili się z baru przerażeni. Szyld przed wejściem głosił Bar u Barneya, chociaż Barney umarł dwadzieścia pięć lat temu, a sądząc po smrodzie dochodzącym z łazienki, pochowano go pod płytkami posadzki.

Daryl zaparkował przed Barem u Barneya i kiedy wchodzili, Maria wzięła go pod ramię, ponieważ nikt z klubu golfowego nie mógł ich tu zobaczyć. Klientela z klubu, gdzie w niedzielę przychodziło się w krawacie, nie zbliżyłaby się do Barneya na odległość głosu. Mieszkańcy Port Lonely pracowali zwykle u bogatych właścicieli letnich rezydencji, którzy dawali marne napiwki i nie zadawali się z miejscową siłą roboczą.

Poza kilkoma stałymi bywalcami, którzy chyba zawsze przesiadywali przy barze, lokal wyglądał na pusty. Maria wybrała stolik w kącie sali, podczas gdy Daryl poszedł po drinki. W środku panował półmrok. Na przeciwległej ścianie buczał neon Budweisera, a z żyrandoli, w których uchowały się jeszcze żarówki, z trudem dochodziła do niej odrobina światła.

Po krótkich negocjacjach z podstarzałym barmanem Daryl przyniósł do stolika dwie tequile i dwa millery na popitkę.

– Wiem, że to trochę popieprzone, ale powinnaś się cieszyć – zauważył Daryl, siadając na skórzanej kanapie obok Marii.

Spojrzała na niego, pokręciła głową i pomyślała o swoim guście w kwestii mężczyzn. Albo byli przystojni i głupi, albo na tyle inteligentni, by okazać się wielkimi kłamcami. W swoim życiu poznała i jednych, i drugich. Jej pierwszy chłopak, z którym była przez dłuższy czas, przyciągał zazdrosne spojrzenia, ale ani jednego zarobionego centa, nie przykładał również ręki do żadnych prac domowych. Drugi, który został jej mężem, okazał się kłamcą. I to piekielnie dobrym. A teraz był Daryl, który czasem mówił bardzo dziwne rzeczy. Uroczy. Kochany. Niewinny jak niemowlę. Boski. W normalnych okolicznościach Maria godziła się z tym, aby jego dziecięca naiwność dodawała mu uroku, lecz tym razem trochę przesadził. Emocje kotłowały się w niej jak muchy wokół neonu Budweisera.

– Czy ty mówisz poważnie? Nie rozumiesz, co on mi zrobił? – spytała, podnosząc głos.

– Och, daj spokój, wiem, że to dziwne, ale spójrz na to od jaśniejszej strony. Jesteś bogata, dziewczyno.

– Nieprawda, wcale nie jestem bogata. Na jakim świecie ty żyjesz?

Daryl rozłożył ręce i w tym momencie wyglądał, jakby się właśnie zastanawiał nad planetą swojego pochodzenia.

– Skoro to przede mną ukrywał, to musiał mieć ku temu powód. Robi coś, co przynosi miliony dolarów, a mnie trzyma od tego z dala. Dlaczego? Bo jest przestępcą? Bo ma gdzieś inną rodzinę, inne życie? Kurwa mać, co tu się dzieje? Nie pozwala mi wydać ani centa poza tym, co on uznaje za konieczne. Wiesz, ile dostaję od niego pieniędzy na życie? Trzysta dolarów tygodniowo. A kiedy je przekroczę, to się wścieka. Więc teraz ja jestem wściekła. Czy rozumiesz już, jak to wygląda?

Zbesztany Daryl skinął głową i wziął do ręki kieliszek. Maria stuknęła się z nim, żeby mu pokazać, że nie wścieka się na niego, po czym wychylili całą tequilę do dna. Zapiekło ją w gardle. Rozejrzała się po stoliku za cytryną, lecz Daryl nie zamówił cytryny, więc pociągnęła z butelki długi łyk millera.

– Przykro mi, skarbie – bąknął.

Nie była pewna, czy przeprasza ją za to, że nie przyniósł soli i cytryny, czy współczuje jej sytuacji małżeńskiej. Tak czy inaczej, machnęła ręką, żeby przestał.

Na butelkach z piwem osiadł szron, Daryl zaczął nieświadomie skubać naklejkę na szkle.

