Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czarny Staw to miasteczko, którego nie znajdziesz na mapie. A jeśli je znajdziesz – lepiej tam nie jedź,bo pod senną fasadą kryje się świat dawnych legend, niepokojących istot i tajemnic, o których nikt rozsądny nie chciałby wiedzieć.
Kamil Jura i jego paczka: Długi, Niedźwiedź i Akira, dobrze już wiedzą, że w Czarnym Stawie nic nie jest zwyczajne. Nowy rok szkolny zaczynają więc od starcia z Wi – piękną i niebezpieczną postacią rodem z ludowych wierzeń. Jej głos zwodzi, a urok zabija. Zniknięcia, o których mówi się tylko szeptem, to dopiero początek.
Na szczęście w walce z Wi bohaterowie nie są sami. Dołącza do nich tajemniczy kot Pan Pulman – istota, która widzi więcej, niż powinna, i której historia sięga aż po legendy o zapomnianym czarowniku Laurentym Durze.
„Wiła”, w rozszerzonym przez autora wydaniu, to mroczna, pełna grozy i magii historia o przyjaźni, która potrafi stawić czoła najciemniejszym siłom. Bo w Czarnym Stawie legendy nie śpią. One polują.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 282
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pullman był dachowcem, kotem, który na loterii przeznaczenia wygrał życie. Znalazłem go w koszu na śmieci. Dosłownie. Właściciele jakiejś kotki wrzucili do kosza cały jej miot. Pullman się z niego wydostał, reszta kotków zresztą też, ale tylko jego udało mi się złapać. Był maleńką kulką pcheł, której nikt nie dawał szans na przeżycie. A mimo to się udało. I żył kolejne dziewiętnaście lat, aż w końcu zabrał go rak. Był podróżnikiem (zjechał pociągami całą Polskę wzdłuż i wszerz) i wojownikiem (nie bał się psów, a zdarzało mu się z nimi bić i wygrywać – biedna sąsiadka). Imię otrzymał po pisarzu Philipie Pullmanie; mniej więcej wtedy, gdy kot pojawił się w naszym świecie, zaczytywaliśmy się w Mrocznych materiach. Cudowna kula futra, która uwielbiała się przytulać, być obok człowieka, nic nie tracąc ze swojego kociego indywidualizmu.
Kiedy zacząłem pisać Wiłę, Pullman umierał. Wprowadzenie go do fabuły było swoistym hołdem, ale także próbą pożegnania się z kimś, kto towarzyszył mi w życiu prawie dwie dekady. Pullman dożył premiery pierwszego wydania, ale kilka dni po niej trzeba było go uśpić. Pani weterynarz powiedziała wtedy, że fakt, iż przeżył tak długo, walcząc z chorobą, był dowodem na to, jak bardzo był przywiązany do swojej ludzkiej rodziny. Nie chciał odchodzić, więc walczył, choć zniszczenia w jego ciele były ogromne. „Siła miłości – powiedziała – potrafi czynić cuda, ale nie potrafi wyleczyć”.
Kiedy zacząłem pracować nad uzupełnieniami do drugiego wydania Wiły, wróciły wszystkie wspomnienia. Walka z chorobą. Przyglądanie się, jak ktoś, kto był w domu tyle lat, powoli odchodzi. Pullmana nie ma, ale żyje w książce. I będzie żył, póki ta książka będzie czytana.
To chyba Russell Banks w jednej ze swoich powieści przywołał teorię Rolanda Barthesa ze Światła obrazu. Barthes pisał tam, że fotografia jest zawsze związana ze śmiercią, ponieważ pokazuje to, co było, a więc coś, co już nie istnieje. Patrząc na zdjęcie swojej matki, Barthes zauważał, że fotografia jednocześnie daje złudzenie obecności i przypomina o nieodwracalnej stracie. Taka jest dla mnie Wiła, takie też będą kolejne części przygód dzieciaków z Czarnego Stawu. Udało mi się, honorując zmarłego futrzastego przyjaciela, stworzyć bohatera, którego lubię. Żal byłoby się go pozbywać. Zresztą nie potrafię. W końcu to jakby pozwolić komuś odejść po raz drugi. I nie jest ważne, czy to zwierzę, czy człowiek (jakbyśmy sami nie byli zwierzętami). Takich rzeczy się nie robi. A przynajmniej nie powinno.
Jeszcze muszę dodać kilka zdań o inspiracjach.
Noc żywych trupów, 1968 rok, Świt żywych trupów, 1978 rok (oba reż. George A. Romero) – zawsze najbardziej przerażały mnie sceny, gdy bohaterowie uciekają przez tłum żywych trupów. Bo zazwyczaj kończyło się to dla nich źle.
William Szekspir, Burza – ach, ten Prospero, który poprzez sztukę próbował kreować świat… Kiedy byłem dzieciakiem, o współczesnej poezji i literaturze uczyłem się z popularnych powieści (od Stephena Kinga dowiedziałem się o istnieniu Wallace’a Stevensa i Williama Carlosa Williamsa, za co na zawsze pozostanę mu wdzięczny), dlatego uważam, że w książkach dla młodzieży warto odnosić się do klasyki, choćby po to, żeby zasiać w kimś ziarno ciekawości.
Szkoła czarownic (reż. Andrew Fleming, 1996 rok) – kocham miłością absolutną jako jeden z najlepszych horrorów młodzieżowych lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku i w ogóle opowieść o współczesnych wiedźmach. Sporo mu Wiła zawdzięcza, zresztą nie tylko ona… Ale o tym później.
Biegli przez las. Jeszcze kilka minut temu śnieg ledwo prószył. Teraz padał coraz intensywniej, a wielkie płatki przyklejały się do powiek dwóch chłopców, spowalniając ich szaleńczą ucieczkę.
– Cze… cze… czeeeekaj – wysapał młodszy.
Śnieg przykrywał mu niemal całą twarz.
– Co czekaj? – warknął drugi, mimo to się zatrzymał.
Choć był wyższy o głowę i szczuplejszy, wystarczył szybki rzut okiem, by zauważyć, że obaj byli do siebie niesamowicie podobni. Sąsiedzi czasami żartowali, że Justyna Płońska, czyli ich matka, dwa lata przenosiła bliźniaka w brzuchu, zanim zdecydowała się go urodzić. Andrzej miał dziewięć lat. Mariusz był o dwa lata młodszy. Bliźniacy. Tak na nich mówili. Choć częściej wołano na nich: „łapserdaki”. Przemysław, ich ojciec, pracował w Nowej Hucie. Wyjeżdżał z domu o piątej rano, wracał nocą, Justyna zaś nie potrafiła sobie z synami poradzić. Dlatego w całym Czarnym Stawie uważano, że jeśli wydarzy się cokolwiek złego, najpierw należy sprawdzić, co w tym czasie robili bracia Płońscy.
– Ojciec nas zatłucze – wydyszał Mariusz.
– Jeśli nas znajdzie – powiedział hardo Andrzej. – Poza tym to był twój pomysł.
Obejrzeli się za siebie. Przez drzewa wciąż było widać panoramę Czarnego Stawu i nawet wirujące płatki śniegu nie były w stanie ukryć czarnej smugi dymu unoszącej się nad miasteczkiem.
– Tak samo mój jak i twój – odparł młodszy brat.
– Ale ty rzuciłeś zapałkę!
– Ale ty miałeś pudełko!
Andrzej spojrzał na swoją osmaloną dłoń. Wciąż ściskał w niej tekturową paczkę zapałek czechowickich. Fakt, podzielili się. On trzymał paczkę, a Mariusz rzucał. Ale jeśli będzie musiał się tłumaczyć, to powie, że to nie był jego pomysł. W końcu stara Kuzowa, której szopa i pół kurnika właśnie płonęło niczym najpiękniejsze ognisko, zlała Mariusza. Poszło o to, że chłopiec przez dziurę w płocie wchodził na jej podwórko i wynosił jajka z kurnika. Kiedy Kuzowa w końcu złapała go na gorącym uczynku, najpierw wtłukła mu pasem, a potem powiedziała, że o wszystkim powie rodzicom. Kiedy teraz Andrzej o tym myślał, wspomnienie zapłakanego brata wydawało się odległe, jakby wszystko wydarzyło się nie dwie godziny, tylko dwa miesiące temu. To zasmarkany Mariusz chciał się zemścić. A on miał zapałki. Poczekali, aż Kuzowa zacznie karmić kury, a potem podpalili siano, którym obłożone były szopa i kurnik. Nie chcieli robić krzywdy zwierzętom. Ale tej starej kwoce nauczka się należała.
Kiedy podłożyli ogień, przez chwilę stali, oglądając z dumą swoje dzieło, ale gdy wiatr zaczął znosić ogień w stronę domu Kuzowej i dłoni Andrzeja, zaczęli uciekać. Wraz z ognistym pocałunkiem, jaki pożar złożył na ręce Andrzeja, chłopcy uświadomili sobie, że tym razem przesadzili. Czym innym było zatykanie fontanny czy wtykanie ziemniaków w rury wydechowe, a czym innym wzniecenie pożaru. Tego tatulo im nie wybaczy. Znów w ruch pójdzie pas albo jeszcze gorzej.
Zaczęli więc biec. Najpierw przed siebie, bez celu, byle jak najdalej. Potem Andrzej krzyknął, żeby ukryli się w lesie, bo tam nikt ich nie znajdzie, a oni przeczekają największe nerwy ojca. W lesie stał stary dom Iwańskich. Posiedzą tam do nocy, a potem wrócą. Może nawet prześpią się w nim i wrócą dopiero nazajutrz. Andrzej czytał książkę, która miała tytuł Przygody Tomka Sawyera i tam był taki chłopiec, który zgubił się z dziewczynką w jaskini. I kiedy ich uratowano, wszyscy zapomnieli o jego złych uczynkach, a Tomek został bohaterem. Być może w ich wypadku też to zadziała. Zwłaszcza że przecież kurom nic się nie stało. A i kurnik się nie zapalił za bardzo. Tylko ta nieszczęsna szopa spłonęła.
– Chodź. Pada coraz bardziej – zarządził Andrzej.
– Jak ja już nie mogę.
– Chodź, nie marudź. Już blisko. Mama mówiła, że dom Iwańskich jest tuż za trzema sosnami, a chyba je minęliśmy.
– Nic nie widzę. Za bardzo pada mi na oczy – odparł zapłakanym głosem Mariusz.
Starszy brat objął go mocno, potem wziął za rękę i zaczął prowadzić.
– Boli cię? – zapytał Mariusz, wskazując na drugą dłoń Andrzeja.
– Nie. Dam radę.
– Bo to moja wina.
– Niczyja wina. Ognia wina. Chodź, już niedaleko. Może robotnicy zostawili herbatę, to się napijemy.
– A może wrócimy do domu? – powiedział nieśmiało chłopczyk.
– A chcesz znów w dupsko dostać?
– No nie.
– To jutro wrócimy.
Plan może nie był idealny, ale dość prosty. Jeśli znikną na jakiś czas, to ciężar występku ustąpi wyrzutom sumienia. Zaniepokojeni rodzice łatwiej wybaczają. Zdesperowani rodzice zapominają. Musieli tylko dotrzeć do domu Iwańskich… Wypić herbatę, jeśli tam była, i poczekać.
Opady śniegu zamieniły się już w najprawdziwszą śnieżycę, przez co droga stała się ciężką przeprawą. Wiatr przybrał na sile, a temperatura z minuty na minutę spadała.
– Zimno mi – wyszeptał młodszy chłopiec.
– Już. Furtka musi tu gdzieś być.
– Ale jej nie ma…
– Musi być. Tylko ten śnieg… Patrz…
– Patrzę, ale nic nie widzę. Tylko śnieg.
Wtedy to usłyszeli. Najpierw ciche, delikatne skrzypnięcia. Jakby z naprzeciwka ktoś ostrożnie i bardzo powoli skradał się po świeżym śniegu, który skrzypiał pod nogami. Dźwięki stały się coraz głośniejsze. A potem nagle ucichły.
– Chłopcy? – Usłyszeli niezwykle melodyjny, kobiecy głos. – Zgubiliście się?
Obaj krzyknęli w tym samym momencie. Gdy odwrócili się w stronę, z której dochodził głos, ich oczom ukazała się najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek dane im było zobaczyć. Była może w wieku ich mamy, ale miała cudownie delikatną twarz, z której emanowały ciepło i spokój. Płatki śniegu spadały na jej długie kasztanowe włosy i topniały w ułamku sekundy. Piękna pani miała na sobie jedynie długą białą suknię, która nie tylko zakrywała jej stopy, lecz także ciągnęła się po śniegu.
– Nie bójcie się – powiedziała melodyjnym głosem. – Nie bójcie się, bo sama się przestraszę.
– Nie boimy się – skłamał Andrzej.
– To dobrze. Czego szukacie na tej ścieżce?
Andrzej zmierzył kobietę podejrzliwym wzrokiem. Nie miał pojęcia, kim ona jest. Wprawdzie nie znał wszystkich ludzi w Czarnym Stawie, ale był przekonany, że gdyby w ich mieście mieszkała tak piękna kobieta, na pewno by o tym wiedział. W końcu co jakiś czas tata siadał w dużym pokoju razem z wujkami i pijąc wino, które mama pędziła w piwnicy, dyskutowali o wszystkim, co działo się w okolicy. Taka piękność musiałaby paść ofiarą plotek. A i mama pewnie byłaby o nią zazdrosna.
– Niczego – odpowiedział, próbując nadać swojemu dziecięcemu głosikowi groźne brzmienie.
– Och, cóż to za groźny młody człowiek – zaśmiała się kobieta, a jej głos brzmiał tak rozkosznie, że Andrzej, choć nie chciał, bezwiednie się uśmiechnął.
– Idziemy do domu Iwańskich – powiedział Mariusz. – I jest nam zimno. Znaczy mnie jest bardzo zimno.
– Biedactwo. – Pochyliła się nad nim. – Mam na imię Wi. I mieszkam w domu Iwańskich. Chcecie mnie odwiedzić?
Andrzej nie potrafił ukryć zaskoczenia.
– Jak to? Przecież tam nikt…
– Och, wprowadziłam się niedawno. A wy, nieboraki, myśleliście, że tam nikogo nie ma? Uciekliście rodzicom?
Chłopcy nie odezwali się ani słowem, za to Mariusz coraz bardziej trząsł się z zimna.
– Chodźcie ze mną. Napijecie się herbaty, a gdy śnieg zelżeje, odprowadzę was do rodziców. Muszą umierać z rozpaczy – powiedziała, wyciągając rękę do Mariusza.
Chłopiec podał jej zmarzniętą rączkę. Kiedy Wi otoczyła ją swoją dłonią, zrobiło mu się cieplej, zupełnie jakby kobieta miała magiczną moc odganiania zimna.
– Ale nie powie pani mamie? – Andrzej wciąż stał na ścieżce, przyglądając się kobiecie.
– Czego, skarbeńku?
– Tego, że uciekliśmy.
– Nie. To będzie nasza tajemnica. Powiem, że się bawiliście i zabłądziliście w lesie. Może tak być?
Andrzej jeszcze przez chwilę przyglądał się kobiecie, a potem wyciągnął do niej rękę.
– Może być.
Gdy ujęła jego dłoń, ból emanujący z miejsca, gdzie się poparzył, nagle zniknął.
– Och, zrobiłeś sobie coś… – powiedziała Wi.
– Nic wielkiego.
– Widzę. Ale zrobiłeś. Biedaczysko. Chodźmy, pora na pyszną herbatę. Mam nawet cytrynę…
– Prawdziwą? – wyszeptał Mariusz.
– Najprawdziwszą.
Ruszyli ścieżką całkowicie przykrytą pierzyną białego puchu. Mijając skrytą pod grubą warstwą śniegu furtkę, Andrzej uświadomił sobie, że gdyby nie spotkali Wi, zapewne zamarzliby z bratem, zanim udałoby mu się znaleźć wejście do domu Iwańskich. Chwilę później ich oczom ukazał się dom, o którym wszyscy w miasteczku mówili, że Iwańscy, gdy zabrano im majątek, rzucili na niego klątwę, przez co nikomu nie udawało się zamieszkać w nim na dłużej. W miarę jak zbliżali się do budynku, w małym serduszku chłopca pojawiała się coraz większa niepewność. Powybijane okna, zniszczone drzwi. Dom Iwańskich nie wyglądał na taki, w którym ktoś mieszka…
– Pani tu… – zaczął.
– Och, chodzi ci o okna. Tak, jeszcze się tym nie zajęłam. Mieszkam w drugiej części domu. Tam jest ciepło. A tu… no cóż… Najlepiej wiecie, jak to jest z łapserdakami – powiedziała, puściła ręce chłopców i pobiegła w stronę zdewastowanych brązowych drzwi. Pchnęła je mocno, a gdy ustąpiły, oczom braci ukazało się posępne wnętrze domostwa. – Zapraszam. Nie bójcie się, musimy przejść do części mieszkalnej.
Pierwszy przez próg przeszedł Mariusz. Gdy Wi wypuściła jego dłoń, znów zrobiło mu się zimno, chciał więc jak najszybciej znaleźć się w środku. Andrzej ruszył za bratem.
– Wi… Co to za imię, proszę pani? – zapytał, wchodząc w mrok.
– A jak myślisz? – odparła kobieta.
Chłopiec miał wrażenie, że jej głos dobiega zewsząd dookoła, zupełnie jakby mówiła do niego, stojąc przed nim, za nim i obok niego równocześnie.
– Wi… Wiktoria? – wydusił z siebie.
– Może być – zaśmiała się.
Znów wydawało mu się, że jej śmiech wypełnia cały dom.
Wiktoria pobiegła przed siebie. W ruderze, którą był dom Iwańskich, nie wiało tak bardzo jak na zewnątrz, ale temperatura była niewiele wyższa.
– Chodźcie za mną! – krzyknęła, a echo niosło jej głos po pustej przestrzeni.
Chłopcy pobiegli w stronę, z której wydawało im się, że dochodzą odgłosy butów stukających w parkiet. Minęli jeden pokój. Drugi. Korytarz stawał się coraz węższy, zupełnie jakby dom przesuwał ściany.
– Chodźcie… – Usłyszeli głos Wi. – Chodźcie… Tu jest kominek. Ciepło…
Andrzej odruchowo odwrócił się za siebie. Miał nadzieję zobaczyć zamknięte brązowe drzwi. To, co zobaczył, sprawiło, że zamarł. W jednej sekundzie zrozumiał, że nigdy nie wyjdzie z tego domu. Ani on, ani jego brat. Nigdy. Cały plan spalił na panewce. Choć w jednym chłopiec miał rację – rodzice będą zdesperowani i zrozpaczeni zarazem.
– Nie wolno się odwracać… – wyszeptał stwór, który stał za jego plecami. – Nigdy nie wolno się odwracać – dodał uwodzicielskim głosem Wi.
A potem chwycił chłopca za głowę i wyrwał ją z szyi, jakby była pluszową zabawką.
Kiedy chłopcy nie wrócili na noc do domu, Przemysław i Justyna wpadli w panikę. Napływ masy zimnego powietrza z północy sprawił, że nad Polską rozpętało się coś, co później zostanie nazwane zimą stulecia. W jedną tylko noc w Czarnym Stawie spadło ponad czterdzieści centymetrów śniegu. Małżonkowie wiedzieli, że to ich dzieci stały za podpaleniem szopy starej Kuzowej. Domyślali się, że chłopcy przestraszyli się kary, więc uciekli gdzieś, gdzie wedle nich mieli bezpiecznie przeczekać zamieszanie. Tyle że teraz nie było bezpiecznych miejsc. Śnieg sypał bez przerwy, a miasteczko zostało kompletnie odcięte od świata. Nie pozostawało im nic innego, jak tylko modlić się o to, by znaleźli schronienie.
Ale Przemysław nie chciał czekać bezczynnie. Choć milicja z Krakowa nie miała jak do nich dojechać, a lokalni funkcjonariusze zajmowali się spisywaniem strat mieszkańców, Płoński się nie poddawał. Razem z dwoma kolegami przedzierał się przez zaspy, szukając miejsca, w którym chłopcy mogliby się ukryć przed karą. Przysięgał w duchu, że jeśli znajdzie ich żywych, wybaczy im wszystkie wybryki. Byle tylko ich odnalazł.
Do domu Iwańskich dotarli, gdy słońce miało się ku zachodowi. Upiorna chata wpatrywała się w mężczyzn swoimi czarnymi, pozbawionymi białka futryn oczyma. Drzwi zasypał śnieg. By wejść do domu, Przemysław wdrapał się na zaspę i z niej przez wybite okno wskoczył do środka. Tam także wszędzie leżał śnieg. Mroźny wiatr naniósł go przez szczerbate okiennice.
– Mariusz! Andrzej! – Ojciec wykrzykiwał imiona dzieci z nadzieją, że lada moment któreś, zlęknione, odpowie, wpadając mu w ramiona.
Ale tak się nie stało. Odpowiadała mu cisza.
Wszedł w głąb domu. Minął zniszczoną kuchnię, pokoje, dwa pomieszczenia, które musiały być łazienkami. Nigdzie nie było oznak życia. Przez kwadrans biegał jak oszalały po całym domostwie, ale nie natrafił na ślad synów. Gdy dotarł do wielkiego pokoju, w którym znajdował się wygaszony stary kominek, w oczy rzuciło mu się leżące na podłodze pudełko zapałek. Było pogięte, jakby ktoś mocno ściskał je w dłoni. Podniósł pudełko i obejrzał dokładnie. Wydawało mu się, że w odkształconym kartonie widzi zarys dziecięcych palców.
– Przemek! Wracaj! – Usłyszał kolegów, którzy zostali na zewnątrz. – Ciemno się robi jak w psiej budzie. Poginiemy tu – ponaglał go Waldek, z którym Płoński pracował w hucie imienia Lenina.
– Idę – odparł, wpatrując się w zapałki.
Włożył opakowanie do kieszeni i ruszył w stronę okna. Gdy wdrapywał się na parapet, wydawało mu się, że coś usłyszał. Jakby szmer, stuk kobiecego trzewika. I śmiech. Melodyjny śmiech.
– Ciii… Słyszycie? – szepnął do kolegów.
– Co?
