Głodnemu trup na myśli - Iwona Banach - ebook + audiobook + książka

Głodnemu trup na myśli ebook i audiobook

Iwona Banach

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kontynuacja doskonale przyjętej przez czytelników komedii kryminalnej "Niedaleko pada trup od denata". 

Do drogiego ośrodka leczenia zaburzeń odżywiania przyjeżdżają dwie „polskie Amerykanki”. Kiedy zwłoki jednej z nich zostają znalezione na klatce schodowej pobliskiego bloku, marząca o karierze prywatnego detektywa Magda postanawia rozpocząć śledztwo. Niebawem okazuje się, że zmarła kobieta była milionerką, że pochodziła właśnie z tych okolic i że… zobaczyła ducha.

 

Magda zakłada agencję detektywistyczną, licząc na pomoc ze strony swojego chłopaka policjanta, ale Mikołaj od początku był przeciwny temu pomysłowi i nie zamierza jej wspierać. Magda nie poddaje się i zaczyna działać na własną rękę. Sytuację wykorzystuje Paweł, który nadal chce odzyskać byłą dziewczynę. Tymczasem Emilia Gałązka jest już gotowa na kolejny koniec świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 398

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 2 min

Lektor: Iwona Banach

Oceny
4,0 (574 oceny)
228
183
107
41
15
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Marzenka1969

Nie oderwiesz się od lektury

super ❤️❤️❤️❤️❤️
00
DANUSIA1212

Nie oderwiesz się od lektury

Super polecam.
00
rimoshia

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka.
00
Sylwiucha

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze się nie zawiodłam 👍 fajna komedia, pocieszne postacie, do ostatniej chwili trzyma w napięciu- kto zabił... Ciekawa jestem dalszych losów Magdy i Michała 💞
00
Veronica41pl

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna na poprawe humoru i nie tylko. Polecam!!!
00

Popularność




Redakcja: Małgorzata Szewczyk

Korekta: Justyna Tomas

Opracowanie graficzne i skład: Robert Kupisz

Konwersja do ePub i mobi: mBOOKS. marcin siwiec

Projekt okładki: Maciej Pieda

Zdjęcia na okładce: shutterstock.com © Istry Istry, © luckyraccoon, © Pattern image, © Phuthai Lungyon (front); Grzegorz Matoryn (zdjęcie autorki)

Redaktorka prowadząca: Agnieszka Pietrzak

Wydanie I

© Copyright by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

Bielsko-Biała 2020

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Imiona, nazwiska, postacie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami, instytucjami, przedsiębiorstwami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

ul. Barlickiego 7

43-300 Bielsko-Biała

www.wydawnictwo-dragon.pl

ISBN 978-83-8172-461-6

Wyłączny dystrybutor:

TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.

ul. Mazowiecka 11/49

00-052 Warszawa

tel. 795 159 275

Oddział

ul. Legionowa 2

01-343 Warszawa

Zapraszamy na zakupy na: www.troy.net.pl

Znajdź nas na: www.facebook.com/TROY.DYSTRYBUCJA

Rower skrzypiał niemiłosiernie na leśnej ścieżce. Śpieszyła się, żeby wreszcie dojechać. To była jej ostatnia szansa na spotkanie. Nie chciała tego przegapić, a wszystko jakby sprzysięgło się przeciw niej.

Najpierw zepsuł się zamek w walizce i trzeba było szukać innej, potem w domu zjawili się goście z półlitrówką, „bo jakże to tak bez pożegnania jechać w świat”, i zanim się zorientowała, było już dobrze po dwudziestej drugiej.

Nie umawiali się na konkretną godzinę. Miała pewność, że będą czekać, i była tak podekscytowana, że wewnętrznie aż drżała.

Było w tym spotkaniu coś bardzo ostatecznego, ale i magicznego: wspaniałe perspektywy, cudowne życie, wielki świat. Właśnie tym chciała się z nimi podzielić. I trochę też ich wkurzyć, pokazać, że ona może, a oni nie, że ona zdobędzie świat, a oni dalej będą tkwić w tym zaścianku.

W tej chwili miała tylko tyle i aż tyle.

Skręciła w drogę koło łąki, na której od czasu do czasu stawała karuzela albo cyrk, wjechała w las. Za pierwszym zakrętem zobaczyła niewielki budynek.

Ktoś właśnie zakładał na drzwi i okna żelazne sztaby.

– Już zamknięte? – zapytała zdziwiona.

Dotąd nigdy nie zamykano tak wcześnie, zazwyczaj buda była czynna prawie do rana, czasami koczowali tutaj narkomani, czasem dzieciaki paliły ognisko, ale zawsze było głośno i wesoło co najmniej do drugiej w nocy. Teraz panowała martwa cisza, było aż nazbyt spokojnie, wręcz mrocznie.

– Żona właściciela mi kazała.

– Ale ja miałam się tu spotkać z przyjaciółmi! – zawołała zrozpaczona.

– To się nie spotkasz!

Odpowiedź, jaką uzyskała, wcale jej nie zadowoliła.

– Kiedy ja muszę…

– Nie ma muszę, nie ma muszę! Wynoś się stąd, bo gliny wezwę. Spadaj!

Wsiadła znów na swój skrzypiący rower i odjechała jak niepyszna, zastanawiając się, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczy to miejsce.

Potem jednak wróciła. Przyjechała nocą, nawet nie zsiadła z roweru. Zatrzymała się. Buda była znów otwarta, paliło się światło. Myślała, że spotka się z przyjaciółmi, a tymczasem zobaczyła coś, czego nigdy nie chciała zobaczyć.

A potem coś wybuchło i ktoś ją zobaczył.

Paweł duchów się nie bał. Nigdy, nawet jako dziecko. Dodatkowo jego zawód sprawiał, że był na takie sprawy uodporniony i bardzo, bardzo sceptyczny. Jako dziennikarz widział już takie cuda, dziwy i (bardzo często) mistyfikacje, że nie wierzył właściwie w nic, czego nie zobaczył na własne oczy, dlatego nietypowe odgłosy dochodzące z domu, który obserwował, wcale go nie przeraziły.

Dodatkowo po ostatnich awanturach z demonami duchy to byłby mały pikuś, gdyby oczywiście w ogóle miały szansę się pojawić.

Obserwacja domu Emilii Gałązki, niezrównoważonej miłośniczki wszelkich, nawet tych apokaliptycznych, końców świata, nie miała nic wspólnego ani z domem, ani z żadnym końcem świata, ani tym bardziej z właścicielką posesji, ale za to bardzo dużo z miłością (trochę też z miłością własną).

Odkąd jego, Pawła, była dziewczyna (chwilowo była) związała się z Mikołajem, tutejszym policjantem i prawdziwym dupkiem, Paweł robił wszystko, żeby ją odzyskać, choć nie za bardzo mu to wychodziło. Odzyskiwanie byłych dziewczyn to proces długotrwały, mozolny i najczęściej skazany na niepowodzenie.

Oczywiście domu nie musiał obserwować. Ze względu na pewne wydarzenia sprzed kilku miesięcy mógł tu przychodzić o (prawie) każdej porze, a jednak uważał, że zbyt wiele mu umyka.

Magda nie mówiła mu wszystkiego, a Amelia, siostra właścicielki domu, matka Magdy i jego (przyszła, kiedyś na pewno) teściowa, niewiele mogła na to poradzić.

Ona oczywiście była po jego stronie. Ta miła, inteligentna kobieta robiła wszystko, żeby Magda rzuciła policyjnego dupka, wróciła do Warszawy i jak najszybciej wyszła za mąż za jej ulubionego przyszłego zięcia, czyli właśnie za Pawła.

Miała dalekosiężne plany dotyczące ich małżeństwa, ich wspólnego życia i swoich wnuków, z których nie zamierzała rezygnować za nic na świecie (ani z planów, ani z wnuków). Nie brała pod uwagę pragnień Magdy.

Po co więc obserwował dom? Trochę dlatego, że chciał dokładnie wiedzieć, co robi Magda, a trochę liczył na cud – mały, duży, średni, w sumie jakikolwiek – który pozwoli mu ją odzyskać.

Tak spektakularnie. Z mocą. Jakby był bohaterem, rycerzem niezłomnym albo chociaż jedynym ratunkiem. Mogło to być jakieś włamanie, któremu on zapobiegnie? Pożar? Cokolwiek niebezpiecznego i w miarę łatwego do opanowania.

Każdy, kto znał Emilię i jej dom, który (niektórzy) ludzie postrzegali jako prywatną bazę kosmiczną w stanie rozkładu i rozbudowy zarazem, a inni jako fort nie do zdobycia, wiedział, że prędzej czy później coś musi się tu wydarzyć.

I teraz właśnie to się działo.

Szczęście uśmiechnęło się wreszcie do Pawła. Szczęście jednych często bywa nieszczęściem innych i takiego właśnie potrzebował Paweł. Ucieszył się.

Coś wyło.

Wycie było modulowane, dochodziły do tego piski i charkoty.

Paweł nie dał się na to nabrać. Nie tym razem.

– To koty i ten durny pies! – stwierdził.

Trzy zdziczałe kototygrysy Emilii i Rafik, pies postury hipopotama z pyskiem mopsa, potrafiły nieźle (i głośno) rozrabiać.

