Witrażysta - Ludwik Lunar - ebook + audiobook

Witrażysta ebook

Lunar Ludwik

0,0
54,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Gdy spoglądasz w otchłań, ona również patrzy na ciebie.

Po burzliwej nocy bez śladu znika trzydziestokilkuletnia kobieta. Z pozoru sprawa wydaje się prosta, dlatego z pobliskiego komisariatu na miejsce zostaje oddelegowana aspirantka Olga Wierzbicka. Niespodziewanie jednak w domu ofiary pojawia się komisarz Adam Rezner, który szybko uznaje, że zaginięcie nie wpisuje się w prowadzone przez niego śledztwo.
Choć Rezner nie zdradza Wierzbickiej celu swojej wizyty, ich drogi jeszcze się przetną. Wspólnie odkryją brutalną prawdę o zbrodniach popełnianych przez ściganego przez niego mordercę.
Naszpikowane dziesiątkami kawałków rozbitego lustra ciała młodych kobiet porzucane są niczym makabryczne obrazy z wynaturzonej wizji zbrodniarza. Kalendarz bezlitośnie odlicza kolejne dni, aż do następnej ekspozycji.

Czy zwielokrotnione w lustrzanych odbiciach przerażone oczy ofiar wskażą prawdę? 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 433

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Ludwik Lunar, 2025 Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

Wydanie I, Poznań 2025

Projekt okładki: Daniel Rusiłowicz Zdjęcie na okładce: © Oskar Ulvur / Trevillion Images

Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak Korekta: Joanna Jóźwiak, Anna Nowak PR & marketing: Andżelika Wojtkiewicz

ISBN: 978-83-8402-783-7

Grupa Wydawnicza Filia Sp. z o.o. ul. Kleeberga 2 61-615 Poznań[email protected]

Seria: FILIA Mroczna Stronamrocznastrona.pl

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Tobie, za poświęcony mi czas

Wstydzę się rasy istot, do której należę. Są takie okrutne i bigoteryjne, tak obłudne, tak bezduszne i szalone. Wolałbym być owadem… pszczołą lub motylem… i unosić się w mrocznych snach wśród dzikich kwiatów lata, niż być człowiekiem i odczuwać okropne, upiorne krzywdy i cierpienia tego nędznego świata. J. Howard Moore

Prolog

Mrok uderza znienacka. Jest przy tym ciężki, oślizgły i cuchnący. Rozlewa się kleistą zawiesiną, oblepia nagie ciało i napiera z siłą tak wielką, jakby chciał przedrzeć się aż do mięśni, ścięgien i kości, przez pory skóry i te mikroskopijne otwory, którymi wyrastają z niej włosy.

Nieznośny ciężar, który uciska klatkę piersiową, sprawia, że oddech grzęźnie w krtani, dławiąc także krzyk, który wraz z twarzą zastyga w niemym grymasie. To tylko przebłyski, zaledwie ułamki czasu, których nie zwykło się liczyć w nieświadomej zgodzie na to, by odpływały w przeszłość i nikły w niej, jakby ich nigdy nie było.

Teraz jednak, gdy sprawiają okrutny ból, rozrywający każdą cząsteczkę ciała, mijają ospale, niemal z sadystyczną powolnością. Sekunda za sekundą, jeden niewielki ruch najdłuższej wskazówki zegara za drugim. A pomiędzy nimi cały ocean cierpienia. Nieprzebyte dotąd lądy goryczy, upadku i upodlenia.

Każdy nerw, każde jego najmniejsze zakończenie liże ten piekielny ogień bólu, aby strawić w nim najdrobniejszą myśl, najmniejszy oddech i wszystko to, co zwykło być niedostrzegalne. Bolą nawet paznokcie, włosy, ten śmieszny dołeczek tuż nad obojczykiem, który nie ma żadnego znaczenia. W niewyobrażalnym cierpieniu spalają się także rzęsy i brwi, a nawet ta odrobina drgającej energii, która unosi się tuż nad skórą, a którą zwykliśmy nazywać aurą.

Niespodziewanie jednak wszystko zastyga. Nie znika, lecz zatrzymuje się, pulsując niczym uderzany pałką gong. Wciąż jest obecne, wciąż trawi ciało, ale gdzieś obok, jakby bez bólu. Daje się obserwować, zrozumieć i pozwala trwać, pomimo swego istnienia.

Pierwszy bezbolesny wdech, a potem wydech. Mrok unosi się i kłębi w olbrzymiej chmurze tuż ponad. Nie znika, jest tu i zarazem go nie ma, jakby zmienił się w coś opcjonalnego.

Najtrudniejsze jest pierwsze spojrzenie. Uniesione powieki drżą niczym macki świadomości spodziewającej się powrotu ognistego podmuchu cierpienia. Świadomość jednak nie ufa tej nagłej uldze, węsząc w niej podstęp, po którym nadejdzie prawdziwa kara. Grzmot tak wielki, że nic, czego do tej pory doznała, nie będzie mogło się z nim równać.

Otaczająca ją ciemność powoli blaknie, w dalszym ciągu jednak spowija wszystko. Cały jej świat, który zastąpił to, kim niegdyś była. Trudno jest pojąć nawet to, czy obrazy przelatujące gdzieś w umyśle należą do niej, czy są projekcją wtłoczoną przez niego. Tego, który czai się gdzieś w tym mroku. Stoi oparty o ścianę i przygląda się jej cierpieniu. Niemalże czuje jego oddech na swojej skórze, powolny ruch powietrza, który wypływa zeń jak z jądra ciemności. Z pęknięcia w murze, za którym skrywają się piekło i okrucieństwo tak wielkie, że nie ma nic poza nimi.

A wokół unosi się cierpka, żelazista woń krwi. Opanowuje wszystko, napiera z każdej ze stron, pożera jej myśli, wchłania nawet ten strach, który zastąpił ból. Sączy się niczym setki strumyków wybijających spomiędzy skał. Spływa po ciele, przemierza jego wzniesienia i zagłębienia, jakby chciał je obmyć, zanim stanie się to, co on dla niej przygotował. A z każdym mililitrem – najmniejszą kroplą – wraz z krwią opuszczają ją także najdrobniejsze drobinki nadziei na to, że jeszcze kiedyś…

Krzyk znów grzęźnie w jej krtani, jakby dławił ją olbrzymi knebel czystego zła. Białe kule z wbitymi w nią spojrzeniami pulsują w rozedrganym tańcu grozy. Wirują, świdrują i kłują samym swym istnieniem.

Histeria zastępuje ból i lęk, a oddech zatrzymuje się w przestrachu tak wielkim, że na moment zastyga wszystko wokół. Płomienie bólu, które wyciągały w jej stronę swe rozpalone języki, zamierają, a czas roztapia się w wielkie rozlane jezioro wieczności.

Nieistnienie kusi, woła i obiecuje brak bólu, brak strapienia i wszystko… Wszystko…

Po wszystkim pozostaje tylko ona. Naga, skąpana we krwi i odarta z resztek godności. A także setki, tysiące przerażonych oczu, które patrzą wprost na jej stygnące, martwe ciało.

