Czarci krąg - Iwona Banach - ebook + książka

Czarci krąg ebook

Iwona Banach

3,8

Opis

W miasteczku Zagubin zostaje odkryty pochówek wampiryczny. Część mieszkańców wpada w panikę, inni zaczynają na tym zarabiać, malując krwawe ślady na twarzach ogrodowych krasnali czy szyldach restauracji. Pewnego razu ktoś wysadza w powietrze fioletową, gipsową krowę, będącą własnością pensjonatu Krwiożerczy Piotruś. To wydarzenia uruchamia cały szereg ekscytujących wydarzeń, w tym odkrycie zwłok turystki, w której ktoś ewidentnie zatopił swoje zęby. Policja stara się racjonalnie podejść do sprawy znalezienia sprawcy, jednak zdrowy rozsądek przegrywa w Zagubinie z wampirycznym szaleństwem, na którym można zarobić niemałe pieniądze. Czy detektywowi matrymonialnemu zatrudnionemu przez właścicielkę Czarciego Piotrusia uda się znaleźć sprawcę wybuchu? Kto zagryzł turystkę i czym jest wampirioza?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 340

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (59 ocen)
17
23
12
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mamczysko

Dobrze spędzony czas

trochę zaduzo postaci i można się pogubić w wątkach akcji
00
Katjusza1a7

Nie oderwiesz się od lektury

szkoda że nie ma lepszego audiobooka
00
Sylwiucha

Dobrze spędzony czas

Trochę zagmatwane, ale fajnie się czyta, można się pośmiać
00
lulu8802

Dobrze spędzony czas

Nie lubię kryminałów, ale ten przeczytałam z przyjemnością. Dużo sarkastycznego humoru. Jedyne co mi się nie podobało to chaotyczne zakończenie.
00
Ringil

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna świetna komedia kryminalna Iwony Banach, którą miałam okazję przeczytać to „Czarci krąg” ukazana nakładem Wydawnictwa Dragon. Książkę- pomimo swojej obszerności- czyta się szybko i przyjemnie. Jak zwykle nie zabrakło szaleństwa i „tego” specyficznego humoru autorki. Ja- bawiłam się wyśmienicie! Maleńki Zagubin aspiruje do światowej stolicy zbrodni. Najpierw jeden trup, potem kolejne. Wszystko wskazuje na udział wampirów. Mimo, że wydaje się to nielogiczne większość mieszkańców obstawia właśnie taką teorię.Cała wioska żyje wampirami! Hanka- prywatny matrymonialny detektyw i jej dwóch stażystów wraz z Maćkiem- policjantem na urlopie prowadzą swoje nieoficjalne dochodzenie. Równocześnie sprawę bada podkomisarz Kurzydło. Z czasem oba śledztwa się krzyżują i wspólnymi siłami doprowadzają do rozwiązania zagadki z wampirami. Czy jest tu możliwe logiczne wyjaśnienie zaistniałej sytuacji? Czy wampirioza w końcu się skończy? Cyrk, parodia, kabaret. Tak mogę określić to co dzieje się w k...
00

Popularność




Redakcja: Katarzyna Zioła-Zemczak

Redaktorka prowadząca: Angelika Ogrocka

Korekta: Agnieszka PIetrzak

Skład: Elżbieta Olma

Konwersja do ePub i mobi: mBOOKS. marcin siwiec

Projekt okładki: Maciej Pieda

Zdjęcia na okładce: Shutterstock © Net Vector, © Flash-Vector, Grzegorz Matoryn (zdjęcie autorki)

Wydanie I

© Copyright by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

Bielsko-Biała 2023

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń i miejsc są zabiegiem czysto literackim. Pozostali bohaterowie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

ul. 11 Listopada 60-62

43-300 Bielsko-Biała

www.wydawnictwo-dragon.pl

ISBN 978-83-8172-264-3

Wyłączny dystrybutor:

TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.

ul. Mazowiecka 11/49

00-052 Warszawa

tel. 795 159 275

Zapraszamy na zakupy: www.fabulo.com.pl

Znajdź nas na Facebooku: www.facebook.com/wydawnictwodragon

Zagubin nie istnieje i nie ma nic wspólnego z żadnym miastem na świecie, a tym bardziej z tym, w którym mieszkam. Naprawdę, uwierzcie mi, że sama to wszystko wymyśliłam. Zdarzenia i osoby są więc fikcyjne. Miejsca także.

Nawet najbłahsze zdarzenia mają swoje mniejsze lub większe konsekwencje. Czasami nawet piorunujące. Jedno zdarzenie pociąga za sobą drugie, potem trzecie i kolejne, ale najpierw wszystko się gdzieś zaczyna. Gdzieś i kiedyś. Ludzie, starając się odnaleźć ten jeden jedyny moment, pytają:

– Jak do tego doszło? Kiedy to wszystko się zaczęło?

No bo kiedy? Od rozkopania tego cholernego dołu? A może wcześniej? Może jakieś pół roku temu, kiedy do pensjonatu przybłąkał się Zyzol i postanowił zostać tu na dłużej? Albo może chwilkę przedtem, kiedy roztargniona Lilka zostawiła przy samochodzie reklamówkę z kiełbasą, która uświadomiła Zyzolowi, że trzeba coś zjeść, a kiełbasa to wcale nie jest taki zły wybór?

Wszak gdyby Lilka nie zostawiła tej reklamówki, to Zyzol by się nie zatrzymał, pobiegłby dalej i nie stałoby się to, co się stało. Może nawet nie byłoby wampirów?

A może wszystko zaczęło się wtedy, kiedy ktoś pozbył się Zyzola na jakimś przygranicznym parkingu, bo ten za dużo jadł, a wakacje i bez tego są drogie?

Wszystko jest możliwe. Jednak najpewniej zaczęło się wtedy, kiedy Wierciuchowa po kursie samorozwoju dla seniorów postanowiła zająć się nowoczesnym marketingiem i urządzić własny ogród zoologiczny. Gdyby nie to, może nadal miałyby dziurę za domem i raczej nie znaleziono by zwłok? Może też fioletowa krowa…

No cóż, Wierciuchowa postanowiła zorganizować zoo. Ten fakt nikogo nie przeraził, choć powinien. Lilka kupiła fioletową krowę. Przeznaczenie uśmiechnęło się złośliwie.

– No i nie ma gdzie jej postawić – stwierdziła Wierciuchowa, rozglądając się po swoich zakrzaczonych włościach, bo chociaż teren miała duży, to dzięki konserwatorowi zabytków i jego kumplowi konserwatorowi terenów zielonych nie mogła wydrzeć z ziemi nawet pół krzaczka. Ten pierwszy co prawda tłumaczył jej, że nie do końca chodzi o zabytki, ale o pewne pozostałości z czasów wojny, które mogą tu gdzieś być i lubią wybuchać, ale mu nie wierzyła.

– Może w dziurze? – zaproponowała Lilka, czym niechcący i zupełnie nieświadomie wywołała lawinę wydarzeń.

Miały dziurę. Była tam od ostatniej wymiany rur kanalizacyjnych i, dzięki Bogu, nie była zabytkiem jak wszystko dookoła.

– No co ty? Łeb by jej ledwie wystawał! Ale w sumie masz rację. To dobre miejsce. Wystarczy zasypać dziurę… Tylko skąd wziąć ziemię?

Kupno ziemi nie wchodziło w grę. Wierciuchowa była bardzo oszczędna.

– Z lasu. Z tego pagórka, o tam. – Lilka wskazała przez okno.

Przeznaczenie zatarło ręce z zachwytu. Mogło oczywiście zadziałać inaczej, ale lubiło wysługiwać się niczego nieświadomymi ludźmi. Tak było zabawniej.

Wypożyczono więc żółtą koparkę, za pomocą której przetransportowano z lasu trochę niepotrzebnej nikomu i cudownie bezpłatnej ziemi. Wsypano ją do dziury, uklepano pobieżnie, ustawiono koszmarną krowę i wywołano wilka z lasu.

Krowa jeszcze przez trzy dni spokojnie stała na swoim miejscu i nie zamierzała się przemieszczać, co potem zdarzało jej się nader często.

Zyzol szalał po lesie. Rozgrzebywał, co się dało. Kochał zapach świeżo rozkopanej ziemi. W lasku niedaleko cmentarza, w dziurze, z której wykopano ziemię pod krowę, znalazł coś ciekawego, o czym powiadomił radosnym szczekaniem przechodzącego tamtędy proboszcza. Ten obejrzał znalezisko i wezwał policję.

***

Pochówek wampiryczny! Plotka jęknęła i padła martwym bykiem, a właściwie powinna była paść, ale plotki to żywotne stworzenia. Nie tak łatwo je zabić. Nie tak łatwo zastopować. Potrafią przetrwać wszystko: pukanie w czoło, drwinę i argumenty, nawet te logiczne. Jedyne, co im czasami szkodzi, to zdrowy rozsądek. Jednak w tym momencie był na urlopie, więc plotka się podniosła, otrzepała z kurzu, okrzepła, dojrzała i zaczęła rozprzestrzeniać w zawrotnym tempie. Miała na to swoje sposoby. Nie dalej jak po tygodniu zataczała jeszcze szersze kręgi niczym pijana baletnica, wciągając do sprawy wciąż kogoś nowego, wzbudzając zachwyt, emocje i wielkie nadzieje. Wzbudzała też strach, ale to był ten rodzaj strachu, który co prawda jeży włos na głowie, ale też wywołuje miły dreszczyk emocji.

Choć była głupia, miała charakter i potencjał. Szczególnie marketingowy. A taki potencjał to potęga!

Kilka dni później w jednym ze sklepików koło Biedronki można było kupić porządnie zaostrzone osinowe kołki i łańcuchy do drzwi wejściowych, co prawda tylko posrebrzane, ale i tak całkiem dobre. W każdym razie lepsze niż nic.

***

Nikt nie wiedział, dlaczego pewnej nocy krowa zaczęła się przemieszczać. Ciężka i nieporęczna, a na dodatek sztywna i przecież nieożywiona, wędrowała co noc raz pod płot, raz pod drzewo… innym razem nawet na podjazd.

Przemieszczała się cichutko, nie budząc nikogo. Nawet profesor, który nie spał, bo nocą pracował, niczego nie słyszał.

Wierciuchowa wraz z Lilką uparcie co rano, chwytając krowę za fioletowy pysk i równie fioletowy zad, przenosiła ją na dawne miejsce.

– Od kogo ją kupiłaś? – zapytała w końcu Lilkę zmęczona noszeniem krnąbrnego zwierzaka.

– Od kogo, od kogo… a bo ja wiem? Od jednego z tych… – Pytana wskazała głową na płot, za którym znajdowało się targowisko.

– Może ona jakaś nawiedzona? Opętana? – dociekała Wierciuchowa, przeżegnawszy się na wszelki wypadek.

– A gdzie tam! Jaki demon chciałby nawiedzać krowę?

– No ale..

– Gipsową krowę! – sapnęła Lilka. – To niemożliwe, ale jak tak dalej będzie łazić, to ją chyba do drzewa przywiążę.

Przywiązała. Tej nocy krowa wywędrowała aż do lasu. Wierciuchowa postanowiła temu zapobiec na swój sposób i wylała na ziemię wiadro betonu, w którym zatopiła krowie kopyta. Nazajutrz miała zamiar pomalować beton na zielono, ale nie zdążyła. Nocą rozległ się piekielny huk i krowa wybuchła.

– Od tego betonu! – oznajmiła Lilka

– A może z wysiłku? – zasugerowała Wierciuchowa. – Chciała wyjść i napięła się jak opętana?

Nie miały jednak czasu zbyt długo się nad tym zastanawiać. W miasteczku działy się o wiele straszniejsze rzeczy.

Mianowicie pojawiły się wampiry.

***

Na pobliskim bazarku wywieszono pięknie zaplecione warkocze czosnku, dla koloru poprzetykane strąkami czerwonej, ostrej jak piekło papryki, a na lokalnym portaliku internetowym zaczęto sprzedawać koszulki z napisem „Krwiodawstwo tak, krwiopijstwo nie” oraz „Zawsze do usług, proszę się częstować”. Kupowała je młodzież emo i zachwycone Zmierzchem dziewczęta oczekujące niecierpliwie na swojego Edwarda.

Plotka rosła w siłę, a ludzie zaczynali żyć dostatniej.

Szczątki krowy walające się po posesji nie interesowały nikogo.

Lokalni pisarze, wyczuwając moment, usiłowali szybko dopasować wszelkie okoliczne legendy do zaistniałej sytuacji. Jeden z nich natychmiast wydał Więzy krwi, opowieść o królewnie i siedmiu wampirach. Jednak książka nie cieszyła się popularnością. Za to doskonale przyjęta została opowieść o tym, że sam hrabia Drakula odwiedził kiedyś Zagubin i pozostawił tu ślady swojej obecności w postaci kilku nadgryzionych obywateli. Była przecież jak najbardziej na miejscu i na czasie oraz przyjemnie łechtała lokalną dumę. W końcu Drakula to był ktoś. Arystokrata, było nie było!

Pojawiła się też inna plotka zaraz po tym, jak pewien funkcjonariusz policji stwierdził:

– Coś mi się tutaj nie podoba.

Owa plotka głosiła, że to nie żaden pochówek wampiryczny, że wampiry nie istnieją i że ktoś powinien się natychmiast opamiętać. Ta jednak była o wiele słabsza. Chodziła opłotkami, nie miała siły przebicia i – co ważniejsze – wkroczyła na cudzy teren, toteż została pobita do nieprzytomności, wyśmiana, wyszydzona i wkrótce musiała się wycofać na może nie z góry upatrzone pozycje, ale jednak wycofać.

Wiara w wampiry, a właściwie w ich istnienie, bo nikt o zdrowych zmysłach nie modli się do wampirów, rozprzestrzeniała się jak wirus. Co do tych zmysłów… no, nie zawsze są zdrowe.

Miesiąc później miejscowy grabarz zasłabł w czasie pracy. Nie było w tym nic niecodziennego, zważywszy na stan jego wątroby i mózgu po spożyciu samogonu przyniesionego przez kolegę. Niestety, przyczyniły się do tego też trzy świeżo rozkopane groby. Fakt, że były świeżo rozkopane, dziwił. Fakt, że wyglądały paskudnie, o wiele mniej. Co było najgorsze, to to, że były puste. Wyglądały, jakby ktoś z nich wstał.

Wstał! Wstał i wyszedł! Zachwycona plotka wrzasnęła radośnie.

Atmosfera w miasteczku zgęstniała, bo o ile dobrze pochowany wampir jest okej, spokojnie można się trochę pobać, to już wampir czynny okej nie jest. A co oznaczają rozkopane groby? Przecież normalny obywatel, taki już martwy i pochowany, z grobu nie wstaje. Więc o czym to świadczy?

Plotka oczywiście doskonale umiała odpowiedzieć na to pytanie. Świadczyło to, że kilku, no dobrze: trzech nadgryzionych nie tylko zębem czasu obywateli porzuciło miejsce swojego wiecznego spoczynku i ruszyło na łowy. Na jakie łowy? Krwi się nie łowi, krew się pije!

Ludzie coraz częściej kupowali amulety. Kołki, zaostrzone lub nie, szły jak ciepłe bułeczki. Domy były starannie zamykane na noc i na dzień. Ludzie mdleli z upału, bojąc się otworzyć okna. Gęsty jak chmura smród przetrawionego czosnku unosił się wokół niektórych obywateli, którzy kiedyś niezbyt dbali o higienę osobistą, a teraz w ogóle się nią nie przejmowali, dla bezpieczeństwa zakładając, że taki wampir to arystokrata, z brudnego talerza nie zje.

Do miasteczka zaczęli napływać dziennikarze. W końcu taki temat wart jest poświęcenia, a cóż to jest kilka kropli krwi, czy jakieś tam ukąszenie wobec sławy?

Za nimi napłynęły rzesze żądnych wrażeń nastolatków, którzy mają za mało wyobraźni, by czegokolwiek się bać, potem kilka wycieczek seniorów deklarujących, że spotkanie z wampirem pomogło by im wyrównać niektóre porachunki rodzinne. Przyjeżdżali też uzdrowiciele i kaznodzieje.

Uzdrowiciele za opłatą, wcale nie taką niewielką, uzdrawiali tych, którzy podejrzewali, że poranne bąble na skórze jakoś tak podejrzanie nie wyglądają na ukąszenie komara, zaś kaznodzieje, też za opłatą, pozwalali słuchać swoich kazań, a ich myśl przewodnia brzmiała: strzeżcie się wampirów, idźcie do uzdrowiciela.

Co cwańsi nastoletni podrywacze ubierali się na czarno, żelowali włosy i, korzystając z bladego pudru z brokatem, zapewniali sobie całkiem spore powodzenie u dziewcząt z okolicznych wiosek. Te miastowe wiedziały, że Edward nie użyłby brokatu.

W takiej atmosferze pewien wędkarz, wypiwszy nieco za dużo, oddalił się za potrzebą i zniknął w jakimś dole. Przeoczył ten fakt na pewien czas, bo zasnął, zanim się zorientował. Obudził się po kilku godzinach nie całkiem jeszcze wypoczęty i stwierdził, że w rowie nie jest sam. To właśnie on, po szaleńczym biegu do miasta i kilku godzinach na izbie wytrzeźwień, został okrzyknięty bohaterem.

Niezaprzeczalnie zresztą nim był.

Odnalazł kolejny grób. A właściwie groby. Trzy kolejne pochówki wampiryczne. No, prawie wampiryczne. W każdym razie dość chaotyczne i nieporządne, jakby pochowane tam wampiry były bardzo szczególnymi istotami i posiadały bardzo zróżnicowaną liczbę członków. W sumie zgadzały się tylko głowy.

Plotka lubiła blady strach i drżące ręce, więc natychmiast rozniosła wieść pośród ludzi. Wyglądało na to, że w miasteczku zagnieździła się – lub gnieździła się od dawna – całkiem pokaźna liczba wampirów. A jeżeli tak, to musiały coś, a właściwie kogoś jeść! I to od dawna. Zaczęto poważnie się zastanawiać, kto jest kim i dlaczego.

Zaczęto też spekulować.

Dlaczego Kowalski jest taki blady? Jakim cudem Morawska tak dużo schudła? Skąd Bubała ma pieniądze?!

A kaszanka? Nagle zaczęła praktycznie znikać ze sklepów! Powinno się bardziej zwracać uwagę na to, kto ją kupuje. No i te ostatnio modne krwiste steki…

Miejscowe plotkary usłużnie podpowiadały każdemu, kto chciał słuchać, i każdemu, kto nie chciał też, że no wie pani, taki wampir, to on może dziabnąć, i co? Do lekarza nijak, do księdza też, a potem? Trzeba samemu dziabać. I to tak niby, że jak piramida ta argentyńska, wciąż więcej i więcej… Matka syna, syn ojca, ojciec kochankę… Ech! No bo, pani, to tak, na śniadanie jeden, na obiad ze dwóch, na kolację… To niechby i kilku dziennie tylko, a miasteczko małe. Co się na tym świecie porobiło?!

Ludzi zaczęto dzielić na tych, co może są zwampirzeni, i na tych, co są na pewno. Wampiryzm jest zakaźny, wiadomo, przenosi się co prawda przez krew, ale może też być dziedziczny, a jeżeli tak, to w miasteczku żyją potomkowie albo potomkowie potomków jakiegoś zachłannego na krew smakosza.

Jedną z takich osób była z pewnością Dziuńka Rycka, która pewnego dnia wychynęła na ulice miasta z podkrążonymi oczami i obwiązaną szyją, obwieszczając wszem wobec:

– Dopadł mnie. Idę na policję, niech mi zrobią te, jak im tam, dedukcje. O!

Przez chwilę wszyscy myśleli, że Dziuńka mówi o mężu, który dopadał ją dość często, ale ona szybko wyprowadziła wszystkich z błędu i, spoglądając na nich z wyższością osoby oświeconej, oznajmiła:

– Wampir mnie dopadł! Na skargę idę. Prawo jest prawo. Zrobię te dedukcje i będą musieli zapłacić odszkodowanie. O! Co mi zrobił! – Dziuńka teatralnym gestem zerwała z szyi brudną chustkę i wszyscy zobaczyli ugryzienie.

Było wyraźnie widoczne.

– Normalnie jego to za zabójstwo powinni wsadzić, no bo ja to teraz martwa żem jest całkiem – oświadczyła, oddalając się w kierunku komisariatu. – I ubezpieczenie też muszą mi wypłacić. Od śmierci żem była ubezpieczona. Od tragicznej. A taka, no, tragiczna jest! – ciąg-nęła całkiem zadowolona, ponownie zawiązując na szyi chustkę, która osłaniała bardzo wyraźny odcisk czyjejś średnio zasobnej szczęki.

– Ale te wampiry to podobno tylko dwie dziury robią. W telewizji widziałem – zaciekawił się ktoś z rosnącego tłumu. – A tu wygląda na to, że całą gębą gryzł!

– Głodny był jak cholera – odparła Dziuńka, wzruszając ramionami. – Dziabał raz za razem! Smakowałam mu, aż mlaskał – dodała z zadowoleniem, co przekonało ludzi, że Dziuńka jednak wampirem jest, bo wampiry nie widzą swojego odbicia w lustrze. Gdyby mogła się zobaczyć, zorientowałaby się, że na jej twarzy widoczne są ślady braku higieny, a każdy wie, że jedzenie należy myć.

Pojawienie się Dziuńki na komisariacie początkowo nikogo nie zdziwiło. Bywała tu często. Kiedy jednak wyjaśniła dlaczego z włas-nej woli, bez wezwania i bez krzyków zjawiła się na komisariacie akurat tego dnia, wszystkich zamurowało. No, może wszystkich poza komendantem.

Komendant, podkomisarz Kurzydło, po prostu wpadł w szał. Należał do osób bardzo umiarkowanie, jeżeli nie wcale, przejętych wampirami, a Dziuńkę znał aż za dobrze i wiedział, czym ona pachnie, a raczej śmierdzi. Zazwyczaj był to bimber i lewe interesy, jeżeli nie liczyć tej specyficznej woni, jaką wydziela ciało po kilku miesiącach niemycia.

– Nie jest pani martwa! – powiedział grzecznie, z trudem powstrzymując się od „idź stąd, głupi babsztylu”. Nazywanie Dziuńki „panią” było dla niego prawdziwym wyzwaniem.

– Jestem! – odparła kobieta zdecydowanie. – Wampir mnie dziabnął, a jak dziabnął, to żem jest wampirem. No, a wampiry nie żyją.

– Pani żyje – jęknął, choć woń wydawana przez Dziuńkę mogła rzeczywiście przemawiać za tym, że kobieta ma rację i jest martwa od kilku dobrych tygodni.

– Nie!

– Znam się na tym. Oddycha pani, ma pani puls – nie sprawdzał, za skarby świata nie chciał sprawdzać – mówi pani…

– To i co? Żem jest wampirem.

– Wampiry nie istnieją! – warknął, kiedy zrozumiał, na czym polega problem. – Nie ma pani szans na żadne odszkodowania ani na pieniądze z ubezpieczenia!

– Oj mam, oj mam. Nie żyję! Zmarła żem śmiercią tragiczną! Należy mi się, i już!

– G… się pani należy. – Ledwie się powstrzymał. – Żyje pani!

Dziuńka spojrzała na niego z wyższością, jak na kogoś należącego do niższego gatunku.

– Tak po wampirzemu żyję, po ludzku to już nie – oświadczyła.

– Bzdura!

– Niech pan to udowodni!

Nie był w stanie. Przynajmniej nie w tej chwili. Zresztą jak miał jej dowieść czegoś takiego? Przecież to było oczywiste, a rzeczy oczywiste są najtrudniejsze do udowodnienia, co już dawno wykazali matematycy.

Dziuńka wyszła z komisariatu z podniesioną głową i bardzo pewną miną, co spowodowało zwiększony ruch na bazarku, gdzie bardzo szybko zaczęto wykupywać wszelkie możliwe chustki.

Przecież Dziuńka rzeczywiście mogła mieć rację. Chustka mog-ła się przydać. Jedni kupowali chustki, by za jakiś czas, kiedy Dziuńka przetrze już szlaki, ogłosić, że oni także są wampirami i żądają odszkodowania, inni po prostu po to, by zasłonić szyję. Marna to ochrona, ale jednak ochrona. Jeszcze inni ze względu na wampirze zapatrywania kulinarne. W końcu kiedy taki wampir zobaczy chustkę, to pomyśli, że towar jest już nadgryziony, a kto jak kto, ale arystokrata resztek po innych dojadał nie będzie.

Nawet stara Miecznikowska chciała kupić sobie chustkę, ale syn ją od tego odwiódł.

– Mamo – powiedział, ze smutkiem kręcąc głową – ty masz dziewięćdziesiąt lat, to już żeś się przeterminowała, jak nic! Jesteś całkowi-cie bezpieczna, bo datę przydatności do spożycia dawno szlag trafił!

Sprawa ucichła na kilka dni i mogłaby ucichnąć na zawsze, gdyby nie pewien ogólnopolski dziennik, który opublikował wywiad pod tytułem Jestem wampirem i niedobrze mi z tym, opisujący, jak to Dziuńka, „szanowana” obywatelka, zmieniła przynależność gatunkową i teraz nikt nie chce jej pomóc, a ona nie ma nawet na krwisty befsztyk.

– Trzeba z tym skończyć! – oświadczył z mocą Kurzydło po kilku telefonach z urzędu miasta i z lokalnej telewizji. – Co z tymi pochówkami? – zapytał jednego z podwładnych.

– Jeden pochówek, ten pierwszy, to nawet może trochę by pasował – odpowiedział aspirant, podając mu zdjęcia. – Normalnie szkielet, a czaszka była położona pomiędzy kośćmi ud. Ale te trzy to już nie bardzo. Wszystkie kości tak pomieszane, że w jednym grobie są same ręce, w drugim trzy nogi i pół ręki, a w trzecim reszta plus dwie miednice.

Kurzydło liczył na to, że wyjaśnienie kwestii pochówków załatwi sprawę i ludzie w miasteczku jakoś się opamiętają. Niestety, nie wiedział, że wcale nie chcieli się opamiętywać. Polubili wampiry. Dawały im poczucie wszechobecnej smakowitej grozy, sprawiedliwości dziejowej, poczucia, że wreszcie coś się dzieje, że dzieje się tutaj, a nie gdzieś w Warszawie. Dawały im szansę na zarobek, a to też się przecież liczy.

***

Tego popołudnia Hanka wparowała do biura w złym humorze. Przyczyną była podłoga, gładź szpachlowa i cholerni gówniarze. Zresztą wszystko szło nie tak. Hanka mogła oczywiście dojeżdżać codziennie do tego przeklętego Zagubina. Trzydzieści kilometrów w jedną stronę to nie kłopot. Mogła. Ale, no właśnie, podłoga i gładź szpachlowa powstrzymały ją od tego skutecznie, dlatego też nie zdecydowała się na codzienne dojazdy i zgodziła się na czas prowadzenia sprawy zamieszkać w jednym z tamtejszych pensjonatów.

Podłoga właśnie się wypaczyła i trzeba było kłaść panele, a gładź szpachlowa sprawiała, że dom wyglądał jak piekarnia po wybuchu worka z mąką, tylko że pachniał o wiele gorzej. Hanka zostawiła więc klucze rodzicielce, w duchu przeprosiła miłych panów murarzy, że będą się musieli z nią użerać, i uciekła najszybciej, jak tylko się dało.

– Torby do samochodu, ale już! – prawie warknęła, widząc dwójkę młodych ludzi siedzących jak na szpilkach w gabinecie szefowej. Jak na komendę ruszyli do biegu.

Nie miała nic przeciwko nim, ale…

– Ten staż, szefowo – zagaiła niepewnie – czy to jest…

– Jest, jest! – odparła kobieta, nie dając jej skończyć zdania. – Płacą nam za to, a poza tym przydadzą ci się – dodała tonem dyrektora wszechmogącego.

Jak cholerna dziura w moście, jęknęła w duchu Hanka.

Kochała swoją pracę. Chyba. Najprawdopodobniej. Pewnie nie dałaby się za nią zabić, ale w sumie… Ważne, że ją miała. Była detektywem, nie żadną tam detektywką. Detektywem matrymonialnym na pełnym etacie, i bardzo się tym szczyciła. To była ciekawa praca. Nie jakieś tam łzawe historie zdrad, pogonie za niewiernymi małżonkami czy inne tego typu bzdety! Hanka pracowała w biurze matrymonialnym jako detektyw do spraw wiarygodności klientów, czyli coś jak poszukiwacz zaginionej arki, z tą różnicą, że arka istniała.

Szefowa włożyła w swoje biuro całą siebie, w tym i kilka swoich nieudanych związków, kiedy to facet mówił, że wolny, a był żonaty, kiedy inny opowiadał, że zamożny, a czyhał tylko na jej pieniądze, i kiedy kolejny chwalił się wykształceniem, a mylił ministra z ministrantem. Dlatego upierała się przy tym, by jej biuro było wiarygodne. Idealne. No po prostu wspaniałe. Zatrudniła więc Hankę.

Początkowo całkiem nieźle im się współpracowało.

– Pojedziesz do tego Zagubina i sprawdzisz mi jednego faceta. Jakoś mi się nie podoba. Coś mi w nim nie gra. Jest po prostu zbyt doskonały. Wiem, ludzie robią wszystko, żeby pokazać się w dobrym świetle, ale ten to już przegina. Wiesz, jak jest. Żeby chociaż rozwodnik, ale i to nie! Inteligentny, zamożny, wykształcony, bez dzieci i nałogów, nawet w więzieniu nie siedział, tylko go w ramki oprawić i pilnować, żeby go muszki nie osrały!

Hanka miała na swoim koncie kilka spektakularnych akcji i odkryć. Była w tym dobra. Zadanie przypadło jej do gustu i wszystko byłoby w porządku, gdyby nie gówniarzeria, którą miała się opiekować, bo szefowej zapłacono, żeby przyjęła ich na staż.

Jedynym pocieszeniem było to, że szefowa wynajęła im trzy pokoje w pensjonacie w Zagubinie, co ułatwiło jej ucieczkę z opanowanego chaosem i gładzią szpachlową mieszkania.

Pensjonat, w którym mieli się zatrzymać, dotychczas nazywał się Pod Lasem, ale ostatnio zmienił nazwę. Teraz był to pensjonat Pod Krwiożerczym Piotrusiem.

Termin „wynajęła” nie był adekwatny do sytuacji. Pensjonat należał do matki szefowej, więc wszystko załatwiono po kosztach. Szefowa była zamożna, to fakt, ale należała do osób, które bez pardonu wykłócą się o dwa grosze reszty, poproszą o zapakowanie na wynos resztek schabowego i wcale nie udają, że to dla pieska, a na imieniny podarują ci resztkę własnych perfum, twierdząc, że jeszcze ci posłużą.

Może właśnie dlatego była zamożna.

Prowadziła kilka firm. Obejmowały one usługi dla singli z wyboru i ludzi samotnych z przypadku, biuro matrymonialne dla czworonogów, terapie dla nieśmiałych, wycieczki zapoznawcze dla osób po przejściach i wyjazdy integracyjne dla kogo tylko się dało. Jednak biuro matrymonialne (to ludzkie) było jej oczkiem w głowie. Miało być idealne.

– Nie takie, wiesz, że potem on ją dusi i wkłada w maszynkę do mięsa albo ona załatwia go siekierą, a wszyscy kiwają głowami, że co się dziwić, przecież poznali się przez biuro matrymonialne czy przez internet.

No właśnie. Szefowa wiedziała, że ludzie chcą się łączyć w pary, zakochiwać i uprawiać seks, choć kolejność bywała dowolna, ale na zwykłe, związane z tym „podchody” nie mają czasu.

– Pracują po dwanaście godzin dziennie albo i więcej, to jak mają sobie kogoś znaleźć? Owszem, idą w piątek do knajpy i chlają do upadłego, ale na co można liczyć po pijaku? Najwyżej na jakiś przygodny grupowy seks, a w pewnym wieku człowiek próbuje się raczej ustatkować. Facet potrzebuje żony, żeby mieć na kim się wyżywać za wrednego szefa. Kobieta zaś pożąda męża, żeby koleżanki nie mówiły, że nikt jej nie chciał. No i są jeszcze dzieci. Niektórzy lubią sobie komplikować życie.

W zwykłych biurach matrymonialnych to i dowód osobisty się widzi, i człowieka ogląda. Słyszy się go, patrzy na niego, ocenia, jak mówi, czym przyjechał. Internet to nie to samo. Jest szybciej, więcej i lepiej, ale mniej bezpiecznie.

Szefowa właśnie weszła w internet.

Gówniarzeria znów pojawiła się w biurze. Było ich dwoje. Ona mniej więcej zwyczajna, on właściwie też, mieli po dwadzieścia kilka lat i kończyli jakieś szkoły, chyba starali się o licencje. Czy staż był im potrzebny, czy tylko chcieli zdobyć większe doświadczenie, tego Hanka nie była pewna i wcale jej to nie obchodziło. Miała ich szkolić? Jasne. Przeszkoli ich tak, że będą błagać o litość jak o miętówki!

I ten Krwiożerczy Piotruś… Nie to, żeby Hanka miała coś przeciwko, ale nazwa była makabryczna, bo jak krwiożerczy, to wampir, ale jak Piotruś, to chyba dziecko, w dodatku małe, więc niedawno urodzone. Czyli co? Wampiry się rozmnażają? Jeżeli się rozmnażają, to znaczy, że uprawiają seks? Tak? Ups…

Hanka nie mogła sobie tego wyobrazić, tym bardziej że ostatnio z seksem miała zdecydowanie niewiele wspólnego. I że niby co? Wampiry? Takie paskudne, krwiożercze bestie mogą? Mają z kim, a ona nie? To wyraźnie stawiało ją w złym świetle.

Rozmnażanie specjalnie jej nie pociągało, seks za to zdecydowanie tak. Nawet perwersyjny, no oczywiście w pewnych granicach. Teraz odpuściłaby sobie nawet świece, róże i czekoladki, a to przecież już samo w sobie było perwersją.

– Szefowo – zaczęła dziewczyna, zwracając się do Hanki. Najwyraźniej tytuł „szefowa” należał się także i jej. – A ten Zagubin to tam, gdzie są wampiry?

– Nie. To tam, gdzie nie ma żadnych wampirów – odparła niezadowolona Hanka, bo mieszkając w niewielkiej odległości od Zagubina, od lat miała już wyrobione zdanie na temat mieszkańców miasteczka. – Ale nie martw się – dodała – Zagubin to siedlisko starych bab i zabobonów, a to mniej więcej na jedno wychodzi.

Właśnie. Zagubin to siedlisko starych bab, zabobonów i jej osobistych prześladowczyń. W Zagubinie mieszkały jej własne, prywatne babcie. Dwie z trzech, jakie przypadły jej w udziale.

Posiadanie trzech babć, choć początkowo wydawało jej się całkiem naturalne, jak wszystko, co mały człowiek zastaje po przyjściu na świat, po jakimś czasie stało się zmorą Hanki. Bo jeżeli nie chce się nosić sztucznej szczęki w wieku sześciu lat ani ważyć stu kilogramów w liceum, trzeba jakoś sobie radzić. A jak radzić sobie z trzema karmicielkami, które reagują śmiertelną obrazą na odmowę dokładki bigosu albo ciasta? Które niestrudzenie wpychają do ust kanapki, naleśniki z domowym dżemem, racuchy i batoniki? Które gotują od rana do wieczora zupki i gulasze, smażą mielone, tłuką schabowe, podtykają pod nos smalec w każdej postaci, „bo ostatnio trochę schudłaś” albo „coś blado mi wyglądasz”, i załamują ręce, kiedy zostawisz na talerzu zakrzepłe strugi „takiego smacznego tłuszczyku, który jeszcze nikomu nie zaszkodził”? Zresztą to przecież tylko preludium.

One mają na koncie jeszcze gorsze rzeczy! Robią na drutach, szydełkują, szyją i… wyszukują narzeczonych. I to przez cały czas od wielu, wielu lat. Mają w tym wprawę. Straszną wprawę. Są niestrudzone i groźne.

W dzieciństwie Hanka, żeby nie zostać ofiarą szkolnych prześladowań, musiała być ekspertem od działań obronnych. Wiedziała, jak zgubić każdy kolejny koszmarny szaliczek i gdzie zapodziać rękawiczki w neonowym kolorze, które świecą nocą. Potrafiła sobie poradzić z dzierganym sweterkiem dla średnich rozmiarów słonika z szyją żyrafki albo z czapką, której pompon wlókł się po ziemi i ważył dobre dwa kilo. Umiała odmówić włożenia tego czegoś, co udawało sukienkę, a przypominało zmutowane dziecko tęczy i kamizelki odblaskowej, i przeżyć dzień z plecakiem własnoręcznie wykonanym przez którąś z ukochanych oprawczyń.

Na dodatek każda z babć chciała być tą najlepszą i żadna nie przebierała w środkach. Wymuszone zeznania na ten temat doprowadzały wszystkich do szału. Nic nie pomagały prośby, groźby a nawet zakazy. Dochodziło do nagrywania zeznań, przekupstwa oraz kłamstw. A wszystko dlatego, że rodzina postanowiła być kulturalna.

Kulturalna rodzina to koszmar, pomyślała Hanka z westchnieniem. Pocieszało ją tylko jedno. Tym razem będzie miała do czynienia z dwiema babciami. Dwie może da się jakoś ogarnąć. Wystarczy pod pretekstem pracy unikać ich jak ognia.

Babcie kłóciły się zawsze, dlatego pomysł, na jaki wpadły dwie z nich, czyli wspólne zamieszkanie, wydał się całej rodzinie zupełnie nierealny, ale jakoś się sprawdził. Tak więc babcie od kilku lat mieszkały razem w Zagubinie, tworząc tym samym poważną koalicję przeciwko tej trzeciej.

Dlaczego? To proste. To one były prawdziwe i żądały uznania swojej prawdziwości.

Trzecia była nieprawdziwa, ale też nie przyszywana. Legalnie była babcią i nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby znów nie nadzwyczaj kulturalna rodzina…

Jakieś trzydzieści lat temu dziadek Mirek rozwiódł się z babcią Zosią i ponownie ożenił. W ten sposób rodzina powiększyła się o jedną dodatkową nestorkę, która wraz z dwiema pozostałymi w kilka miesięcy później została babcią, bo familia przywitała wnuczkę. Jedyną wnuczkę. Najwyższe dobro, ulubiony obiekt rozpieszczania i wyznacznik pozycji w rodzinie.

W jej imię zdecydowano więc, że spory, kłótnie i łzy nie wchodzą w grę.

– Wszyscy jesteśmy rodziną. Wszyscy mamy takie same prawa i obowiązki. Jesteśmy kulturalni, więc zachowujemy się kulturalnie – oświadczył ojciec i nie było od tego odwołania. – Wszelkie święta spędzamy, oczywiście, razem.

To było dziwaczne, ale w sumie nawet działało. Może nie od razu, ale działało. Zresztą to jeszcze nie tak. Działało z wierzchu, pod spodem był płacz, zgrzytanie zębów, pretensje i bezgraniczna złośliwość.

Nowa babcia była szykanowana przez dwie pozostałe, jednak tylko wtedy, kiedy nikt nie widział.

Dwie pozostałe babcie pielęgnowały swoją pozycję biednych staruszek, bezczelnie ją wykorzystując na wszelkie sposoby. Babcia Zosia była porzucona, zdradzona i nieszczęśliwa. Babcia Marylka była wdową. Nic tak nie łączy, jak wspólne cierpienie i wspólny wróg.

Wszystkie trzy zwracały się ku Hance, jako ku wyroczni ostatecznej, z pytaniem, jakiego nie chce słyszeć żadne dziecko.

– Którą babcię kochasz najbardziej? – pytały, podsuwając jej pod nos wszelkie możliwe łakocie i zabawki.

Jak odpowiedzieć na takie pytanie? Owszem, sam na sam można jakoś się wymigać i każdej przyznać oczekiwane pierwszeństwo, ale co odpowiedzieć, kiedy pytają o to wszystkie trzy naraz, wpatrując się w ciebie oczami pełnymi nadziei i – co tu ukrywać – zawiści?

Hanka nie oszalała chyba tylko dlatego, że była dość bystrym dzieckiem i szybko odkryła pewne zależności, które pozwoliły jej przetrwać. Były to zasady zdrowego rozsądku i reklamy internetowej. Przyporządkować przedmioty do każdej z babć. Koszmarny szaliczek do jednej babci, okropny sweterek do drugiej. Wkładać paskudztwa na krótko, wyłącznie w obecności tej jednej, konkretnej. Nie mylić dań. Wiedzieć, która robi najlepsze pierogi, a która jest mistrzynią szarlotki, i… nigdy, ale to nigdy nie zmieniać zdania. A potem tylko trwać niezłomnie przy swoim dla dobra wszystkich i siebie samej.

I trwała. Trwała przy swoim, od lat unikając konfliktów i zatargów, unikając spotkań i częstych wizyt, dlatego pojawienie się stażystów było jej w jakiś sposób na rękę. Dzięki nim zyska całkiem dobry pretekst, by zminimalizować kontakty z babciami. Oczywiście, odwiedzi je. Przynajmniej raz z pewnością będzie musiała je odwiedzić, żeby nie wywołać trzeciej wojny światowej doprawionej świętym oburzeniem, ale tylko raz, bo będzie przecież bardzo zajęta.

– No, gotowi? – rzuciła, widząc, że stażyści patrzą na nią z mieszaniną niecierpliwości i lęku. Widać było wyraźnie, że śpieszyło im się do Zagubina, a właściwie nie do Zagubina, tylko do wampirów, bo przecież chyba nie do rozpoczęcia stażu.

– Tylko wiesz, Hanka, dyskretnie – rzuciła szefowa, wzdychając. – W całym tamtejszym bałaganie z wampirami nie będzie ci łatwo, ale nie daj się podejść. Żadnych wyskoków. Facet nie może się zorientować! To sprawa życia i śmierci – dodała z taką miną, jakby miała ochotę kogoś udusić. Hanka doskonale wiedziała dlaczego.

Żeby uniknąć kazania, szybko wyszła z biura, poganiając przed sobą stażystów.

***

Podkomisarz Kurzydło otępiałym wzrokiem wpatrywał się w okno swojego gabinetu. Nie czuł się dobrze. Nie to, że był chory czy zmęczony. Był tylko trochę niewyspany. Bolał go kark. Mięśnie szyi i barków stężały, plecy i ramiona były sztywne. Ale nie to było najgorsze. Najgorsza była awantura z żoną.

Kurzydło się załamał. To, co się stało, było dla niego jak grom z jasnego nieba i zbezczeszczenie świętości. To było jak… nie, to było nawet gorsze niż zdrada, bo on wierzył w swoją żonę, a ona po prostu oszalała.

Cały cholerny Zagubin oszalał.

– Szefie, przyszły jakieś papiery z Wrocławia – zawiadomił go jeden z podwładnych, kładąc na jego biurku wydruki faksów. – I przyszła ta Rycka z księdzem, i facet z zarządu cmentarza, i ktoś z prasy. Już godzinę czekają.

Tak było codziennie. Interesanci kłębili się od rana do nocy i wszyscy chcieli wiedzieć, co Kurzydło ma zamiar z tym zrobić. Z tym, czyli z wampirami.

– Pani Rycka – wypluł z siebie wściekłe słowa, wychodząc na korytarz. – Niech pani nie zawraca mi głowy. Niech pani stąd idzie! Proszę, niech ksiądz wejdzie. Zresztą wchodźcie wszyscy. O co tym razem chodzi? – zapytał zgnębiony.

Nawet nie musiał dociekać. Przecież wiedział, ale nie chciał być niegrzeczny. A może i chciał, ale po prostu mu nie wypadało. Nie na jego stanowisku.

***

Podróż w towarzystwie dwójki młodych ludzi nie należała do przyjemności. Kiedy zamknie się troje obcych ludzi na tak niewielkiej przestrzeni jak samochód i każe im spędzić ze sobą więcej niż pół godziny, można spodziewać się opłakanych rezultatów. Jeżeli jedna z tych osób jest szefem, to rezultaty są co najmniej żałosne. Rozmowa się nie kleiła, bo nie bardzo mieli o czym gadać. Niestety, nie potrafili też milczeć.

Hanka z zajadłością brała co ostrzejsze zakręty i hamowała tak gwałtownie, że siedzącej z tyłu dziewczynie wyraźnie zaczynało się robić niedobrze. Chłopak odważnie prawił Hance komplementy, co z kolei sprawiało, że ją też zemdliło. Lubiła mężczyzn, ale po pierwsze mężczyzn, a nie dzieci, po drugie nie znosiła lizusów.

Wreszcie z westchnieniem wjechała na obwodnicę, potem do jednego z kilku tuneli. Była właściwie na miejscu. Skręciła w lewo, po kilkuset metrach w prawo i już była na prostej drodze do pensjonatu.

Z ciekawością przyglądała się transformacji, jaką przeszło miasteczko przez ostatnie kilka tygodni i trudno było jej uwierzyć, że w tak krótkim czasie zmieniło się aż tyle. Widocznie wampiry służyły temu miejscu. Powstało kilka nowych barów, sklepów i straganów. Skrzyżowania aż jeżyły się od dziwacznych niby-drogowskazów określających odległość do knajp, dyskotek i domów noclegowych. Stare, odrapane domy oblepiono reklamami hoteli, których z pewnością nie było tu minionej wiosny, a wszystko to składało się na krajobraz dziwny, przesadnie mroczny i, co tu dużo mówić, paskudny.

Szyldy wołały o odrobinę sensu, ładu i składu, o materiał nieco trwalszy od dykty i o interwencję grafika, najlepiej wyposażonego w miotacz płomieni.

Naprędce sklecone stragany i budy z pamiątkami też wyglądały paskudnie, choć z pewnością miały wszelkie konieczne koncesje i pozwolenia. Burmistrz lubił wpływające do budżetu miasta pieniądze i nie przejmował się estetyką.

Z lewej strony przyjezdni zobaczyli budynki starego szpitala, minęli targowisko, które z całą stanowczością można było nazwać śmietniskiem, bo w pewnym sensie nim było, wjechali w porośniętą zaniedbanymi krzewami alejkę i w chwilę potem byli u celu podróży.

Pensjonat Pod Krwiożerczym Piotrusiem był dziwny. Może sprawiała to jego nowa nazwa, może dość ponura bryła poniemieckiego, poprzetykanego kawałkami pruskiego muru budynku, a może ustawione przy wjeździe gipsowe krasnale, które tak chętnie kupowali turyści z Rajchu. Na powitanie z hotelu wyszła matka szefowej, pani Wierciuchowa. Określenie „pani” jakoś do niej nie pasowało, za to nazwisko owszem. Nawet kiedy stała, wyglądała, jakby kręciła się niczym bąk. Wraz z nią na zewnątrz wybiegł pies. Na pierwszy rzut oka psa nie przypominał, ale to musiał być pies. Miał zeza. Koszmarnego zeza, wywieszony ozór, biało-płowe plamy, krzywe nogi, ogon z pędzelkiem i uszy spaniela. Zdecydowanie nie był ani piękny, ani rasowy, ani nawet uroczy. Był za to zwalisty, szczęśliwy i wyraźnie uśmiechnięty. Ludzie, którzy nie wierzą, że psy umieją się uśmiechać, są w błędzie.

– Co to za psie nieszczęście? – jęknęła Hanka, krzywiąc się na widok zwierzęcia.

– To Zyzol. Przypałętał się – odparła właścicielka. – Dobrze, że już jesteście. Przygotowałam wam pokoje na górze. Trzy! – dodała, patrząc na dwoje młodych ludzi z dezaprobatą. – Lilka! – krzyknęła w głąb korytarza. – Domaluj no krasnalom trochę krwi na pyskach i na łapkach! – zarządziła. – To nasza nowa strategia marketingowa – wyjaśniła, widząc zszokowane spojrzenia przybyłych. – Byłam na takim kursie dla seniorów i tam powiedzieli, że trzeba przyciągnąć uwagę. Ostatnio trochę marnie nam szło, więc poszłam na kursy marketingu i samorozwoju… No i tam powiedzieli, że aby ludzi zainteresować, trzeba dać im coś specjalnego.

Pewnie, koszmary senne, pomyślała złośliwie Hanka, ale nie odważyła się tego powiedzieć głośno.

Weszli do domu. Był wielki, ciemny, chłodny i – jak większość poniemieckich domów w tych stronach – bardzo, ale to bardzo przestronny. Na parterze znajdowały się kuchnia, salon i jakieś sypialnie, na piętrze kolejne pokoje. Wysokie okna, wielkie drzwi, mnóstwo zakamarków, schody, schowki…

– A co to za Krwiożerczy Piotruś? – zagadnęła Hanka właściwie tylko z grzeczności. – To ten pies? Nie wygląda na krwiożerczego.

– To nie pies. To duch – westchnęła ze smutkiem Wierciuchowa, jakby sprawa tego ducha była strasznie przygnębiająca.

– Macie tu ducha? Krwiożerczego?

– Nie mamy ducha. I w tym sęk. Wymyśliłam go. Ludzie to lubią.

– Lubią krwiożercze duchy? Zresztą jak duch może być krwiożerczy? Duchy nikogo nie pożerają. Chyba – dodała Hanka po chwili dość niepewnym głosem.

– Ludzie lubią duchy! To znaczy nie duchy jako takie, ale nawiedzone miejsca. Szczególnie ostatnio, to znaczy odkąd wyszła sprawa z tymi wampirami.

– A to? – Wskazała tabliczkę nad schodami, która była duża i wydawała się znajoma. Nie kojarzyła się jednak najlepiej. – ZUS? Po co tu ten ZUS? Zakład Ubezpieczeń…

– Nie żaden zakład ubezpieczeń, tylko zwyczajnie, Zakaz Uprawiania Seksu! To jest porządny pensjonat, a nie jakiś dom schadzek! Ludzie muszą wiedzieć, że owszem, duch jest, ale rozpusty nie ma.

Nagle dał się słyszeć rumor.

– Au, au, niech pani uważa! – wrzasnął ktoś na zewnątrz. – Zleci pani albo mnie zabije tym gruzem!

– Boże! Lilka? Miałaś malować krew, a nie łazić po dachach! Przecież zaraz spadniesz!

– Nic mi nie będzie. Muszę tylko zrzucić kilka obluzowanych dachówek tuż przy włazie. Wszystko jest pod kontrolą.

Wierciuchowa westchnęła i uśmiechnęła się z zadowoleniem.

– Robimy mały remont metodą gospodarczą. Niestety to konieczne. Ostatnio krowa nam wybuchła.

Hanka spojrzała na kobietę, nie kryjąc zaskoczenia. Oczami wyobraźni ujrzała masakrę z udziałem latających resztek krowy. Nie wiadomo dlaczego, zamiast wyobrazić sobie powiedzmy karkówkę czy pierwszą krzyżową, zdołała zobaczyć jedynie co bardziej krwawe wnętrzności.

– Ja… jakim cudem wybuchła? – zapytała, blednąc. – Krowy raczej nie wybuchają same z siebie.

– Jakim cudem wybuchła, jakim cudem wybuchła. No właśnie nie mam pojęcia! Ktoś chyba podłożył pod nią jakiś materiał wybuchowy. Skąd ja niby mam to wiedzieć? Córka mówiła, że przyjedziecie zająć się tą sprawą. Powęszysz trochę i sprawdzisz, kto nam krowę wybuchł. Podobno dobra w tym jesteś.

Dziewczyna nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. Zresztą ze zgrozy prawie odjęło jej mowę. Po raz kolejny tego dnia była wściekła. Owszem, jest świetna w swoim fachu, ale wybuchające krowy?!

– Przecież to straszne. Powinnyście to zgłosić na policję!

– Zgłosiłam, ale stwierdzili, że to nic poważnego.

– Nic poważnego? Przecież to bestialstwo!

– No. Bestialstwo. Człowiek sobie śpi, a tu taki huk. Szyby w oknach poleciały z tamtej strony od ogrodu. A kawał krowy wbił się w dach. Odpadło trochę dachówek.

– Jak to wbił się w dach? Jak kawał krowy mógł wbić się w dach? – zdziwiła się Hanka.

– No wybuch był potężny. Oj, potężny! Rąbnęło, że ho, ho… Na cały Zagubin.

– Chodzi mi o krowę, a nie o wybuch!

– No cóż… Trochę szkoda. Była całkiem porządna, cała fioletowa. Lilka kupiła ją na bazarku. Ledwie dało się ją tu przytaszczyć, bo była ciężka jak… Wiecie, ile waży gips?!

Dwójka młodych ludzi stojących tuż za Hanką skrzętnie pokiwała głowami. Wierciuchowa ciągnęła:

– No, a potem jakiś kretyn wysadził ją w powietrze. Przecież to chore! Od wybuchu z żyrafy zeszło powietrze. O, jeszcze biedaczka stoi w ogrodzie. A trzem małpom urwało głowy. Dobrze, że nie pozwoliłam Lilce na hipopotama. Strasznie drogi był. No i zoo szlag trafił – skwitowała w końcu. – Szkoda! Pomysł był nieziemski. Można było robić jakieś eventy, dzieciakom bilety sprzedawać albo co, a tu taki pech!

Hanka odetchnęła. Szybko przegoniła sprzed oczu krwawe obrazy. Dobra. Gipsowa krowa to tylko gipsowa krowa. Mogła być paskudna. Na pewno była paskudna. Na tysiąc procent. Dziewczynie przypomniała się rozmowa z szefową. Ta wspominała o wybuchających krowach w Zagubinie, tyle że Hanka myślała, że to tylko takie gadanie i że znajdzie jakiś logiczniejszy pretekst, a nie takie coś…

Bo pretekst był konieczny. Sprawa była zbyt poważna. Szefowa zrobiła sobie paskudne „a kuku” i teraz naprawdę się martwiła. Do jej biura zgłosił się facet szukający żony. Normalne, właśnie po to są biura matrymonialne, ale wcale nie chodziło o to, że facet jest taki znowu super i w ogóle. Chodziło o coś znacznie gorszego. Ten facet nie dość, że był ideałem, i to bardzo bogatym ideałem, to na dodatek zainteresował się kimś dla niej szczególnym, co pozwalało jej mieć nadzieję na lepsze życie, ale i obawiać się najgorszego.

Jakiś czas temu, zaczynając pracę w branży kojarzenia małżeństw, szefowa potrzebowała słupów. Słupy są konieczne wszędzie, w polityce, w gastronomii, wszędzie, bo jak pierwszym klientom pokazać album ze zdjęciami przyszłych żon, kiedy się ma tylko jedną kandydatkę i do tego z zezem? Nie można. To by było zawodowe harakiri. Czegoś takiego się nie robi. Trzeba pokazać album pełen pięknych kobiet, a potem skłonić faceta, żeby wybrał tę zezowatą. No dobrze, takich cudów nikt nie potrafi, ale można sprawić, że facet wróci. Raz, drugi, piąty, a właściciel biura dostaje coś bardzo cennego, coś, co jest mu najbardziej potrzebne w danej chwili, czyli w czasie rozruchu. Czas na szukanie kandydatek. Najpierw więc trzeba powstawiać fotografie różnych aktorek albo modelek, żeby wywołać wrażenie, że to jest najlepsze biuro na świecie. Niestety logicznie rzecz biorąc, każdy facet natychmiast zwróci uwagę na tę czy inną piękność ze zdjęcia. Trzeba więc je jakoś zabezpieczyć. Trzeba zrobić tak, żeby choć atrakcyjne, nie były atrakcyjne. Na przykład dodać do profilu informację w rodzaju „Czasowo przebywa w zakładzie karnym z powodu uduszenia męża”. To często załatwia sprawę.

Niestety, w tej dziedzinie wymagana jest kreatywność. Biuro może zyskać bardzo złą sławę, jeżeli wszystkie kandydatki na żony będą po wyrokach za maltretowanie mężów. Dlatego najlepszym rozwiązaniem są tak zwane swoje słupy, czyli cała rodzina jak leci, a przynajmniej żeńska jej część. Swój słup jest zawsze okej, bo nawet jak się ktoś nim zainteresuje, może odmówić randki albo przyjść z trojgiem wypożyczonych dzieci. Czyli wszystko w porządku. Ruch w interesie jest, ślubów zero. Można w tym czasie szukać prawdziwych kandydatek. W końcu przecież się trafią.

W myśl tej zasady szefowa zarejestrowała własną matkę jako panią poszukującą męża. Była bezpieczna, bo mamusia do specjalnie urodziwych nie należała i miała już swoje lata. Niestety, zainteresował się nią pewien pan. Właściwie nie byłby to specjalny kłopot, gdyby nie zachłanność szefowej. Otóż pan okazał się wykształconym, przystojnym i bardzo majętnym właścicielem zameczku w Kotlęcinie.

I tu powstał problem. Szefowa zapragnęła natychmiast matkę wydać za mąż, ale że matka też do biednych nie należała, trzeba było sprawdzić, czy kandydat rzeczywiście jest tym, za kogo się podaje. O swoich planach nie chciała informować matki. To byłoby ze wszech miar ryzykowne. Z pewnością zgodziłaby się na jedną czy drugą randkę, a potem bezczelnie zakochała i nie dałoby się już niczego odkręcić. Szefowa zaś chciała zyskać zameczek, ale nie miała ochoty ryzykować utraty pensjonatu.

Na dodatek nie mogła powiedzieć, że matka siedzi w więzieniu, bo to mogłoby odstraszyć faceta na zawsze. Mieszkał ledwie kilka kilometrów od Zagubina i mógł ją najzwyczajniej w świecie spotkać na ulicy. Jako pretekst dla pobytu detektywa u rodzicielki wykorzystała więc sprawę z wybuchającą krową.

Pomysł jak pomysł. Problem w tym, że zapomniała uprzedzić o nim Hankę.

Jej podwładna miała więc udawać, że szuka kogoś, kto wysadził w powietrze gipsowego koszmarka, a tymczasem przyjrzeć się przyszłemu, niewątpliwie, ojczymowi szefowej.

Hanka i stażyści udali się do swoich pokoi, które przypominały bardziej komory grobowe niż lokum dla gości. Były ciemne, wąskie, ponure i odrapane. Szło się do nich po schodach tak krętych i stromych, że naprawdę trzeba było uważać, jak i gdzie stawia się stopy. Hanka miała wrażenie, że o wiele lepiej będzie się z nich schodzić. Szczególnie po kilku drinkach.

***

Dziuńka jako pierwsza wepchała się do gabinetu podkomisarza, nie bacząc na protesty, i usiadła na krześle naprzeciw biurka. Jak wszystkie kobiety jej pokroju wiedziała, że jest najważniejsza.

– Nie popuszczę, no! Nie popuszczę! – rzuciła ostrym tonem. – Ja tyż muszę jakoś żyć! – sapnęła stanowczo.

– Przecież pani podobno nie żyje – warknął podkomisarz. – Sama pani tak twierdzi. A teraz cicho. Nie mam ochoty pani słuchać. O co chodzi? – zwrócił się nieco grzeczniej do pozostałych.

– Ja w związku z tymi billboardami – powiedział proboszcz.

– To nie do mnie – westchnął podkomisarz. – To w urzędzie miasta. Policja nie ma nic do tego.

– Ale ja chciałem zgłosić zniszczenie. Ktoś odgryzł kawałek. O tu, proszę. – Ksiądz wyciągnął przed siebie telefon komórkowy, prezentując wykonane nim zdjęcie. – Niech pan patrzy.

– No właśnie. I biegają po cmentarzu. I wrzeszczą… – dodał nieduży mężczyzna. – Zarząd cmentarza jestem – przedstawił się, widząc niepewną minę policjanta.

– A ja chciałem umówić się na jakiś wywiad – wyjaśnił skwapliwie młody zarośnięty mężczyzna z wielką torbą na ramieniu. – Jestem z miesięcznika „paraNormalność”. Chciałbym z panem porozmawiać o tym pochówku i w ogóle o…

– Nie mam nic do powiedzenia – warknął Kurzydło i chciał powiedzieć coś jeszcze, coś na temat głupoty, szaleństwa i tak dalej, ale wtrąciła się Dziuńka.

– Ze mną niech pan pogada, ja wszystko powiem! Jak się ta gazeta nazywa? Paracetamol, mówisz pan? Może być, bo ja nie żyję od tego wampira, co mnie dziabnął. Oj, jak nie żyję, bardzo! – Zamilkła teatralnie, a po chwili wahania dodała: – Ale nie tak, że wie pan, za darmo. Coś mnie zapłacić trzeba. Nawet zwłoki muszą pić!

– Niech już pani stąd idzie! – krzyknął Kurzydło. – I pan też – zwrócił się do dziennikarza, bo młodzieniec wyraźnie był łowcą taniej sensacji.

Po chwili, kiedy Dziuńka i dziennikarz wyszli z gabinetu, zwrócił się do proboszcza:

– Ksiądz pokaże to zdjęcie.

Wziął do ręki telefon i obracając go, długo przyglądał się zdjęciu, na którym widać było zniszczony billboard. Ktoś wyraźnie wydarł lub wyciął z niego kawałek tekstu. Brzegi ubytku zostały posmarowane czerwoną farbą, co sprawiało wrażenie, że rzeczywiście billboard został nadgryziony. To, co pozostało z tekstu, brzmiało: „Opamiętajcie się, wampiry istnieją”.

– Wszyscy powariowali – westchnął policjant, rozcierając obolały kark. – Nawet moja żona. Powkładała w poduszki tyle główek czosnku, że spałem jak na kamieniach. Ksiądz z nią porozmawia, co? – zapytał z nadzieją w głosie. – Przecież to jest znęcanie się nad mężem, a tego nie wolno, prawda?

– Znęcanie, znęcanie – obruszył się ksiądz. – To jest wasza prywatna sprawa. Wiara w gusła to problem! Wampiry to problem!

Wyraźnie było widać, że miasteczko podzieliło się na dwa obozy, i to wcale nie na takich, którzy wierzą w wampiry i takich, którzy nie wierzą. Wierzyli właściwie wszyscy, tylko jedni się ich bali, a inni robili na nich interesy.

Spis treści

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Od Autorki

Czarci krąg