Po chwili dom zaczęła otaczać dziwna, blada mgła. Buchała oknami jak dym, ale nie wyglądała na dym. Bardziej przypominała chmurę i nie śmierdziała spalenizną.

Z wnętrza dotarł do chłopaka jakby odgłos upadku, a potem coś w rodzaju bolesnego jęku. Jęk trwał i trwał. Paweł patrzył na dom, który ni z tego, ni z owego zaczynała zasnuwać prawdziwie upiorna mgła.

– Szykują się do Halloween – pocieszył sam siebie, nie opuszczając posterunku za domem.

Mgła była już tak gęsta jak mleko i opatulała cały dom, jakby chciała go pożreć.

– Rrra... Rrra… tunkuuuuu – usłyszał po chwili Paweł i wtedy się trochę przeraził.

Oraz oczywiście ucieszył.

Ktoś tam był i ktoś wzywał pomocy. Paweł otrzymał wreszcie swoją szansę. Oby to nie była Emilia, bo tej wariatki ratować nie chciał, ale nie zawsze ma się to, czego się pragnie. Uratowanie kogokolwiek mogło mu bardzo pomóc i uczynić go bohaterem w oczach Magdy.

Tym jedynym, wielkim, cudnym, wspaniałym i w ogóle…

Szybko podbiegł do drzwi wejściowych i z iście bohaterskim samozaparciem naparł na nie ramieniem. Był pewien, że są zamknięte – nie były. Z rozpędu wpadł do kuchni. Ze względu na głupie pomysły właścicielki i liczne przebudowy do kuchni wchodziło się wprost z dworu. Przeleciał kilka metrów, pośliznął się na czymś, po czym wpadł na jakąś szarą postać, która wrzeszczała, trzymając w ręku kosę.

Pierwsze skojarzenie odebrało mu mowę, ale po chwili się uspokoił.

Postać nie wyglądała na śmierć i wrzeszczała, co trochę go pocieszyło, ale kosa to zawsze kosa.

Powietrze było szare, kłębiło się, zasłaniało wszystko i trudno było nim oddychać.

– O ja pierrrr… – jęknął, usiłując podnieść się z podłogi.

Wtedy zobaczył, jak kosa spada wprost na niego.

– Aaaaaa!!! – wrzasnął przekonany, że zaraz zostanie po prostu rozpołowiony lub pozbawiony kilku istotnych części ciała.

Po chwili jednak kosa zamieniła się w kobrę, która sycząc i podrygując, zaczęła pełznąć w jego kierunku. Pluła jadem. To znaczy pluła. Czymś pluła.

Gdzieś w kłębach mgły ktoś nadal wrzeszczał.

Nierealność tej sytuacji sprawiła, że Paweł pomyślał o duchach. Ostatnio bardzo dużo się o nich mówiło.

– Duuuuch??? – sapnął niepewnie, bo jednak nie bardzo chciał w duchy wierzyć.

Wtedy skłębione powietrze pochyliło się nad nim i zaczęło dyszeć. To było nie do zniesienia. Wiara czy niewiara nie miały tu nic do rzeczy. On widział! Widział i czuł!

– Duuuuch!

Skłębiony, wielki, podobny do zjawy, z poważną nadwagą jak ludzik Michelina stwór zbliżał się, sycząc.

– Zostaw mnie!!! Zostaw mnie!!! – wrzasnął chłopak, kuląc się i cofając na siedząco.

W końcu oparł się o nogę stołu. Porwał stojące obok krzesło i zasłonił się nim jak tarczą, dźgając jego nogami powietrze.

– Au, au! – wrzasnęło powietrze. – Przestań!

Paweł pocieszył się, że to jednak działa. Duch nie duch, nieważne. Instynkt przetrwania dodał mu nadludzkiej mocy. Walnął w ducha krzesłem z całej siły.

– O Jesssuuu, chyba mnie zabiło! – jęknęło coś głosem zagłuszonym kłębami mgły i chyba osunęło się na podłogę.

Kobra nadal sunęła w kierunku Pawła w tanecznych podrygach. Była agresywna.

– Ratuunkuu, zabierzcie to ode mnie… Błagam, to pluje! – jęknął słabym głosem.

W tym momencie zgasło światło. Po chwili zapaliło się znowu.

– No, debil! – odezwało się coś tuż nad nim. – Czekaj. Wyłącz to cholerstwo, bo nic nie widzę. I otwórz wszystkie okna. Oddychać się nie da. Patrz, jaka masakra…

Poczuł powiew wieczornego powietrza.

Bardzo szybko mgła zaczęła opadać.

Paweł siedział pod stołem, obok niego leżał nieruchomo czarny wąż z płaską końcówką, a na podłodze obok węża – poturbowana krzesłem Amelia. Przyszła (oby jeszcze) teściowa Pawła.

Magda stała nad nim. Była wściekła.

– Coś ty narobił, dupku? Mamę pobiłeś?!

Pobicie własnej teściowej, choć w snach i marzeniach niektórych zięciów pojawia się nader często, w życiu należy do zadań nierealnych i skrajnie niebezpiecznych zarazem. Pobicie przyszłej teściowej to właściwie samobójstwo.

– Ale… – Paweł nie bardzo wiedział, co ma powiedzieć.

Wściekła Emilia podniosła siostrę z podłogi.

– Po coś włączała tę maszynę?! Mówiłam ci, żebyś niczego nie ruszała!

– Chciałam podłogę przejechać karcherem! Aż się lepi od brudu!

– To nie jest karcher, to maszyna do sztucznej mgły! Przeciw zombie!

– Ale tu jest napisane karcher! – Amelia broniła się dzielnie, wskazując na pomarańczowy korpus maszyny i rozcierając stłuczenia.

– Napisane, napisane. Sama ją przerobiłam! Mówiłam ci, żebyś niczego nie ruszała! Mam nadzieję, że jej nie zepsułaś, bo cię utłukę! Bez niej sobie nie poradzę, kiedy zaatakują mnie te bestie!

Magda skrzywiła się złośliwie, ale popatrzyła na ciotkę z pobłażliwą wyrozumiałością. Uważała, że ciotka ma prawo wierzyć w to, na co ma ochotę.

– Sztuczna mgła? Ale… No tak, wiedziałem! – stwierdził bezczelnie Paweł, gramoląc się spod stołu.

– Jasne. Wiedziałeś.

W tym momencie ktoś nieśmiało zapukał do drzwi. Za nimi stała niewielka grupka sąsiadów.

– Czy to już? – zapytała sąsiadka.

– Ale co już? – Emilia uśmiechnęła się złośliwie i skarciła samą siebie za to, że nie podłączyła bramy do elektrycznego pastucha, co zazwyczaj skutecznie zniechęcało sąsiadów do wizyt.

– No, te duchy? Te, co mają załatwić koniec świata. Czy może orgie, pani Gałązkowa, jak zwykle sobie wyczyniasz?

Wszyscy sąsiedzi Emilii, nawykli do jej dziwactw, byli także przyzwyczajeni do końców świata i niespecjalnie w nie wierzyli. W orgie wierzyła tylko ta jedna sąsiadka, ale za to z wielkim przekonaniem, mocą i nadzieją, że kiedyś wreszcie na którąś trafi. Koniec świata jednak, ten, który ogłoszono w zeszłym tygodniu, bardzo wszystkich zaniepokoił. Otóż pewien wróżbita ogłosił w internecie, że koniec świata właśnie się zaczął. Wszystko, nawet koniec (jakikolwiek koniec), musi mieć swój początek, tym bardziej coś tak ważnego jak koniec świata (święto, jak niektórzy twierdzą, ruchome), ale ten był szczególny, gdyż miał mieć związek z duchami.

Ludziom trudno jest wierzyć w jakieś kosmiczne bzdury w stylu komet, asteroid czy szczepionek. Nie wierzą w globalne ocieplenie ani w ewolucję, bo to jest zupełnie nieprawdopodobne, wręcz nierealne, ale w duchy wierzą.

Szczególnie w duchy, które mają nawiedzić świat i wszystkich wymordować, powodując w ten sposób ostateczny koniec ludzkości.

I trudno im się dziwić, duchy są (albo przynajmniej bywają) realniejsze, niż się wydaje. Każdy widział Kacperka i jego wujów albo Patricka Swayze w filmie Uwierz w ducha, a kto widział komety? Asteroidy? Bakterie? Nikt!

Kiedyś ludzie wierzyli, że głupota jest wynikiem braku dostępu do wiedzy czy informacji, teraz, w erze powszechnego dostępu do internetu, a więc do wiedzy i informacji, okazuje się, że było to całkowicie błędne myślenie.

Jeszcze jakiś czas temu, oczywiście przed nastaniem ery wszechwiedzącego internetu, prawie każdy uczony z zachwytem wyczekiwał tego genialnego wynalazku, licząc na to, że stanie się dla ludzi źródłem powszechnego dostępu do wiedzy. Co z tego wynikło, już wiemy, ale wtedy ludzie byli jeszcze bardzo naiwni. Szczególnie naukowcy. Zazwyczaj mieli do czynienia z bakteriami, wirusami albo przemiłymi gryzoniami, więc po prostu niewiele wiedzieli o ludziach.