– Zamierzasz z nim o tym porozmawiać? – zapytał, odrywając z namaszczeniem kawałek wilgotnego papieru.

Maria pociągnęła łyk piwa. Tak naprawdę jeszcze nie zdecydowała. Nie bardzo wiedziała, co robić. Z jednej strony miała ochotę pomachać mężowi przed twarzą wyciągiem bankowym, z drugiej – pragnęła po prostu odejść i złożyć dokumenty rozwodowe. W głębi serca jednak czuła, że żadna z tych opcji nie jest rozsądna. Powinna poznać więcej szczegółów na temat źródła tych pieniędzy, zanim podejmie jakieś radykalne kroki. Usłyszała odgłos odrywanej naklejki. Daryl cały czas patrzył na nią pytająco.

Prawdopodobnie niepokoi się o siebie, pomyślała. Był zdenerwowany. Nie chciał, żeby rzuciła mężowi w twarz informację o ich romansie.

„Skąd masz te pieniądze? A przy okazji, pieprzyłam się z jednym kelnerem z klubu”.

– Nie martw się, nie powiem mu o… o nas – zapewniła.

W pierwszej chwili zamierzała powiedzieć „o tobie”, lecz w ostatnim momencie zmieniła zdanie. Tajemnicza historia z pieniędzmi wzniosła nową nieuchronną barierę między nią a mężem i zbliżyła Marię do Daryla. Przestała mieć opory przed mówieniem na głos o tym, co ich łączyło. To było coś realnego, może nawet jeszcze bardziej po tym, co się wydarzyło. Czasami rozmawiali o tym, jak wyglądałoby ich życie, gdyby odeszła od męża. Widziała, że Daryl tego pragnie, ale się denerwuje. Powiedział, że niewiele może jej zaoferować. Pracuje jako kelner, uczy nurkowania, surfingu, zdaje sobie sprawę, że marny z niego partner, jeśli chodzi o bezpieczeństwo finansowe, i bardzo się tego wstydzi. W takich momentach Maria zapewniała go, że nie obchodzi jej, ile zarabia, lecz w głębi ducha martwiła się tym. Chciała się czuć bezpieczna. Potrzebowała tego. W jej życiu pieniądze zawsze stanowiły problem i nie miała ochoty znowu się z nim borykać. Niewykluczone, że dlatego trzymała się kurczowo swojego małżeństwa. Dla poczucia bezpieczeństwa. Nawet jeśli to było tylko trzysta dolarów tygodniowo.

Sięgnęła do tylnej kieszeni spodni, wyjęła wyciąg bankowy i rozłożyła go na stole.

Wszystkie wpłaty pochodziły od firmy o nazwie LeBeau Enterprises. To nie brzmiało całkiem obco. LeBeau poruszało w jej głowie jakąś znajomą nutę. Powtarzając je w myślach, próbowała sobie przypomnieć, czy mąż o tym wspominał, lecz nic konkretnego nie przychodziło jej do głowy. Mimo to była pewna, że jeśli spokojnie się nad tym zastanowi, na pewno coś jej zaświta.

– Słyszałeś kiedyś o LeBeau Enterprises? – spytała.

Podczas gdy Daryl się zastanawiał, Maria obserwowała, jak jego oczy wędrują po podłodze. Po kilku sekundach pokręcił lekko głową, zmarszczył czoło, lecz nic nie powiedział. Zamknął oczy i zacisnął zęby.

– Ale coś mi ta nazwa mówi, a tobie nie?

– Tak, mnie chyba też. Nie wiem… to dziwne, coś mi chodzi po głowie… ale nie mogę sobie przypomnieć. Może nie myślę jasno. – Rozejrzała się po ponurym barze. Na myśl o kłamstwie męża coś ją ścisnęło za gardło, więc kiedy się odezwała, głos jej drżał z nadmiaru emocji. – Kogo ja oszukuję? Dobrze wiem, że nie myślę jasno.

– Mogę jeszcze raz na to spojrzeć? – spytał Daryl.

Powiedział to z nutą optymizmu w głosie, więc Maria podała mu dokument. Przejrzał pozycje wyciągu, po czym wyjął komórkę i wpisał coś, stukając w ekran. Przewijając wyniki, porównywał je z wyciągiem bankowym. W końcu się uśmiechnął.

– Sukinsyn – rzucił.

– Co?