Spostrzeżenia

Komisarz Adam Rezner zatrzymał swoje czarne bmw e46 na ulicy Pionierskiej, w miejscu, gdzie spękany asfalt odsłaniał drobną kostkę brukową. Ulica zakręcała tu niemal pod kątem dziewięćdziesięciu stopni w lewo i biegła dalej tylko po to, by znów wykonać ostry manewr. Tuż przed maską jego samochodu stał radiowóz na sygnale świetlnym. W pojeździe jednak nie było ani jednego funkcjonariusza.

Rzędy w większości jednorodzinnych domków stanowiących główną zabudowę tej części wrocławskiego Grabiszyna sąsiadowały bezpośrednio z parkiem. Korony drzew wyrastające sponad zwieńczeń budynków krytych pomarańczową dachówką delikatnie szumiały na wietrze, sprawiając przy tym, że słoneczna połówka października niosła w sobie wspomnienie upalnego lata.

Okolica była więc sielska i potrafiła ująć klimatem, mimo że cały park powstał na terenie połączonym z czterech dawnych cmentarzy. W powietrzu czuć było zapach ziemi i drewna, a także zbliżającego się wieczoru, który niebawem powinien spowić wszystko szarością.

Rezner nie zwracał jednak na to większej uwagi, myślami błądząc po zaułkach prowadzonego śledztwa. Zanim wysiadł z samochodu i ruszył podjazdem w stronę budynku, spojrzał na zegarek wskazujący za kwadrans siedemnastą. Od przyjęcia zgłoszenia zaginięcia trzydziestodwuletniej Niny Ogińskiej minęły blisko dwie godziny, co na pierwszy rzut oka stanowiło dobrą wiadomość, jednak dla komisarza było powodem zwątpienia.

Tak szybkie zawiadomienie służb niemal zupełnie wykluczało zniknięcie Ogińskiej z kręgu tych wydarzeń, które pozostawały w kręgu zainteresowań Reznera. Zwłaszcza że zgłoszenia dokonał mąż zaginionej kobiety, co rodziło tylko dodatkowe wątpliwości. Mimo wszystko komisarz postanowił przyjrzeć się sprawie, by później nie pluć sobie w brodę.

Idąc w kierunku domu, którego odnowiona elewacja stanowiła pewnego rodzaju ewenement wśród otaczających go brudnoszarych budynków, zajrzał przez szybę do zaparkowanego przed radiowozem ciemnoczerwonego opla astry. Samochód sprawiał wrażenie staruszka, ale w środku panował wyjątkowy porządek. Jedynie skórka od banana, rzucona zapewne przez kierowcę na dywanik przed siedzeniem pasażera, burzyła panujący we wnętrzu ład. To wszystko sprawiło, że Rezner miał trudność z potwierdzeniem swego domysłu, że pojazd należy do któregoś z policjantów przydzielonych do przyjrzenia się sprawie zaginięcia Ogińskiej.

– Ciekawe – mruknął do siebie i ruszył w stronę domu.

Po lewej od budynku postawiono wolnostojący garaż, przed którym zaparkował czarny mustang z płomieniami wymalowanymi na masce. Samochód musiał być względnie nowy, gdyż model ten do sprzedaży nad Wisłę wrócił dopiero w połowie 2015 roku. Niewykluczone, że właściciel sprowadził go z zagranicy, niemniej wóz prezentował się doskonale, poza jednym drobnym elementem.

Komisarz zatrzymał się przy aucie i przyjrzał stłuczonemu reflektorowi po stronie kierowcy, następnie przeciągnął dłonią po kilku rysach na karoserii i sprawdził, czy na palcu pozostał jakiś ślad. Fragmenciki lakieru i stali zabarwiły skórę, strzepnął je więc i ruszył w kierunku dwóch funkcjonariuszy, którzy stali przy drzwiach wejściowych i przyglądali mu się z zaciekawieniem.

– Komisarz Adam Rezner – przedstawił się i machnął im przed oczami legitymacją służbową. – Kto tu dowodzi?

– Aspirant Wierzbicka – odparł wyższy z policjantów, wskazując głową uchylone drzwi do budynku. – Jest w środku.

Obaj funkcjonariusze obrzucili go niechętnym spojrzeniem, które było Reznerowi zupełnie obojętne. Dawno już przyzwyczaił się do tego, że patrzono na niego podejrzliwie, jakby stanowił jakiegoś rodzaju odstępstwo od normy. Po prawdzie właśnie tak miały się sprawy, ale nie było potrzeby robić z tego sceny. Nie po tak długim czasie. Podobne reakcje spływały po nim jak po kaczce.

Po wejściu do wnętrza budynku ruszył w kierunku przeciwnym do tego, z którego dochodziły odgłosy rozmowy. Domyślał się, że w którymś z parterowych pomieszczeń przesłuchiwano właśnie męża zaginionej, dlatego postanowił skorzystać z okazji i nieniepokojony rozejrzeć się po domu.

Jako pierwsze postanowił zwiedzić piętro, a zwłaszcza sypialnię i przylegającą do niej łazienkę. Obszerne dwuosobowe łóżko wciąż było niepościelone, co w obecnych okolicznościach nie stanowiło żadnej poszlaki, jedynie dwie samotne plamki zastygłej krwi na jednej z poduszek mogły cokolwiek wnosić do sprawy, choć wcale nie musiały.

Zawartość szafki nad umywalką także nie wskazywała na nic, co mogłoby zaalarmować śledczego. Standardowy zestaw przyborów kosmetycznych i dwa opakowania tabletek bez recepty. Umywalka była czysta, jednak nosiła ślady użytkowania z przynajmniej ostatnich kilku dni. Podobnie było z prysznicem i wanną. Kosz na pranie wypełniony był do połowy, głównie bielizną należącą do osób obu płci.

Na piętrze znajdowały się jeszcze dwa pomieszczenia, z czego jedno zamknięte było na klucz, a drugie stanowiło bogato wyposażoną biblioteczkę z wygodnym skórzanym fotelem. Na półkach przeważały tytuły akademickie z dziedziny kulturoznawstwa i socjologii. Poza nimi komisarz natrafił także na klasyki literatury i kilka szczytowych osiągnięć noblistów z ostatnich dwóch dekad.

– A pan to kto? – rzuciła agresywnie kobieta, która zagrodziła mu drogę na schodach, gdy wracał na parter.

Rezner pobieżnie przyjrzał się jej zmęczonej twarzy i włosom upiętym w starannie ułożony kok, który zupełnie do niej nie pasował. Kobieta ubrana była w materiałowe spodnie, skórzane botki i białą koszulę z guzikami rozpiętymi pod szyją. Marynarkę w kolorze spodni trzymała niedbale zwiniętą pod pachą i chyba właśnie ten szczegół zadecydował o tym, że Rezner wyczuł w niej nutkę fałszu. Zupełnie jakby przebrała się za kogoś, kim w istocie nie była.