Uczeni dwoili się i troili, wynajdując coraz to nowsze sposoby na ułatwienie życia, opracowywali witaminy, szczepionki, a nawet leki.

Wykształceni na akademiach i uniwersytetach, chcieli jak najbardziej pomóc ludzkości – w końcu to było celem ich życia i pracy. Żaden z nich nie podejrzewał, jak to się skończy.

Ludzie bardzo wykształceni zamknięci w swoich laboratoriach stają się z czasem niestety też bardzo naiwni, wierzą w ludzkość, ludzkie instynkty i mądrość. I to ich gubi.

Pewien profesor, doktor nawet habilitowany, aż gotował się z zachwytu nad możliwością podania do wiadomości publicznej, jak ważna jest na przykład witamina C z powodu szkorbutu i innych paskudztw. Teraz chybaby się w grobie przewrócił, a może nawet to robi, gdyby się dowiedział, że pewna (prawie) absolwentka szkoły podstawowej napisała w sieci, że „witaminy szkodzom, są diabulskim wynalaskiem koncernuf farmaceutycznych, które chcom wytróć wszystkih dobryh lódzi”, i spotkało się to z ogromną aprobatą setek tysięcy jej podobnych, podobnie do niej wykształconych i tak samo podchodzących do zasad ortografii, która też jest „diabulskim wynalaskiem” i z którą powinno się coś zrobić!

Już sam fakt, że ktoś chce cię otruć, stał się jasnym dowodem na to, że jesteś dobrym człowiekiem, a bycie dobrym człowiekiem jest przecież ważne.

Wiadomo od dawna, że wiara i wiedza wykluczają się nawzajem. Jak wierzysz, to wierzysz, ale jak wiesz, to już nie musisz wierzyć, więc przestajesz.

To samo dotyczyło szczepionek.

Wieloletnie badania naukowców okazały się czymś naprawdę niewystarczającym dla ogromnych rzesz pochłaniaczy internetu. Bo dlaczego miałyby być, skoro Buśka Uśka, face­bookowa guru od tych spraw, ogłosiła, że szczepionki zabijają.

„Wiem, co mówię” – oświadczyła na swoim wallu i od tej pory stała się specjalistką od szczepionek. Nikomu oczywiście nie przeszkadzało jej wykształcenie, gdyż po prostu go nie miała. Miała natomiast wyznawców, i to bardzo oddanych, którzy głosząc hasło: „Ona wie, co mówi”, walczyli na słowa i hejty, broniąc jej przekonań.

Własnych nie mieli.

Posiadanie własnych przekonań w dobie internetu to anachronizm! Po co? Wystarczy mieć cudze, wciąż nowe, a nawet za każdym razem inne. Daje to więcej zabawy i radości oraz zwalnia z myślenia. Na przykład nie trzeba pamiętać, co się lubi, komu się wierzy i co robiło się kilka dni temu, choć czasami to ostatnie się przydaje, kiedy trzeba szukać alibi.

Dobrze wtedy jest wiedzieć, która z opisanych na Facebooku wersji niedzielnego wieczoru wydarzyła się naprawdę, a dopalacze wcale w tym nie pomagają. Oczywiście odrobina zdrowego rozsądku pomoże nam zrozumieć, że niektóre scenariusze są wprost niemożliwe. Jak ten wciskany swojej dziewczynie: „Nie martw się, kotku, siedzę w domu i czytam książkę”, kiedy książki nie miało się w rękach od kilku lat, mieszkanie zostało jakimś cudem zdemolowane, a w łazience leży nieznajoma, naga kobieta i twierdzi, że impreza była super, tylko sąsiad niepotrzebnie wzywał policję i strażaków, bo ogień wcale nie sięgał drugiego piętra.

Podobno kiedyś Stanisław Lem napisał, że nigdy by się nie dowiedział, ilu jest idiotów na świecie, gdyby nie internet. Podobno, choć nie jest to pewne. Istnieje teoria, że idioci pojawili się z powodu internetu, ale nie jest to prawdą. Oni są, byli i będą. Zawsze istnieli, tylko trudniej było ich spotkać. Nie są jakoś specjalnie oznaczeni i przynajmniej dopóki się nie odezwą, prawie wcale tego po nich nie widać.

Zawsze przecież istnieli ludzie wierzący w Baby-Jagi, Królewny Śnieżki i dobroczynną moc smarowania dzieci miodem z powodu czarnych robaków, które potem wychodzą im przez plecy. Zazwyczaj byli to jednak ludzie mający po kilka lat i trochę im potem przechodziło. Niestety, nie wszystkim.

Niektórzy z tych wierzeń nie wyrośli mimo starań nauczycieli. I zaczęli się nawet rozmnażać.

Teraz okazuje się, że są ich setki albo i tysiące. Wierzą w siebie, są przekonani o własnej genialności i suplementują żelazo, wbijając gwoździe w jabłka. Trują się muchomorami, w których nie sczerniała srebrna łyżeczka, odchudzają się tasiemcami i karmią dzieci wodą z mlekiem, żeby je uchronić przed otyłością, co często niestety jest skuteczne, gdyż rzadko kiedy człowiek tyje po śmierci.

Ważnym internetowym problemem jest właśnie owo tycie, gdyż bycie grubym jest nieeleganckie.

Tyć nie wolno, a bycie grubym jest gorsze niż zbrodnia.

„Grubasy powinny mieć zakaz wychodzenia z domu, gdyż ranią oczy porządnych ludzi swoim tłuszczem” – brzmi jedno z haseł często powielanych w internetowych wypowiedziach.

„Raniący tłuszcz” w internecie powoduje powstawanie grup, stron i portali zajmujących się odchudzaniem (najczęściej cudzym) i często bardziej rani portfele niż oczy oraz powoduje fale agresji wobec wszystkich, którzy są uznawani za grubych i brzydkich.

Bycie grubym zresztą wcale nie jest takie wyraźnie jednoznaczne. Istnieją kobiety, które nawet chude są grube albo dla siebie, co bywa objawem choroby, albo dla innych, co z kolei bywa objawem typowo babskiego hejtu.

Rozprzestrzenia się też pewne dziwne mity dietetyczno-kulinarne, które do otyłości wprawdzie nie prowadzą, ale do szpitala często. Na przykład pomysł, by żywić się octem albo wacikami nasączonymi wodą. Zresztą powróciła też stara dieta mydlana, która miała polegać na twierdzeniu, że namydlanie ciała redukuje tkankę tłuszczową. Kilka osób nie doczytało i nażarło się mydła. Efekty były bolesne i skuteczne, choć krótkotrwałe, jak to zazwyczaj bywa przy dietach.

Piękno, a właściwie chude piękno, stało się dobrem najwyższym, a dobro najwyższe to coś, na czym można zarobić, i to dużo.

Zarabianie na czymś takim nie wymaga wysiłku, własnego wkładu finansowego ani nawet wiedzy.

Wystarczy mieć pomysł, dostęp do internetu i braki w zakresie skrupułów.

Odchudzanie na Facebooku to już niestety prawie przeżytek, bo hejt hejtem pogania i coraz trudniej tam sprzedać suplementy diety. Wiecie, zamknięte w kapsułkach „cokolwiek” (czasami nawet nieszkodliwe), które bardzo dużo kosztuje i nic nie daje. To znaczy daje kupę kasy, która wpływa na konto sprzedającego.

I tak w pokątnie wyprodukowanych kapsułkach, jako że nie istnieje prawo, które by to regulowało, można znaleźć suszone buraki bądź marchew, jeżeli ma się szczęście, albo pył ceglany, trociny czy bakterie kałowe, jeżeli ma się tego szczęścia trochę mniej.

Jeżeli jednak wziąć pod uwagę ostatnie zwyżki cen, coraz trudniej liczyć na szczęście. Suszona marchew jest o wiele droższa od trocin, a żaden rozsądny przedsiębiorca nie będzie przecież zawyżał kosztów produkcji.

A chętnych do odchudzania cudownymi suplementami jest coraz więcej. Są i tacy, którzy odchudzają się tabletkami z internetu. A co potem? Zawał, cukrzyca, zatrucie – to tylko niektóre efekty, jakie ludzie sobie fundują. Czasami sprawiają też, że temperatura ich ciała wzrasta do poziomu, w którym ścina się białko.

Nie wróży to ani pięknej sylwetki, ani długotrwałego stosowania, a przecież właśnie od tego, czyli od długości stosowania, zależy zysk producenta.

Tak się składa, że grube w obecnych czasach może i piękne nie jest, ale bywa cenne, o ile taki osobnik odchudzać się chce i może sobie na to pozwolić.

Doskonałym rynkiem, na którym można znaleźć dużą liczbę zamożnych grubasów (tylko na zamożnych da się zarobić, taka jest logika tego interesu), jest rynek amerykański. Duże jest piękne nie tylko w Teksasie, a ludzie ważący ponad trzysta kilogramów są swoistą (i zwalistą) normą.

Problem w tym, że jest to trochę daleko.