– Pasuje. Jasny gwint, pasuje!

– O czym ty mówisz? – dopytywała się Maria, wyciągając własny telefon.

– Daj mi chwilkę. Sprawdzę jeszcze raz.

Lecz Maria nie mogła wytrzymać. Wpisała w okienko LeBeau Enterprises i wgrała Wyszukiwanie. Przez górny brzeg ekranu przelatywała biało-niebieska linia. Najwyraźniej sygnał w barze był kiepski. Miała ochotę zapytać barmana, czy nie mają Wi-Fi, lecz kiedy się obejrzała, zobaczyła, jak facet za barem wciska przyciski w pilocie telewizora, i rozmyśliła się.

Daryl odwrócił swoją komórkę i podsunął jej przed oczy.

– Może twój mąż jest tym facetem?

Maria wzięła od niego telefon i zobaczyła stronę internetową z książkami pisarza o nazwisku LeBeau.

– Daty przelewu na wyciągu bankowym pokrywają się z terminami publikacji ostatnich książek J.T. LeBeau – oznajmił Daryl.

Stuknęła palcem w fotografię okładki z wężem i pistoletem, przewinęła w dół i sprawdziła datę wydania. Potem spojrzała na dokument z banku. Data rzeczywiście się zgadzała. Powtórzywszy tę samą czynność dla dwóch kolejnych powieści, otrzymała ten sam wynik. Płatność w wysokości miliona dolarów w dniu publikacji.

– Co to znaczy? Co to ma wspólnego z Paulem? – spytała.

Daryl splótł ręce na piersi i uśmiechnął się z samozadowoleniem.

– Nie rozumiesz? Ależ to bomba! Twój mąż, Paul Cooper, to J.T. LeBeau.

Maria odłożyła telefon na stolik i zdała sobie sprawę, że ma otwarte usta.

– Kim jest J.T. LeBeau, do cholery?

„The New Yorker”, maj 2013

Kim jest J.T. LeBeau?Brian Everett

Wszyscy kochają tajemnice. Sprzedaż dreszczowców, kryminałów i książek sensacyjnych przyćmiewa nakłady wybitnych dzieł literackich. A absolutne rekordy bije pod tym względem J.T. LeBeau. Jego (ponieważ wiemy, że jest mężczyzną) powieści przekroczyły siedemdziesiąt pięć milionów sprzedanych egzemplarzy. Co pięć i pół sekundy gdzieś na kuli ziemskiej ktoś kupuje książkę z jego nazwiskiem. Jest ono znane w każdym domu w większości krajów na świecie. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że również na twojej półce stoi jeden z jego utworów. Czytelnicy dosłownie nie mogą się nasycić tymi pasjonującymi kryminałami. Do popularności J.T. LeBeau przyczyniają się jednak nie tylko wartka, wciągająca fabuła oraz kunsztownie zbudowane postaci. Wydawcy, księgarze oraz recenzenci uważają, że niewiarygodny sukces tego autora jest efektem jednego z kluczowych elementów konstrukcji jego kryminałów – niespodziewanych zwrotów akcji.

Nie da się ich przewidzieć. A kiedy odkładasz książkę i masz za sobą wszystkie kolejne zwroty i zakręty, pierwszą rzeczą, jaką masz ochotę zrobić, jest namówienie znajomego, żeby ją przeczytał, aby móc z nim o niej rozmawiać (uwaga redaktora: robiłem to z każdą jego książką). Wydawcy J.T. LeBeau doskonale o tym wiedzą. Nie ma żadnych tras promocyjnych, żadnych wywiadów, występów w This Morning w CBS, żadnego podpisywania książek w księgarniach, wywiadów w NPR. Jeśli istnieje przeciwieństwo promocji, to właśnie w tym wypadku mamy z nim do czynienia. J.T. LeBeau jest pseudonimem literackim. Czyim? Nie wiemy. Nikt nie zna jego prawdziwej tożsamości, nawet pracownicy wydawnictwa. Jego wydawcy wiedzą jedynie, że jest mężczyzną. A może tylko tyle chcą wyjawić?

Pisząc ten artykuł, pominę dziesiątki tekstów, w których spekulowano na temat prawdziwej tożsamości J.T. LeBeau. Ponieważ do tego właśnie wszystkie one się sprowadzają – do spekulacji. Zamiast tego pragnę zadać inne pytanie. Dlaczego?