– Śmiech? – zapytał niepewnie.
– Nic nie słyszę. Poza wichurą. Nic – odpowiedział Waldek.
Gdy wracali do domu, Przemysław wciąż miał wrażenie, że słyszy delikatny, kobiecy śmiech. Trochę drwiący, a trochę zaczepny. Jakby kochanka zapraszała go do łóżka, miłośnie się z nim drocząc.
Ciał chłopców nigdy nie odnaleziono. Milicjant Łukasz Kubicki uznał, że dalsze poszukiwania nie mają sensu. Wszystko wskazywało na to, że chłopcy albo wpadli do Czarnego Stawu, zbiornika wodnego na skraju lasu, który nazywał się tak samo jak miasteczko i owiany był ponurą sławą z powodu tajemniczych zaginięć i śmierci ludzi, którzy zapędzili się w jego okolice, albo uciekli z domu do Warszawy czy jeszcze dalej. Tak czy siak słuch po Andrzeju i Mariuszu zaginął. Rok po zniknięciu synów Płońscy wyprowadzili się z Czarnego Stawu. Zamieszkali w Nowej Hucie, skąd Przemysław miał rzut beretem do pracy. Trzy lata później wyrzucono go z huty, a żona odeszła z Waldemarem, kolegą ze zmiany, który w przeciwieństwie do Przemka nie pił ani nie warczał na nią po pijaku. Waldemar w ogóle nie pił. Był dobrym facetem. Dlatego też Przemysław nie miał im tego za złe. Wiedział, że tak musiało się stać. Cały czas bowiem słyszał ten śmiech. Prześladował go. Rozpraszał. Nie pozwalał żyć. Wzywał.
W piątą rocznicę zaginięcia synów Przemysław wrócił do domu Iwańskich w lesie koło Czarnego Stawu. Była noc, a on wypił stanowczo zbyt wiele. Ale tylko doprowadzając się do takiego stanu, mógł zebrać się na odwagę i wrócić w to miejsce. W dłoni ściskał pudełko zapałek z odciśniętymi palcami małego chłopca.
Dojechał do lasu swoim fiatem 126p. Zaparkował na skraju, a potem chwiejnym krokiem ruszył między drzewa. Śmiech był wyraźniejszy. Płoński stanął przed furtką. Dom Iwańskich wyglądał tak, jak go zapamiętał. Puste okiennice były jak upiorne oczy wpatrujące się w niego z szyderstwem ukrytym za mrokiem. Ktoś zniszczył drzwi, więc Przemysław przekroczył nadgnity próg i wszedł do środka.
– Cześć, tatulu… – Usłyszał głos Andrzeja. – Nie gniewasz się?
– Nigdy! – krzyknął Przemysław. – Nigdy. – Oczy zaszły mu łzami.
Oto stali przed nim obaj. Mariusz i Andrzej. Trzymali się za ręce. Był tak wzruszony, że nie zauważył, jak obok niego pojawił się upiór o twarzy kobiety.
Nawet nie poczuł, gdy wbiła w jego ciało szponiastą dłoń i wyrwała wciąż bijące serce.
– Jak masz na imię? – zapytała kobieta.
– Mówią na mnie Buli – odparł wysoki chłopak.
Zawsze zgrywał twardziela i bało się go pół szkoły, ale gdy patrzył na tę kobietę, był onieśmielony jej pięknem.
– Mów mi Wi – powiedziała.
– Wiktoria?
– Może być. Podoba ci się mój dom? – zapytała.
Była najpiękniejszą laską, jaką kiedykolwiek widział, a sukienka, którą miała na sobie… była przezroczysta…
– To rudera, proszę…
– Nazywaj mnie Wi, mówiłam ci – poprawiła go z uśmiechem. – Właśnie kupiłam tę ruderę.
– Coś mi się zdaje, Wi, że chyba źle zainwestowałaś.
Przyszedł do domu Iwańskich, bo miał ochotę coś zniszczyć, a gdy próbował rozwalić stary kominek, zaskoczyła go ona. Wi.
– Myślę, że go wyremontuję i będzie piękny. Nie chciałbyś mi pomóc?
– Ja?
– Ty. Jesteś silny. Męski.
Jeszcze nigdy żadna laska nie powiedziała mu, że jest męski, dlatego Buli wypiął dumnie swoją nastoletnią pierś, pusząc się niczym paw.
– Jestem?
– Jesteś. Przyszedłeś sam?
– Miałem wpaść z kolegami, ale…
– To przyprowadź kolegów. Pomożecie mi sprzątać? Mam tu ogarnięty jeden pokój, taki mój, napijemy się potem…
– Z kolegami?
– Taaak… – wyszeptała namiętnym głosem, niemal doprowadzając go do obłędu.
– Wrócę! Pewnie! Kiedy?
– Szybko, wróć szybko. Buli… – dodała i pocałowała go w policzek.
Pachniała miłością. Tak wyobrażał sobie ten zapach. Miłość. Chciał jej zaznać. Chciał żyć tylko dla niej. Dla Wi. Wybiegł z domu Iwańskich i skierował się w stronę szkoły. Musiał zebrać swój gang i wrócić. Pomóc Wi. Musiał pomóc Wi.
Kot pojawił się znikąd. Kiedy wróciłem z rozpoczęcia roku szkolnego, siedział na schodach przed wejściem i próbował myć pyszczek. Próbował, bo wyglądał na schorowanego i starego. Do tego był niezwykle chudy, więc kiedy podnosił łapkę, tracił równowagę i przewracał się na bok.
– Biedaku – powiedziałem, nachylając się nad nim. – Skąd się wziąłeś?
Kot spojrzał na mnie i cicho zamiauczał, po czym porzucił nieudane próby mycia i zaczął kręcić chwiejne ósemki wokół moich nóg. Wyglądał przy tym kosmicznie śmiesznie. Zupełnie jakby jego duch miał ochotę cieszyć się i bawić, ciało zaś bezustannie oponowało. Potykał się o własne łapki, ale i tak krążył wokół mnie, ocierając się ciepłym futerkiem. Nachyliłem się i wziąłem go na ręce. Ważył niewiele więcej niż butelka mleka.
– I co ja mam z tobą zrobić? – zapytałem, patrząc na jego brudną mordkę.
Kot jakby rozumiał – miauknął raz i odwrócił głowę w stronę drzwi.
– Chcesz do domu?
Kolejne miauknięcie.
– No dobra – zgodziłem się. – Ale babcia nas zabije.
Tego akurat byłem pewny. Może i w ostatnim czasie nasze relacje się poprawiły – przez „nasze” rozumiem swoje, mamy i jej matki, czyli mojej babci – ale nie sądziłem, by chory kocur był szczytem jej marzeń. Tym nie byłby zapewne nawet zdrowy. Z tego, co pamiętałem, babcia nigdy nie miała żadnych zwierząt. Mimo to nie potrafiłem przegonić tego nieboraka. Zresztą nie sądzę, żeby był w stanie uciec. Ledwo chodził. Najprawdziwsza żywa bida z nędzą. Jeśli zmuszę go do poszukania innego domu, to pewnie padnie w drodze. Spojrzałem jeszcze raz w jego ślepia. Mimo że ciało było ewidentnie umęczone, w oczach widać było radosne iskierki.
– No dobra – powtórzyłem i trzymając kota na rękach, pchnąłem drzwi wejściowe.
Gdy tylko przekroczyliśmy próg, kot zwinnym ruchem wywinął się z mojego uścisku, zeskoczył na podłogę i pobiegł swoim chwiejnym truchtem w stronę kuchni.
– Ej, ty! – krzyknąłem za nim. – Skąd… – Nie zdążyłem skończyć, bo z kuchni dobiegł mnie krzyk babci.
– Boże przenajświętszy!
Pobiegłem za jej głosem, do którego po chwili dołączył dźwięk tłukącego się kubka albo talerza. Tego mogłem się spodziewać. Babcia zapewne rzuciła czymś w nieszczęsnego kota, przypuszczalnie kończąc jego żywot. Tak przynajmniej podpowiadały mi zdrowy rozsądek i ostatnie tygodnie przemieszkane pod jej dachem. Dlatego gdy zobaczyłem, że babcia ściska wychudzonego kota tak, jak nigdy nie przytulała mnie czy mamy, niemal zemdlałem.
– Co… – Tylko tyle zdołałem z siebie wydusić.
– To on! – krzyczała rozentuzjazmowana babcia, oglądając kota z każdej strony. – To on!
– Kim jest on? – zapytałem zaskoczony.
– Jak kto kim?! – odparła takim tonem, jakbym przypadkiem przy obiedzie powiedział najgorsze przekleństwo. – Jak to kim?! To jest Pan Pulman! Pan Pulman. Mój ty kochany. Gdzieś ty był…
Kimkolwiek był kot – lub Pan Pulman, jak nazywała go babcia – był idealnym podsumowaniem najdziwniejszego pierwszego dnia szkoły, jaki kiedykolwiek mi się przydarzył. I wcale nie przesadzam. Chyba że pojawienie się ducha w szkole uznajecie za coś absolutnie normalnego. Choć w sumie w Czarnym Stawie zapewne nic mnie już nie zaskoczy. Mimo to miasteczko, odkąd do niego przyjechaliśmy z mamą, z każdym dniem coraz wyżej zawieszało poprzeczkę.