Zresztą na takich naprawdę potężnych zarobić się nie da. Przewiezienie ich ze Stanów do Polski wiązałoby się z dużym ryzykiem i kosztami. Są też Amerykanie o ciężkich portfelach, wielkich marzeniach i wadze nieco ponad sto czy sto pięćdziesiąt kilo, którzy na dodatek tęsknią.

I właśnie ta tęsknota sprawia, że można z nich wydusić wiele, nie tłuszczu, ale dolarów.

Za czym tęsknią? Za zdrowym życiem? Piękną sylwetką? Swobodnym poruszaniem się i zachwytem zamiast nagany w oczach innych? Otóż nie. Oni tęsknią za Polską.

Amerykanie mają „korzenie”. Właściwie tak jak każdy inny naród, ale w ich przypadku korzenie sięgają bardzo daleko.

Tak właśnie było w tym przypadku, ale żadnych cudownych przepisów nie podam. Nie liczcie na to, to nie jest opowieść o odchudzaniu. To opowieść o diecie pierogowej, która może prowadzić do zbrodni. Albo jakoś tak.

– Piękny pies – zawołała dziewczyna z okna bloku stojącego niedaleko parku, widząc swojego sąsiada spacerującego z wielkim, czarnym, puchatym stworzeniem.

– Piękny może i jest, ale jaki tam z niego pies! Już trzeci raz ktoś ukradł mu obrożę! – odkrzyknął sąsiad.

Był piękny, jesienny poniedziałek, wszystko pachniało lasem, grzybami i niedawnym deszczem. Ludzie leniwie, choć z pewną właściwą dla poniedziałków wściekłością, szykowali się do swoich codziennych zajęć, nie zdając sobie sprawy, że przekorny los ma dla nich coś w zanadrzu. Owo coś sprawi, że poniedziałki znienawidzą jeszcze bardziej, a tego jednego raczej nie zapomną do końca życia.

Dziewczyna roześmiała się na samą myśl, że ktoś pokusił się o taką dziwną kradzież, ale nic nie powiedziała. Mieszkała w tym bloku zaledwie od kilkunastu lat, więc nikogo właściwie nie znała, z żadnym z sąsiadów się nie przyjaźniła. Z tym jednym wymieniała czasami grzecznościowe uwagi na temat jego psa, bo psy to świetny i bardzo bezpieczny temat do rozmów, no i od czegoś trzeba zacząć. Kto wie, może za jakieś dwadzieścia lat wymienią się numerami telefonów, a za dwadzieścia pięć pójdą na kawę. O ile on nie zgubi laski, a ona okularów.

Dawno minęły czasy, kiedy ludzie patrzyli w coś innego niż w komputer.

Blok, w którym mieszkali, był bardzo, a wręcz nadzwyczaj spokojny. Ludzie byli grzeczni, ale mało aktywni towarzysko w obrębie swojej klatki schodowej. Nikt od nikogo nie pożyczał cukru także dlatego, że w modzie był słodzik, ani soli, bo po drugiej stronie ulicy był sklep całodobowy i jakoś nie wypadało.

Owszem, zdarzało się, że komuś zabrakło soli lub cukru, padał deszcz, była ciemna noc i temu komuś nie chciało się iść do sklepu. W takich sytuacjach ludzie w potrzebie pisywali tragiczne posty na Facebooku okraszone załzawionymi buźkami emotikonów i obrazkami roztrzaskanych w drobny mak serduszek w stylu: „I co ja teraz pocznę, chyba się załamię, cukier mi wyszedł”. Dostawali lajki, serduszka i tony pocieszeń, kilka pouczeń co do szkodliwości cukru, „dowcipne” stwierdzenia: „Jak nie wiesz, co począć, pocznij dziecko”, kilka porad dotyczących cukrzycy, dwa czy trzy zdjęcia penisów oraz kilka GIF-ów z kotkami i w takiej atmosferze pili kawę bez cukru, żaląc się na światową znieczulicę i smak kawy.

Oczywiście sąsiedzi kłaniali się sobie, o ile spotkali się na klatce schodowej (i o ile byli w stanie się rozpoznać) albo gdzieś w mieście, ale to było wszystko i zdarzało się naprawdę rzadko. Nikt nikogo nie znał. Imiona niektórych sąsiadów można było odgadnąć po odgłosach dochodzących z imprez, choć nie zawsze się to udawało, bo na przykład jeżeli impreza odbywała się szesnastego maja, można się było spodziewać imienin Szymona, ale pozostawali przecież Trzebiemysł, Ubald i Honorat…

A urodziny? Mogły to też być urodziny.

Co do nazwisk z powodu RODO było o wiele gorzej.

Ogólna wiedza na temat bloku, w którym dziewczyna mieszkała, była mniej więcej taka. Na dole mieszkali faceci od odszczurzania i babka od klątw wieczystych, powyżej rodzina z dużymi dziećmi, a po drugiej stronie dwóch facetów – wszyscy podejrzewali, że są gejami. Wyżej facet z psem, jakaś nauczycielka chyba z córką i wnuczką, kobieta od kotów, nawiedzona babka od jakiejś sekty i ona. Nika, zwykła kobieta bez przeszłości i jak podejrzewała, również bez przyszłości.

Bez przeszłości, bo nikt nigdy jej nie rzucił, nie zdradził, nie oszukał. Może poza tymi kilkoma facetami z internetu i amerykańskim generałem, który kochał ją bardzo, a potem zniknął. Nawet jej nie okradł, choć bardzo się starał, bo nie miała na to dość pieniędzy, a żaden bank nie chciał dać jej pożyczki w wysokości stu tysięcy dolarów. Ona też nikogo nie poszczuła psami. Żyła spokojnie, modląc się o jakiegoś rozsądnego chłopaka.

Początkowo miał to być jakiś Massimo, Vittorio albo Alberto, jurny mafioso z pieniędzmi i pokaźną liczbą zboczeń seksualnych, ale trafił się jedynie Zenon i miał tylko zboczenia, a to jednak trochę za mało. Miał też, co prawda, wielkie marzenia, a konkretnie jedno. Marzył, by zostać jej utrzymankiem, co z wielu względów nie było możliwe.

Potem miał to być Piotr, Paweł albo Szymon, inteligentny, słodki, romantyczny biznesmen z mieszkaniem i lexusem, ale nie wyszło. Piotr szukał kobiety do sponsoringu, Paweł partnera, a Szymon niezobowiązującego seksu.

I wszystko było nie tak. Marzyła i modliła się o cud, ale ten nie nadchodził.

Jej modlitwy cichły i marniały wprost proporcjonalnie do tego, jak ona sama przybierała na wadze, wpychając w siebie serniczki, pierniczki i schabowe.

Kiedyś modliła się o wysokiego blondyna z umięśnionym torsem, mieszkaniem i dobrą pracą. Teraz facet mógłby być nawet łysy, bezrobotny i chuderlawy, byleby był choć o kilka centymetrów wyższy od niej, bo jakoś nie potrafiła wyobrazić sobie siebie z konusem.

Ostatnio coraz częściej przyglądała się facetowi od psa i jego psu.

Był zadbany i grzeczny, spacerował kilka razy dziennie i zwyczajnie wydawał się wesoły, a więc można by powiedzieć, że pan o niego dbał.

A to już dużo. I pan psa był wysoki. Miał jeszcze odrobinę włosów (dzięki Ci, Boże!), codziennie wychodził z domu o tej samej porze, więc chyba gdzieś pracował. Miał nawet samochód, choć była to multipla. Nika nie wiedziała, czy ma to policzyć na plus, czy na minus.

Na innych sąsiadów nie miała co liczyć.

Na spotkanie kogoś sympatycznego w mieście czy w pracy też za bardzo nie mogła liczyć. To było typowe polskie miasteczko. Ci, którzy wyglądali jak książęta z bajki (bo i tacy się zdarzali), mieli już chłopaków, ci, którzy wyglądali mniej więcej jak ludzie i czasami się myli, byli żonaci albo zajęci. A cała reszta średnio nadawała się do westchnień.

Trudno przecież wzdychać do kogoś, kto nie spędza całego dnia pod budką z piwem tylko dlatego, że budki zlikwidowano.

Zresztą alkoholizm od dawna nie jest już w modzie. Kiedyś zdesperowane dziewczyny bez wyjścia brały sobie takiego. Wierzyły, że przy nich się zmieni, i marnowały sobie życie, a potem dzielnie cierpiały z miłości i dla dzieci.

Nika cierpieć nie chciała.

Teraz w ogóle coraz rzadziej bierze się pod uwagę takie układy. Dziewczyny wolą być same niż z byle kim, choć facet z jakimś borderline’em albo z lekką fobią jest lepszy od żadnego.

Z tą myślą Nika postanowiła wrócić do łazienki i przygotować się do wyjścia.

Z całego serca obiecywała sobie, że będzie wstawać wcześ­niej i czekać na faceta od psa od piątej rano, żeby do niego zagadać, oraz że zrobi sobie mocniejszy makijaż, żeby lepiej ją było widać z dołu. To dość ważne – Nika mieszkała na ostatnim piętrze, więc wpaść na faceta przechodzącego przypadkiem obok jej mieszkania raczej nie mogła. Musiała to załatwić inaczej.

Magda siedziała bezczynnie w domu ciotki i narzekała na tę bezczynność oraz na wszystkich dookoła.