– Komisarz Adam Rezner – odparł i znów pokazał legitymację. – Pani to pewnie aspirant Wierzbicka?

Kobieta w odpowiedzi skinęła głową i cmoknęła, przyglądając się dokumentowi.

– Czego tu chce wojewódzka? – spytała, nie spuszczając z tonu.

– Rutynowa kontrola…

Wierzbicka przez moment mierzyła go wzrokiem, czekając zapewne na dalszy ciąg wyjaśnień. Kiedy jednak zrozumiała, że ich nie będzie, wzruszyła ramionami, a następnie obróciła się na pięcie i go wyminęła.

– No to kontroluj pan – rzuciła na odchodnym.

Komisarz przeszedł do salonu otwartego na kuchnię. Panował w nim względny porządek, bez śladów szamotaniny czy nadmiernego sprzątania. W oczy zakłuło go jedynie puste miejsce na jednej z komód stojących przy dużym oknie wychodzącym na ścianę drzew.

Rezner notował wszystkie te drobne szczegóły w pamięci, a robił to niemal odruchowo. Część ze spostrzeżeń rysowała przed nim możliwy ciąg zdarzeń, który prowadził do pewnej konkluzji. Przede wszystkim jednak obnażała obraz, który za nic nie pasował do jego śledztwa. Komisarz wiedział, że traci tu czas, mimo to nie był na siebie zły, bo nie miał nic innego, czym mógłby się teraz zająć.

– Kim pan jest?

Rezner spojrzał na mężczyznę siedzącego na wysokim stołku przy wyspie kuchennej. Nie trzeba było wiele, by domyślić się, że był mężem zaginionej kobiety. Policjant zauważył go, kiedy tu wszedł, czekał jednak na reakcję, aby poddać go jednemu ze swoich testów. Od tego, czy mężczyzna zagadnie go pierwszy, a także od tonu, w jakim to zrobi, zależał sposób, w jaki komisarz będzie z nim rozmawiał.

Nie była to może specjalnie wyszukana psychologia, pozwalała mu jednak poznać przeciwnika. Tak, przeciwnika, gdyż właśnie tak innych ludzi traktował Rezner. W jego podejściu nie było przy tym nic z wrogości czy socjopatii. Raczej rutynowa zapobiegliwość i przeświadczenie o tym, że koniec końców każdy z nas jest sam, a zaufaniem obdarzyć może tylko siebie.

– Komisarz Adam Rezner – przedstawił się, tym razem nie sięgając po legitymację. – Pan Ogiński?

– Piotr Ogiński, mąż zaginionej – odparł mężczyzna, odruchowo wstając z krzesła i wyciągając do policjanta dłoń.

– Chciałbym zadać panu…

– O wszystkim opowiedziałem już pana koleżance – przerwał mu Ogiński, a w jego głosie pobrzmiewała nuta irytacji i czegoś jeszcze, co mogło być strachem.

Reznerowi przemknęła przez głowę myśl, że reakcja rozmówcy była prawdziwa, co tylko dopełniało obraz utkany z jego wcześniejszych obserwacji. Wciąż jednak pozostawały przynajmniej dwa scenariusze, które w zasadzie wykluczały to zaginięcie z jego śledztwa już na samym wstępie. Mimo to postanowił dokończyć rozmowę, aby przekonać się, czy za dosłyszanym w tonie mężczyzny strachem stoi obawa o los małżonki, czy może przed karą za pozbawienie jej życia.

– To tylko kilka dodatkowych pytań – odparł spokojnie komisarz, a po chwili z lekkim uśmiechem dodał: – Zapewniam, że moja koleżanka ich nie zadała.

Ogiński zastygł, po czym skinął głową i mruknął niewyraźne przeprosiny, domyśliwszy się zapewne, że jego nagły wybuch nie stawia go w najlepszym świetle.

– Był pan ostatnio w Bystrzycy Kłodzkiej?

– Słucham? – zdziwił się mąż zaginionej.

– Proszę odpowiedzieć.

– Pięć, może siedem lat temu? Nie pamiętam.

– A w Spalonej i na Jagodnej?

– Pan chyba żartuje? Nie rozumiem, jaki to ma związek…

– Proszę odpowiedzieć. – Tym razem to Rezner mu przerwał, nie spuszczając oczu z twarzy mężczyzny.

Ogiński zesztywniał, a w jego spojrzeniu pojawiło się coś dziwnego. Komisarz wiedział, że poza brakiem zrozumienia jego rozmówca odczuł także pewien dyskomfort. Pytaniem pozostawało jednak, czego był on oznaką i co konkretnie go wywołało.

Bystrzyca Kłodzka znana była każdemu mieszkańcowi Wrocławia, a przełęcz Spalona, która dzieliła Góry Bystrzyckie na część północną i południową, zapadała w pamięć chociażby przez to, że prowadzi do schroniska u podnóża masywu Jagodnej, na której szczycie posadowiono wieżę widokową.

Nie sposób było więc doszukiwać się czegokolwiek w reakcji mężczyzny na brzmienie którejkolwiek z tych nazw, które stanowiły część atrakcji Sudetów Środkowych. To odpowiedź na zestawienie ich w tej właśnie kolejności mogła dawać komisarzowi do myślenia. Z drugiej jednak strony nie stanowiła żadnego dowodu. To mógł być nie więcej niż zbieg okoliczności.

Napiętą atmosferę przerwał dźwięk telefonu Reznera. Komisarz sięgnął do kieszeni marynarki, a gdy dojrzał na wyświetlaczu nazwisko dzwoniącego, od razu zrozumiał, że jego pobyt w tym miejscu właśnie dobiegł końca.

– Słucham – rzucił do słuchawki, wbijając wzrok w okno za plecami Ogińskiego.

– Mamy następną – oznajmił chrypliwym głosem rozmówca. – Pasuje do profilu.

Podejrzenia

– Znacie go? – spytała Olga Wierzbicka, wkładając papierosa do ust.

– Jakiś buc z wojewódzkiej – odparł jeden z funkcjonariuszy, którzy stali przed domem i rozmawiali o niczym.

Olga zerknęła na niego spode łba i zapaliła papierosa.

– Tyle to sama zdążyłam zauważyć – mruknęła, zaciągając się dymem.

– Sztywny – odparł drugi z policjantów.

– Sztywny? Co to za jeden?

Policjant wzruszył ramionami.

– No komisarz z wojewódzkiej. Z kryminalnego. Twardy orzech – wyrzucił z siebie ciąg prostych informacji, jakby układał coś na półce.

– Dlaczego twardy orzech?

– Bo nikt nie wie, co mu siedzi w głowie – oznajmił funkcjonariusz, a gdy Olga posłała mu pytające spojrzenie, dodał: – Podobno nie pije, nie przeklina i zawsze chodzi w tym pieprzonym golfiku. Nawet w lato.

– Latem – poprawiła go Wierzbicka.

– Co?

– Nieważne. Czego może tu chcieć?

– A bo ja wiem? Słyszałem, że kręci się przy zaginięciach różnych kobiet.

