52,90 zł
Czy rozpoznasz zło, jeśli stanie tuż obok ciebie?
W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych w Gdyni dochodzi do zagadkowego zaginięcia rodziny Albrechtów, które przez blisko trzydzieści lat pozostaje nierozwiązaną tajemnicą. Do rozwikłania tej sprawy przystępuje dwójka funkcjonariuszy gdańskiego Archiwum X – Edward Sokulski i Daria Tyszka.
Niestety, w ich śledztwie pojawia się znacznie więcej pytań niż odpowiedzi, a czas zatarł zarówno wspomnienia, jak i prawdę, którą od lat ktoś stara się ukryć. Fakty grzęzną w ślepych zaułkach, a wiele obiecujących tropów prowadzi donikąd – wprost do ściany milczenia. Na domiar złego, najbliżsi zaginionych umierają, jakby nad całą rodziną zawisła śmiertelna klątwa.
Sokulski wraz z Tyszką przemierzają świat, którego już nie ma, starając się wyłuskać z bagna fałszu i zapomnienia wątki, które mogą doprowadzić ich do rozwiązania tajemnicy. Nie spodziewają się jednak, że ktoś depcze im po piętach – a zawodowa ciekawość może mieć wysoką cenę. Jak wiele są gotowi poświęcić, by odkryć prawdę?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 473
Rok wydania: 2025
Grażynie,
za nieustające wsparcie i wiarę we wszystko, co robię
PROLOG
Otworzyła oczy, ale niczego nie zobaczyła, zupełnie jakby coś przesłaniało jej widok. Chciała potrzeć zmęczone powieki dłońmi, ale te pozostały bez ruchu. Odezwał się jedynie silny, kłujący ból w lewym ramieniu – i dopiero wtedy zorientowała się, że leży na boku.
Zamrugała oczyma, ale czarny mrok był tak gęsty i ciężki, jakby ktoś zatopił jej ciało w ogromnej beczce ze smołą. Powietrze cuchnęło stęchlizną i chłodem, a zimna, ubita ziemia, na której leżała, była twarda jak kamień.
Podniosłaby się, gdyby nie ten potworny ból, który teraz dawał o sobie znać także w innych częściach ciała. Czuła się tak, jakby ktoś obdzierał ją ze skóry, a w głowie szumiała jej dziwna, złowieszcza pustka. W ustach czuła swoisty metaliczny posmak krwi, która musiała spłynąć z jej nosa, a może z rozbitej wargi.
Próbowała zebrać myśli, te jednak wciąż rozpływały się i uciekały z jej obolałej głowy. Wytężyła więc słuch, ale poza ciężkim oddechem, który wydzierał się z jej klatki piersiowej, nie docierał do niej żaden dźwięk.
Otworzyła usta, by coś powiedzieć, zawołać kogoś lub zadać pytanie. Głos ugrzązł jednak w jej krtani, jakby ktoś wbił w nią ciężki klin milczenia.
O co właściwie chciała zapytać? Kogo prosić o pomoc?
Przejmujące zimno, które ciągnęło od ubitej ziemi i szorstkich kamiennych ścian, sprawiało, że skóra szczypała, a całe jej ciało drżało, jakby ktoś szorował je drucianą szczotką.
Wszystko to zdawało się tylko złym snem, koszmarem, z którego nie można się wybudzić. Jedynie ból był zatrważająco prawdziwy. Trudno było wierzyć, że w końcu otworzy oczy i zbudzi się w swoim łóżku.
Przez chwilę myślała już, że umarła, że dusza opuściła ją i zawisła pośród czerni otchłani, czekając na to, co nadchodzi po śmierci.
A co, jeśli nic po niej nie ma?
Przeraziłaby się tą myślą, gdyby nie obietnica niebytu, który powinien wyswobodzić ją także od tego potwornego bólu i pustki trwożącej ospały umysł.
Gdzie właściwie się znalazła i dlaczego tu trafiła?
Próbowała usnąć, choć nie miała pewności, czy nie zrobiła tego już kilkukrotnie, wybudzała się jednak co chwila, by dręczyć się bólem i brakiem zrozumienia. Zapłakałaby, gdyby oczy nie były tak doszczętnie suche.
Nagle ni stąd, ni zowąd coś się jej przypomniało. Dziwny, rozedrgany obraz, który przepłynął powoli przed jej oczami, jakby ktoś wyświetlił na ścianie kolorowy film. Kilka wibrujących postaci, których twarze rozmazywały się w nieczytelne plamy.
Nie potrafiła ich rozpoznać, choć już prawie przypominała sobie imiona. Tych kilka głosek, których sensu jeszcze nie zgłębiła, sprawiło, że zrobiło jej się cieplej na sercu.
Wytężała umysł, by przyjemne uczucie jej nie opuściło, i wtedy usłyszała to po raz pierwszy.
Brzmiało jak ciche kwilenie. Piskliwy szept. Urywany, żałosny i przejmujący jęk.
– Mama? – zapytał głos dochodzący z tak bliska, że całe jej ciało stężało z przerażenia.
KLIF
Ostatnie dni maja potrafiły być chłodne, czego dzisiejsza pogoda była najlepszym przykładem. Słońce wciąż wisiało nisko, ale niemal bezchmurne niebo zapowiadało względnie przyjemną aurę. Zwłaszcza jeśli planowało się spacer z daleka od morza. Bo tu, gdzie się znajdował, lekko wzburzone fale zdradzały bezlitosną siłę natury.