Dlaczego jeden z najbardziej uwielbianych, najpopularniejszych i najbogatszych autorów na świecie żyje w ukryciu? Zapytajcie o to samych siebie. Jestem pisarzem od dwudziestu pięciu lat, wydałem cztery książki i nic nie sprawiłoby mi większej przyjemności niż sala pełna wielbicieli czekających, aż ujawnię swój geniusz, a następnie podpiszę ich książki.

Ktoś kiedyś powiedział, że pisarstwo jest show-biznesem dla nieśmiałych. I może to prawda. Zdecydowanie należę do introwertyków (szeptem podaję nazwisko bariście ze Starbucksa i nigdy nie narzekam, kiedy je przekręcają), ale bez przesady! Nieśmiałość też ma swoje granice.

Nie wierzę, że powodem tak skrajnej anonimowości jest nieśmiałość. Ani żadna inna chroniczna postać introwertycznych zachowań. Nie ma na tej planecie człowieka, który oparłby się pokusie przyjęcia wyrazów uwielbienia ze strony milionów zachwyconych fanów.

Moja teoria, ponieważ muszę w końcu sformułować jakąś teorię, głosi, że istnieje znacznie bardziej ponury powód anonimowości J.T. LeBeau. Może jest byłym oszustem z kartoteką, przy której Hunter S. Thompson by się zarumienił. A może facetem o dwóch głowach, w dodatku cierpiącym na odrażającą chorobę skóry, i uważa, że sam jego widok odstraszyłby czytelników od jego książek na całe życie. Ja stawiam raczej na to pierwsze. Z jednego, jedynego powodu.

W sercu każdej tajemnicy kryje się zbrodnia. Nie mogę jednak z czystym sumieniem oskarżyć nieznanego osobnika o występki.

Istnieje, rzecz jasna, bardziej komercyjna przyczyna sukcesu powieści LeBeau – tajemniczość autora. Spekulacje narastające wokół jego tożsamości podsycają zainteresowanie książkami w tym samym stopniu co zwroty i zawiłości fabuły. Po każdej kolejnej publikacji pojawiają się w prasie dziesiątki artykułów, toczą się dyskusje w telewizji i rozgorączkowanych mediach społecznościowych na temat wciąż nierozwiązanej tajemnicy, kim jest J.T. LeBeau. Istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że gdyby opadły wszystkie te emocje i ujrzelibyśmy za maską żywego człowieka, sprzedaż jego książek wydatnie by spadła.

Na razie jednak J.T. LeBeau, najsłynniejszy nieznany człowiek na świecie, pozostaje tajemnicą.

ROZDZIAŁ TRZECI

Księgarnia przy Main Street była dla Marii dziewiczym terenem. Szybko dokończyli piwo, po czym Daryl poprowadził ją na drugą stronę ulicy, a następnie w kierunku kolejnej przecznicy, do Księgarni Misyjnej. Na wystawie, po prawej stronie, Maria zobaczyła kilka książek religijnych o dziwnych tytułach, jak Jezus i ja czy Chrystus w epoce cyfrowej, po lewej wybór bestsellerów: romanse z okładkami, na których półnadzy kulturyści z obnażonymi sześciopakami podtrzymywali omdlewające kobiety; kryminały z tykającymi zegarami i złowieszczymi sylwetkami mężczyzn; książeczki dla dzieci z kolorowymi ilustracjami na obwolutach.

Lecz w centralnym miejscu, na samym środku wystawy, stały książki w podobnych okładkach. Każda z nich przedstawiała coś innego, lecz łączyło je nazwisko autora wydrukowane taką samą grubą, białą czcionką.

J.T. LeBeau.

Pod spodem widniało jedno zdanie, takie samo na wszystkich tytułach, umieszczone dokładnie w tym samym miejscu.

Siedemdziesiąt pięć milionów sprzedanych egzemplarzy.

– Chyba nie mówisz poważnie – powiedziała Maria. – To ma być Paul? Paul je wszystkie napisał?

– Chodźmy do środka – odrzekł Daryl. – Muszę coś sprawdzić.

