Wigilia ze skutkiem śmiertelnym - Iwona Banach - ebook + audiobook + książka

Wigilia ze skutkiem śmiertelnym ebook i audiobook

Iwona Banach

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pełna humoru i zwrotów akcji komedia kryminalna okraszona świątecznymi ozdobami i zapachem choinki.

Miłka rozstaje się z chłopakiem tuż przed Bożym Narodzeniem. Nieświadoma rozpadającego się związku rodzina planuje ogłoszenie oficjalnych zaręczyn i z okazji zbliżających się świąt postanawia spędzić wieczór wigilijny w wynajętej sali domu weselnego.

Zrozpaczona dziewczyna odmawia udziału w uroczystości. Gdy wkrótce ujawnione zostają zwłoki, miasteczko Leszyn staje się miejscem zbrodni?

Co wspólnego z wydarzeniami ma ośrodek dla zamożnych, choć znerwicowanych osób poddających się terapii w cieście drożdżowym i kawiorze?

Nagle okazuje się, że nikt nie jest tak niewinny jak się wydaje, a zamordowany miał wiele na sumieniu, choć skrzętnie to ukrywał!

To nie będzie cicha noc! To będą zupełnie inne święta?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 380

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 35 min

Lektor:

Oceny
3,5 (297 ocen)
88
75
52
53
29
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
poemka
(edytowany)

Nie polecam

bardzo nudna, strasznie mi się ciągnęła... Mało śmieszna komedia...
40
Anna-M-1

Nie oderwiesz się od lektury

Humor dość specyficzny, ale i tak niezłe teksty. Dobrze się ubawiłam również dzięki wspaniałej pani lektorce!
20
Janicka_Marta

Nie polecam

Niestety mój DNF, jeden z niewielu, bo lubię kończyć książki. Tej jednak nie potrafiłam nawet zacząć. Tak zagmatwana, że już na początku się pogubiłam i to mnie zniechęciło by kontynuować.
20
Zkb123

Nie polecam

koszmarnie napisana książka, w dodatku językiem absolutnie obrzydliwym
10
KasiaMichalczewska74

Z braku laku…

Kilka śmiesznych momentów, ale poza tych chaos.
10

Popularność




Re­dak­cjaMo­ni­ka Orłow­ska
Ko­rek­taBo­że­na Si­gi­smund
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Pro­jekt okład­kiAgniesz­ka Kie­lak
Zdjęcie wy­ko­rzy­sta­ne na okład­ce© Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skar­pa War­szaw­ska, War­sza­wa 2022 © Co­py­ri­ght by Iwo­na Ba­nach, War­sza­wa 2022
Ze­zwa­la­my na udo­stęp­nia­nie okład­ki ksi­ążki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67343-70-1
Wy­daw­ca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mo­wa Skar­pa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skie­go 2 lok. 24 03-475 War­sza­wa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Miłka była wście­kła. Jak­kol­wiek to za­brzmi, dziś nie chcia­ła być dla ni­ko­go miła. Od za­wsze prze­kli­na­ła bra­ta mat­ki, któ­ry po­sze­dł ją za­re­je­stro­wać w urzędzie sta­nu cy­wil­ne­go, jak tyl­ko się uro­dzi­ła. Se­ple­nił. I tak za­miast Mi­ro­sła­wą zo­sta­ła Mi­ło­sła­wą.

Oba imio­na mia­ły swo­je wady, ale to dru­gie wi­ęcej.

By­wa­ła więc Mi­łen­cją dla ko­le­gów, Mi­łó­wą dla ko­le­ża­nek, sama jed­nak pre­fe­ro­wa­ła Mi­łkę.

Ra­dzi­ła so­bie, ale dzi­siaj jej po­ukła­da­ne ży­cie znisz­czy­ła lo­te­ria i roz­dziel­no­ść ma­jąt­ko­wa. Pie­ni­ądze na­praw­dę szczęścia nie dają, niby ka­żdy to mówi, lecz nikt tak na­praw­dę w to nie wie­rzy.

I co z tego, że wy­god­niej się pła­cze w mer­ce­de­sie niż na ro­we­rze, sko­ro się jed­nak pła­cze? Fak­tem jest, że srebr­nym pó­łmi­skiem ła­twiej za­tłuc gno­ja niż pla­sti­ko­wym, ale kra­ty wci­ąż te same.

A prze­cież mo­gło być pi­ęk­nie.

Byli ra­zem od sied­miu lat i ko­cha­li się, pla­no­wa­li na­wet dziec­ko i ślub. Ka­rol był tro­chę nie­po­rad­nym za­wo­do­wo i ży­cio­wo sło­dzia­kiem i ja­koś tak wy­szło, że to ona go od tych sied­miu lat utrzy­my­wa­ła, bo może nie za­ra­bia­ła ko­ko­sów, ale po­wo­dzi­ło jej się nie­źle, to zna­czy im, to zna­czy ona tak my­śla­ła.

Aż do tego dnia, kie­dy Ka­rol wy­grał na lo­te­rii.

Za co ku­pił los? Na pew­no za kie­szon­ko­we, któ­re mu hoj­nie wy­pła­ca­ła. Co praw­da, po­cząt­ko­wo ra­do­ść była wiel­ka, aż Ka­ro­lek z za­smu­co­ną miną przy­sze­dł w to­wa­rzy­stwie ma­mu­si i oświad­czył, że ow­szem, ślub tak, ale mu­szą pod­pi­sać in­ter­cy­zę.

No i wte­dy to­tal­nie tra­fił ją szlag.

Nie ze­mdla­ła, nie do­sta­ła apo­plek­sji, tyl­ko le­d­wo po­wstrzy­ma­ła się od prze­kle­ństw i sko­pa­nia te­ścio­wej ty­łka.

Na­wet nie cho­dzi­ło o in­ter­cy­zę, ale o to, że po­jęła, jak Ka­rol dzia­ła. Cho­dzi­ło o to, że wszyst­ko, co jest jej, jest wspól­ne, a co jego – to jego. I że prze­cież żyli od lat ra­zem, ona go kar­mi­ła i ubie­ra­ła, bo się gno­jo­wi nie chcia­ło za­pie­przać do pra­cy.

No do­bra.

Zdol­ny był, nie­ste­ty rze­czy­wi­ście nie miał szczęścia do sze­fo­stwa. Wci­ąż po­cząt­ko­wo zmie­niał pra­co­daw­ców; ten go nie sza­no­wał, tam­ten sto­so­wał mob­bing. Po­tem ja­koś zo­stał w domu, choć obia­dów nie go­to­wał. Ro­zu­mia­ła, nie umiał.

Tak ja­koś wy­szło.