Edward Sokulski spojrzał na orłowską plażę, na której zauważył tylko dwie samotne postacie. Szły oddalone od siebie o dobrych kilkanaście metrów, a wokół biegały trzy psy. Dwa wyglądały na rasowe, wyżeł i długowłosy chart, być może borzoj. Trzeci trącił dobermanem, choć oklapnięte długie uszy i ogon sprawiały, że prezentował się odrobinę jak gończy polski.
Trudno było jednoznacznie powiedzieć, które ze spacerowiczów było ich właścicielem, zapewne oboje, gdyż Sokół wątpił, że ktokolwiek o zdrowych zmysłach bez przymusu wybrałby się w tak wietrzną pogodę na samotny spacer po plaży.
Co zatem należało powiedzieć o tych, którzy w taki dzień planowali wdrapać się na klif?
Szaleńcy?
Samobójcy?
A może policjanci?
Starszy aspirant Sokulski postawił kołnierz kurtki, którą wziął z sobą tylko dlatego, że jego żona na to nalegała. Teraz dziękował jej w duchu za tę nadopiekuńczość, którą wykazywała od czasu, kiedy do siebie wrócili. Po prawdzie nie powinien się jej dziwić. Nie po tym, co razem przeszli.
Żałował tylko, że nie dał się namówić na wiatrówkę z kapturem, bo mroźne podmuchy niemiłosiernie smagały jego głowę, a uszy i nos czuł teraz bardziej niż którąkolwiek inną część ciała.
– Niech to – syknął, wciskając głowę między ramiona, jakby był wielkim żółwiem.
Szybkim krokiem dotarł do końca uliczki, przeciął niewielki parking, a następnie wszedł na pierwsze stopnie drewnianych schodów. Pięły się niewielką serpentyną po zboczu wzgórza, a dzięki obecności drzew wiatr nagle ucichł i gdyby nie szum fal rozbijających się o piaszczystą plażę i szelest liści, Edward mógłby pomyśleć, że dzień był spokojny. Odruchowo sięgnął do kieszeni po papierosa, a gdy go zapalił, poczuł przyjemną ulgę, która rozlała się po ciele.
Wiać zaczęło dopiero wtedy, gdy szedł poziomą ścieżką przecinającą wzgórze. Na szczęście na tej wysokości powiewy nie były już tak silne i porywcze, dzięki czemu mógł odetchnąć swobodnie i spojrzeć na morze bez mrużenia oczu.
Z oddali wszystko było piękniejsze, prostsze i przyjaźniejsze. Niebezpieczeństwa kryły się gdzieś pod rozmazanym obrazem, a przy odpowiednim nastawieniu można było w ogóle ich nie dostrzec.
Zupełnie jak w życiu, pomyślał Sokulski i zaciągnął się ostatnim machem papierosa.
Kiedy Edward dotarł na szczyt, w ogóle się nie zdziwił, że nikogo tam nie zastał. Klif Orłowski wychylał się do przodu, jakby las wyciągał dłoń w kierunku morza. Od lat zalesiony i porośnięty trawą fragment ziemi o kształcie poszarpanego trójkąta opadał w stronę plaży.
Sokulski wkroczył na zwężający się grunt, a im bliżej krawędzi się znajdował, tym jego kroki stawały się mniejsze i wolniejsze. Nie dotarł niestety na tyle blisko, by zobaczyć wąski przesmyk plaży poniżej, na którym leżały wielkie kamienie. Wiedział jednak, że były tam na dole, a pokrywające je krew i roztrzaskany mózg już dawno zmyły fale i słona woda.
Klif jako ostatnią podróż wybierali romantycy pragnący zakończyć swe życie w miejscu, gdzie jedynym świadkiem ich śmierci staną się wody zatoki, poszarpane zbocze i twarde głazy. Nie zdarzało się to zbyt często, ale było na tyle wzniosłe, że każde samobójstwo popełnione w tym miejscu miało się w pamięci, ilekroć odwiedzało się to urwisko.
Edward pociągnął nosem i przymknął na chwilę oczy. Nie zastanawiał się nad tym, jak to jest zrobić tych kilka następnych kroków, oderwać stopy od miękkiej ziemi i runąć z wysokości wprost na wielkie kamienie o ostrych brzegach. Nie był ciekawy, czy w trakcie krótkiego lotu, który trwa najwyżej trzy, może cztery sekundy, życie przewija się przed oczami. Nie interesowało go to, czy śmierć następuje od razu przy roztrzaskaniu o zimne głazy, czy dopiero po minutach, a może kwadransach lub nawet godzinach męczarni.
Nie, Sokulski zastanawiał się nad tym, jaka była prawda, a pod powiekami wyświetlały mu się migawki z fotografii wykonanych przez techników.
Mężczyzna w wieku pięćdziesięciu dwóch lat leżał na plecach z nienaturalnie wygiętymi nogami i rękoma. Już na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że doszło do wielu poważnych urazów ciała, zwłaszcza jeśli chodziło o wszystkie kończyny, które wyglądały jak połamane zapałki.
Sekcja zwłok dołożyła do tego kilka poważnych zmian w kręgosłupie, w tym przerwanie rdzenia kręgowego w co najmniej dwóch miejscach, ale nie udzieliła odpowiedzi na pytanie, czy to właśnie te uszkodzenia były przyczyną śmierci. Równie dobrze o szybkim końcu zdecydować mogła rozbita głowa, która niemalże rozłupała się na dwie połowy, trafiając na ostre wybrzuszenie jednego z kamieni. Krew, mimo że w dużej mierze pochłonięta przez morską wodę, wciąż była widoczna na fotografiach, dlatego każdy, kto je oglądał, z góry zakładał, że to właśnie roztrzaskana czaszka i wypływający z niej mózg stały się powodem szybkiego zgonu.