Weszła za nim do księgarni. Gdy tylko przekroczyła próg, poczuła na karku powiew klimatyzacji. Miała chęć się zatrzymać i rozkoszować chłodnym powietrzem. Podłoga z sosnowych desek oraz solidne drewniane półki pomalowane na jasnoniebieski kolor nadawały pomieszczeniu spokojny, neutralny klimat. Jedynym źródłem intensywnych kolorów były okładki książek. Między półkami kręciło się kilkoro klientów, dwie kobiety stały w dziale z kryminalną literaturą faktu. Jedna musiała być po osiemdziesiątce. Z zapamiętaniem wczytywała się w notkę na ostatniej stronie okładki Największych gwałcicieli świata.

Książki J.T. LeBeau stały wyeksponowane na wysokim stojaku przy ladzie. Maria patrzyła, jak Daryl bierze do ręki jedną z nich. Z pochyloną głową przejrzał pierwsze strony, potem przerwał, założył palcem miejsce między kartkami i skinął na Marię. Zaprowadził ją w głąb księgarni, do działu poświęconego chrześcijaństwu, gdzie nikt nie oglądał żadnych książek, i rozłożywszy z powrotem wzięty ze stojaka kryminał, podsunął go jej przed oczy.

Był to dreszczowiec w twardej oprawie z obwolutą. Daryl pokazał jej skrzydełko, gdzie zamiast zdjęcia czy notki biograficznej pisarza widniała jedynie krótka informacja: J.T. LeBeau jest pseudonimem literackim. Prosimy o uszanowanie prywatności autora.

– Połowę rozgłosu wokół tych książek wywołali dziennikarze i blogerzy, którym się zdawało, że wytropili ich autora, lecz nikt nigdy nie zyskał co do tego absolutnej pewności – powiedział. – Istnieją jedynie teorie i hipotezy, to wszystko. Nikt nie wie, kim naprawdę jest J.T. LeBeau.

Otworzył książkę na karcie tytułowej, po czym przerzucił na stronę z wydrukowanymi drobniutką czcionką informacjami redakcyjnymi, które chyba znajdowały się w każdej książce, chociaż Maria nigdy nie przeczytała z tych rzeczy ani słowa.

– Pozwól mi jeszcze raz zerknąć na ten wyciąg z konta – poprosił Daryl.

Sięgnęła do tylnej kieszeni spodni, wyjęła wydruk i podała mu. Chociaż nie odezwał się ani słowem, w jego oczach widać było, że dokonał jakiegoś genialnego odkrycia. Rozłożył przed nią dokument na stronie redakcyjnej książki.

– Popatrz na ten drobny druczek – powiedział.

Maria spojrzała na szeregi niezrozumiałych liczb, mających prawdopodobnie związek z publikacją książki, a potem na informację o zastrzeżonych prawach autorskich. Bez względu na to, co odkrył Daryl, jej to najwyraźniej umykało.

– Co właściwie powinnam zobaczyć? – spytała przez zaciśnięte zęby.

– Informację o prawach autorskich – odparł, rozciągając usta w kalifornijskim uśmiechu.

Ponownie przebiegła wzrokiem stronę. Przeczytała uważnie copyright, po czym przeniosła wzrok na wyciąg bankowy. Powtarzała tę czynność przez pół minuty, uważnie przyglądając się maleńkim literkom i porównując je z wyciągiem.

Nie było najmniejszych wątpliwości. Sumy, które wpływały na konto Paula, zostały wpłacone przez LeBeau Enterprises. Ta sama nazwa widniała na stronie redakcyjnej książki, którą Maria trzymała w ręce.

© LeBeau Enterprises

Zrobiło jej się niedobrze. Zasłoniła dłonią usta, odwróciła się i nie zwracając uwagi na wołania Daryla, wybiegła ze sklepu. Nie wiedziała, w którą stronę pobiec ani dokąd iść, zatrzymała się przy krawężniku, zgięła wpół i oparła dłonie na kolanach. Zamknęła oczy i wciągała głęboko powietrze, przełykając żółć, która podchodziła jej do gardła, i usiłując nie zwracać uwagi na gorzki smak w ustach. Czuła, że zaraz zwymiotuje, jeśli nie weźmie się w garść.

Z trudem przełknęła ślinę. Trochę pomogło, ale pieczenie w gardle nie minęło. Tequila okazała się kiepskim pomysłem. Gdzieś w głębi duszy Maria nie wierzyła w teorię Daryla. Niemożliwe, żeby Paul tak ją okłamywał. Nie mógł tego zrobić, prawda? Sekretne życie słynnego pisarza multimilionera. Życie, którego nie chciał z nią dzielić.