Przez te wszyst­kie lata da­wa­ła mu na­wet na kwiat­ki dla swo­jej przy­szłej te­ścio­wej, bo nie dys­po­no­wał go­tów­ką – na Dzień Mat­ki, na pre­zent pod cho­in­kę, na wszyst­ko i skar­pet­ki się prze­cie­ra­ją... a te­raz on wy­grał pra­wie mi­lion i na­tych­miast po­sta­no­wił się nim nie dzie­lić.

Bo to są jego pie­ni­ądze, jego ci­ężko za­ro­bio­ne pie­ni­ądze, no a poza tym prze­cież nie są po ślu­bie.

– Noż k... Tak to nie będzie! – wy­sy­cza­ła przez za­ci­śni­ęte zęby.

I to wła­śnie za­wa­ży­ło na tym dniu. A prze­cież mo­gło być ina­czej. Nie­ko­niecz­nie le­piej, ale kto wie?

Dla­te­go jej od­po­wie­dź brzmia­ła tak, jak brzmia­ła.

– Nie! Mowy nie ma! Nie za­mie­rzam brać w tym udzia­łu!

Ta od­po­wie­dź była skie­ro­wa­na do jej wła­snej mat­ki i nie do­ty­czy­ła wca­le in­ter­cy­zy, tyl­ko wi­gi­lii, któ­rą so­bie mat­ka za­pla­no­wa­ła wraz z mat­ką Ka­ro­la w domu we­sel­nym z tłu­mem go­ści i ewen­tu­al­ny­mi za­ręczy­na­mi.

I nie to, że ze­rwa­li czy coś, ale na­gle to wszyst­ko za­częło ina­czej wy­glądać.

Nie chcia­ła po­dej­mo­wać po­chop­nych de­cy­zji. Chcia­ła się tro­chę od­se­pa­ro­wać i coś so­bie prze­my­śleć. Może na­kła­dy na Ka­ro­la, któ­re wca­le nie były małe? Może jego za­cho­wa­nie? Cho­ćby to, że tę de­cy­zję ogło­sił usta­mi swo­jej mat­ki i na­wet pro­fi­lak­tycz­nie uni­kał jej wzro­ku?

Czy­ja­kol­wiek była ta de­cy­zja, to i tak oka­za­ła się do dupy, bo albo Ka­rol sta­no­wił praw­dzi­wy okaz za­le­żne­go od mat­ki opor­tu­ni­sty, co do­brze nie ro­ko­wa­ło, albo za­sra­ne­go, skąpe­go, za­du­fa­ne­go w so­bie ego­isty, co ro­ko­wa­ło jesz­cze go­rzej.

Do­dat­ko­wo ta de­cy­zja nie była dla niej aż taka trud­na, jak by się wy­da­wa­ło. Mi­łka nie lu­bi­ła wiel­kich im­prez, spędów i ro­dzin­nych na­sia­dó­wek, nie­wa­żne czy przy kar­piu, czy przy ko­tle­cie. Wo­la­ła świ­ęta spędzić z bab­cią, któ­ra była mat­ką jej ojca, co ozna­cza­ło tyl­ko tyle, że na­le­ża­ła do ro­dzi­ny, no może nie da­le­kiej, ale jed­nak nie­ak­cep­to­wa­nej, bo ro­dzi­ce się roz­wie­dli, a wia­do­mo, jak to jest.

Tyle że ona bab­cię lu­bi­ła. A to cza­sa­mi dużo wi­ęcej niż ro­dzin­ne wi­ęzy mi­ło­ści.

– Ależ ko­cha­nie! – Mat­ka usi­ło­wa­ła ja­koś za­ła­go­dzić spra­wę, bo do swo­je­go przy­szłe­go zi­ęcia ca­łkiem się przy­zwy­cza­iła i nie chcia­ła zmian na tym ja­kże ro­dzin­nym sta­no­wi­sku, ale nic to nie po­mo­gło.

Nie, nie na­stąpi­ło ze­rwa­nie. To jesz­cze nie zo­sta­ło po­sta­no­wio­ne. Mi­łka po pro­stu chcia­ła się za­sta­no­wić i spoj­rzeć na swój zwi­ązek z pew­ne­go, nie­co wi­ęk­sze­go, dy­stan­su.

– Ale dzie­ci – jęk­nęła mat­ka, któ­ra była już w tym wie­ku, że ko­niecz­nie chcia­ła mieć wnu­ki, a kil­ku­let­ni zwi­ązek Mi­łki z Ka­ro­lem da­wał jej po­czu­cie, że wkrót­ce na­stąpią ja­kieś zmia­ny w tym kie­run­ku. Wy­szu­mie­li się, na­cie­szy­li sobą, na­im­pre­zo­wa­li, mo­gli więc spo­koj­nie się ustat­ko­wać i roz­mno­żyć.

Ka­żdy ewen­tu­al­ny na­stęp­ny zwi­ązek co­fał spra­wę ma­cie­rzy­ństwa na li­nię star­tu. Ka­żdy ko­lej­ny fa­cet po­wo­do­wa­łby znów te same tek­sty, że mu­szą się wy­szu­mieć, na­cie­szyć i po­im­pre­zo­wać, a ona mu­sia­ła­by cze­kać.

*

Lu­cjan (ka­żdy przy­zna, że to bez­sen­sow­ne imię dla dia­bła, ale do­stał je po pra­dziad­ku) chciał być czło­wie­kiem. Bar­dzo, strasz­nie, nie­odzow­nie i na siłę. Za wszel­ką cenę. Wie­dział, że lu­dzie są dziw­ni. Ale dia­bły też do naj­nor­mal­niej­szych nie na­le­żą. To go po­ci­ąga­ło.

Ge­ne­tycz­nie w za­sa­dzie na­wet nie było wiel­kich ró­żnic, a spra­wę z pew­ny­mi ze­wnętrz­ny­mi ozna­ka­mi dia­bło­wa­to­ści (bo dia­bel­sko­ść to jed­nak coś o wie­le, wie­le głęb­sze­go) dało się bez pro­ble­mu za­ła­twić, zresz­tą ko­py­ta... Re­al­ly? Gdy­by jesz­cze miał czte­ry nogi, to te ko­py­ta by były ja­kieś bar­dziej od­po­wied­nie, ale przy dwóch? Okrop­nie to utrud­nia­ło cho­dze­nie, nie mó­wi­ąc już o pro­ble­mach z kręgo­słu­pem, po­zbył się ich więc już lata temu, a rogi? One nie były aż tak wi­docz­ne, zresz­tą do­pie­ro mu się sy­pa­ły, był mło­dy, miał le­d­wie kil­ka­set lat.

I chciał mieć żonę.

Dia­beł go sku­sił.