Początek roku w nowej szkole.
Nieco ponad godzinę przed tym, jak znalazłem Pana Pulmana, po apelu i tych wszystkich uroczystościach, siedzieliśmy na szkolnym boisku do kosza, tam, gdzie się poznaliśmy kilka tygodni temu, parę dni po mojej przeprowadzce do Czarnego Stawu. A potem przeżyliśmy najbardziej niewiarygodne wakacje w życiu, podczas których uwolniliśmy nasze miasto od mieszkającego w stawie koło lasu i prześladującego je od lat demona. My, czyli ja, Kamil Jura, i moi przyjaciele: wysoki i chudy jak tyczka Radek zwany Długim, Kacper, którego wygląd idealnie oddawała jego ksywa – Niedźwiedź. Właściwie to bardziej przypominał niedźwiadka. I Akira. Choć to męskie imię, kryła się pod nim Paulina, miłośniczka japońskiej mangi. W plisowanej spódniczce i białej bluzce wyglądała zupełnie inaczej niż na co dzień.
– Jedno słowo, a was zabiję – ostrzegła.
– Ale o co ci chodzi… – zaśmiałem się. – Wyglądasz… uroczo.
– Za jeszcze jedno „uroczo” poszczuję cię psami.
– Nie masz psów – odparł rozbawiony Długi. – Za to ta spódniczka… urocza…
– Sama was rozszarpię. Nie potrzebuję do tego psów.
– A było tak miło.
– Jeszcze słowo, a poproszę Niedźwiedzia, żeby wam zrobił w Photoshopie zdjęcia w spódniczkach, i rozwieszę w szkole.
Parsknęliśmy śmiechem, a wtedy wywołany przez Akirę Niedźwiedź odezwał się, zupełnie zmieniając temat naszej rozmowy.
– Słyszeliście, co się stało? – zagaił.
– Niby co? – zainteresował się Długi.
– To ciekawe. Ponoć ktoś zdemolował szatnię i na razie nie mamy szafek.
– Też mi nowość. One i tak się rozpadały, ktoś tylko przyspieszył ich koniec – odparł Długi.
– Niezupełnie. – Niedźwiedź roześmiał się tajemniczo. – Spójrzcie na to.
Odwróciliśmy się w jego stronę.
– Ukradłem to ze szkolnego serwera – powiedział, naciskając play w filmie w telefonie.
Naszym oczom ukazał się widok szatni nagrany przez kamery szkolnego monitoringu. Przez chwilę nic się nie działo. A potem rozpętało się piekło.
Jakaś niewidzialna siła demolowała szafki jedną za drugą. Pod sam koniec filmu coś przemknęło tuż obok kamery.
– Padniecie, jak to zobaczycie. Zrobiłem stop-klatkę i wyostrzyłem kadr – powiedział Niedźwiedź z dumą.
Zobaczyliśmy twarz. Należała do kobiety. Była wściekła. I martwa. Na sto procent martwa.
Coś o tym wiedzieliśmy. Zwłaszcza ja, w końcu całkiem niedawno rozmawiałem z martwym dziadkiem.
Duch. Zakichany duch w szkolnej szatni.
„Przeprowadzka miała uwolnić mamę i mnie od kłopotów – pomyślałem. – Może jej się udało, ale ja wpadłem w nie po samą szyję. Nie żeby mi to szczególnie przeszkadzało, ale…”. Nie planowałem walki z demonami i duchami. Nie w tym życiu. Cóż, może i byłem dzieckiem, ale nauczyłem się już jednego. Jak śpiewał pewien rockowy wokalista: nie zawsze dostaje się to, czego się chce… Zamiast spokoju dostałem duchy.
Nie ma co z tym walczyć, skoro w pakiecie załączono także przyjaciół.
– No nie! – krzyknęła Akira. – Nie będę w plisowanej spódnicy walczyć z duchem!
Redakcja: Maja Strzeżek
Korekta: Agnieszka Dudek
Projekt okładki i stron tytułowych, grafika wykorzystana w książce: Paweł Panczakiewicz
Skład i łamanie: Plus 2 Witold Kuśmierczyk
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.
03-475 Warszawa, ul. Borowskiego 2 lok. 210
www.wydawnictwomieta.pl
tel. +48 505 636 224
ISBN 978-83-68371-92-5