Maria miała trudne dzieciństwo – brutalny ojciec, matka, która ją kochała, lecz nie potrafiła jej ochronić. Brakowało pieniędzy, bezpieczeństwa, rzadko zdarzały się prawdziwie szczęśliwe chwile. Wyprawa do kina albo na piknik do Central Parku to były jej jedyne radosne wspomnienia z dzieciństwa. A nawet wtedy szczęście nie trwało dłużej niż kilka godzin i zawsze przyćmiewał je lęk przed tym, co czeka ją i matkę po powrocie do domu.

Kiedy miała dziesięć lat, doszło do wypadku.

Potem została sama z mamą w mieszkaniu na Bronxie, dopóki nie skończyła siedemnastu lat. Utrzymywały się z pensji mamy, która pracowała sześć dni w tygodniu przy kasie w sklepie spożywczym. Było im ciężko, ledwie wiązały koniec z końcem, ale jakoś dawały sobie radę. Kiedy mama umarła, Maria robiła, co się dało, żeby zarobić na życie. Skromne. Znalazła pracę jako stażystka w agencji reklamowej na Manhattanie, ale kiedy minął okres stażu, nie zaproponowali jej stałej pracy. Dali jej jasno do zrozumienia, że nie zatrudnią dziewczyny, której nie stać na kupno stosownych ubrań wymaganych w takiej instytucji. Zaczęła więc pracować jako menadżerka zespołów muzycznych. Zarobiła trochę pieniędzy, zaliczyła kilku chłopaków, z których każdy był gorszy od poprzedniego.

Aż w końcu pewnego wieczoru w małym barze na Lower East Side poznała Paula. Spotkali się przez przypadek. Maria ignorowała większość mężczyzn, którzy się do niej przystawiali. Zobaczyła go przy barze, wyglądał tak smutno i krucho. Zagadnęła go. Powiedział, że kapela na scenie jest beznadziejna. To była jej kapela. Przyznała się do tego, a on wybuchnął śmiechem, oznajmił, że mają najlepszego menadżera w kraju, ale i tak są do bani. Postawił jej drinka i przegadali całą noc. Spotkali się kilka dni później i Paul nie wydawał się już taki smutny. Zrobiła dla niego coś dobrego i poczuła się dzięki temu lepiej. Był pierwszym facetem, który niczego od niej nie oczekiwał. Sprawiało mu przyjemność jej towarzystwo i o dziwo, wcale się nie spieszył z posuwaniem znajomości dalej.

Często to powtarzał, ale w taki sposób, że nie czuła się odtrącona.

„Nie spieszmy się”.

To była jego mantra. A także szansa na wyjście awaryjne. Wiedział o niej wszystko. Z wyjątkiem prawdy o wypadku jej ojca. Nikomu nie zdradziła, co się naprawdę wydarzyło tamtej nocy. Opowiedziała mu dobrze wyuczone kłamstwo o zniknięciu ojca. Pewnego wieczoru wyszedł i więcej nie wrócił. Zły ojciec, który porzuca rodzinę, jest zjawiskiem tak powszednim, że nikt nie kwestionował tej historyjki. A już na pewno nie Paul. Przez cały początkowy okres ich znajomości Maria nie dowiedziała się o nim prawie niczego.

Pracował jako doradca marketingowy. Nie lubił rozmawiać o swojej pracy. Jest nudna. Nie, nie ma żadnych ciekawych klientów. Dobrze zarabia i może pracować w domu, to jedyne zalety tego zawodu. Jego rodzice nie żyją. Nie ma rodzeństwa. Ani przyjaciół. Kiedy Maria naciskała, nawet bardzo łagodnie, żeby opowiedział coś o swoim dzieciństwie albo o studiach, lub choćby powiedział, od jak dawna mieszka w Nowym Jorku, zatrzaskiwały się okiennice. Paul zamykał się w skorupie i milczał albo zmieniał temat. W końcu przestała nawet próbować.

Obiecał jej lepsze życie. Teraz wiedziała, że mógł jej dać życie znacznie wspanialsze, życie, w którym nie musiałaby się zamartwiać, ile może wydać, i mogłaby uciec od nieustannego lęku, że skończy kiedyś tak jak jej mama. Lecz on postanowił zachować to życie dla siebie.