Lu­cjan awan­tu­ry się spo­dzie­wał, choć ra­czej nie w tam­tym mo­men­cie, a jed­nak na­de­szła. W ko­ńcu mu­sia­ła na­de­jść.

– Żonę! Masz so­bie zna­le­źć żonę! – wark­nął oj­ciec. – Wnu­ka chcę! Ile mam cze­kać?! Wy­no­cha! Już! Do ro­bo­ty!

– Ale ja zu­pe­łnie nie znam tego mia­sta i w ogó­le ni­cze­go – jęk­nął Lu­cjan, za­wie­dzio­ny, że będzie mu­siał opu­ścić swo­je pie­le­sze i iść na coś w ro­dza­ju po­nie­wier­ki, no ale oj­ciec był nie­prze­jed­na­ny – i nie ro­zu­miem, jak to się robi.

– Nie mu­sisz, wy­star­czy, że po­znasz ko­bie­tę. Ma być duża, sil­na i bez­względ­nie uro­dzi­wa.

– Uro­dzi­wa, zna­czy ład­na?

– Nie! Zna­czy, że uro­dzi. Syna! Won mi stąd! – do­dał jak na nie­go na­wet ła­god­nie, aż z tej ła­god­no­ści się spo­cił. Bo to jed­nak był spo­ry wy­si­łek.

*

Bab­cia miesz­ka­ła dwa domy da­lej, więc Mi­łka nie mu­sia­ła za bar­dzo się wy­si­lać. Ze swo­je­go, choć tro­chę wspól­ne­go miesz­ka­nia, któ­re oczy­wi­ście ume­blo­wa­ła, opła­ca­ła i wy­ku­pi­ła sama, za­bra­ła tyl­ko pi­ża­mę i cały na­by­ty na świ­ęta (jak naj­bar­dziej ele­ganc­ki) al­ko­hol, bo nie chcia­ła sie­dzieć o su­chym py­sku, a na do­da­tek wie­dzia­ła, że po po­wro­cie nie za­sta­nie na­wet smęt­nych resz­tek, po­nie­waż Ka­rol się nim chęt­nie i do syta po­częstu­je.

Za­wsze to ją ba­wi­ło, wręcz roz­czu­la­ło, lu­bi­ła wie­dzieć, że Ka­rol ma wszyst­ko, co naj­lep­sze, ale dziś się wku­rzy­ła. Tak już jest, że te same za­cho­wa­nia mogą być przy­czy­ną unie­sień ser­ca i unie­sień sie­kie­ry. Wszyst­ko za­le­ży prze­cież od kon­tek­stu.

Sy­tu­acja oczy­wi­ście nie zo­sta­ła za­ak­cep­to­wa­na przez ro­dzi­nę z żad­nej stro­ny. Mat­ka wy­dzwa­nia­ła co pi­ęt­na­ście mi­nut, te­ścio­wa co pół go­dzi­ny, oświad­cza­jąc, że Ka­rol so­bie nie ży­czy ta­kich de­struk­cyj­nych za­cho­wań, oraz sam Ka­rol dzwo­nił, żeby po­wie­dzieć, że ją po­je­ba­ło i jest chci­wą suką.

Wy­łączy­ła te­le­fon, ale naj­pierw mu­sia­ła wy­słu­chać trzech du­chów, szko­da, że dzwo­ni­ły do niej, a nie do Ebe­ne­ze­ra Scro­oge’a.

Duch ze­szłych świ­ąt przy­po­mniał jej usta­mi mat­ki, że za­wsze było tak miło, że wszy­scy się cie­szy­li, że cho­in­ka pach­nia­ła, a świ­ęta były naj­wspa­nial­szym cza­sem w roku, ona zaś chce to ze­psuć, bo jest nie­wdzi­ęcz­na.

Duch obec­nych świ­ąt oświad­czył usta­mi ewen­tu­al­nej te­ścio­wej, że nie po­win­na my­śleć o so­bie, lecz o in­nych, że to już za­szło za da­le­ko, że wszy­scy cze­ka­ją na pi­ęk­ne świ­ęta, a ona chce to ze­psuć, bo jest nie­wdzi­ęcz­ną suką.

Duch przy­szłych świ­ąt usta­mi bab­ki ze stro­ny mat­ki prze­ka­zał jej wi­zję sa­mot­nej, bez­dziet­nej sta­ro­ści, szklan­ki wody, któ­rej nikt jej nie poda, opusz­cze­nia oraz ga­lo­pu­jące­go al­ko­ho­li­zmu, któ­ry nie­chyb­nie ją cze­ka, je­że­li na­tych­miast nie zja­wi się w domu we­sel­nym, gdzie wszy­scy na nią cze­ka­ją, po­win­na prze­stać być suką, i to do tego nie­wdzi­ęcz­ną.

Na czwar­ty te­le­fon nie za­mie­rza­ła cze­kać.

Otwo­rzy­ła bu­tel­kę wina, wy­pi­ła ją, roz­po­czy­na­jąc za­po­wie­dzia­ną dro­gę do al­ko­ho­li­zmu i po­ło­ży­ła się w łó­żku na pod­da­szu domu bab­ci, bo nie mia­ła na nic ocho­ty.

Bab­cia chy­ba ją ro­zu­mia­ła, bo stwier­dzi­ła, że wie­cze­rzę mogą zje­ść na­wet o pó­łno­cy albo wca­le, bo tra­dy­cja tra­dy­cją, ale ży­cie jest wa­żniej­sze.

Na­le­ża­ła do tych ko­biet, któ­re nie myją okien na świ­ęta, o ile nie przyj­dzie im na to chęć.

Jak na sta­rusz­kę była zde­cy­do­wa­nie wy­zwo­lo­na.

Świ­ęta za­częły się dość smut­no, żeby nie po­wie­dzieć po­nu­ro, bo choć bab­cia przy­go­to­wa­ła wszyst­ko od barsz­czu po klu­ski z ma­kiem, żad­nej z nich nie chcia­ło się za­sia­dać do sto­łu, w ka­żdym ra­zie nie w tej chwi­li.

Wie­czór za­pa­dł szyb­ko, za­bły­sła na­wet pierw­sza gwiazd­ka, choć nie było jej wi­dać zza chmur, uli­ce opu­sto­sza­ły, śnieg nie po­ja­wił się na­wet w pro­gno­zach po­go­dy, więc sza­ro­bu­ro­ść oto­czy­ła wszyst­ko i wszyst­kich.

Sza­ro­bu­ry był też stan du­szy Mi­łki, bo z po­bie­żne­go, pod­la­ne­go al­ko­ho­lem ra­chun­ku su­mie­nia wy­ni­kło jej, że dała się wro­bić w spon­so­ring, w któ­rym ona pła­ci­ła za wszyst­ko, nie żąda­jąc w za­mian nic poza mi­ło­ścią, i na­wet nie za­uwa­ży­ła, że ma nie part­ne­ra, ale utrzy­man­ka.