Sokulskiego nie zastanawiała bezpośrednia przyczyna śmierci, ale to, dlaczego mężczyzna umarł. Do zdarzenia doszło pięć lat temu i Edward doskonale pamiętał je z nagłówków gazet, które przez dobry tydzień pisały o nim, zapewne z nadzieją, że ukują z tego dobry temat, a potem pociągną go przez długie miesiące. Sprawa jednak dość szybko się rozmyła, gdy tylko prokuratura podała do oficjalnej wiadomości, że powodem śmierci był nieszczęśliwy wypadek.
Rafał Dobrzycki miał we krwi blisko dwa promile alkoholu i według przyjętej wersji wybrał się na samotny spacer, gdzie w stanie upojenia zdobył się na niepotrzebną brawurę, podszedł zbyt blisko krawędzi klifu i spadł na kamienie. To właśnie obecność alkoholu we krwi denata zadecydowała o tym, że sprawę potraktowano jako nieszczęśliwy wypadek, a nie udaną próbę samobójczą.
– To nie tak – mruknął Sokół, wpatrując się we wzburzone fale.
Coś tu nie pasowało. Nie poznał nigdy Dobrzyckiego, ale jego zdaniem zarówno targnięcie się na własne życie, jak i niefortunne runięcie z klifu zdawały się co najmniej zagadkowe.
Niespełna dwa promile alkoholu we krwi denata być może nie stanowiły niskiego wyniku, ale nie zapisałyby się także w księgach rekordów. Sekcja zwłok natomiast wykazała, że żołądek Dobrzyckiego był pusty, więc alkohol mógł wpłynąć na niego znacznie bardziej niż po posiłku czy zagryzaniu czymś wódki.
Kto jednak pije wódkę na pusty żołądek? Z pewnością nie dobrze sytuowani biznesmeni.
Chyba że mają po temu powody.
Nagłe wzburzenie, traumatyczne doznanie lub zła wiadomość, która spada na człowieka jak grom z jasnego nieba. Każde z nich może popchnąć do przylgnięcia do szyjki butelki, nawet jeśli w żołądku burczy.
Co zatem mogło stanowić tę pierwszą kostkę domina?
Rodzina zmarłego nie wniosła do śledztwa nic sugerującego, że Rafał Dobrzycki miewał przed tragiczną śmiercią gorsze dni. Analiza jego historii, korespondencja ze skrzynki mailowej ani kondycja spółki, której był większościowym udziałowcem, także nie wskazywały na to, by coś szło nie po jego myśli.
Powodem nie powinna być także śpiączka, w którą po rozległym udarze zapadła jego małżonka, gdyż stan ten trwał już od dobrych siedmiu lat przed feralnym dniem, w którym zginął Dobrzycki.
Zdaniem Edwarda coś innego musiało pchnąć mężczyznę w sile wieku do tak nieodpowiedzialnego zachowania. A jeśli nie były to teraźniejszość i przyszłość, to bez wątpienia odpowiedzi należało szukać w przeszłości.
A ta była równie zagadkowa jak jego śmierć.
BEZ ŚLADU
Kwiecień 1994 roku był wyjątkowo ciepły, a przynajmniej tak opisywali go świadkowie. Mimo to zachowanie Jana Albrechta wydało się dziwne jednej z jego sąsiadek, Elizie Janickiej. Kobieta zeznała później, że zawsze uważała go za człowieka wysokiej kultury, co w tamtych czasach nie zdarzało się często, a przede wszystkim za osobę rozsądną i przewidującą.
To właśnie dlatego tak bardzo się zdziwiła, gdy w chłodny poranek osiemnastego kwietnia zauważyła go idącego wzdłuż ulicy Balladyny w gdyńskim Orłowie, gdzie mieścił się jego dom.
Ubrany był tylko w jasną koszulę, której dwa ostatnie guziki pozostawały rozpięte. Materiałowe spodnie wyglądały na wygniecione, a część koszuli wystawała z nich, jakby nie zdążył jej wepchnąć za pasek. Najdziwniejsze jednak zdawało się to, że szedł w samych skarpetkach i zachowywał się tak, jakby w ogóle mu to nie przeszkadzało.
Janicka uznała, że coś musiało się stać, dlatego postanowiła wyjść i spytać sąsiada, czy ten nie potrzebuje pomocy. W ostatnim momencie się zawahała, gdyż Albrecht kierował się w stronę domu swojego szwagra, Rafała Dobrzyckiego. Kobieta pomyślała, że może mężczyźni popili w nocy i stąd to dziwne zachowanie sąsiada. Obawiała się wmieszać, by nie wyjść na tę, co podgląda i myśli sobie Bóg wie co.
Ostatecznie Jan Albrecht zatrzymał się dobrych kilka metrów przed ogrodzeniem domu szwagra i stał tak przez chwilę, wpatrując się w budynek. Wystające z jego spodni poły koszuli powiewały na wietrze i gdyby nie to, Janicka mogłaby przysiąc, że czas stanął w miejscu.