Przede wszystkim na własną matkę, która za nic w świecie nie chciała zrozumieć, że Pawełek, cud świata i okolic oraz najlepszy przyszły zięć ever, poszedł w odstawkę, a jego miejsce zajął ten nieokrzesany policjant. Ani Paweł nie był takim cudem, na jaki wyglądał, ani Mikołaj nie był tak nieokrzesany, jak się matce wydawało. Ale matka jak to matka liczyła, że ciągłym powtarzaniem, zanudzaniem i marudzeniem zmieni rzeczywistość.

Amelia tej nowej rzeczywistości nie akceptowała. Magda miała wrócić do Warszawy, wyjść za Pawła i rodzić piękne wnuki, sztuk dwie, bo więcej to jednak przesada.

Matka zgodziłaby się nawet na to, by dziewczyna zrobiła doktorat (czego wcześniej jej zabraniała) albo coś w tym rodzaju, bo to mogłoby wyciągnąć córkę z tego grajdołka, odwieść od pomysłu założenia agencji detektywistycznej i od poślubienia tego policyjnego troglodyty, który był winien całego tego zamieszania.

Nie mogła znieść myśli, że Magda wybiera mieszkanie z własną, ale za to koszmarnie nienormalną ciotką w domu podobnym do zrujnowanej bazy kosmicznej i że wcale jej to nie przeszkadza. Zresztą nie przeszkadzało to ani Magdzie, ani Emilii, co było dziwne. Te dwie tak różne osoby po prostu się dogadywały, lubiły i co najstraszniejsze, rozumiały!

Bo jak można zrozumieć wariatkę, która szykuje konserwy na koniec świata, hoduje mackowate grzyby, na widok których robi się słabo, i z zachwytem patrzy w niebo, wyczekując piekielnej asteroidy?

To niemożliwe i ona, Amelia, w żadnym razie nie miała zamiaru rozumieć swojej siostry Emilii. Niestety, Magdzie to się jakoś udało, co zaowocowało zamieszkaniem dziewczyny na tym zadupiu w warunkach urągających zdrowemu rozsądkowi.

Tam czekała Warszawa, cudowna przyszłość i wielki świat, a Magda chyba matce na złość zadomowiła się tutaj. Porozumiała z ciotką, ba, snuła nawet jakieś debilne plany i dziwaczne marzenia, które nie obejmowały ani doktoratu, ani rodzenia dzieci, ani powrotu do Pawełka.

To było po prostu straszne!

– Mamo, kiedy wracasz do domu? – zagadnęła Magda z nieukrywaną nadzieją na to, że matka wreszcie się podda i wyjedzie. Przestanie marudzić, mieszać, jątrzyć i da jej wreszcie święty spokój. Zresztą wcale nie musiał być aż święty, ważne, żeby był. Jakikolwiek!

Matka tu po prostu nie pasowała. Żądała haftowanych serwetek, herbaty w porcelanowych filiżankach i internowania kotów, a na to nikt nie chciał się zgodzić.

– Kiedy wyjadę?! Nigdy! – wrzasnęła wściekle rodzicielka, odbierając dziewczynie resztki złudzeń.

Nikt nic na to nie mógł poradzić. Mimo że dom oficjalnie należał do Emilii, to także Amelia była tu u siebie. W końcu był to jej dom rodzinny i wyrzucenie jej stąd byłoby i trudne, i niegrzeczne, dlatego gnieździły się tu we trzy, co wcale nie wychodziło im na dobre. Emilia, żeby nie kotłować się w rodzinnym kociołku pretensji, zgryzot i uprzedzeń, prawie cały czas spędzała na dworze, toteż zdołała już uprzątnąć sporą część zrujnowanego ogrodu, a także zabezpieczyć te z piwnic, które jej wybuchły kilka miesięcy temu. Pordzewiałe puszki konserw, które przez jakiś czas walały się wszędzie dookoła i straszyły wybuchem, zostały zutylizowane albo przeniesione do składziku, który udało się odbudować.

Tam też straszyły wybuchem, bo były pordzewiałe, ale jak to się mówi, co z oczu, to z serca.

Emilia z samozaparciem godnym lepszej sprawy porządkowała swoje grzybne i warzywne grządki, z nadzieją wypatrując kolejnego, zapowiadanego na listopad końca świata.

Tym razem miał być naprawdę spektakularny.

Emilia była preppersem niejako z samego urodzenia, jako że wszyscy, którzy przetrwali choć niewielką część życia (tego dorosłego oczywiście) w PRL-u, potrafili wszystko. Dywanik ze starych rajstop? Flaki z boczniaków? Abażur z nici i opatrunku w sprayu? Lampa z czegokolwiek? Eleganckie ciuchy ze starych szmat? Łatwizna. Dla Emilii post­apokaliptyczne kłopoty ze sprzętem po prostu nie istniały. Potrafiła wszystko naprawić, zrobić i przerobić… Posiadała ponadto strych pełen szalonych wynalazków własnego ojca, co nie było bez znaczenia.

Podobno zdolność do budowania różnych przydatnych urządzeń ze śmieci lub „z niczego” jest zwana w krajach anglojęzycznych macgyveryzmem. Emilia podejrzewała, że tylko dlatego, że jej tam po prostu nie znają.

Jej wyczekiwanie na koniec świata zainteresowało kilka osób w internecie. Jakiegoś dziennikarza z lokalnej gazety, który po rozmowie z nią musiał się leczyć na nerwicę, oraz pewną grupę religijną, która od dawna na koniec świata czekała, i to z wielkim utęsknieniem.

I to było cudne. Emilia uwierzyła, że znalazła wreszcie kogoś, kto ją zrozumie. Cieszyła się na wspólne rozważania dotyczące przydatności różnych rodzajów mięsa, które może przeleżeć w ziemi trzydzieści lat i w jakich warunkach, czy sposobów oczyszczania wody za pomocą filtrów piaskowych i węglowych oraz użytkowania baterii słonecznych. Mocno się jednak zawiodła.

Jak się okazało, początkowa zbieżność zainteresowań pomiędzy członkami grupy a Emilią wkrótce okazała się wielkim nieporozumieniem. Oni czekali na koniec świata, chcąc zobaczyć potoki krwi, ogień piekielny, porozrywane ciała i inne sadystyczne metody, jakimi ich bóg wymorduje wszystkich odstępców od wiary, moralności i szeroko rozumianej przyzwoitości. Emilię interesowały tylko sposoby na przetrwanie.

Oczywiście, grupa to przetrwanie chciała jej podać na tacy i załatwić je za pomocą modlitw i umartwień, ale Emilia wolała siekiery i przeterminowane konserwy.

Co do potoków krwi, mogły się oczywiście pojawić, ale nie miała zamiaru się nimi cieszyć, rozważała co najwyżej jakieś rozsądne odplamianie. Zaczęła również stawiać mur obronny z plastikowych butelek wypełnionych piaskiem, bo przyda się i jako mur, i jako zestaw filtrów do skażonej wody.

W przeciwieństwie do ekologów Emilia kochała plastik – z tego samego powodu, dla którego oni go nienawidzili. Nie rdzewiał, nie gnił i się nie rozkładał.

Był wszędzie, był tani i nadawał się do wszystkiego.

Magda przeglądała w internecie informacje dotyczące tego, co najbardziej ją interesowało i co tak denerwowało jej matkę.

Założenie własnej agencji detektywistycznej ostatecznie okazało się trudniejsze, niż myślała. Na szczęście od kilku lat nie trzeba było zdawać egzaminu państwowego, ale i tak papierologia wydawała się prawie nie do przejścia.

Co ciekawe, żeby założyć tę agencję i zdobyć wszelkie zezwolenia, Magda musiała najpierw zatrudnić w niej kogoś posiadającego licencję detektywa.

Wyszło na to, że zanim założy agencję i zdobędzie dla niej licencję, ona sama będzie musiała zdobyć uprawnienia detektywa, bo na zatrudnianie kogoś, kto już je posiada, nie było jej jeszcze stać. Zresztą nie było jej stać na zatrudnienie kogokolwiek.

A taka licencja była obwarowana sporą liczbą wymagań w stylu: „Żeby dostać, trzeba mieć”, często w układzie zwrotnym: „Żeby mieć, trzeba dostać”, co było nie tylko masłem maślanym, lecz także powodem ataków histerii u co słabszych psychicznie przyszłych detektywów.

Magda, co prawda, posiadała polskie obywatelstwo, ukończyła już dawno te koszmarne, wymagane dwadzieścia jeden lat, nie była karana, skazywana ani zwalniana dyscyplinarnie (znikąd, nie tylko z policji), a nawet odbyła dwa szkolenia, choć nie była pewna, czy w ogóle miało to jakiś sens, ponieważ… Ponieważ brakowało jej czegoś najważniejszego. Pozytywnej opinii komendanta miejskiego policji. Tego konkretnego komendanta tej konkretnej komendy w tym konkretnym mieście.

Niby akurat ta sprawa powinna być dziecinnie prosta, bo Mikołaj spokojnie mógł to załatwić czy wyprosić od włas­nego szefa, ale nie była.

To, co początkowo wydawało się atutem, czyli chłopak pracujący w policji, stało się poważną przeszkodą. Bo?