Ta­kie kon­sta­ta­cje bolą.

Poza tym ona się tego po so­bie nie spo­dzie­wa­ła, zwłasz­cza że była zde­cy­do­wa­nie przed trzy­dziest­ką.

W kuch­ni do­go­ry­wa­ły wi­gi­lij­ne da­nia, bab­cia sie­dzia­ła w ja­dal­ni i roz­wi­ązy­wa­ła krzy­żów­ki, Mi­łka roz­pra­wia­ła się ze swo­im ży­ciem w sy­pial­ni dla go­ści, a w sa­lo­nie te­le­wi­zor ry­czał na ca­łe­go ko­lęda­mi.

Ko­lędy się zle­wa­ły, bo dziew­czy­na tro­chę pła­ka­ła, tro­chę przy­sy­pia­ła, a tro­chę od­pły­wa­ła w nie­byt ma­rzeń, więc sły­sza­ła dziw­ne two­ry: Lu­la­jże z gło­wy zdjęła pa­ste­rza, do szo­py przy­bie­że­li na li­rze, chwa­ła nam mo­nar­cho­wie, chwa­ła nam pa­stusz­ko­wie, a po­kój w Be­tle­jem.

Mi­łka le­ża­ła na łó­żku, ta­pla­jąc się w roz­pa­czy, kie­dy za­pu­ka­ła bab­cia.

– Wiesz co, ko­cha­nie – we­szła do po­ko­ju, nie cze­ka­jąc na za­pro­sze­nie – mo­gła­byś mu mimo wszyst­ko po­wie­dzieć, żeby nie la­tał nago? Ja wiem, wiem, te­raz są inne cza­sy, lu­dzie mają pra­wo do wy­ra­ża­nia sie­bie, a nie ta­kie śre­dnio­wie­cze, ale co ja po­ra­dzę? Z przy­kro­ścią przy­zna­ję, że tro­chę mnie to krępu­je.

– Ale jak, gdzie? Komu? Ka­rol przy­sze­dł? – Mi­łka się zje­ży­ła. – Po­wiedz mu, żeby spa­dał! – roz­ka­za­ła, sia­da­jąc za­spa­na na łó­żku, jesz­cze nie ca­łkiem pew­na, gdzie jest i co robi.

– No, z tym może być kło­pot – stwier­dzi­ła sta­rusz­ka – bo ja­koś tak nie wy­da­je mi się, żeby po­słu­chał.

Bab­cia mia­ła za­gad­ko­wą, ale i za­tro­ska­ną minę.

– Wiem, Ka­rol to de­bil! – wes­tchnęła Mi­łka, po­wta­rza­jąc tym sa­mym do­kład­nie to, co za­zwy­czaj na jego te­mat mó­wi­ła bab­cia i z czym dziew­czy­na się ni­g­dy do­tąd nie zga­dza­ła.

– To ra­czej nie jest Ka­rol – od­po­wie­dzia­ła bab­cia. – I chy­ba ci coś umknęło. Jest nagi. My­śla­łam, że so­bie ko­goś za­mó­wi­łaś, te­raz dziew­czy­ny po­dob­no tak ro­bią, ja­koś tak w pra­wo, w lewo i do łó­żka, zna­czy, na za­mó­wie­nie, ale nie sądzi­łam, że do­star­cza­ją ich od razu ro­ze­bra­nych.

Mi­łka po­pa­trzy­ła na bab­cię, nic nie ro­zu­mie­jąc.

– Nie, za­raz, mo­ment, o czym ty mó­wisz? Jest nagi i nie jest... Ka­ro­lem? – za­py­ta­ła, jak­by Ka­rol miał w zwy­cza­ju co­dzien­nie bie­gać nago po uli­cach. – To kto to jest?

– Nie wiem, sama zo­bacz, nie wiesz na­wet, kogo za­ma­wia­łaś? – Bab­cia nie była wca­le taka znie­sma­czo­na, wy­gląda­ła ra­czej na za­fa­scy­no­wa­ną. Od za­wsze in­te­re­so­wa­ło ją wszyst­ko, co dzia­ło się do­oko­ła niej, i ni­g­dy ni­cze­go nie prze­kre­śla­ła z góry. Ow­szem, za­gląda­ła lu­dziom do łó­żka, ale nie po to, żeby im za­ka­zy­wać tego, co tam ro­bią, ra­czej po to, żeby się do­wie­dzieć, jak to ro­bią, dla­cze­go i czy na­praw­dę na­cie­ra­nie pe­ni­sa pa­pie­rem ścier­nym daje aż ta­kie efek­ty ja­kie re­kla­mo­wa­li w in­ter­ne­cie.

– Ni­ko­go nie za­ma­wia­łam! – ob­ru­szy­ła się Mi­łka.

– To co? Sam przy­sze­dł? Nago? To nie jest nor­mal­ne, taki fa­cet może być nie­bez­piecz­ny!

Nadzy lu­dzie po­win­ni w za­sa­dzie wy­da­wać się za­kło­po­ta­ni, za­wsty­dze­ni albo choć onie­śmie­le­ni, ale star­szym pa­niom za­wsze wy­da­ją się nie­bez­piecz­ni. Szcze­gól­nie je­że­li są mężczy­zna­mi albo bez­wstyd­ni, je­że­li są to lu­dzie w wer­sji że­ńskiej.

– Masz coś do obro­ny? No i weź port­fel, pew­nie będziesz mu­sia­ła mu za­pła­cić. Te­raz za wszyst­ko się pła­ci.

– Bab­ciu! Ja nie pła­cę za seks – po­wie­dzia­ła z dumą Mi­łka, ale za­raz pra­wie się roz­pła­ka­ła. Te­raz już nie była tego pew­na.

Po chwi­li coś in­ne­go przy­szło jej do gło­wy.

– Ach więc to tak! – za­wo­ła­ła. – To pro­wo­ka­cja! To mu­sia­ła zro­bić mat­ka Ka­ro­la. Ona mnie nie­na­wi­dzi!

Zła­pa­ła za te­le­fon, żeby na­gry­wać całą sy­tu­ację.

– Będziesz świad­kiem! – za­wo­ła­ła po­now­nie. – Nie dam się szan­ta­żo­wać!

Ze­jście na dół do sa­lo­nu sta­ło się ko­niecz­no­ścią.