– Jak różnych?

Policjant znów wzruszył ramionami, ale nie powiedział nic więcej. Wierzbicka jeszcze przez chwilę wpatrywała się w niego, aż w końcu pokręciła głową i znów zaciągnęła się papierosem.

– Kryminalny? – mruknęła pod nosem bardziej do siebie niż rozmówców.

Aspirant Olga Wierzbicka zachodziła w głowę, w czym rzecz. Do sprawy zaginięcia Niny Ogińskiej została przydzielona z biegu, a właściwie za karę. Ostatnimi czasy zbyt często prosiła o wolne z powodów osobistych i to właśnie dlatego jej przełożony wysłał ją do czegoś, co w firmie nazywali zawracaniem dupy.

Zgłoszenia zaginięcia osób pełnoletnich zazwyczaj przyjmowali nie wcześniej niż po upływie czterdziestu ośmiu, a nierzadko siedemdziesięciu dwóch godzin. Prawo może nie stawiało takiego wymogu, ale z powodu braku rąk do pracy utarło się, że bez zaistnienia tej przesłanki zgłaszającego odprawiało się z kwitkiem.

Niestety niekiedy ktoś się stawiał i naciskał tak długo, że w końcu przyjmowano zgłoszenie i trzeba było wykonać robotę, która najczęściej okazywała się traceniem czasu. Dorośli ludzie znikali każdego dnia, a w większości wypadków znajdowali się po dwóch, góra trzech dobach. Ktoś za bardzo zapił z kolegami, przespał się z koleżanką z pracy albo dał się poderwać w jednym z klubów, których we Wrocławiu przecież nie brakowało.

Tym razem to mąż zaginionej naciskał, a Wierzbickiej przypadło odbębnienie serii rutynowych działań.

Z zeznań Piotra Ogińskiego wynikało, że zauważył nieobecność małżonki rano około godziny wpół do jedenastej, gdy się obudził. Kobieta wyszła z domu najprawdopodobniej pobiegać do pobliskiego parku Grabiszyńskiego, jak zwykła to robić codziennie. Tezę tę potwierdzał także brak obuwia i stroju sportowego.

Ogiński zaniepokoił się jednak dlatego, że w ogrodzie przed domem zauważył swojego psa, który zazwyczaj towarzyszył Ninie Ogińskiej w porannym joggingu. Owczarek niemiecki był wygłodniały, a po ziemi ciągnął smycz wciąż przypiętą do obroży. Zdaniem zgłaszającego zaginięcie kobieta nie mogła niespodziewanie wybrać się na zakupy czy do znajomej, gdyż jej torebka, a także portfel z kartami i dokumentami zostały w domu. Podobnie było z samochodem, a nawet telefonem komórkowym.

Wszystko to razem wzięte rzeczywiście mogło świadczyć o tym, że wydarzyło się coś niepokojącego, ale w dalszym ciągu stanowiło to tylko jedną z wielu możliwości. W dodatku tę najmniej prawdopodobną.

Na podstawie faktów podanych przez Piotra Ogińskiego Wierzbicka zdążyła ustalić, że małżeństwo nie przechodziło aktualnie żadnych trudnych chwil, brak było ich również w przeszłości. Potwierdziła także z dyżurką, że rodzinie nie zakładano nigdy niebieskiej karty i nie dochodziło do żadnych interwencji czy choćby zgłoszeń sąsiadów o czymś podejrzanym dziejącym się w domu. Choć należało to jeszcze sprawdzić dogłębniej, mogła przynajmniej wstępnie wykluczyć ucieczkę spowodowaną przemocą domową, zdradami czy kryzysem w związku. Wciąż jednak pozostawało całe spektrum scenariuszy i od samego rozmyślania o nich policjantkę bolała głowa.

Olga wiedziała, że nie zamknie tej sprawy tak szybko, bo upierdliwy zaniepokojony małżonek za nic nie chciał spokojnie czekać. W pierwszej kolejności będzie musiała wezwać na miejsce grupę funkcjonariuszy, aby przeszukać park. Następnie rozpytać przechodniów, a także najbliższych sąsiadów. Z pewnością przyjdzie także rozejrzeć się za monitoringiem, a może nawet opublikować notkę prasową. O ile do tego czasu Nina Ogińska się nie odnajdzie, na co Wierzbicka bardzo liczyła.

Co jednak robił tu ten cały Sztywny z wydziału kryminalnego wojewódzkiej? Czy stało się coś, co aspirantka przeoczyła, a co świadczyło o tym, że sprawa zaginięcia szybko zmieni się w śledztwo w kierunku zabójstwa?

Rozmyślania Wierzbickiej przerwało nagłe burczenie, które wydobyło się z jej pustego żołądka.

– Ktoś tu jest głodny – rzucił pogodnym tonem jeden z policjantów, puścił do niej oko i dodał: – A wystroiła się jak na kolację w restauracji.

Wierzbicka rzeczywiście była dziś ubrana jak nigdy, a wszystko to przez to, że walczyła z mężem o kredyt hipoteczny na dom. Miała dziś to koszmarne spotkanie w banku, na które odstawiła się jak stróż w Boże Ciało. Mało tego, wysprzątała nawet swój wóz, jakby to miało jej w czymkolwiek pomóc.

Stresowała się tym przez cały poprzedni tydzień, dlatego dziś niemal nic nie zjadła, nie licząc banana, którego pochłonęła w drodze ze spotkania tutaj, gdzie zastała ją wielo­godzinna praca.

– Skoczyłbyś lepiej po jakąś pizzę – mruknęła w odpowiedzi, ale nie dokończyła, gdyż z budynku wyłonił się komisarz Rezner.

Mężczyzna szedł szybko i minął ich, jakby w ogóle nie dostrzegł policjantów. Wierzbicka rzuciła niedopałek pod nogi i ruszyła za nim.

– Już po kontroli? – zawołała.

Rezner nie zatrzymał się jednak, dlatego podbiegła, a gdy zrównała z nim krok, złapała go za łokieć.

– Kontrola skończona, komisarzu? – spytała i znów zagrodziła mu drogę.

Mężczyzna zatrzymał się, zerknął na nią, następnie na dom Ogińskich, jakby starał się sobie przypomnieć, gdzie jest.

– Tak. Podejrzany jest wasz – odparł i zrobił krok, by ją wyminąć.

– Podejrzany?

Rezner posłał jej badawcze spojrzenie. W końcu jednak rozluźnił się nieco i zaczął:

– Na poduszce kobiety są ślady krwi. Niezbyt duże, ale…

– Skąd pan wie, że to jej poduszka?

– W szafce w łazience damskie przybory ustawione są po lewej stronie, podobnie jak zakrwawiona poduszka.

– Nie sprawdzaliśmy jeszcze…

– Przedni reflektor po stronie kierowcy w samochodzie na podjeździe jest rozbity, a lakier uszkodzony – przerwał jej komisarz. – Wygląda to na bardzo świeżą kolizję.

– Coś jeszcze?