Gdy zginając się wpół przed drzwiami księgarni, łapała oddech i przełykała ślinę, popatrzyła na swoje buty. Tydzień temu złamał jej się obcas, a on przypomniał, ile kosztowały, i kazał je oddać do naprawy.

Wspomnienie spadło na nią tak nagle i tak żywe, że aż jej zawirowało w oczach i zwymiotowała na ulicę. Krople śliny i tequili padły na zamszowe buty za dwieście dolarów. Daryl otoczył ją ramieniem, zaprowadził do samochodu i posadził na fotelu pasażera. Kręciło jej się w głowie, nogi miała jak z waty.

– Zawiozę cię do domu. Jeśli znowu zrobi ci się niedobrze, powiedz, żebym się zatrzymał.

Maria osunęła się na siedzenie i zasłoniła dłońmi oczy. Czuła zbliżający się ból głowy. Gdyby słońce nie świeciło na nią tak mocno, poczułaby się lepiej. Poprosiła Daryla, żeby rozłożył dach. Fukał i mruczał do siebie, szarpiąc się ze starym mechanizmem. Samochód był zabytkiem, to znaczy pięknym wrzodem na tyłku.

Jechali w milczeniu. Nie patrzyła na Daryla, ale czuła, jak rzuca jej nerwowe spojrzenia człowieka, który woli zjechać z drogi choćby do rowu lub na pole kukurydzy, niż zniszczyć sobie tapicerkę.

Chociaż te niespokojne spojrzenia Daryla trochę ją rozpraszały, miała czas, żeby spokojnie pomyśleć. Najchętniej powiedziałaby Paulowi wszystko prosto z mostu i zażądała wyjaśnień, ale wiedziała, że on zamknie się w sobie. Nie będzie się kłócił ani zaprzeczał, po prostu się odetnie i wyjdzie z pokoju, jak zawsze, kiedy próbowała poruszać temat jego przeszłości.

Nie miała również moralnej przewagi. Odkryła prawdę wskutek naruszenia jego prywatności, na dobrą sprawę włamania. Zawsze zaciekle bronił wstępu do swojego gabinetu. Teraz zrozumiała dlaczego. Nie widziała bezpiecznego sposobu, aby poruszyć ten temat. Niczego, co dałoby jej niekwestionowaną przewagę. A jeśli postanowi się z nią rozwieść za to, że włamała się do jego biurka? Czy będzie mogła wykorzystać w sądzie dokumenty, które formalnie rzecz biorąc, ukradła?

Daryl wjechał na podjazd jej domu.

– Myślisz, że to naprawdę on? Że Paul jest J.T. LeBeau? – spytał.

– Dużo czyta – odparła, pocierając skronie. – Kryminały, thrillery i tym podobne bzdety. Nie wiem… chyba to możliwe. Na pewno nie zarabia milionów dolarów na marketingu.

Zasłaniając oczy przed Darylem, próbowała się zastanowić. Najpoważniejszym problemem jest biurko. Może udałoby się je naprawić? Potem pójdzie z wyciągiem bankowym do prawnika i wykorzysta go przeciwko Paulowi.

Na pewno nie może zbyt długo zwlekać. Paul wróci za kilka dni. Czy uda jej się wytrzymać choćby przez jedną noc? Miała wrażenie, że ta sprawa będzie ją gryźć, dopóki nie rzuci mu nią w twarz.

A na samą myśl o tej konfrontacji serce waliło jej jak oszalałe, na górną wargę wystąpiły kropelki potu.

Musi być inny sposób.

Wysiadła z samochodu, zamknęła za sobą drzwi i ruszyła w stronę domu. Daryl poszedł za nią, słyszała za plecami, jak żwir chrzęści mu pod nogami. Włożyła klucz do zamka, otworzyła drzwi i poszła prosto do gabinetu.

Chciała przejrzeć resztę papierów w szufladzie. Znalazła je na podłodze i zaczęła ponownie oglądać. Notatki i bazgroły na kawałkach kartek były prawie nieczytelne. Po chwili na samej górze jednej z nich zobaczyła słowa, które zwróciły jej uwagę. Przyjrzała im się bliżej.

Notatki do Książki Szóstej Bez Tytułu.

Wątek z Hitchcocka. Kobieta stoi w samochodzie na czerwonym świetle i widzi w oknie mieszkania coś, co wygląda na morderstwo. Nie. Oklepane. Motyw przewodni?

Na kolejnych kartkach znalazła więcej takich zapisków z uwagami na temat fabuły, czasu i miejsca akcji oraz motywów działania bohatera. Odłożyła kartki na bok i wzięła do ręki wycinki z gazet. Niektóre były całkiem nowe, inne pożółkłe ze starości. Pochodziły z „New York Timesa”, „Guardiana”, „New Yorkera”, „Time’a”. Wszystkie na jeden temat:

Kim jest J.T. LeBeau?

Daryl stanął za plecami Marii i czytał jej przez ramię.

– To on, prawda? – rzucił. – Rany boskie, miałem rację, Mario. To Paul. To jest mega…

Poderwała się na nogi.

– Nie mów nikomu ani słowa. Nie możemy pozwolić, żeby to się rozeszło. Obiecaj mi.

Jej słowa osadziły go w miejscu i sprowadziły z powrotem na ziemię. Daryl był jak dziesięciolatek w Boże Narodzenie. W każdej chwili podniecenie mogło wziąć nad nim górę.

– Moglibyśmy to wykorzystać – powiedziała. – To może być nasz bilet na wolność. Żeby być razem.

Otwierała się przed nią szansa na lepsze życie, życie, jakiego rozpaczliwie pragnęła. Musiała tylko wykombinować, w jaki sposób może wykorzystać to kłamstwo przeciw niemu.

I jakoś wytłumaczyć, co się stało z szufladą. Nawet jeśli ją naprawi, Paul może to zauważyć. Miał oko do drobiazgów. Taka rzecz nie ujdzie jego uwagi. Maria popatrzyła na zepsuty mebel. Nie chciała, żeby się dowiedział, że wchodziła do gabinetu i widziała te papiery, przynajmniej dopóki nie wymyśli, jak najlepiej rozegrać całą tę sprawę.

Kto wie, do czego może być zdolny, gdyby powiedziała mu prawdę. Po tym, co wyszło na jaw w ciągu ostatnich godzin, doszła do wniosku, że w ogóle nie zna swojego męża. Może ją rzucić, zabrać pieniądze i nigdy więcej nie zobaczy go na oczy. Albo, co jeszcze gorsze, powie, że to jego pieniądze i ona nie dostanie ani grosza. Może zniknąć. Już i tak prawie to zrobił. Okazuje się, że właściwie w ogóle nie znała tego człowieka. Człowieka, który zostawiał ją samą na całe tygodnie. Jego lodowatego spojrzenia. Jego bólu. Teraz miała Daryla, otwartego, kochającego, oddanego. I odwzajemniała jego uczucia.

Na razie jednak nie czuła się na siłach stawić czoło Paulowi. Ale też nie mogła czekać bezczynnie. Kipiały w niej boleśnie gniew i uraza z powodu zdrady.

Wyszła z gabinetu i ruszyła przez kuchnię na werandę. Popatrzyła na piaszczyste wydmy na plaży i morze. Zerwał się wiatr i powierzchnia kłębiła się białą pianą. Plaża była pusta. Niebo pociemniało. Znad wybrzeża napływały czarne chmury napęczniałe od deszczu. Za sobą na werandzie usłyszała kroki Daryla, ale nie zwracała na niego uwagi. Zapatrzyła się na horyzont i już wiedziała dokładnie, jak ma tę sprawę rozegrać.

– Nic ci nie jest? Może powinienem cię z tym zostawić? Mimo wszystko to nadal twój mąż, a ja za bardzo komplikuję sprawy.

– Nie – odparła Maria. – Wcale nie komplikujesz. Mam teraz tylko ciebie. Kocham cię.

– Ja też cię kocham.

Pierwszy raz powiedział to na głos.

– Porozmawiam z nim jeszcze dzisiaj. Nie mogę tego dłużej odwlekać. Musi wrócić i wszystko mi wyjaśnić. Musi się otworzyć. Jeśli zacznę toczyć z nim wojnę, zamknie się w sobie na dobre.

– Chcesz, żebym został?

– Nie, to by było dla niego za dużo. Muszę sama to z nim załatwić – powiedziała, oglądając się na dom.