*

Le­szyn nie był mia­stem ide­al­nym do po­lo­wa­nia na żonę, żad­ne nie jest, żony są strasz­nie trud­ne do zdo­by­cia, do­dat­ko­wo Lu­cjan nie wie­dział, jak dzia­ła­ją ko­bie­ty.

O tym, że nikt nie wie, jak dzia­ła­ją, nikt mu wszak nie po­wie­dział, prze­stra­szy­łby się może tro­chę i zre­zy­gno­wał, ale w grę wcho­dzi­ła prze­cież duma, a na­wet dwie – duma dia­bel­ska i ta męska, była to mie­szan­ka tak wy­bu­cho­wa i nie­bez­piecz­na, że gdy­by po­sze­dł po po­ra­dę do psy­cho­lo­ga, pew­nie do­sta­łby coś na uspo­ko­je­nie; nie­ste­ty dia­bły są po­zba­wio­ne opie­ki me­dycz­nej. Zresz­tą ludz­cy mężczy­źni często do­cho­dzą do wie­dzy o swo­jej nie­wie­dzy na te­mat ko­biet ca­ły­mi la­ta­mi, a on był tyl­ko dia­błem.

Uro­dził się w le­szy­ńskim le­sie, tam sie­dział przez wie­ki i wła­ści­wie nie in­te­re­so­wał się ni­czym, lu­dzi uni­kał, ale ostat­nie wy­da­rze­nia nie­co go po­bu­dzi­ły do dzia­ła­nia.

Tro­chę w tym po­bu­dze­niu swój udział miał pa­pie­ros zna­le­zio­ny przy­pad­kiem w le­sie. Był zio­ło­wy, a o tym, że był na­pcha­ny syn­te­tycz­ną ma­ri­hu­aną, nikt Lu­cja­no­wi nie po­wie­dział.

*

Wi­gi­lia w domu we­sel­nym też była ko­niecz­no­ścią bar­dziej niż wy­bo­rem. Po pro­stu w miesz­ka­niu pa­ństwa Kob­zy­ków było za mało miej­sca. I nie cho­dzi­ło na­wet o ilo­ść i ja­ko­ść dań, ale o to, że trzy­dzie­ści osób w dwóch po­ko­jach, przy jed­nej ła­zien­ce to by­łby hor­ror.

Mia­ła to być pierw­sza wi­gi­lia obu ro­dzin, a więc za­pro­sze­ni zo­sta­li też ro­dzi­ce Ka­ro­la, jego sio­stra z na­rze­czo­nym oraz wszel­kie po­bli­skie ciot­ki; był też brat Mi­łki z dziew­czy­ną i jej ro­dzi­ca­mi.

Sama ro­dzi­na, ale jed­nak dość licz­na. No może jesz­cze nie ca­łkiem ro­dzi­na, ale wkrót­ce już tak. Mat­ka Mi­łki uwa­ża­ła, że war­to się le­piej po­znać.

Naj­pierw, na ja­kiś czas przed wi­gi­lij­ną apo­ka­lip­są, po­zna­ła za­pa­try­wa­nia ku­li­nar­ne swo­ich go­ści. Bez­glu­te­no­we klu­ski z ma­kiem nie były naj­gor­sze, go­rzej było z fi­le­ta­mi „ze szczęśli­we­go kar­pia”, nie wie­dzia­ła, że ist­nie­ją szczęśli­we kar­pie ani czy ist­nie­ją kar­pie z wol­ne­go wy­bie­gu, ale w za­sa­dzie zje­dze­nie na­wet nie­szczęśli­we­go nie po­wo­do­wa­ło aler­gii ani śmier­ci, więc tym się nie prze­jęła, ina­czej się spra­wy mia­ły z nie­to­le­ran­cją nie­któ­rych ciast (mo­gły za­wie­rać orze­chy), sa­ła­tek (mo­gły le­żeć obok owo­ców mo­rza), a to już mo­gło po­wo­do­wać praw­dzi­wie gro­źne kon­se­kwen­cje.

Śle­dzie za­wie­ra­ły sól, co było zgub­ne dla die­ty bez­sol­nej, ziem­nia­ki so­la­ni­nę – tru­jące, a barszcz ben­zo­esan sodu. Nie mó­wi­ąc już o tym, że uszka mo­gły za­wie­rać grzy­by ha­lu­cy­no­gen­ne, bo kto wie, cze­go oni tam do­da­ją.

Byli też we­ga­nie żąda­jący so­jo­we­go śle­dzia, fru­ta­ria­nin, któ­ry za­ży­czył so­bie bi­go­su z owo­ców, ciot­ka z nie­to­le­ran­cją lak­to­zy, kil­ko­ro cu­krzy­ków, je­den od die­ty pa­leo, któ­ry do­ma­gał się mi­ęsa, bo post po­stem, ale gło­do­wał nie będzie, ktoś sto­su­jący keto (za­nim się za­częło, zja­dł cały za­pas ma­sła przy­go­to­wa­ne­go na dzień na­stęp­ny) i było też kil­ka osób z ró­żny­mi po­gląda­mi ku­li­nar­ny­mi, któ­re utrud­nia­ły wszyst­kim ży­cie. I po­glądy, i oso­by, bo gdy­by po­glądy za­cho­wa­li dla sie­bie i nie ob­no­si­li się z nimi jak z Na­gro­dą No­bla, nie by­ło­by ta­kie­go za­mie­sza­nia.

Praw­dę po­wie­dziaw­szy, do­brze, że cała spra­wa opa­rła się na pro­fe­sjo­nal­nych ku­cha­rzach, bo ina­czej ktoś by z pew­no­ścią osza­lał.

A tak naj­wy­żej opie­przy się ku­cha­rza, zro­bi awan­tu­rę wła­ści­ciel­ce, poda do sądu kel­ner­ki i będzie w po­rząd­ku.

Już samo przy­go­to­wa­nie dań by­ło­by wy­star­cza­jącą ka­ta­stro­fą, gdy­by nie prze­bi­ła tego de­zer­cja Mi­łki.

Los oczy­wi­ście nie pró­żno­wał i miał w za­na­drzu o wie­le wi­ęcej nie­spo­dzia­nek, ale jak to z nie­spo­dzian­ka­mi bywa, nie wszyst­kie oka­za­ły się przy­jem­ne.

*

Ze­jście do sa­lo­nu przy­spo­rzy­ło im nie­co kło­po­tów – było dość po­wol­ne, nie­co chwiej­ne i cha­otycz­ne, bo Mi­łka wpa­dła w pa­ni­kę, a bab­cia się za­sa­pa­ła. Szły, a wła­ści­wie skra­da­ły się, jak­by cza­ił się na nie mor­der­ca z sie­kie­rą, choć nie wia­do­mo, dla­cze­go bra­ły to pod uwa­gę, sko­ro w dom­ku bab­ci miej­sca na cza­je­nie się zde­cy­do­wa­nie nie było.