Bo Mikołajowi pomysł się nie spodobał.

Zresztą nikomu ten pomysł się nie podobał. Może poza Emilią, która nie przejmowała się niczym, co nie dotyczyło końca świata albo wybiegało w zbyt daleką przyszłość, a zbyt daleka przyszłość u Emilii to nie były wcale lata czy nawet miesiące…

– Też mi coś! Agencja dete… tfu… ktywistyczna – sarkała matka, która dostawała szału na punkcie życiowego wyboru ukochanej jedynaczki – i po co ci to?! Z twoim wychowaniem?!

Magda była wychowywana na grzeczną, elegancką panienkę. Prawdziwą kobietę, dla której bycie żoną i matką to dobro najwyższe, a z powodu przypalenia sernika czy zaplamienia dywanu ma myśli samobójcze. Ale jak to często bywa, coś poszło nie tak i cały trud, jaki w to wychowanie włożyła jej matka, poszedł na marne.

Magda ze stoickim spokojem podchodziła do przypalonego jedzenia, nie przejmowała się dywanami, a myśli samobójczych nie miała w ogóle.

Amelię trochę to martwiło. Tak, tak, te myśli samobójcze też. Kobieta, która z jakichś przyczyn nie chce lub nie może spełnić się całkowicie jako żona i gospodyni domowa, mog­łaby choć zostać poetką, a jak tu zostać poetą bez cierpień duszy? No po prostu się nie da.

Problemy się mnożyły. Może dlatego, że w rodzinie zanotowano już przypadki pewnych odchyleń od normy. Może dlatego, że Amelia trochę za bardzo tę normę wyśrubowała. A może po prostu dlatego, że Magda nie miała ochoty realizować planów swojej matki, co często jest przyczyną konfliktu pokoleń.

Dopóki jeszcze na matrymonialnym horyzoncie wydarzeń plątał się Paweł i jego bardzo męskie zapotrzebowanie na dobrą i gospodarną żonkę, wszystko jakoś się układało. Niestety, Magda wpadła w sidła Mikołaja i zapałała miłością do zbrodni. Ponadto dogadała się z najbardziej szaloną osobą w rodzinie (obecnie, wcześniej zdarzały się o wiele gorsze przypadki), co sprawiło, że dla matki była prawie stracona.

Niemniej wszyscy zgodnie uważali pomysł założenia agencji detektywistycznej za bezsensowny. Nie tylko Amelia.

Ojciec Magdy, który profilaktycznie i z korzyścią dla zdrowia wrócił do domu, zostawiając żonę u siostry, też miał wątp­liwości. Paweł z dezaprobatą kręcił głową, a Mikołaj usiłował odwieść ukochaną od tego wszelkimi sposobami.

Chciał jej nawet wytłumaczyć, że to zajęcie nie jest odpowiednie dla kobiety, ba, nawet jej to powiedział. Był na tyle naiwny, że nie wiedział, iż pewnych rzeczy kobietom się po prostu nie mówi.

Skończyło się paskudną awanturą i jeszcze większym samozaparciem Magdy.

Nie była feministką, ale też nie godziła się na dyskryminację kobiet. Żadną, w żadnej dziedzinie, w żadnej sprawie i w żadnym sensie.

Mikołaj miał zdroworozsądkowe podejście do życia, a tym bardziej do swojej pracy. Wiedział, że agencje detektywistyczne za sprawą filmów i literatury obrosły swoistym romantycznym mitem. Można było uwierzyć, że to profesja pełna uniesień, wielkich życiowych wyborów i poświęceń, w sam raz dla zapijaczonych facetów po przejściach z sercem na dłoni (nie zawsze własnym na szczęście), którzy dzięki niej spotkają wielką miłość i uratują świat. Z doświadczenia jednak wiedział, że taka praca obejmuje raczej kręgi (i okolice) zbliżone do śmietnika, bywa niebezpieczna, słabo płatna i przeszkadza w wychowywaniu dzieci.

Co prawda, nie powiedział jeszcze Magdzie, że chce mieć z nią dzieci, ale nie wykluczał, że kiedyś jej to powie. Liczył, że nie skończy się to awanturą.

– No co ty, Magda? Chcesz robić zdjęcia kopulującym parkom w parkach? Niewiernym małżonkom w trakcie skoków w bok? Chcesz grzebać w śmietnikach w poszukiwaniu rachunków za prezenty dla kochanek i sprawdzać, jak się prowadzi przyszły zięć właściciela skupu odpadów wtórnych?

Magda przez chwilę wahała się, czy mu nie przyłożyć, jednak zrezygnowała.

Miała zupełnie inne wyobrażenie o swoich przyszłych obowiązkach. Wyobrażenie to zaczerpnęła z filmów kryminalnych. Potoki krwi, ogień (choć może niekoniecznie piekielny) oraz porozrywane ciała wcale jej nie przeszkadzały. Byleby mogła za pomocą swojego umysłu (nieprzeciętnego, dodajmy) odkryć, kto kogo zaszlachtował, kto kogo podpalił lub jak i ewentualnie dlaczego porozrywał.

Dlatego grzebanie w śmietnikach i zdjęcia kopulujących par nie wchodziły w rachubę, chyba że byłyby dodatkiem do odpowiednio krwawej zbrodni.

– No coś ty! – odparła Magda z pewnością w głosie. Chciała być jak Philip Marlowe w spódnicy. Spódnic wprawdzie nie nosiła, ale była dostatecznie cyniczna i złośliwa. Piła mało, ale to zawsze mogła zmienić… – Ja będę śledzić przestępców!

– Ha, ha! Od przestępców jest policja, a nie detektywi z bożej łaski – odpowiedział Mikołaj, nie zdając sobie sprawy z tego, jak paskudnie to zabrzmiało.

Ta „boża łaska”, choć zazwyczaj mocno pożądana, przelała czarę goryczy i Magda poważnie się obraziła.

Cała sprawa zresztą nie była aż tak prosta, jak się Magdzie wydawało. Miasteczko było dość spokojne. Nie licząc dwóch niedawnych morderstw, nic, ale to naprawdę nic tu się nie działo. Żadnej przestępczości. No, może poza tą codzienną, ale ta dziewczyny nie interesowała.

Demolowanie latarń, rozwalanie śmietników i włamania do monopolowego – to nie było to, o czym marzyła.

Marzyła o krwawej zbrodni, o zwłokach walających się po ulicach, o jakimś małomiasteczkowym Kubie Rozpruwaczu, którego wykryje i powstrzyma (choć oczywiście nie tak od razu). Nie ma sensu zatrzymywać seryjnego zabójcy, zanim nie popełni kilku zbrodni i nie stanie się seryjny. Prawda?

Swoje przemyślenia zachowywała dla siebie, niewiele o nich mówiła.

Raz tylko zwierzyła się z nich matce, chcąc jej uzmysłowić, jak bardzo jest zdeterminowana, ale Amelia nic nie odpowiedziała, gdyż zakrztusiła się jajkiem na twardo i trzeba było ją reanimować.

– Dziecko – jęknęła, kiedy przyszła już do siebie i mog­ła wykrztusić coś więcej niż jęk – krwawe zwłoki? Przecież to jest nienormalne! Pawełku! – Rozpłakała się na widok swojego niedoszłego zięcia, który, co prawda, u Emilii nie koczował, ale zjawiał się tu regularnie, bo kończył reportaż o tym, co się działo ledwie kilka miesięcy temu. Ponadto usiłował nie oddać walkowerem ręki Magdy znienawidzonemu Mikołajowi. – Pawełku! I co my teraz zrobimy?! – Rozszlochała się, wzbudzając w Magdzie nieopisaną wściekłość.

– Nic nie zrobicie! Nic! To moje zwłoki i wara im od was! – krzyknęła i wyszła z kuchni, po czym zrozumiawszy, że trochę przesadziła, zawróciła. – Wam od nich! W ogóle wara wszystkim od wszystkiego! – krzyknęła od progu, odwróciła się na pięcie i poszła do parku.

Tak to jest, kiedy jesteś sama przeciwko światu, nikt cię nie rozumie. Wszyscy rzucają kłody pod nogi, a własny chłopak traktuje cię jak słodką idiotkę.

Była wściekła i potrzebowała spaceru. Takiego klimatycznego, z zapachem Łazienek w tle, ale tych warszawskich, nie dworcowych. Tylko gdzie tu spacerować?

W takich małych miasteczkach, a wręcz prawie wioskach, spacery po parku to całkowity bezsens, bo właściwie całe są jednym wielkim parkiem. A kiedy człowiek pokłóci się z rodziną i musi iść na tak zwane bory i lasy, nie ma wielkiego wyboru.

Samotne wypady do mordowni zwanej szumnie pubem są mało atrakcyjne. Nie są, co prawda, jakoś szczególnie zakazane, ale dość nieprzyjemne, a może i ciut niebezpieczne.

W ogóle samotne wypady gdziekolwiek są po prostu nudne. Można oczywiście pożalić się na Facebooku, ale Magda tego akurat nie mogła zrobić. Nie chodziło o konto czy zbyt małą liczbę znajomych, ale o to, że detektyw nie może się za bardzo odsłaniać. Nie wolno mu wyjawiać swoich słabych stron, bo to może prowadzić do niebezpiecznych sytuacji.