– Na komodzie w salonie czegoś brakuje. Prawdopodobnie jakiegoś wazonu, świecznika, być może kwiatu w doniczce. W każdym razie czegoś ciężkiego. Na pani miejscu przeszukałbym śmietniki, a także oddał krew męża do analizy.

– A jeśli się nie zgodzi?

– To nie będzie pani potrzebowała żadnych więcej dowodów.

Ostatnie zdanie sprawiło, że Wierzbicka zaniemówiła. Szybkość, z jaką Rezner poskładał wszystkie te tropy w całość, onieśmieliła ją nawet bardziej niż wnioski, do których doszedł. Poczuła się naraz głupia i ośmieszona, jakby nauczyciel pochylił się nad nią i palcem wskazał w zeszycie popełnione błędy.

– To dlatego skierował tu pana wydział kryminalny? – spytała w końcu.

Rezner w odpowiedzi tylko odwrócił się i bez słowa odszedł do swojego samochodu. Policjantka wpatrywała się w jego wyprostowaną posturę i powolne, wyważone ruchy.

Komisarz ubrany był w dżinsy i marynarkę, spod której wystawał cienki prążkowany golf. Gdyby miała zgadywać, za nic nie wpadłaby na to, że jest policjantem. Wyglądał jak prawnik, a w najgorszym wypadku agent nieruchomości.

Profil

Adam Rezner zaparkował samochód na wprost wrocławskiej komendy wojewódzkiej policji od ulicy Podwale. Kiedy wysiadł ze swego bmw, obojętnie obrzucił wzrokiem potężny gmach ze zbrązowiałej cegły, który przetrwał zawieruchę drugiej wojny światowej i wciąż pełnił tę samą funkcję, po czym ruszył raźnym krokiem w stronę wejścia.

Nie pamiętał już, kiedy cztery wysokie na kilkanaście metrów filary, na których wsparto portyk, przestały robić na nim wrażenie. Dziś nie dostrzegał już nawet rzeźb rzymskich wojowników, które zdobiły zwieńczenie każdego z filarów, dlatego bez cienia zainteresowania przeszedł pomiędzy nimi i wspiął się po schodach do drzwi.

W zamyśleniu przeciął okazały hol wyłożony zielono-niebieską ceramiką i bez żadnej refleksji udał się na pierwsze piętro jednego z czterech półkolistych skrzydeł, gdzie mieścił się jego gabinet.

W środku zastał podkomisarza Bogdana Nawrota, który czekał na niego za biurkiem, miętosząc pomiędzy palcami papierosa.

– Dlaczego spotykamy się tu? – spytał od wejścia Rezner i obrzucił partnera badawczym spojrzeniem.

Nawrot odłożył papierosa na blat i zamyślił się na kilka sekund. Rezner uznał, że podkomisarz zastanawia się, czego partner nie zrozumiał przez telefon.

– Dziewczyna nie ma tu żadnej rodziny – zaczął niepewnie.

– Skoro jest Ukrainką, nie ma w tym nic dziwnego – wszedł mu w słowo komisarz i w dalszym ciągu czekał na odpowiedź.

Rezner wiedział już, że zaginiona Polina Kostenko miała dwadzieścia lat, a z Ukrainy do Polski przyjechała niespełna dwa lata temu. Początkowo zamieszkała w Lublinie, gdzie rozpoczęła studia dziennikarskie na tamtejszym uniwersytecie, a po roku przeniosła się na ten wrocławski. Od niecałych dwóch tygodni była więc studentką tutejszej uczelni.

Jej zaginięcie zgłosiły dwie Polki dzielące z nią pokój w wynajmowanym mieszkaniu. Nie potrafiły powiedzieć na jej temat nic ponad to, że zawsze była uśmiechnięta i skora do pomocy. Z tego, co się orientowały, nie miała stałego partnera, o przelotnych romansach także nic nie wiedziały.

Pracowała jako barmanka w jednym z pubów w pobliżu rynku, skąd częstokroć wracała bardzo późno w nocy lub też z samego rana. To właśnie dlatego jej nieobecność zauważyły dopiero po południu następnego dnia.

Wszystko to razem wzięte sprawiało, że Kostenko idealnie wpisywała się w profil potencjalnych ofiar w prowadzonym przez nich śledztwie.

– Ustaliliśmy adres jej zameldowania i staramy się nawiązać kontakt z rodziną, ale… – zaczął Nawrot.

– Ale?

– Ale nie utrzymywała z nimi kontaktu.

Rezner pokiwał głową i przeniósł wzrok na blat biurka, a zwłaszcza na kilka fotografii, które na nim leżały.

– To bez znaczenia. I tak niewiele mogliby nam powiedzieć – mruknął pod nosem, sięgając po jedną z nich, a potem przyjrzał się z uwagą rysom twarzy młodej blondynki.

Dziewczyna była ładna, choć jej uroda nie musiała odpowiadać każdemu. Kształt głowy raczej pociągły, co wyróżniało ją na tle jej krajanek, nos lekko zadarty, a duże oczy osadzone odrobinę zbyt blisko siebie. Nie była więc pięknością uniwersalną, choć miała w sobie to coś, co mogło przyciągać.

Na drugim ze zdjęć widać było całą sylwetkę dziewczyny, i to właśnie to ujęcie rozwiewało wątpliwości komisarza: trafił na kolejną ofiarę zabójcy, którego od blisko roku bezskutecznie tropił.

Polina była bardzo szczupła i ponadprzeciętnie wysoka, przy czym jej figura nie traciła przez to nic z powabności i seksapilu. Szerokie biodra, okazały biust i idealne wręcz proporcje ciała zwracały uwagę. Przede wszystkim jednak odpowiadały temu, czego w swych ofiarach szukał tropiony przez nich sprawca.

– Chcesz porozmawiać z jej współlokatorkami? – spytał po chwili Nawrot.

Komisarz odłożył obie fotografie na miejsce, po czym pokręcił głową.

– Chcę odwiedzić jej miejsce pracy.

Nawrot uśmiechnął się pod nosem i zerknął na elektroniczny zegarek, który wskazywał siedemnastą czterdzieści dwie.

– Otwierają za kwadrans – zauważył i automatycznie wstał z krzesła, zgarniając przy tym materiałową kurtkę z oparcia.

Rozpytywanie

Olga Wierzbicka dosłownie padała na twarz. Bezskuteczne przeszukiwania parku Grabiszyńskiego zajęły ponad trzy godziny, a ona wciąż nic nie zjadła. Na domiar złego w większości domów sąsiadów Ogińskich przypadała właśnie pora obiadowo-kolacyjna, tak więc wszechobecne zapachy smażonego mięsa sprawiały, że ciekła jej ślinka.

Na szczęście miała ze sobą słodki baton orzechowy, który dosłownie pochłonęła na raz. Cukier w towarzystwie orzechów i mlecznej czekolady dodał jej nieco energii, ale o zaspokojeniu głodu mogła co najwyżej pomarzyć.