Do sa­lo­nu nie we­szły, sta­nęły w pro­gu i za­częły się przy­glądać.

Był tam. Sie­dział roz­wa­lo­ny w fo­te­lu, nie za­kryw­szy na­wet swo­ich klej­no­tów.

Wy­glądał dziw­nie, ra­czej nie na miej­scu z tą swo­ją na­go­ścią i but­ną pozą, no i się nie ru­szał.

– Czy on żyje? – za­py­ta­ła Mi­łka, żeby uprze­dzić to, o czym po­my­śla­ły obie.

Fa­cet wy­glądał bla­do i pa­skud­nie. Był ja­kiś cia­sto­wa­to roz­la­zły. Ty­po­wy buc ogląda­jący mecz z pi­wem w łap­sku, ale za­miast me­czu były ko­lędy, w tym aku­rat mo­men­cie w bar­dzo „ar­ty­stycz­nym”, wy­jącym wy­ko­na­niu, a piwa nie było wca­le.

– Ja go ma­cać nie będę! Wy­bij to so­bie z gło­wy – za­re­ago­wa­ła bab­cia, wie­dząc, o co cho­dzi dziew­czy­nie. – Za­mó­wi­łaś go so­bie, to go ma­caj!

– Nie za­ma­wia­łam. Na­praw­dę. No a na­wet gdy­by, to prze­cież nie wy­bra­ła­bym ta­kie­go!

Po­de­szły nie­co bli­żej, a po­tem, nie­co ośmie­lo­ne bez­ru­chem fa­ce­ta, obe­szły fo­tel do­oko­ła.

– Znasz go cho­ciaż? – za­py­ta­ła bab­cia, a nie do­cze­kaw­szy się od­po­wie­dzi, skrzy­wi­ła się i cmok­nęła z dez­apro­ba­tą. – Mar­ny ja­kiś – do­da­ła po chwi­li.

Mi­łka mia­ła wra­że­nie, że bab­cia wpa­tru­je się w atry­but jego męsko­ści i stąd ta opi­nia.

– Nie, nie znam go. Twarz jak­by ciut zna­jo­ma, ale pew­na nie je­stem. I co te­raz?

Trud­no roz­po­znać czło­wie­ka, któ­re­go po raz pierw­szy wi­dzi się ca­łkiem nago, na­wet je­że­li gdzieś już się go wi­dzia­ło ubra­ne­go, bo jego na­go­ść za­ciem­nia odro­bi­nę spra­wę.

– We­zwie­my po­li­cję?

I tu po­wstał pro­blem. Wi­gi­lia, goły fa­cet, pi­ja­na Mi­łka, no bo jed­nak tej bu­tel­ki wina pod­la­nej hek­to­li­trem łez za ko­łnierz nie wy­la­ła. Lu­dzie nie lu­bią po­ka­zy­wać się ob­cym po pi­ja­ku. Poza tym w okre­sie świ­ątecz­nym po­li­cja ma z pew­no­ścią inne, o wie­le po­wa­żniej­sze spra­wy na gło­wie. Niby ci­sza, spo­kój, a w za­ka­mar­kach świ­ątecz­nych świa­tów roz­gry­wa­ją się praw­dzi­we, krwa­we tra­ge­die, po­ra­chun­ki na noże i wi­del­ce, ta­sa­ków nie wy­łącza­jąc, o to, kto robi lep­szą sa­łat­kę ja­rzy­no­wą, kto ukra­dł spa­dek po te­ścio­wej i kto wy­gląda jak la­fi­ryn­da w tej wy­go­go­lo­nej kiec­ce z ba­za­ru.

Dla­te­go wzy­wa­nie po­li­cji do śmier­tel­nie spo­koj­ne­go fa­ce­ta wy­da­wa­ło się nie na miej­scu.

– Prze­cież nic nam nie zro­bił, nie za­ata­ko­wał nas! Nie wła­mał się, choć za cho­le­rę nie wiem, jak wsze­dł – wes­tchnęła dziew­czy­na. – Co po­wie­my? Że sie­dzi? To chy­ba nie jest prze­stęp­stwo. Za­dzwo­nię i co im po­wiem? „Przy­je­dźcie, bo goły fa­cet sie­dzi w moim fo­te­lu”? No bez jaj! Może prze­cze­ka­my?

Zde­cy­do­wa­nie trud­no jest prze­cze­kać śmie­rć, ale Mi­łka wy­ra­źnie to pla­no­wa­ła. Bab­cia mia­ła o wie­le bar­dziej ma­ka­brycz­ne po­my­sły.

– Chcesz go tak zo­sta­wić do rana? Prze­cież wsta­nie i nas wy­rżnie jak kacz­ki. To musi być ja­kiś wa­riat! Na pew­no przy­la­zł z tego ośrod­ka. Mo­żna by tam za­dzwo­nić, ale co to da? Na pew­no nie przy­ja­dą. Trze­ba się go ja­koś po­zbyć!

Po­zby­cie się spo­re­go, bez­wład­ne­go fa­ce­ta było pro­ble­ma­tycz­ne.

– Bo wiesz, je­że­li on jest mar­twy... – ci­ągnęła bab­cia, usi­łu­jąc ja­koś to wszyst­ko po­ukła­dać.

– To tym bar­dziej! – Mi­łka była nie­prze­jed­na­na. – Prze­cież to nas nie do­ty­czy, nie będę się zaj­mo­wać ja­ki­mś fa­ce­tem, któ­ry łazi po cu­dzych do­mach i so­bie ot tak umie­ra!

– I kto w Wi­gi­lię, w taką po­go­dę lata po cu­dzych do­mach nago?

– Wa­riat?

Rze­czy­wi­ście, ośro­dek dla psy­chicz­nie i ner­wo­wo cho­rych znaj­do­wał się nie­da­le­ko, był pry­wat­ny i całe mia­sto zwa­la­ło wszel­ki dziw­ne wy­da­rze­nia na ten wła­śnie przy­by­tek i jego pen­sjo­na­riu­szy. To po­zwa­la­ło na lep­sze ukła­da­nie świa­ta i nikt nie chciał wie­rzyć, że aku­rat to jest ca­łko­wi­tą nie­praw­dą. Ca­łko­wi­tą nie­praw­dą był zresz­tą sam ośro­dek, któ­re­go nie było. To zna­czy oczy­wi­ście był. Ist­niał, ba, na­wet zaj­mo­wał się cho­ry­mi, ale nie jako szpi­tal dla wa­ria­tów, tyl­ko ku­rort, któ­ry na wa­ria­tach za­ra­biał, i na­le­ża­ło być na­praw­dę bo­ga­tym wa­ria­tem z bar­dzo mod­nym za­bu­rze­niem i po­zy­cją spo­łecz­ną, żeby się tam do­stać.