Potem ktoś kogoś porywa, ktoś kogoś morduje, a jak przychodzi co do czego, okazuje się, że winien jest Facebook i niepotrzebne kuszenie losu.

Zresztą który prawdziwy prywatny detektyw umieszcza swoją twarz na Facebooku albo na ulotce reklamowej?

Takie zachowanie zakrawałoby na samobójstwo, czasami nie tylko zawodowe.

Nika nie pracowała już, jeszcze i na razie. Nie pracowała już, bo nie umiała znaleźć odpowiedniego dla siebie zajęcia – takiego, żeby jak najmniejszy wysiłek owocował w miarę dobrymi zarobkami. (Wbrew pozorom nie ma w tym nic zdrożnego, każdy by tak chciał). Próbowała, ale jej się nie udało. Nie pracowała jeszcze, bo czegoś szukała, z marnym skutkiem, ale szukała. Z kolei „na razie” stanowiło wyraz jej beznadziejnego optymizmu i niczym nieuzasadnionej wiary, że w końcu jednak coś znajdzie.

Próbowała wszędzie, ale spieszyć się nie musiała. Praca nie była jej potrzebna do życia, w każdym razie nie w takim sensie, w jakim wszyscy to rozumieją. Nika miała utrzymanie i pracę mogła sobie odpuścić. Oficjalnie twierdziła jednak, że życie bez pracy jest nudne. Nieoficjalnie, że dostaje szału w domu. Nika niestety mieszkała z babcią, którą się opiekowała, i naprawdę czasami miała ogromną ochotę spędzić trochę czasu poza domem.

Ewentualnie udusić babcię i spędzić resztę życia w więzieniu też było opcją wielce kuszącą.

Zresztą „ochota” to mało powiedziane. Nika żądała, prag­nęła, pożądała czasu spędzonego gdziekolwiek, byle poza domem. Marzyła o utknięciu w korku, o awarii windy, a nawet o gigantycznej kolejce w Biedronce. Czasami nic się nie wie o drugim człowieku, zanim nie pozna się jego marzeń. Tyle że nikt przecież nie przyzna się do czegoś takiego jak marzenia o korkach, kolejkach czy awariach.

Babcia była chudą, drobną, żywotną starszą panią, która miała żelazny charakter, żelazną wolę i diamentowe serce – nie takie cenne czy dobre, tylko naprawdę twarde. Kiedy wiele lat temu Nika, wychowywana, odkąd pamiętała, jedynie przez ojca i pozbawiona tak zwanej „kobiecej ręki” albo „matczynej troski”, wpadła w złe towarzystwo i o mało nie trafiła do zakładu poprawczego, babcia zdecydowała, że zabierze ją do siebie i kiedyś zapisze jej mieszkanie za opiekę. I tę opiekę egzekwowała. Żelazną ręką.

Nika miała być dla niej zawsze i na każde zawołanie, no, chyba że jej nie było, ale niestety musiała być.

Dlatego szukała pracy.

Praca byłaby cudowną wymówką, żeby wyjść z domu. I to na kilka godzin dziennie!

I dlatego też tę pracę tak często traciła. Babcia potrafiła to załatwić bardzo szybko, jeżeli tylko chciała.

Oczywiście Nika miała prawo czasami wychodzić z domu. Po zakupy. Z notesikiem i ze stoperem.

Od czasu do czasu, ale bardzo rzadko jeździła z babcinymi wyrobami do Wykrotowic. Babcia szydełkowała jak szalona, dłubała całymi dniami, dziergała, kiedy tylko mog­ła, rano, wieczorem, a nawet w nocy. Wytwarzała wręcz taśmowo serwetki, obrusy oraz dziwne laleczki, aniołki i pudełka, utrwalane potem na cukier, które kupowali zagraniczni pensjonariusze tamtejszego ośrodka i jako przecudne rękodzieło wywozili do Stanów Zjednoczonych. Płacili całkiem nieźle za te babcine cacka, których Nika jakoś nie umiała docenić.

Teraz właśnie miała wyjść i kupić pół litra mleka, które – szczęśliwie się złożyło – właśnie się skończyło. Kończyło się często z dwóch powodów: po pierwsze, zawsze kupowała tylko pół litra, a po drugie, obficie podlewała nim kwiaty doniczkowe. Niby odrobina mleka niektórym kwiatom naprawdę służy, ale Nika zdecydowanie przesadzała. Trochę to było czuć. Nie robiła tego jednak dla kwiatów, tylko dla siebie, bo oprócz dość intensywnego smrodu z doniczek zyskiwała odrobinę czasu dla siebie, kiedy babcia wysyłała ją po zakup kolejnego kartonika mleka.

Magda miała ochotę się przejść, coś zrobić, z kimś pogadać, bo awantura z matką od samego rana naprawdę wytrąciła ją z równowagi. Nie miała jednak zbyt wielu możliwości. W miasteczku prawie nikogo nie znała, a Mikołaj był w pracy. Zresztą rozmowa z nim o tym, co tak zdenerwowało matkę, czyli o krwawej jatce na ulicach, w ogóle nie wchodziła w grę. Dziewczynie pozostało jedynie odwiedzić trzech znajomych, którzy mieszkali niedaleko parku.

Poznała ich niejako z przypadkowego musu. Każdy właściciel komputera potrzebuje kogoś, kto mu czasami pomoże, kiedy laptop robi takie rzeczy, o których nie śniło się filozofom, o właścicielach nie wspominając.

Jej znajomi to były genialne (i przydatne) internetowe świry, które prawie nikogo nie wpuszczały do domu i od rana do wieczora siedziały w sieci. To znaczy od rana do wieczora i od wieczora do rana z niewielkimi przerwami na sen i jedzenie, o ile tylko o tym nie zapomniały.

Dlatego trzy wielkie porcje gorących pierogów ze słoninką z niedalekiej pierogarni (otwartej od rana do późnej nocy) stanowiły całkiem dobry bilet wstępu do ich nory.

Odkąd w sąsiednich Wykrotowicach powstał pensjonat dla zmęczonych życiem, a przede wszystkim tyciem turystów z Warszawy, w okolicy powstało kilka burgerowni, dwie pizzerie, zwane tu „picerniami”, buda z chińskim żarciem i pierogarnia – przybytki, które najlepiej potrafiły zatopić w tłuszczu wszystko, co tylko się dało, po czym sprzedać to drogo (i oczywiście w największej tajemnicy) na miejscu, na wynos oraz (jeżeli nie było innego wyjścia) z dowozem na samo miejsce przestępstwa, czyli przestępczego obżarstwa.

Obżarstwo bywa bowiem przestępstwem i może dotyczyć nawet dwóch listków sałaty z plasterkiem pomidora. Wszystko zależy od podejścia.

Miejscem tych aktów przestępczego obżarstwa był najczęściej Dom Odchudzającej Sytości.

To był eufemizm. Powinien nazywać się głodownią.

Początkowo był to pensjonat, a właściwie sanatorium dla osób znerwicowanych, luksusowe, więc tym samym koszmarnie drogie. Tak drogie, że swoją ofertę kierowało tylko do zamożnych wybrańców. Bogaci ludzie woleli jednak takie same przybytki w miejscach bardziej oddalonych i zapewniających anonimowość, czyli w Paryżu czy Rzymie, w ostateczności w Rydze, a nie w jakichś nikomu nieznanych, ale bardzo polskich Wykrotowicach. Nerwicami nikt nie lubi się chwalić, dlatego też po jakimś czasie zmieniono trochę profil działalności i pensjonat przerobiono na dom dla odchudzających się zamożnych warszawiaków, choć to też było kłamstwo. Odchudzały się raczej tylko portfele. Był to dom leczenia zaburzeń nerwowych skutkujących problemami z odżywianiem.

No, w sumie każdy otyły człowiek woli mieć zaburzenia nerwowe, niż przyznawać się do obżarstwa. Trzeba powiedzieć, że to nawet działało, ale babka, która wzięła ten interes w ajencję, trochę za bardzo przejęła się swoją rolą i usiłowała karmić ludzi pietruszką, sałatą i kiszonymi burakami w bardzo eleganckich, miniaturowych porcyjkach. Stąd rozkwit działalności gastronomicznej w miasteczku.

Ludzie potrzebowali wypoczynku i odchudzania, ale nie chcieli być głodni. Traktowali zresztą te drobne gastronomiczne oszustwa jak sztubackie wygłupy – wiedzieli o nich wszyscy poza kierownictwem. Każdy chwalił się co lepszym wybrykiem, bardziej kalorycznym daniem, większą ilością zakazanego tłuszczu, a ci, którzy naprawdę jakimś cudem chudli, byli traktowani jak klasowe zakały, tyle że to już nie była III C, a życie.

Kiedyś mówiło się, że ludzie otyli albo może nie otyli, ale pulchni są mili, sympatyczni, jowialni i przyjacielscy, a ci chudzi są wredni i kostyczni, wciąż wściekli i niezadowoleni z życia. Teraz jest odwrotnie – to tędzy ludzie wściekają się tylko dlatego, że wciąż spotykają ich szykany, a ludzie szczupli albo chudzi robią światowe kariery. Tak więc istotą działalności ośrodka było motto: „Gdy ty osiągniesz spokój, twoje ciało zacznie chudnąć”, czyli tłumacząc na zrozumialszy język: „Żresz, bo jesteś zdenerwowany/-a – uspokój się, a schudniesz”. Nie wiadomo, czy ludzie płacący za tę kurację ciężkie pieniądze w nią wierzyli, ale ważne było, że płacili. Nigdy nie było tam wolnych miejsc.

Ośrodek cieszył się i jednocześnie nie cieszył doskonałą reputacją. Jak to możliwe? W Warszawie się cieszył dzięki reklamom telewizyjnym i internetowym oraz płatnym artykułom w gazetach. Tu, na miejscu, niczym się nie cieszył, może poza opinią bezsensownego wydatku gminnych pieniędzy. Dlaczego? To proste – zawsze się mówi, że takie ośrodki to miejsca pracy dla ludzi z okolicy i szansa na rozwój dla regionu, ale to zwykła ściema. Pracę dostały zaledwie trzy osoby, wszystkie na umowy-zlecenia.

Trzeba sobie powiedzieć prawdę, i to, jak by nie patrzeć, uniwersalną.

Takie eleganckie ośrodki nie zatrudniają nieeleganckich tubylców.

Tubylcy mogą być zabawni, malowniczy, fascynujący albo niebezpieczni, ale eleganccy nie są nigdy.

Toteż prestiżowe firmy wszystkich pracowników przywożą ze sobą z Warszawy czy Krakowa, a na miesiące letnie zatrudniają studentów, oczywiście też z daleka. Dlaczego?

To w sumie proste – ludzie z okolicy są za mało wytworni na takie pałace. Nie mają pojęcia o modzie, nie umieją górnolotnie się wyrażać, nie odróżniają szampana od spumante i robią paskudne grymasy na widok jedzenia z mackami albo wąsami.

A przecież posady były!

Ośrodek o profilu odchudzającym potrzebował kucharza. Kucharza, w żadnym razie nie kucharki, bo to obecnie bardzo źle wygląda. Kucharki są passé i skończyły się wraz ze słusznie minioną epoką. Zresztą „kucharz” brzmi dumnie, „kucharka” – zaściankowo. W tym zakresie ośrodek potrzebował kogoś z papierami – nieważne, czy ten ktoś umiał gotować, czy nie, ważne były papiery. Potrzebował też pomocy kuchennych, ale te miejscowe nie umiały warzyw w elegancką kostkę kroić. No i nawet gdyby je umyć i trochę ogolić, nie wyglądały wystarczająco szykownie na takie salony.

Takie miejsce potrzebowało oczywiście pokojówek, pielęgniarek, recepcjonistek, trenerów, kelnerów… Wszystkich tych ludzi przywieziono ze sobą, pracy nie dostał nawet konserwator ani ogrodnik, bo jak taki wieśniak miałby się zajmować drogim sprzętem? Nie do pomyślenia, przecież były tam basen, siłownia… nawet sauna.

A roślinki? Jak te cudne, egzotyczne roślinki zniosłyby ogrodnika w berecie z petem w ustach? O, co to, to nie! Jeszcze by się pochorowały.

Okoliczne miasteczka i wioski również wcale na pensjonacie nie skorzystały. Niby można było liczyć na sprzedaż płodów rolnych, ale i to nie wyszło. Kucharz gotował „lokalnie”, czyli kupował warzywa z lokalnych marketów, bo – jak twierdził – sypane, niesypane, ale ładniej wyglądają, a w takich miejscach liczy się wygląd.

Nawet sklepowa w Wykrotowicach nic z tego nie miała, bo jej sklepu pensjonariusze nie odwiedzali prawie wcale.

Przyszedł taki jeden kiedyś. Przyszedł. Elegancki, wyperfumowany, w czerwonych butach.

– Poproszę chablis – powiedział, jakby to był dżem trus­kawkowy.

Sklepowa się zdziwiła, bo artykułów żelaznych od dawna nie prowadzi.

– Szabli to ni mom – powiedziała. – Tasak mogę sprzedać, prawie nieużywany, a jak panu szabli albo co takiego innego potrzeba, to może kowal ma? – doradziła.

Facet nie chciał tasaka, choć wyjęty z pieńka na zapleczu tasak niemal wcale nie był zakrwawiony.

I na tym skończyły się wizyty pensjonariuszy w lokalnym sklepie. Zresztą co mieliby tam kupować?

Mydło Biały Jeleń nie wchodziło w grę, bo nie posiadało tych wszelkich koniecznych chemicznych dodatków (pre-, pra-, pro-, pru- i innych biotyków), które czynią mydła eleganckimi, musztarda nie była z Dijon, chleb nie był zły, ale nie było w nim nic poza mąką pszenną, a ta elegancka nie jest, no, wybaczcie. Octu nie potrzebowali.

Jedynie miasteczko trochę zyskało w dziedzinie gastronomii – i co ważne – godzin otwarcia punktów gastronomicznych. Niby niewiele, ale i to się liczy.

Biedni odchudzający się pensjonariusze z Wykrotowic potrafili przychodzić po (i na) pierogi o każdej prawie porze dnia i nocy, a najchętniej bardzo wcześnie rano, dlatego Magda nie miała problemu ze zdobyciem trzech porcji zatopionego w smalcu dobra.

Zmorek, Filip i Norbert wpuścili ją do kuchni i nawet nie wyłożywszy pierogów ze styropianowych tacek na talerze, zaczęli je pożerać.

– Znowu laptop? – zapytał Filip. – Co tym razem? Znów debil się usypia? Czy kawę wylałaś?

Filip doskonale zdawał sobie sprawę, że ktoś, kto przynosi pierogi tak rano, nie robi tego ze zwykłej dobroci serca.

– Nie, jest okej, działa jak szlag – odpowiedziała Magda. – Na kawę do was przyszłam, wygląda na to, że i wam by dobrze zrobiła!

Przyjrzała się trzem wymizerowanym, chudym i wymęczonym chłopakom pożerającym pierogi, jakby ktoś zaraz miał im je odebrać.

– No w sumie raczej. Wczoraj dwa nowe zlecenia dostaliśmy od takich, wiesz, sławnych. No.

– No i Zmorek zrobił rozpoznanie. Szaleństwo! Będzie roboty na całe miesiące! Jeszcze dwa, trzy takie i się wyprowadzimy – stwierdził Norbert, najbardziej kontaktowy z nich wszystkich.

Byli braćmi, prowadzili własny interes i pragnęli kupić sobie mieszkanie, bo wykańczały ich koszty wynajmu.

W mieszkaniu, które za ciężkie (i z wielkim trudem zarobione) pieniądze wynajmowali w miasteczku, wszystko było podporządkowane pracy. Każdy w swoim pokoju miał tylko to, co niezbędne, czyli łóżko, biurko, krzesło i laptop. Obok biurka stały skrzynie pełne cudownych i wartościowych z pewnością kabelków niewiadomego pochodzenia i przeznaczenia, które kiedyś mogą się przydać. Szaf bracia nie potrzebowali, po prostu nie mieli w zwyczaju się przebierać, no, chyba że jakaś koszulka czy spodnie przetarły się w miejscach strategicznych i należało koniecznie coś zmienić. Wtedy wybierali ze sterty „jeszcze całkiem czystych” albo tylko ciut zaplamionych ciuchów rzuconych na krzesło za drzwiami, ale już od ostatniego użycia trochę „odleżałych” to, co było im potrzebne, i otwierali okna, żeby trochę przewietrzyć.

Okna wszystkich pokoi były zaopatrzone w rolety i żaluzje, co sprawiało, że niezależnie od pory dnia czy nocy panował u nich spokojny wieczorny półmrok.

Magda przyglądała się z przerażonym zachwytem, jak Zmorek, najmłodszy z braci, pożera swoją porcję pierogów, smakowicie siorbiąc płynny smalec.

Został Zmorkiem, kiedy jeszcze był dzieckiem i matka kazała starszym braciom wciąż go pilnować. Potem dorósł, w wielu aspektach nawet przerósł starszych braci, ale Zmorkiem pozostał.

Wyraźnie był porządnie głodny, może nawet wygłodniały.

– Dobre! Z tej pierogarni dla warszawiaków?

– No. – Magda pokiwała głową. – Coś mi się widzi, że nie jedliście od dawna.

– Kurde, bo nie było kiedy! Taka jedna wczoraj zadzwoniła, że znów jej szczury wyżarły tonę plików, i trzeba było wszystko od nowa robić, no, ale to zawsze tak jest. Ta robota nigdy się nie kończy – dodał z satysfakcją Filip, który zapoczątkował ten biznes i bardzo był z tego dumny.

– Ale myślicie, że to coś daje? – westchnęła Magda z powątpiewaniem.

– Gówno daje, ale zawsze lepiej tak niż wcale. Nikt nie lubi być skubany, ale wiesz, może po trochu… Może jakoś to zostanie załatwione prawnie, wyjdzie jakaś ustawa czy coś, a tymczasem my mamy interes jak się patrzy, nie dość, że legalny, to jeszcze dochodowy!