Kobieta zdążyła tylko przełknąć ślinę, a Albrecht nagle obrócił się na pięcie i ruszył w drogę powrotną do domu. Sąsiadka obserwowała go zza uchylonej firanki i odprowadzała wzrokiem, aż zniknął za drzwiami budynku znajdującego się niemal vis-à-vis jej mieszkania. Machnęła ręką i zajęła się swoimi sprawami. Byłaby o tym z pewnością zapomniała, gdyby nie to, co wydarzyło się później.
Szybko okazało się, że Eliza Janicka była ostatnią osobą, która widziała Jana Albrechta żywego.
Sokulski niestety nie mógł już teraz porozmawiać z Janicką, gdyż kobieta zmarła z przyczyn naturalnych w sędziwym wieku osiemdziesięciu dwóch lat, a do zaginięcia Albrechtów doszło blisko trzydzieści lat temu.
Na szczęście funkcjonariusze przesłuchujący sąsiadkę zaginionych dobrze wykonali swoją robotę i Sokół dysponował szczegółowo sporządzonymi raportami i notatkami z tamtych czynności. Nigdy nie poznał komisarza Radosława Żywickiego, musiał jednak przyznać, że jest pod wrażeniem jego skrupulatności. Być może przyjdzie jeszcze czas, że będzie musiał zakłócić jego spokojną emeryturę, ale na razie nie było takiej potrzeby.
– To jak twoim zdaniem to wyglądało? – przerwała ciszę Daria Tyszka i posłała mu pytające spojrzenie.
– Tego się właśnie próbuję dowiedzieć – odparł bezmyślnie Sokulski i wrócił do lektury akt.
Tyszka pokręciła głową i uśmiechnęła się półgębkiem, po czym wskazała go palcem.
– Nie, stary, nie zbędziesz mnie tak łatwo – oznajmiła. – Ty wybrałeś tę sprawę jako naszą pierwszą, więc wytłumacz się teraz dlaczego.
– A ty się zgodziłaś.
– Sokół, kurwa… Widziałeś się wtedy? Leżałeś na tym szpitalnym łóżku, jakbyś miał ducha wyzionąć. Te wszystkie rurki, to pikanie urządzeń… – Zrobiła pauzę i uśmiechnęła się do niego zalotnie. – Jak miałam ci odmówić? Powiedziałabym wtedy…
– Dobra, rozumiem – przerwał jej Edward, nie mając ochoty po raz kolejny słuchać tego, w jak kiepskim był stanie i jak to wszyscy myśleli, że z tego nie wyjdzie.
– Powiedziałabym wtedy – kontynuowała niczym niezrażona Tyszka – że dałabym ci znacznie więcej, ale jeszcze weszłaby twoja żona, a wiemy, jak reaguje choćby na wzmiankę o mnie.
– Daj spokój. – Sokół znów jej przerwał, po czym po raz kolejny skłamał: – Przecież Iga cię lubi. Mówiłem ci tysiąc razy.
– A ja tysiąc razy w to nie uwierzyłam – odparła policjantka. – Mów, co myślisz o sprawie Albrechtów.
Sokulski w odpowiedzi tylko wzruszył ramionami.
– Przecież musisz coś myśleć – żachnęła się Daria. – Nie wierzę, że bez powodu wybrałeś z całego stosu akurat tę. Poza tym coś mi się wydaje, że węszysz przy Dobrzyckim.
– A skąd taki pomysł?
– Stąd, że nikt bez powodu nie kręci się po klifie w tak kiepską pogodę.
Edward spojrzał na nią spod byka. Rzeczywiście od dawna podejrzewał, że Rafał Dobrzycki miał z tym coś wspólnego. A po jego śmierci, a właściwie po kwalifikacji jej powodów i zamknięciu śledztwa, Sokół kilka dni chodził struty.
– Skąd o tym wiesz? – spytał zadziornie.
– Mam swoje źródła informacji – odpowiedziała tajemniczo Tyszka. – Powiedz mi, dlaczego podejrzewasz Dobrzyckiego, a ja powiem, skąd wiem o twoim spacerze.
Sokół prychnął i pokręcił głową.
– Pewnie powiedział ci ktoś z komendy – zgadywał. – Może gość z archiwum doniósł, że wziąłem teczkę Dobrzyckiego, a ty złożyłaś sobie resztę do kupy.
– Może…
– Dobra, nieważne. – Edward machnął ręką i odchrząknął. – I tak musimy się tym zająć, więc…
– Nie musimy – weszła mu w słowo Tyszka, po czym dodała z przekąsem: – Ty chcesz się tym zająć.
– To jesteś ciekawa, co myślę, czy nie?
– Zamieniam się w słuch.
Edward zastanawiał się, od czego właściwie powinien zacząć. Czy od miejsca, gdzie Magdalena Dobrzycka zorientowała się, że z rodziną siostry stało się coś dziwnego? A może od tego, jak jej szwagier, Jan Albrecht, zrobił cały ten swój maraton po bankach, kasach oszczędnościowych i lichwiarzach, który do dziś był główną poszlaką przemawiającą za tym, że jego rodzina wciąż mogła żyć?
Jan i Natalia Albrechtowie mieli trójkę dzieci – dwie córki, które uczęszczały do ostatnich klas szkoły podstawowej, gdyż urodziły się rok po roku, a także jednego syna. Aleksander Albrecht prawdopodobnie był dziełem przypadku, a przynajmniej w ten właśnie sposób można było sensownie wytłumaczyć sporą różnicę wieku pomiędzy siostrami a nim.
W 1994 roku syn Albrechtów miał niespełna półtora roku i częstokroć przebywał w domu Dobrzyckich, którzy mieli tylko jedno dziecko, niewiele starsze. Chłopiec spędzał u wujostwa przedpołudnia, gdy jego matka była zbyt zajęta, a niekiedy także popołudnia, gdy Natalia i Jan starali się wykroić dla siebie nawzajem choć odrobinę czasu.
Albrecht prowadził działalność gospodarczą, w ramach której sprowadzał do kraju podzespoły komputerów, a potem składał je w całość i zaopatrywał w nie lokalne przedsiębiorstwa na tyle przewidujące, by już wtedy korzystać z dobrodziejstw techniki i przejść na formę cyfrowej księgowości. Szło mu na tyle dobrze, że rzadko bywał w domu, a kiedy już był, to spędzał czas z całą rodziną. Tylko od wielkiego święta wychodził z żoną na kolację we dwoje, jak to miało być tego feralnego dnia.
Magdalena Dobrzycka zaniepokoiła się, gdy późnym wieczorem siostra wciąż nie przyszła odebrać syna. W końcu postanowiła pójść do Albrechtów sama, ale tego, co zastała w ich domu, zupełnie się nie spodziewała.
Światła w salonie i kuchni były zapalone, podobnie jak te w pokoju dziewczynek. Dobrzycka zadzwoniła i od razu nacisnęła klamkę, jak miała to w zwyczaju robić. Drzwi otworzyły się od razu, a do uszu kobiety dotarły strzępy rozmowy. Magdalena nie rozpoznała głosów, ale szybko zorientowała się, że należały one do dwójki prezenterów prowadzących jeden z wieczornych programów rozrywkowych.
Kiedy jednak weszła do salonu, zauważyła, że w środku nikogo nie było. Zajrzała do kuchni, potem pokoju dziewczynek, sypialni Albrechtów, a nawet gabinetu Janka. Nigdzie nie zastała żywej duszy, a wszystko wyglądało tak, jakby dom jeszcze chwilę temu tętnił życiem.
Podobnego zdania byli funkcjonariusze policji, którzy jako pierwsi znaleźli się na miejscu. W domu zastali oznaki niedawnej obecności całej rodziny. Zeszyty i podręczniki córek Albrechtów leżały na biurkach, przy których paliły się lampki. Na stole w kuchni stały dwa kieliszki do wina, jeden pełny, drugi niemal całkowicie opróżniony. W zlewie leżały brudne naczynia po kolacji, a półki w lodówce uginały się od jedzenia.
Policjanci uznali, że rodzina musiała nagle oderwać się od swych zajęć i gdzieś wyjechać. Zapewne niebawem wrócą i wszyscy będą się śmiali z rabanu, jakiego narobili. Za tą tezą przemawiał także fakt, że w garażu brakowało toyoty Albrechtów, którą zazwyczaj wybierali, gdy jechali dokądś całą rodziną.
Funkcjonariusze sporządzili więc zdawkową notatkę i polecili Dobrzyckim, by ci w ich imieniu pogrozili palcem Albrechtom za zostawienie domu bez opieki.
Gdy rodzina Albrechtów nie wróciła do domu do następnego ranka, policja wciąż zbywała ten fakt pomrukami i spojrzeniami wymienianymi przez funkcjonariuszy. Sokulski doskonale rozumiał powód. Ot, dwójka majętnych dorosłych ludzi wyjechała z dziećmi na kilka dni.
Jedynym słabym punktem tego założenia było pozostawienie Aleksandra Albrechta w domu Dobrzyckich, ale i na to przyjmujący zgłoszenie policjanci znaleźli wytłumaczenie. Być może państwo Albrecht zapomnieli powiedzieć o wyjeździe najbliższej rodzinie, a może to Magdalena Dobrzycka nie dosłyszała lub też informacja wyleciała jej z głowy? Nie raz, nie dwa zostawiali pod jej opieką najmłodsze dziecko, dlaczego tym razem miałoby być inaczej?
Po kilku dniach jednak na jeden z gdyńskich komisariatów zgłosił się mężczyzna, który był kontrahentem Albrechta. Jak twierdził, zamówił w jego firmie dziesięć komputerów, za które wpłacił siedemdziesiąt procent wartości z góry. Albrecht nie wywiązał się z terminu, kilkukrotnie przekładał go w ostatnich tygodniach, aż w końcu przestał odbierać telefon. Kontrahent stracił cierpliwość i postanowił zgłosić oszustwo, choć robił to z ciężkim sercem.
Dopiero w obliczu tej niepokojącej zbieżności zdarzeń policja zaczęła dogłębniej przyglądać się całej sprawie. Szybko okazało się, że Jan Albrecht w ciągu tygodnia poprzedzającego zaginięcie swoje i niemal całej najbliższej rodziny zaciągnął kilkanaście kredytów w różnych bankach i innych instytucjach udzielających pożyczek. Nie ominął nawet tych niecieszących się specjalnym uznaniem i słynących z niezbyt przyjaznych ofert.
Co więcej, złożył wnioski paszportowe dla wszystkich swoich dzieci. Ponieważ bardzo zależało mu na czasie, urzędnikowi przyjmującemu papiery zaoferował za szybkie załatwienie sprawy sowitą wypłatę pod stołem, ale ostatecznie nigdy nie odebrał dokumentów.
Niemal od razu wszczęto dochodzenie w sprawie ucieczki z kraju poprzedzonej malwersacjami finansowymi i wyłudzeniem kredytów. Zazwyczaj takiego czynu dopuszczali się jednak single, nierzadko pary. Prawie nigdy jednak nie zdarzało się, by w takie historie zamieszani byli rodzice z dziećmi.
Pozostawienie niespełna półtorarocznego syna zrzucono na komplikacje, jakie maluch mógł spowodować. Poruszanie się po kraju, może całej Europie, a zwłaszcza przekraczanie granic z małym dzieckiem zawsze mnożyło trudności. Nie wspominając już o tych, których nastręczyć mogło zgłoszenie zaginięcia wraz z rysopisem i fotografiami członków rodziny.
– Nie sądzę, aby Albrecht miał powody do ucieczki – powiedział w końcu Sokulski.
– Nie? – zdziwiła się Tyszka i podrapała długopisem po głowie. – A wszystkie te kredyty? Paszporty…
– Paszportów nie odebrał – zaprotestował Edward. – A kredyty mógł wziąć po to, by zasypać nimi dziurę.
– Jaką dziurę?
– Tę, która powstała po ich zaginięciu.
– Dobra, rozumiem. To znaczy nie rozumiem. – Daria zrobiła pauzę i spojrzała w sufit, po czym zaczęła mówić drwiącym tonem: – Jeśli zakładasz, że Jan Albrecht chciał zasypać dziurę finansową, która dopiero miała powstać, to facet musiałby dysponować wehikułem czasu, nie? A jeśli tak było, to w zasadzie paszporty nie były mu potrzebne, bo chyba nie istnieją granice, na których sprawdza się dokumenty, jeśli podróżujesz w czasoprzestrzeni…
– Skończyłaś?
– Jeszcze nie – odparła z uśmiechem. – Gdyby Albrecht miał wehikuł czasu, to mógłby się cofnąć i pozmieniać to, co spowoduje powstanie dziury. Tak więc…
– Dobra, rozumiem, co chcesz powiedzieć – przerwał jej Sokół i z niedowierzaniem pokręcił głową. – Uważasz, że to bez sensu.
– Zgadza się.
– A według mnie Jan Albrecht miał łeb na karku. Dla przykładu ani moi, ani twoi rodzice nie wpadli na to, by w połowie lat dziewięćdziesiątych inwestować w komputery, a on tak.
– Racja, ale…
– Żadne „ale”. – Sokulski pogroził jej palcem. – Teraz ja mówię. No więc jeśli Albrecht był łebski, a to już sobie wyjaśniliśmy, mógł przewidzieć, że czekają go ciężkie czasy. Nie wiem, może coś z dostawcami było nie tak? A może konkurencja zaczęła mu deptać po piętach i chciał poszerzyć ofertę, dlatego potrzebował pieniędzy…
– Ale wiesz, że to wszystko sprawdzali już nasi poprzednicy? – przerwała mu Tyszka.
Sokół zmroził ją wzrokiem, gdyż wychwycił nutkę triumfu, a nie szczere przeprosiny.
– Wiem – odparł spokojnie. – To między innymi na tym oparli domniemanie, że Albrecht zabił swoją rodzinę.
– No właśnie – ucieszyła się Tyszka. – Facet mógł mieć drugą kobietę, mamy przecież zeznania rodziny, że rzadko bywał w domu, a po zdjęciach wnoszę, że był z niego całkiem przystojny mężczyzna.
– I co? Uciułał kasę i uciekł z kochanką?
– A czemu nie? Takie rzeczy zdarzają się…
– Non stop, wiem. Ale jeśli ta wersja, którą, na marginesie mówiąc, szybko wykluczyli śledczy, jest prawdziwa, to dlaczego zostawił przy życiu syna?
Daria wzruszyła ramionami.
– Może było mu go szkoda, a może… – Urwała w pół słowa.
– Może?
– Nienawidził kobiet – wyszeptała.
– Gdyby tak było, to wersja z kochanką zupełnie nie miałaby sensu – odparł Sokulski, zawiedziony, że jego partnerka tak łatwo dała się podejść. – Poza tym, nawet gdyby z kimś uciekł, to po co miałby zabijać rodzinę?
– Żeby nie zostawiać balastu.
– To już sobie wyjaśniliśmy. Zostawił małego Olka.
– No dobra – powiedziała Tyszka, a na jej policzkach pojawiły się delikatne zaczerwienienia.
Widząc to, Sokół uśmiechnął się pod nosem.
– No już przestań – zganiła go Daria. – Mów lepiej, co w tym wszystkim robi Rafał Dobrzycki.
– Dobra. Załóżmy, że Albrecht ma powody, żeby nazbierać całą tę kupę kasy, ale ktoś się o tym dowiaduje. Wiesz, tamte czasy były takie, że nawet pracownicy banków potrafili za drobne sprzedać klienta…
– I co? Twoim zdaniem to Dobrzycki połasił się na te pieniądze? Przecież on też dobrze sobie radził.
Sokulski doskonale o tym wiedział. Rafał Dobrzycki piastował wówczas wysokie stanowisko w firmie sprowadzającej różne towary z zagranicy, a jego wypłata pozwalała żonie zajmować się wyłącznie domem i dzieckiem.
Co prawda Dobrzycki później przejął zarządzanie firmą swojego szwagra, ale zrobił to tylko po to, by ten, gdy w końcu się odnajdzie, miał do czego wrócić. Zresztą okazało się, że całkiem dobrze mu to poszło i teraz spółka, którą powołał do życia na podwalinie działalności Albrechta, należała do całkiem dobrze prosperujących.
– Nie połasił się – oznajmił Edward. – Wręcz przeciwnie.
– Co masz na myśli? – zaciekawiła się Tyszka, a z wrażenia rozchyliła lekko usta, z czego najprawdopodobniej nie zdawała sobie sprawy.
– Myślę, że Dobrzycki w końcu trafił na jakiś ślad.
– I co?
– I stał się dla kogoś zagrożeniem.
PUSTY DOM
Edward Sokulski i Daria Tyszka wbili wzrok w szarobrązową fasadę jednopiętrowego budynku, który niegdyś należał do rodziny Albrechtów.
Sokół nie miał pojęcia, o czym myślała jego partnerka, ale on porównywał obraz przed oczyma z tym, który znał z fotografii wykonanych ponad ćwierć wieku wcześniej.
W dziewięćdziesiątym czwartym roku elewacja była niemal nieskazitelnie biała, dzięki czemu prosta kostka domu sprawiała wrażenie zgodnej z modernistyczną wizją przyświecającą budowniczym Gdyni. Dziś zabrudzony tynk gdzieniegdzie odpadł dużymi płatami, a obite sidingiem dobudowane piętro strychowe wraz z dużym tarasem psuło pierwotny zamysł bezpretensjonalnego minimalizmu.
Dom Albrechtów przez wszystkie lata po ich zaginięciu kilkukrotnie zmieniał właścicieli. Został zajęty i zlicytowany przez komornika, a potem nabywały go kolejno trzy rodziny. Ostatecznie budynek od blisko piętnastu lat pozostawał w rękach ostatniej z nich, która chyba zadomowiła się w nim na dobre.
– Swojsko – rzuciła z przekąsem Tyszka, gdy ruszyli w kierunku ogrodzenia.
Edward podążył za jej wzrokiem i zarejestrował nieporządek panujący na posesji. Kilka pordzewiałych rowerów, górka pustaków nakrytych brezentem i cała masa innych przedmiotów walających się bez ładu i składu.
– Taa – odparł, po czym uchylił bramkę i puścił partnerkę przodem. – Ja pytam, ty się rozglądasz.
– Jak wolisz.
– Tak wolę.
Drzwi otworzył im mężczyzna po pięćdziesiątce ubrany w wytarte dżinsy i biały podkoszulek na ramiączkach. Jego wysokie czoło przechodziło płynnie w głęboką łysinę, a potargane włosy po obu bokach głowy sprawiały wrażenie, jakby ledwo co wstał z łóżka.
– Starszy aspirant Edward Sokulski – przedstawił się Sokół i machnął legitymacją przed oczami mężczyzny. – Nie przeszkadzamy?
Facet podrapał się po owłosionej klatce piersiowej, po czym ziewnął przeciągle, jakby nigdzie mu się nie spieszyło.
– To pan do mnie dzwonił? – spytał po chwili.
– Tak. Możemy wejść?
– Myślałem, że umówiliśmy się na czwartek… – zaczął mężczyzna i łypnął okiem na Darię.
– Dziś jest czwartek – wypaliła i wyprostowała się.
Edward rzucił jej poirytowane spojrzenie, ale policjantka nic sobie z tego nie zrobiła, za to wykonała krok w stronę mężczyzny, jakby chciała go staranować, i spytała:
– Możemy?
– Tak, oczywiście – odparł zmieszany i usunął się jej z drogi.
Tyszka minęła go obojętnie, a gdy była już w środku budynku, rzuciła przez ramię:
– Nazywa się pan…?
– Bartosiak. Daniel Bartosiak.
– To by się zgadzało – burknęła Daria i weszła w głąb domu.
Gospodarz spojrzał na Sokulskiego, ale ten tylko wzruszył ramionami. Zdążył się już przyzwyczaić do nieokrzesanego zachowania partnerki.
– Panie Bartosiak… – zaczął, wchodząc do budynku, ale przerwał, gdy dostrzegł przestronny salon po swojej lewej.
Parkiet na podłodze był powycierany i prosił się o renowację, ale Sokół był niemal pewien, że podłoga nie była zmieniana od czasu zaginięcia Albrechtów. Co prawda wtedy leżał na niej duży biały dywan, który sprawiał wrażenie bardzo miękkiego i drogiego, ale ponadprzeciętnie długie klepki były na tyle charakterystyczne, że zapisały się w jego pamięci.
Kominek także wyglądał niemal tak samo jak na zdjęciach wykonanych przez śledczych badających sprawę tajemniczego zaginięcia rodziny. Brakowało za to telewizora, pikowanych kanap i przeszklonej ławy, na której leżały pilot i kilka gazet. Zmienił się także widok za oknem, który w dziewięćdziesiątym czwartym przesłonięty był drzewem – teraz za szybą rysowała się ściana sąsiedniego budynku.
– Tak? – przerwał zamyślenie policjanta Bartosiak.
Edward spojrzał na niego zaskoczony i dotarło do niego, że nie dokończył pytania.
– Tak, to znaczy… – podjął, po czym odchrząknął. – Mieszka pan w tym domu od dwa tysiące ósmego?
– Siódmego – poprawił go mężczyzna. – Razem z żoną i dziećmi. Choć dzieciaki poszły na studia, więc mało kiedy tu teraz bywają.
– Rozumiem – odparł w zamyśleniu Sokulski i przeszedł w stronę kuchni.
Cała zabudowa została wymieniona, ale musieli to przeprowadzić jedni z poprzednich właścicieli. Wskazywały na to głównie stopień zniszczenia mebli i swoisty styl cechujący drugą połowę lat dziewięćdziesiątych. Jedynie okienko łączące kuchnię z salonem wyglądało tak, jak Sokulski zapamiętał je ze zdjęć.
– Właściwie to nie wiem, w czym miałbym państwu pomóc – oznajmił Bartosiak, jakby znudziła mu się już ta wizyta. – Nie znaliśmy Albrechtów, a przed nami mieszkały tu dwie inne rodziny, więc…
– To po ich zdjęciach? – przerwała mu Tyszka, czym sprawiła, że wzrok obu mężczyzn skierował się w jej stronę.
Stała przy drewnianych schodach prowadzących na piętro budynku. Na ścianie biegnącej wzdłuż nich gołym okiem można było dostrzec jasne prostokąty po ramkach na zdjęcia.
– Tak. To znaczy nie do końca… – zmieszał się Bartosiak i podrapał z zakłopotaniem po łysinie.
– Da pan spokój. Wiemy, że wynajmuje pan tu pokoje.
Sokulski też doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Bartosiak niemal zaraz po zakupie domu udostępnił jego górną część na wynajem krótkoterminowy. Być może od początku planował zrobić z tego biznes, a może pomysł przyszedł do niego z czasem. Tak czy inaczej, kwatery reklamował w dość nietypowy sposób, skupiając się na historii związanej z budynkiem. Z pewnością w całym kraju było więcej podobnych mu ludzi, których przyciągało tajemnicze zaginięcie całej rodziny, a zwłaszcza możliwość spędzenia tu nocy.
Bartosiak spojrzał na Edwarda z nadzieją w oczach, jakby szukał u niego ratunku. Sokół jednak tylko wzruszył ramionami i ruchem głowy wskazał puste miejsca po fotografiach.
– Pokaże nam je pan – bardziej oznajmił, niż spytał.
– To nic nielegalnego – zaczął niechętnie mężczyzna i wolnym krokiem wrócił do salonu. – Poza tym może będę musiał to rzucić i sprzedać ten dom w cholerę…
– Dlaczego? – zaciekawiła się Tyszka i ruszyła w ślad za nim.
– Drodzy państwo, mamy dwa tysiące dwudziesty trzeci rok, mało kto dzisiaj jeszcze pamięta o tej sprawie – odparł, a w jego głosie słychać było nutkę żalu za czasami, gdy zaginięciem Albrechtów żyła cała Polska.
Ani Sokulski, ani Tyszka nie skomentowali tego wyznania nawet słowem, obserwowali za to z uwagą mężczyznę, który podszedł do niewysokiej komody i wysunął jedną z szuflad. Wyjął z niej kilka oprawionych w ramki fotografii, po czym obrócił się i bez słowa podał je Tyszce.
Sokół ze ściągniętymi brwiami przyjrzał się zdjęciom. Znał doskonale wszystkie pięć kadrów, mimo to oglądał je, jakby widział je po raz pierwszy.
Na trzech z nich była Natalia Albrecht z obiema córkami, na jednym tuliła do piersi małego Aleksandra, a na ostatnim uwieczniona została kompletna rodzina Albrechtów. Jan miał usta wykrzywione w nieznacznym uśmiechu, jego żona patrzyła wprost w obiektyw, a córki stroiły głupie miny. Najmłodszy członek rodziny wyglądał tak, jakby usnął w ramionach matki, i równie dobrze mógłby być plastikową lalką.
Sokoła zaciekawiło jednak coś innego. Wziął jedną z ramek w dłoń i powoli obracał ją, obserwując, jak odbitka reaguje na światło. Następnie chwycił drugą ramkę, a potem kolejną i zrobił to samo.
– Te zdjęcia wyglądają bardzo prawdziwie – mruknął zaskoczony, ponieważ wcześniej obstawiał, iż Bartosiak wydrukował je z internetu, gdyż od lat przewijały się w zasobach sieci. – Skąd pan je ma?
– Prawdę mówiąc, znaleźliśmy je tu – odparł Bartosiak.
– Tu? – zdziwiła się Tyszka i posłała Sokulskiemu krótkie spojrzenie.
Edward wiedział, że w aktach nie było oryginałów tych fotografii, i zawsze zakładał, że zwinął je któryś z dziennikarzy – i to właśnie on stał za umieszczeniem ich w internecie.
– Tak – potwierdził Bartosiak i głośno przełknął ślinę, obawiając się zapewne, że ta sprawa może ściągnąć na niego jakieś kłopoty. – Znaleźliśmy je w kartonie w piwnicy.
Edward odruchowo uniósł brwi w wyrazie zdziwienia, po czym kątem oka zerknął na swoją partnerkę. Także wydała się zaskoczona tą informacją.
– Było tam coś jeszcze? – dopytał szybko.
Mężczyzna uciekł wzrokiem w sufit, jakby próbował coś sobie przypomnieć.
– Jakieś ubrania… – powiedział po chwili. – Chyba dziecięce…
– Dziecięce? – spytała Daria. – Na jak duże dziecko?
– Małe. Takie rajtuzki, wie pani? Pajacyki…
– Może je pan nam pokazać? – wszedł mu w słowo Edward i poczuł przyjemne łaskotanie w brzuchu.
– Niestety – odparł Bartosiak i wzruszył ramionami.
– Dlaczego? – zdziwiła się Tyszka.
– Któryś z gości musiał je zwinąć.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Ludwik Lunar, 2025
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2025
Projekt okładki: Daniel Rusiłowicz
Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak
Korekta: Joanna Pawłowska, Anna Nowak
Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
PR & marketing: Andżelika Wojtkiewicz
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8402-480-5
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.