Lu­dzie jed­nak wo­le­li jak za­wsze uprosz­cze­nia i plot­ki oraz bar­dzo wy­god­ne wy­szu­ki­wa­nie ko­złów ofiar­nych, któ­rych w da­nym mo­men­cie po­trze­bo­wa­li, wśród pa­cjen­tów ku­ror­tu.

A prze­cież pi­ja­ny rajd po ron­dach i wo­do­wa­nie vo­lvo w sa­dzaw­ce z ła­będzia­mi od­sta­wił ca­łkiem nor­mal­ny ze­gar­mistrz, a nie ża­den wa­riat. Pod­pa­le­nie ki­bel­ka w par­ku i wy­buch pu­dła fa­jer­wer­ków, któ­re ob­rzu­ci­ły prze­chod­niów od­cho­da­mi, za­ła­twił syn pie­ka­rza, też ca­łko­wi­cie nor­mal­ny, a w ka­żdym ra­zie nie­zdia­gno­zo­wa­ny, je­że­li zaś cho­dzi o za­mkni­ęcie gra­ba­rza w gro­bow­cu na je­de­na­ście go­dzin, po któ­rych on osi­wiał, a pół mia­sta było prze­ko­na­ne, że du­chy wy­ła­żą z gro­bów, od­sta­wił nie kto inny jak Ka­rol. Jej Ka­rol.

Choć on to ca­łko­wi­cie nor­mal­ny nie był.

– Prze­stań się ga­pić na to po­marsz­czo­ne ma­le­ństwo! Oślep­niesz! – wark­nęła Mi­łka, wi­dząc, z jaką cie­ka­wo­ścią bab­cia lu­stru­je fa­ce­ta; ze ślep­ni­ęciem ja­koś jej się to sko­ja­rzy­ło, ale nie była pew­na dla­cze­go. – To co ro­bi­my?!

– Ale on się za go­ścia wi­gi­lij­ne­go nie li­czy? – za­py­ta­ła sta­rusz­ka, chcąc za­dbać o swo­je do­bre imię. – Wiesz, żeby po­tem nie było, że głod­ne­go z domu wy­rzu­ci­ły­śmy. Wstyd by był na całą oko­li­cę.

– Bab­ciu! Ty je­steś ge­nial­na! – za­wo­ła­ła Mi­łka, któ­rej wła­śnie przy­sze­dł do gło­wy pe­wien po­my­sł. – Tyl­ko mu­si­my go ja­koś choć tro­chę ubrać...

– Ale co?

– Nic! Dzwo­nię do Ali­cji! Ty daj coś, co mo­żna na nie­go wło­żyć.

*

Dia­beł na do­pa­la­czach to zja­wi­sko nie­zna­ne, ale bar­dzo nie­bez­piecz­ne. A ja­kie ma­low­ni­cze! Pło­nące oczy prze­miesz­cza­jące się w dzi­kim pędzie po­mi­ędzy drze­wa­mi ro­bi­ły nie­sa­mo­wi­te wra­że­nie, wy­cie przy­po­mi­na­ło od­głos wi­chru w ko­mi­nie... ale jak­by fa­brycz­nym, a trzask ła­ma­nych ga­łęzi i chlu­pot wody w le­śnym sta­wie przy­wo­dzi­ły na myśl na­po­wietrz­ne­go wie­lo­ry­ba w ga­lo­pie.

A to wszyst­ko przed Wi­gi­lią.

Miesz­ka­ńcy byli prze­ko­na­ni, że lu­dzie znów krad­ną cho­in­ki.

Tro­chę ra­cji mie­li.

Lu­dzie my­ślą, że wszyst­kie pa­skud­ne używ­ki to dia­bel­ski wy­my­sł, w sen­sie prze­no­śnym mają ra­cję, w do­słow­nym już nie­ste­ty nie. Lu­dzie mają lep­sze la­bo­ra­to­ria.

*

Pierw­sze, co zro­bił, to po­sta­no­wił ro­zej­rzeć się po mie­ście. Po raz pierw­szy od se­tek lat po­pa­trzyć i pod­pa­trzyć, jak to jest być czło­wie­kiem.

Prze­cha­dzał się w swo­jej dość dia­blej po­sta­ci po par­ku, któ­ry uwa­żał, nie bez ra­cji, za przedłu­że­nie lasu.

– Dzień do­bry, pa­nie bur­mi­strzu – przy­wi­tał go naj­pierw je­den, po­tem dru­gi, a wresz­cie trze­ci miesz­ka­niec.

Lu­cjan nie wie­dział, co to ta­kie­go ten „bur­mistrz”, ale za­dźwi­ęcza­ło w nim sło­wo, któ­re znał. Ci lu­dzie mó­wi­li do nie­go Mi­strzu? Po­czuł się jak w domu.

Jed­na­kże fakt, iż wi­dzie­li w nim dia­bła, tro­chę go za­smu­cił. On chciał się stać czło­wie­kiem.

Za­czął za­glądać to tu, to tam, żeby jed­nak prze­jść na bar­dziej ludz­ką stro­nę mocy.

Wi­dok na­gie­go mężczy­zny sie­dzące­go w fo­te­lu w jed­nym z do­mów, mężczy­zny, wo­kół któ­re­go cho­dzi­ły trzy ko­bie­ty, przy­gląda­jące mu się z za­chwy­tem, a na­wet fa­scy­na­cją, dał mu pew­ne po­jęcie o tym, co po­wi­nien zro­bić, w ko­ńcu czuł się pi­ęk­nym dia­błem.

Zde­cy­do­wał się zdjąć zno­szo­ne zwie­rzęce skó­ry i po­ka­zać ja­kie­jś ko­bie­cie w ca­łej oka­za­ło­ści.

W par­ku.

Do zim­na był przy­zwy­cza­jo­ny. Tyle się dzia­ło, że ostat­ni­mi laty pie­kło kil­ka razy za­ma­rzło z nie­wia­do­mych przy­czyn, więc te mar­ne kil­ka stop­ni na mi­nu­sie nie ro­bi­ło na nim wra­że­nia.

Atry­but mu się tro­chę skur­czył, ale mimo wszyst­ko dziel­nie sta­nął w par­ko­wej alej­ce i za­pre­zen­to­wał się spie­szącej do domu ko­bie­cie.

W chwi­lę po­tem atry­but skur­czył mu się jesz­cze bar­dziej, ze zgro­zy.