Burczenie w brzuchu zaczęła ignorować dopiero wtedy, gdy coś drgnęło w sprawie podczas rozpytywania jednej z sąsiadek. Kobieta po sześćdziesiątce, która emeryturę spędzała w domu i ogrodzie, zeznała, że nad ranem zauważyła psa Ogińskich błąkającego się samotnie po ulicy i to ona uchyliła mu furtkę i wpuściła go do ogrodu właścicieli.

– Panią Ninę widuję każdego ranka – oznajmiła, wskazując okno wychodzące na drogę prowadzącą do parku.

– A dziś było inaczej?

– Tak, ale…

– Ale? – spytała z nadzieją w głosie Wierzbicka.

– Poprzedniego wieczoru musiałam zjeść coś ciężkiego, więc… No, sama pani rozumie.

Policjantka pokiwała głową. Oczywiście mogło się zdarzyć tak, że Ogińska wbiegła do parku akurat wtedy, gdy jej sąsiadka przebywała w toalecie, jednak w zestawieniu z brakiem jakichkolwiek świadków, którzy widzieli ją tego dnia czy to w okolicy jej domu, czy też na terenie parku, słowa emerytki nabierały pewnej wartości. Zwłaszcza że podczas rozpytywania funkcjonariuszom udało się namierzyć trzy osoby, które uprawiały tego dnia jogging w godzinach porannych i żadna z nich nie spotkała na swej drodze Niny Ogińskiej.

Co więcej, słowa Sztywnego się potwierdziły i na poduszce kobiety ujawniono kilka plamek krwi, których obecności nie potrafił wytłumaczyć mąż zaginionej. Podobnie zresztą było ze śladami stłuczki, a także brakiem ciężkiego przedmiotu na komodzie w salonie. Okazało się nim bonsai w solidnej ceramicznej donicy.

Przeszukanie domu i jego okolicy pozwoliło ujawnić połamaną roślinę i potłuczoną donicę wepchnięte do jednego z pojemników na śmieci ustawionych przed wjazdem na teren Ogińskich. Gdyby nie awaria miejskiej śmieciarki, która tego dnia miała z tego powodu duże spóźnienie w odbiorze odpadów, policja straciłaby szansę na dowód możliwej zbrodni.

Wierzbicka powoli widziała już obraz, który musiał się rysować przed oczami komisarza Reznera, i nabierała przekonania co do tego, że należy zainteresować się mężem zaginionej. Nawet jeśli początkowo nie brała tego pod uwagę, trudno było ignorować zebrane dowody, a także naukę płynącą ze statystyk podobnych zbrodni.

Wczesne zgłoszenie zaginięcia, które dotychczas świadczyło o niewinności Piotra Ogińskiego, teraz działało na jego niekorzyść. Mężczyzna mógł udać się na policję celowo, aby tym samym uzyskać status zmartwionego małżonka, który nie zwlekał ani minuty, gdy zdał sobie sprawę ze zniknięcia żony.

Aspirant Wierzbicka powoli skłaniała się ku temu, by nadać Piotrowi Ogińskiemu status głównego podejrzanego, a przynajmniej objąć go baczną obserwacją. Zanim to jednak zrobiła, postanowiła sprawdzić coś jeszcze, co podsunął jej komisarz Rezner.

– Czy pił pan poprzedniego wieczoru alkohol? – spytała Ogińskiego.

– Nie – zaprzeczył od razu mężczyzna.

– Zażywał pan jakieś zakazane substancje?

– Nie.

Zdecydowanie w jego głosie zdało się policjantce podejrzane. Być może tak się zapierał, gdyż właśnie skontrolowania tego obawiał się najbardziej. Wierzbicka uśmiechnęła się w duchu.

– Jest pan tego pewien?

– To niedorzeczne. Dlaczego pani w ogóle o to pyta?

– Staram się ustalić fakty, a to zestaw rutynowych pytań. Poza tym ślady na pana samochodzie wyglądają dość podejrzanie…

– Mówiłem już, że niewiele pamiętam z wczorajszego wieczoru – wszedł jej w słowo Ogiński.

– Zgadza się, ale wciąż nie potrafi pan wytłumaczyć powodów tego zaskakującego zamroczenia.

Mężczyzna spuścił głowę i przez moment wpatrywał się w ziemię. Wierzbicka czekała, aż facet pęknie i uda jej się złapać go na kłamstwie. Co prawda od początku zarzekał się, że poprzedniego dnia czuł się bardzo słabo i położył się wcześ­nie spać, trudno jednak było zrzucać na karb zmęczenia rozmycie wspomnień w tak dużym stopniu. Zwłaszcza że amnezja stanowiła wygodne wyjście dla kogoś, kto nie miał sensownego alibi.

– Wobec tego odpowiedź brzmi: nie – powiedział w końcu, a potem dodał rozemocjonowanym tonem: – Nie piłem alkoholu, nie zażywałem żadnych zakazanych, a nawet tych dozwolonych substancji. Nie jadłem też mięsa, nie paliłem tytoniu w żadnej postaci ani też nic innego, co da się waporyzować …

– Słucham? – weszła mu w słowo Wierzbicka.

Ogiński przymknął na moment oczy i odetchnął, zapewne zorientowawszy się w tym, że odrobinę się zagalopował.

– Nieistotne – odparł nieco spokojniej.

– Zgodzi się pan zatem na pobranie krwi celem badania na obecność alkoholu i zakazanych substancji?

– O co właściwie wam chodzi? Czy jestem o coś podejrzany?

Wierzbicka zerknęła na niego z zaciekawieniem i przez dłuższy czas wbijała w niego spojrzenie. Ogiński zniósł to z dumą, ale na jego twarzy widać było także strach. Usta lekko drżały, a na czole pojawiło się kilka zmarszczek.

W oburzeniu, że może dla organów ścigania stanowić podejrzanego, nie było nic zadziwiającego. Większość ludzi reagowała w podobny sposób, co w ogóle nie musiało oznaczać, że popełnili zbrodnię. W przypadku tego mężczyzny jednak aspirant nie była pewna.

Cholera, pomyślała, czyżby ten przeklęty Sztywny nie mylił się w swoim szybkim osądzie?

– Dlaczego pan tak uważa? – spytała w końcu.

– Najpierw te dziwne pytania pani kolegi, a teraz to…

– Jakie dziwne pytania? – zaciekawiła się Wierzbicka i odruchowo zamknęła notes.

Rozmyślania

Rezner rzucił okiem na zegarek, który wskazywał kilka minut po dziewiętnastej. Miał jeszcze blisko godzinę, nie obawiał się więc, że się spóźni, czego bardzo nie lubił. Mimo to spojrzał wymownie na Nawrota, a potem podziękował barmanowi za jego zeznania. Mężczyzna pod trzydziestkę nie powiedział im zbyt wiele, ale przez jego słowa zmienili dotychczasowe założenia.

– Myślisz, że porwał ją poprzedniego wieczora? – zagadnął Nawrot, gdy wyszli na ulicę.

– Być może – odparł komisarz i potarł zmęczone oczy. – Z jakiegoś powodu wymówiła się z wczorajszej zmiany.

– Myślisz, że go znała?

– Porywcza? Niewykluczone, choć mało prawdopodobne – oznajmił Rezner, po raz kolejny zerkając na zegarek.

– Dlaczego?

– Dlatego, że o swej nieobecności powiadomiła esemesem, a później nie odbierała telefonu.

– Więc co cię martwi?

Komisarz spojrzał na swojego partnera i przez chwilę zastanawiał się, czy naprawdę musi to mówić na głos. Za każdym razem ciało znajdowali kilka, najwyżej kilkanaście godzin po tym, jak nowa ofiara została porwana. Co prawda jak dotąd doszło do tego trzykrotnie, ale to wystarczyło, by Rezner uznał to za część planu mordercy. Zwłaszcza że nie miał pewności, czy tych biednych dziewczyn nie było więcej niż te trzy, które znaleźli.

Polina Kostenko mogła nie być ofiarą, której szukali. Jeśli do jej zaginięcia rzeczywiście doszło blisko dwadzieścia cztery godziny temu, już dawno powinni ujawnić kolejne zwłoki. A o tych do tej pory nie otrzymali żadnej informacji.

– Sam wiesz – mruknął w końcu i skierował się w stronę swojego bmw.

– Może tym razem zostawił ją w bardziej ustronnym miejscu? – zawołał za nim Nawrot, a gdy partner nie zareagował, poszedł jego śladem i dodał: – Gdzie jedziemy?

– Na komendę.

Komisarz wsiadł do samochodu i cierpliwie czekał, aż kolega zrobi to samo. A kiedy Nawrot był już w środku i zapiął pasy, ruszył brukowaną uliczką, na której końcu skręcił w prawo i przecisnął się pomiędzy zaparkowanymi samochodami dostawczymi i restauracyjnymi ogródkami, o tej porze roku świecącymi już pustkami.

– Po co tam jedziemy? – spytał Nawrot.

– Sprawdzimy, czy telefon Kostenki nie logował się w ostatnim czasie do żadnej bazy.

– Nie logował się.

Rezner zbył jego słowa milczeniem i wyjechał na znacznie szerszą arterię, pozostawiając za sobą ciasnotę uliczek okalających wrocławski rynek. Odniósł przy tym wrażenie, że wokół zrobiło się jaśniej, a do wnętrza samochodu wtarg­nęło świeże powietrze, zupełnie jakby jeszcze kilka chwil temu zabytkowe kamienice wysysały cały tlen z wciśniętych pomiędzy nie brukowanych ciągów komunikacyjnych.

Odezwał się dopiero wtedy, gdy zatrzymał się na czerwonym świetle, przepuszczając tramwaj i stłoczone grupki pieszych:

– Sprawdzimy, czy pojawiły się jakieś nowe zgłoszenia.

– Nie pojawiły się – znów wtrącił się Nawrot.

Posłał mu zimne spojrzenie, które Rezner przyjął z zupełną ignorancją, zjeżdżając w Świętego Mikołaja. Napęd na tylną oś bmw spowodował, że samochodem zarzuciło lekko na ostrym zakręcie, ale komisarz nie zwrócił na to uwagi i ruszył w głąb ulicy.

– Nasi ludzie mają dyżury dzień i noc – odezwał się Nawrot, gdy mijali utrzymaną w gotyckim stylu katedrę Soboru Narodzenia Przenajświętszej Bogurodzicy.

Przez długi czas obaj milczeli.

– Gdzie cię wysadzić? – spytał w końcu Rezner, gdy dojeżdżali pod gmach KWP.

– Może być tutaj – odparł Nawrot, nieudolnie kryjąc uśmiech tryumfu.

Kiedy podkomisarz wysiadł i zamknął za sobą drzwi, Rezner obniżył szybę po stronie pasażera i zawołał za nim:

– Nawrot!

– Wiem – odparł mężczyzna, nie odwracając się w jego stronę. – Twój telefon jest cały czas włączony.

Kolacja

Nie widział go dobre pięć lat. Choć na co dzień starał się o nim nie myśleć, nawet przez chwilę nie łudził się, że kiedykolwiek zniknie z jego pamięci. Nie po tym wszystkim, co razem przeszli, i z pewnością nie po tym, co utracili. Trauma taka jak ta nie umiera nigdy. Obaj wiedzieli o tym aż zbyt dobrze.

Kiedy wszedł do restauracji, zobaczył go niemal od razu. Aleksander Badach siedział przy jednym ze stolików ustawionych przy oknie wychodzącym na wrocławski rynek. Jego oczy skupione były na czymś, co oglądał na ekranie telefonu, a białe światło sprawiało, że rysy jego twarzy wyglądały na ostrzejsze, niż komisarz je zapamiętał.

Dzieliło ich siedem lat na korzyść Reznera, jeśli uznać, że młodość wciąż jest w cenie. Mimo wszystko komisarz zdawał się przynajmniej jego rówieśnikiem. Ostatnie lata, a zwłaszcza parszywe dziesięć miesięcy nierozwiązanego śledztwa, odkładały się na jego twarzy jak brud, który dodawał mu wieku. Sam zdążył się już do tego przyzwyczaić, teraz jednak odczuwał to ze zdwojoną siłą.

– Dobry wieczór – przywitał się, a gdy przysiadł się do stolika, dodał: – Dobrze wyglądasz.

– Ty za to nie najlepiej – odparł Badach z zatroskanym uśmiechem, spod którego przebijała odrobina drwiny. – Może już czas zmienić pracę?

– Zawsze ceniłem twoją szczerość.

Nim towarzysz komisarza zdążył zareagować, z odsieczą przybył kelner, który przyjął od nich zamówienie. Obaj zdecydowali się na dokładnie to samo, nie licząc alkoholu, z którego Rezner zrezygnował na rzecz karafki wody z cytryną.

Zjedli niemal w zupełnym milczeniu, przyglądając się jeden drugiemu i uśmiechając co jakiś czas przyjaźnie. Lata, podczas których się nie widzieli, nie stanowiły żadnego problemu, a wręcz pozwoliły siedzieć twarzą w twarz bez wypowiadania przy tym nawet jednego słowa. Cisza choćby przez chwilę nie stawała się krępująca.

Gdyby Rezner nie był realistą, uznałby, że czas uleczył część ran lub choćby pozwolił im zelżeć na tyle, by dało się o nich zapomnieć. Ponieważ jednak spoglądał na świat racjonalnie, wiedział, że za tą pozorną lekkością, z którą spożywali posiłek, patrzyli sobie w oczy i zerkali na przechadzających się ludzi, stała stanowcza dyscyplina. Wytrenowana przez lata obojętność, która z czasem obrosła skórę, tworząc na niej chitynową zbroję.

Działo się tak przynajmniej w jego przypadku, gdyż Badach zdawał się prawdziwie odprężony. Jego ruchy miały w sobie lekkość, niemal beztroskę, którą mogą się cieszyć tylko ci, którzy nie zaznali w swym życiu goryczy. Nawet paskudna blizna, która biegła przez jego brew i część policzka po prawej stronie, bledła przy pogodności, z jaką pałaszował danie i raczył się kieliszkiem czerwonego chianti. Rezner odniósł nawet wrażenie, że jego towarzysz stara się powściągnąć przepełniające go poczucie szczęścia i spełnienia, by nie razić nim w oczy, zupełnie jakby obawiał się, że ta dzielona wespół przez blisko piętnaście lat trauma jest jedynym, co ich łączy. Czy bez niej bliskość przepadłaby raz na zawsze?

Aleksander Badach od dobrej dekady pracował w dużej zagranicznej korporacji i piął się po szczeblach kariery w jej warszawskiej siedzibie na jednym z najwyższych pięter szklanego wieżowca. Rezner jednak wiedział, że w pewnym momencie w tego typu firmach dociera się na ostatni ze szczebli, po którym przychodzi pustka spełnienia. Jego towarzysz nie mógł więc dotrzeć do tego etapu, gdyż za nic nie zdołałby powściągnąć towarzyszącemu temu bólu.

Badach podobnie jak on uciekł przed przeszłością w szaleńczą gonitwę, przy czym jeden z nich uganiał się za zbirami, drugi za tytułami i władzą. W życiu starego przyjaciela musiało więc dojść do jakiegoś przełomu, czegoś, co wyniosło go na wyżyny i pozwoliło zapomnieć. Rezner obawiał się tylko, że stan ów nie potrwa zbyt długo, a jego następstwem będzie gorzki upadek. Badach powinien zdawać sobie z tego sprawę równie dobrze jak on. A jeśli to ignorował, to igrał z ogniem na własne życzenie, od czego przyjaciel nie zamierzał go odciągać.

– Myślę, że możemy już przejść do rzeczy – oznajmił komisarz, gdy ze stolika zebrano puste naczynia, a w ich miejsce pojawiły się desery i filiżanki z kawą czarną jak noc.

– Co masz na myśli?

– Nie każ mi cofać wcześniejszego komplementu.

Badach zachował się tak, jakby uwaga Reznera zbiła go z tropu. Rozchylił lekko usta, niby w zakłopotaniu, i trwał tak przez moment.

– Masz rację, nie jestem z tobą zupełnie szczery… – zaczął, ale urwał nagle, uciekając wzrokiem w stronę rozświet­lonego rynku, który majaczył za oknem.

– A więc?

– Poznałem kogoś.

– Gratuluję – odparł z automatu Rezner.

Sam nigdy nie wierzył w uzdrawiające działanie miłości, gdyż wątpił w istnienie jej samej. Nie zaprzeczał przy tym rodzicielskiemu oddaniu, częstokroć przybierającemu absurdalne rozmiary. Nie odrzucał też pociągu cielesnego, umysłowego i tego metafizycznej natury, który spajał ze sobą dwa ciała kochanków. Podobnie jak zżycia jako formy zaawansowanego przyzwyczajenia, lojalności i tej odrobiny chemii, którą ludzie nazywali magią miłości. Miał oto jednak przed sobą żywy dowód, który podważał jego twierdzenie, co przyjmował z mieszaniną zdziwienia i sporą dozą sceptycyzmu, choć nie mógł odmówić mu tej specyficznej mocy, która odmieniła Badacha w tak wielkim stopniu.

– Widać uczucie ci służy – dodał po chwili.

– Dziękuję, nie zaprzeczę.

– Co nie zmienia faktu, że wciąż lawirujesz – dokończył komisarz, choć powoli zaczynał rozumieć, skąd to nagłe spotkanie po latach.

Wraz z tą świadomością jak czkawka odezwało się nagłe swędzenie szyi, które przybierało na sile z każdą upływającą sekundą. Najchętniej wsunąłby rękę pod golf i potarł skórę, aż ta stałaby się czerwona. Piekący ból przywołałby go do porządku, na powrót wcisnął w ryzy i odegnał niechciane wspomnienia.

Wiedział jednak, że nie może tego zrobić. Nie teraz, gdy miał przed sobą Badacha. Nie po tylu latach, które pozwoliły mu trwać w bezruchu.

Przeszłość jak echo odbiła się od odległej ściany i wróciła do niego z siłą większą, niż mógł się spodziewać.

– To delikatna sprawa i chciałem, żebyś porozmawiał o czymś ze swoimi rodzicami – przerwał gonitwę jego myśli Badach, a w jego spojrzeniu pojawiło się coś dziwnego.

Obawa? A może podstęp?

– Przestań – upomniał go Rezner.

Reakcja ta wywołała na twarzy jego rozmówcy uśmiech. Badach chwycił w dłonie serwetkę i otarł nią kąciki ust, nie spuszczając go z oczu.

– Masz rację – odparł i rzucił zmiętą serwetkę na stół. – Już z nimi rozmawiałem. Właściwie to oni polecili mi, bym zwrócił się z tym do ciebie.

– Wiesz dobrze, że moi rodzice traktują cię jak drugiego syna. Tego lepszego, lepiej rokującego – zauważył komisarz tonem znacznie surowszym, niż zamierzał.

Co się z nim działo? Jak mógł tak łatwo dopuścić do tego, by trzymana przez lata garda nagle opadła?

– Jak mówiłem, to bardzo delikatna sprawa…

– Decyzja nie należy do mnie – wszedł mu w słowo Rezner.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– To, że to kwestia między tobą a Kingą, a skoro ona… – Rezner urwał w pół zdania, gdyż kolejne słowo utknęło mu w gardle jak ostra kość. Szybko zebrał się w sobie i dokończył: – Skoro Kingi już nie ma, decyzja należy do ciebie.

– Jesteś tego pewien?

– Tak – odparł zdecydowanie komisarz, choć naraz poczuł ukłucie bólu tak ogromnego, że jego czoło zrosiło się potem. – Muszę już iść.

Rezner wstał nagle od stołu, nieelegancko odsuwając za sobą krzesło. Zgrzyt nóżek na drewnianym parkiecie rozniósł się nieprzyjemnym fałszem, który nie zdołał jednak zagłuszyć krwi pulsującej w jego skroniach.

– Nie obawiaj się – oznajmił niemal od razu tytułem wytłumaczenia, po czym dodał na odchodnym: – Nie z tego powodu.

– Chcesz ją poznać? – zawołał za nim niezbyt głośno Badach.

Rezner zatrzymał się w pół kroku i przez moment wahał, czy się odwrócić, by spojrzeć mu w oczy. Obawiał się jednak tego, co by w nich ujrzał.

Nie chciał wierzyć w to, że umarli powstają z martwych, nawet jeśli za martwą uznawał miłość. Pogrzebał to wszystko wiele lat temu i nie znajdował w sobie powodów, by wskrzeszać coś, czego już dawno nie było wśród żywych.

– Nie teraz – odparł i wyszedł z restauracji, nie odwróciwszy się ani razu.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Prolog

Spostrzeżenia

Podejrzenia

Profil

Rozpytywanie

Rozmyślania

Kolacja

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Prawa autorskie