*

Kie­dy Ali­cja przy­je­cha­ła, fa­cet na fo­te­lu wy­glądał jak drag qu­een po osiem­dzie­si­ąt­ce, choć był młod­szy. Ciu­chy go po­sta­rza­ły.

Tak sau­té mu­siał mieć chy­ba oko­ło czter­dziest­ki, ale mimo wszyst­ko nie przy­gląda­ły mu się za bar­dzo.

Od­dol­ne przy­ci­ąga­nie, stwier­dzi­ły wszyst­kie trzy, spra­wi­ło, że twarz ja­koś ich nie za­in­te­re­so­wa­ła. By­ło­by pew­nie ina­czej, gdy­by jego pe­nis znaj­do­wał się na twa­rzy, na przy­kład za­miast nosa. Wte­dy przy­gląda­ły­by mu się z wiel­ką cie­ka­wo­ścią, może też i z osłu­pie­niem, a tak prze­pa­dło.

Niby mówi się, że nie suk­nia zdo­bi czło­wie­ka, ale ciu­chy, któ­re na nie­go wło­ży­ły, ozdo­bi­ły go tak do­kład­nie, że na­wet w tej wer­sji nie mia­ły ocho­ty mu się przy­glądać.

*

Ma­ria Ko­cio­łek wra­ca­ła do domu z re­kla­mów­ką z kar­piem, wor­kiem ma­łych, okrągłych ziem­niacz­ków, któ­re za­mie­rza­ła ugo­to­wać w mun­dur­kach do śle­dzia, oraz zryw­ką, w któ­rej mia­ła dwie ce­gły ukra­dzio­ne z bu­do­wy od szwa­gra, bo cho­in­ka jej się chwia­ła w sto­ja­ku i trze­ba było ją czy­mś usta­bi­li­zo­wać.

Mu­sia­ła ukra­ść, bo szwa­gier nie chciał jej dać. Obie­cy­wał, że sam przyj­dzie i jej cho­in­kę usta­bi­li­zu­je. Nie­ste­ty, kie­dy ostat­nio miał przy­jść na­pra­wić spłucz­kę w to­a­le­cie, cze­ka­ła na nie­go sze­ść mie­si­ęcy, a do wi­gi­lii mia­ła tyl­ko kil­ka go­dzin, więc bała się ry­zy­ko­wać.

Za­afe­ro­wa­na, pa­trzy­ła na gru­dy zbry­lo­ne­go błoc­ka pod no­ga­mi, żeby się nie prze­wró­cić. Oczy­wi­ście od cza­su do cza­su pod­no­si­ła wzrok, żeby spoj­rzeć przed sie­bie.

Wi­dok wiel­kie­go, owło­sio­ne­go, a do tego na­gie­go fa­ce­ta w alej­ce naj­pierw zi­gno­ro­wa­ła.

– Co za głu­po­ta – skar­ci­ła samą sie­bie, ale spoj­rza­ła jesz­cze raz.

Fa­cet uśmie­chał się lu­bie­żnie.

– O ty gno­ju je­den nie­ogo­lo­ny! – wrza­snęła, po czym wal­nęła w nie­go wor­kiem z ziem­nia­ka­mi. – Ty zbo­cze­ńcu!

Po­nie­waż ziem­nia­ki nie zro­bi­ły na mężczy­źnie żad­ne­go wra­że­nia, wście­kła się jesz­cze bar­dziej.

– Zbo­cze­niec! – za­wy­ła strasz­li­wym gło­sem i do­wa­li­ła mu zryw­ką z ce­gła­mi, któ­ra star­czy­ła na dwa za­ma­chy, przy trze­cim ce­gły wy­le­cia­ły i przy­wa­li­ły dia­błu w oko oraz w szczękę.

– Zbo­cze­niec! – wrza­snęła jesz­cze raz, po­pra­wia­jąc kar­piem.

Jest wie­le okrzy­ków, na któ­re lu­dzie nie re­agu­ją, nie ma co na przy­kład wzy­wać „ra­tun­ku”, bo nikt nie przy­bie­gnie, na „zło­dzie­ja” też nikt się nie zja­wi, ale „zbo­cze­niec” dzia­ła za­wsze, alej­ka za­ro­iła się od bie­gnących.

Dia­beł za­lał się krwią i padł. Ze zdzi­wie­niem wy­pluł ząb, war­ga za­częła mu puch­nąć, oko chy­ba też.

*

Sala we­sel­na była zde­cy­do­wa­nie we­sel­na, a nie za bar­dzo wi­gi­lij­na, bo na­stęp­ne­go dnia mia­ło się od­być w niej we­se­le i zmia­na de­ko­ra­cji była mo­żli­wa je­dy­nie za hor­ren­dal­ną do­pła­tą, tym bar­dziej że w dru­gi dzień świ­ąt też mia­ło być we­se­le czy po­pra­wi­ny, a po­tem jesz­cze jed­no przed syl­we­strem, bo wy­pa­da­ła so­bo­ta.

Mat­ka Mi­łki się tym nie prze­jęła. W ko­ńcu po wi­gi­lii ka­żdy pój­dzie na pa­ster­kę, po­tem do domu, gdzie cho­inek i stro­ików jest pod do­stat­kiem. Oczy­wi­ście naj­wy­tr­wal­si pew­nie wró­cą na ma­ko­wiec i swoj­skie kie­łba­sy, wędzo­ne bocz­ki i ba­le­ro­ny oraz żeby się do­pić, ale o szó­stej rano wi­gi­lia po­win­na się sko­ńczyć.

Po­cząt­ko­wo było miło. To nie zna­czy, że po­tem nie było, ale de­zer­cja Mi­łki i wy­gra­na Ka­ro­la wszyst­ko ze­psu­ły. Ka­rol na­gle spa­niał. To ce­cha, któ­ra pra­wie za­wsze się po­ja­wia u ko­goś, kto znie­nac­ka sta­je się po­sia­da­czem wiel­kiej for­tu­ny.

Lu­dzie też zgłu­pie­li. Na­raz za­częli go trak­to­wać jak bo­żka. A Mi­łki nie było. Cała mi­ster­nie przy­go­to­wa­na im­pre­za sta­ła się na­tych­miast jed­ną wiel­ką po­pi­ja­wą.

Wi­ęk­szo­ść piła z po­wo­du Ka­ro­la (za­zdro­ść su­szy), część z po­wo­du Mi­łki (wście­kło­ść też), a byli i tacy, któ­rzy pili, bo było za dar­mo.

Na pa­ster­kę wy­szli wszy­scy, bo ina­czej nie wy­pa­da­ło. Do­tar­li nie­licz­ni. Część po­sta­no­wi­ła prze­cze­kać na ła­wecz­kach w oko­licz­nym par­ku, a po­tem wró­cić i się do­pić.

*
Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki