Stara zbrodnia nie rdzewieje - Iwona Banach - ebook + książka
BESTSELLER

Stara zbrodnia nie rdzewieje ebook

Iwona Banach

3,8

Opis

Gdyby Agatha Christie pisała komedie kryminalne, wyglądałyby właśnie tak!  

Do eleganckiego hotelu w niewielkiej wsi przyjeżdżają laureaci konkursu literackiego – ambitni pisarze przed debiutem. Niecierpliwie wyczekując ogłoszenia zwycięzcy, odkrywają, że zarówno sam konkurs, jak i miejsce, w którym się znaleźli, są dość podejrzane… i bardzo pechowe. 

Niebawem jeden z jurorów zostaje zamordowany. Sprawę prowadzi  aspirant Andrzej Balicki, stary kawaler ze słabością do krwawych kryminałów i brutalnych thrillerów. Problem w tym, że w feralną noc przez pokój ofiary przewinęli się praktycznie wszyscy goście a na dodatek jest wśród nich dawna ukochana Balickiego… Nikt nie może opuścić pensjonatu – wszyscy stają się podejrzani. Tylko kto mógł mieć powód, by popełnić morderstwo? Czy rzeczywiście był to ktoś z gości?  I co wspólnego z tym wszystkim ma papuga, która zna tylko jedno (brzydkie) słowo? 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 390

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (406 ocen)
137
127
90
40
12
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
czekolada72

Całkiem niezła

może być
00
milenka577

Całkiem niezła

Lekka i przyjemna, jednak chwilami nużąca.
00
angibangi

Całkiem niezła

Można przeczytać, większych rewelacji nie ma ,ale na zabicie czasu czemu nie.
00
maciej_smolka

Z braku laku…

Mam ambiwalentne odczucia co do tej książki. Bohaterowie sztuczni, nielogiczni. Akcja zmierza w jakimś przaśnym, nielogicznym kierunku. Muszę przyznać przed sobą, że byłam ciekawa zakończenia. Niestety zawiodłam się, sprawia wrażenie, jakby zostało na siłę sklecone na kolanie i po wiejsku okraszone skwarkami.
00
iiimalfliii

Z braku laku…

mnie nie wciagneła, najbardziej wiarygodną postacią jest niestety papuga (ew Stefanek, moja ulubiona postac w tej ksiazce)
00

Popularność




Redakcja: Agnieszka Pietrzak

Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak

Skład: Robert Kupisz

Konwersja do epub i mobi: mBOOKS. marcin siwiec

Projekt okładki: Maciej Pieda

Grafiki na okładce: shutterstock.com © glyph, © Myasnikova Natali, © Natykach Nataliia (front); Grzegorz Matoryn (zdjęcie autorki)

Redaktorka prowadząca: Agnieszka Pietrzak

Wydanie I

© Copyright by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

Bielsko-Biała 2020

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń i miejsc są zabiegiem czysto literackim. Pozostali bohaterowie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

ul. 11 Listopada 60-62 

43-300 Bielsko-Biała 

www.wydawnictwo-dragon.pl

ISBN 978-83-8172-560-6

Wyłączny dystrybutor:

TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.ul. Mazowiecka 11/49 00-052 Warszawa tel. 795 159 275 www.troy.net.pl

Oddziałul. Legionowa 2 01-343 Warszawa

Zapraszamy na zakupy: www.fabulo.com.pl

Znajdź nas na Facebooku: www.facebook.com/dragonwydawnictwo

Dwa wielkie czarne samochody wolniutko wjechały na teren przylegający do pałacu. Zza ich przydymionych szyb nie było widać pasażerów. Auta zatrzymały się na podjeździe tuż przed wejściem. Z ich wnętrz wysiadło, także powoli i z ociąganiem, kilka osób. Z zachwytem, a może ze zdziwieniem rozglądały się dookoła, a było co podziwiać niezależnie od tego, jak się pojmuje dobry gust.

Po chwili wysiedli także kierowcy i zaczęli wyciągać z bagażników to, co się w nich znajdowało: jakieś torby podróżne, walizki, w tym jedną różową, obszytą futerkiem, plecak i kilka reklamówek.

Tak, jedna była z Biedronki.

Budynek był duży, wręcz okazały, prawdopodobnie stary i całkowicie niegustowny. Był to ten rodzaj budowli, który mając za podstawę ładne, eleganckie, zrujnowane domostwo, za pomocą kiczowatych dodatków zamienia się w pałac Królewny Śnieżki z daltonizmem i chorobą błędnika.

Pałacyk nie miał tyle szczęścia, żeby ktoś umieścił go w rejestrze zabytków (pałacykiem bowiem się stał, wcześniej był starym, pięknym domem) i potem stosował się do zaleceń konserwatora, miał za to pecha do właściciela oprócz pieniędzy posiadającego gust, który można by nazwać jedynie czymś w rodzaju architektonicznego disco polo, i wielkie pokłady megalomanii.

Ludzie, którzy wysiedli z samochodów, zupełnie do siebie nie pasowali i chyba się nawet nie znali. Byli pośród nich trzy młode kobiety, trzech mężczyzn, w tym jeden po sześćdziesiątce, dwie starsze panie i nastolatka, no, w każdym razie bardzo młoda kobieta w stylu lalki Barbie.

Byli zmieszani albo wstrząśnięci.

A może oczarowani?

Pałacyk stał na tle lasu, który o tej porze dnia wyglądał na wielki i mroczny. Odcinał się od niego poskręcaną bryłą i kolorami ścian zewnętrznych oraz wykuszowymi oknami, w które wstawiono odblaskowe szyby, teraz szare i zamglone jak niebo. Miał też trzy wieżyczki, z których dwie na sto procent musiały być zaledwie ozdobami, jedna zaś mogła się nawet nadawać na prawdziwe miejsce zamieszkania dla królewny (jednak zdecydowanie szczupłej).

W oddali widać było pergolę i chyba jakąś nadpaloną altankę, jeziorko, plątaninę żwirowanych ścieżynek, pawilonik albo może oranżerię (nie dało się tego stwierdzić z daleka), sztuczną chyba skałę i wpływający do jeziorka strumyk.

Wszystko sprawiało wrażenie słodkiego kiczu z ambicjami. Jaka jest różnica między kiczem z ambicjami a takim bez ambicji? No cóż, ten pierwszy jest zdecydowanie droższy.

Wszyscy dość niepewnie rozglądali się dookoła, nie wiedząc chyba, co mają ze sobą zrobić. W końcu każdy odebrał swój bagaż i zamarł w oczekiwaniu na jakieś instrukcje.

Oczywiście wiedzieli, dlaczego tu przyjechali i skąd się tu wzięli, nie do końca jednak pojmowali, gdzie jest to „tu”.

Jeżeli komuś przyjdzie do głowy, że zawsze wiadomo, gdzie znajduje się jakieś dowolne „tu”, niech spróbuje wezwać taksówkę w obcym mieście albo w lesie.

Oni jednak nie byli w aż takiej strasznej sytuacji. Czarne samochody wcale ich nie porwały, a jedynie zabrały ze stacji kolejowej, na której wyznaczono im spotkanie.

Jedni przybyli na tę stację z daleka, inni z bliska, pociągami i autobusami, dwoje przyjechało prywatnym transportem w postaci samochodów, które zostawili na podwórkach u znajomych, bo płatne parkingi są zdecydowanie zbyt drogie, a nikt nie chciał im podać dokładnego adresu miejsca, gdzie mieli się udać.

Wieziono ich zaledwie pół godziny, a krajobrazy, które mijali, były zdecydowanie nijakie. Drzewa, krzewy, pola i las.

Jakimś cudem nie widzieli żadnych drogowskazów. Mogli się zapewne czegoś obawiać, wiadomo, tajemnice zawsze generują pewne lęki, ale widok, jaki po wyjściu z samochodu ukazał się ich oczom, rozwiał je wszystkie. Ktoś, kto buduje takie przesłodzone cuda i maluje ściany budynku na tęczowe kolory, nie może być mordercą, choć – jak pamiętamy po domku z piernika – może mieć nietypowy gust kulinarny.

Ludzie patrzyli na siebie niepewnie i odzywali się z umiarkowaną częstotliwością. Zawsze tak jest, kiedy ci, których spotykasz, są twoimi potencjalnymi rywalami. Tak właśnie było w tym przypadku.

Ta grupa, składająca się z dziewięciu zupełnie niepodobnych do siebie osób, to byli laureaci pewnego konkursu.

A właściwie prawie laureaci.

Wybrano ich z spośród trzystu czterdziestu osób, więc już mogli czuć się w pewnym sensie zwycięzcami, ale prawdziwych zwycięzców, tego jednego (lub jedną), który zdobędzie nagrodę główną, i nieokreśloną liczbę tych, którzy zostaną oficjalnie uznani za laureatów, jeszcze nie wyznaczono. Ogłoszenie werdyktu miało nastąpić właśnie tutaj podczas jakiejś uroczystości, toteż każda z przybyłych osób czuła się trochę rozdarta pomiędzy radosnym „Hurra, to będę ja!” a „O Boże, to na pewno będzie on albo ona”.

Dlatego znielubili się od pierwszego wejrzenia (to działa podobnie jak miłość, ale idzie w odwrotnym kierunku). Potworzyły się oczywiście grupki, wiadomo, niechęć niechęcią, ale niełatwo jest ją odczuwać w całkowitej samotności.

Stali tak przed budynkiem, przestępując z nogi na nogę.

Po chwili z pałacyku wyszła elegancka kobieta.

– Witam państwa. Proszę za mną – powiedziała i odwróciła się do wszystkich plecami, co wzięli za znak, że naprawdę powinni za nią wejść w progi tego domostwa.

Ruszyli, szurając torbami, szeleszcząc reklamówkami i postękując. Weszli do całkiem przyjemnego holu ozdobionego dżunglą sztucznych roślin i jedną sztuczną małpą zwisającą z żyrandola w stylu „kaskada kryształków”, która zaraz się urwie i spadnie komuś na łeb.

Właściciel kupił go po tym, jak przeczytał na jednej ze stron internetowych taki jego opis:

Duże kryształki jak krople Zjednoczonych, w gładkich fal płynących z dodatkiem wykwalifikowany motywów roślinnych odlewania metali odróżnić oryginalne modele z późniejszej znanego ascezy pewnej ogólnej koncepcji brytyjskiego.

Po prostu nie mógł się powstrzymać.

Podeszli do lady recepcyjnej, przy której prowadząca ich kobieta zatrzymała się, wzięła z kontuaru kartkę z listą gości i powoli zaczęła odczytywać nazwiska, podając przy tym każdemu z osobna klucze do pokojów.

– Wszystkie pokoje są na parterze – wyjaśniła. – Proszę się rozgościć. Zaraz podamy państwu herbatę w salonie.

Wszyscy natychmiast odetchnęli z ulgą, bo co jak co, ale herbata w salonie to jednak objaw pewnej elegancji, statusu, a nawet starania. Kobieta mogła przecież powiedzieć coś w stylu: „Kolację podajemy o osiemnastej” albo „Obowiązuje zakaz palenia” czy nawet „Grzałki są w szafce pod oknem” i to by oznaczało, że znaleźli się w jakimś zwykłym pensjonacie, hotelu czy domu wczasowym, ale ta herbata, a może bardziej ten salon sprawiły, że poczuli się o wiele lepiej. W końcu to się im po prostu należało. Zostali potraktowani jak elita i to liczyło się przede wszystkim.

Ludzie to lubią. Zwłaszcza ludzie zajmujący się pisaniem.

***

Głuszyn był jednym z tych nieoczywistych miejsc, które z jednej strony cieszą się zasłużoną sławą urokliwych, z drugiej – jeszcze bardziej zasłużoną nudnych. Był jak wszystkie te amerykańskie miasteczka z filmów o seryjnych mordercach, o których mieszkańcy mówią, że „to doskonałe miejsce dla rodzin z dziećmi” i że „nikt tu nigdy nie zamykał drzwi na klucz”, aż do momentu tej czy innej krwawej masakry z jednym czy może dwoma wyjątkami. Głuszyn nie był jednak amerykańskim miasteczkiem, nie był nawet miasteczkiem, a zaledwie podmiejską wioską, i nie było tu rodzin z dziećmi. Prawie wszystkie wyjechały do miasta za lepszymi szkołami i większymi sklepami. Nie było tu też żadnej krwawej masakry. Jeszcze nie było i choć w takich sprawach w sumie nigdy nic nie wiadomo, a często wszystko zależy od przypadku, to póki co na masakrę się nie zanosiło.

Średni wiek mieszkańców wahał się między „w krzyżu mnie łupie” a „gdzie są moje okulary”, czyli można spokojnie powiedzieć, że szanse na to, iż któryś z nich taką masakrę zapoczątkuje lub własnoręcznie jej dokona, były znikome. Z drugiej strony są jeszcze przyjezdni. Tu nie było ich nigdy wielu. Po pierwsze, nie docierała tu kolej, od jakiegoś czasu nie było też kursów autobusowych, co nie wszystkim się podobało, no, ale nadal były te nieszczęsne drogi. Nawet asfaltowe. Dodatkowo stary, zrujnowany dom Paciorków został sprzedany i przerobiony na pałac, a właściwie na jakiś hotelik w pałacowym stylu, co mogło sugerować, że pojawią się całe chmary przyjezdnych.

Mówią, że „klient w krawacie jest mniej awanturujący się”, a wyglądało na to, że właśnie dla takich klientów przeznaczony jest ten obiekt, ale… Nigdzie nie jest powiedziane, że morderca musi być krewki i nie może być zamożny czy elegancki.

Większość rozsądnych morderców załatwia swoje sprawy bardzo dyskretnie, nie zniżając się do biegania w zakrwawionych kalesonach z kosą czy siekierą.

Dochodziło do tego także zepsucie moralne. Wiadomo. W takich miejscach bardzo często uprawia się seks, i to ten pozamałżeński, oraz wszelkie rodzaje cudzołóstw, zdrad, romansów, a to – jak wiadomo – może prowadzić do zbrodni.

No i sam dom.

Dom Paciorków, tak jak i nieżyjący już jego właściciel Apoloniusz Paciorek, był owiany (albo osnuty) złą sławą. Bardzo złą. Dopóki pozostawał malowniczą ruiną, nikomu nie wadził. Teraz wszyscy się nim przejmowali.

Aspirant Andrzej Balicki lubił swoją pracę, swoją wioskę, swój posterunek i w ogóle wszystko lubił. Był bardzo spokojnym człowiekiem. W każdym razie się starał.

I wcale nie przeszkadzały mu braki w zakresie mordów zbiorowych, masakr i zabójstw na podległym mu terenie, nadrabiał to z nawiązką, czytając jak najkrwawsze horrory, kryminały i thrillery.

To bardzo martwiło jego starą matkę. Żonę też pewnie by zmartwiło, gdyby ją miał, ale nie miał i wcale się nie zanosiło, że jakąkolwiek znajdzie. Nie dość, że był już w wieku, kiedy starokawalerstwo przestaje uwierać, a staje się czymś w rodzaju drugiej natury, to na dodatek cały czas był w pracy albo siedział z nosem w książce. No i w wiosce, gdzie średnia wieku kobiet podchodziła lekkim krokiem pod sześćdziesiątkę, nie miał na co liczyć, bo jeżeli już, to żonę wolałby mieć nieco młodszą od siebie. Choć teraz, kiedy do pałacu zjechało aż tylu gości, czego jako dobry stróż prawa nie omieszkał zauważyć, w tym aż cztery całkiem młode kobiety, średni wiek trochę się obniżył i jego szanse wzrosły. Teoretycznie. Tylko teoretycznie, bo nie liczył, że będzie miał okazję którąkolwiek z nich poznać, i wcale do tego nie tęsknił.

Pragnął jednak znaleźć żonę swojemu podwładnemu. Odpowiednią żonę. Bo z żonami to jest tak: albo zostanie z chłopem, albo chłopa zabierze ze sobą. Ta druga opcja nie wchodziła w grę, bo Bartek, czyli posterunkowy Bartosz Krynicki, miał zostać w Głuszynie i nadal pracować razem z nim. Czyli potrzebna była taka żona, która nigdzie nie zabierze chłopaka, nigdzie nie wyjedzie, tylko przyjedzie i tu zostanie. Znalezienie takiej akurat w pałacyku było raczej niemożliwe, bo pałacyk to luksusy… Takie, których próżno by szukać w wiosce. Inna sprawa, że żona była konieczna, bo chłopak w końcu się zbiesi i zacznie rozglądać się gdzieś po świecie za życiową partnerką, potem zwyczajnie ucieknie, a na posterunek przyślą jakiegoś niedorobionego żółtodzioba, z którym będą same problemy.

Nie to, że z Bartkiem problemów nie było. Owszem, były, ale to chłopak inteligentny, niezawodny i rozsądny, a o takich naprawdę trzeba dbać.

***

Jako że termin „zaraz” jest bardzo pojemny i dość nieokreś­lony, stwierdzenie, że „zaraz podadzą herbatę”, wywołało odrobinę konsternacji wśród przyjezdnych. Rozeszli się do swoich pokojów, zupełnie nie wiedząc, ile mają czasu. Czy mają przejść do salonu zaraz w sensie „już teraz”, czy może „za godzinę” albo za pół roku.

Kobiety postanowiły się odświeżyć, mężczyźni zorganizować. Im herbata nie była do życia aż taka potrzebna. W końcu jednak, sugerując się rosnącym na korytarzu hałasem – pokoje były usytuowane obok siebie – ludzie zaczęli wyglądać zza drzwi i wychodzić. Grupa zebrała się i wszyscy razem (co było dość bezpieczną opcją) ruszyli na poszukiwanie salonu, o umiejscowienie którego nikt wcześniej nie miał odwagi zapytać.

Przedarli się przez plastikową dżunglę, starannie omijając miejsce, nad którym wisiały żyrandol i sztuczna małpa. Salon wskazała im recepcjonistka. Znajdował się nieco z tyłu. Był duży i oświetlony żyrandolem w stylu dworkowym. Kiedy weszli, powitał ich okrzyk:

– Kuuurwa?!

Było to zdecydowanie coś w rodzaju pytania i dochodziło spod sufitu.

– Kurwa? – padło kolejne pytanie.

Wszyscy stanęli jak wryci. Nie spodziewali się takich słów w tak eleganckim miejscu.

– Proszę nie zwracać uwagi – pośpieszyła z wyjaśnieniem kobieta, która wcześniej z nimi rozmawiała. – To Pinda. Papuga właściciela. Jest urocza, prawda?

Takie stwierdzenia niosą ze sobą zawsze pewien podprogowy przekaz, a ten brzmiał: „To paskudne ptaszysko, ale nic nie można z nim zrobić”.

Wszyscy potaknęli zgodnie. Za wszelką cenę chcieli okazać się wyrozumiali, wyluzowani oraz ogólnie inteligentni i szybko dostosować się do sytuacji, choć widok wielkiego, niebieskoskrzydłego ptaszyska z żółtym brzuchem, siedzącego na żyrandolu i klnącego w najlepsze bardziej pasował do spelunki niż do pałacu.

Papuga przyglądała im się z ciekawością, nie przestając rzucać kurwami.

– Przepraszam, nie przedstawiłam się – odezwała się kobieta. – Nazywam się Adamina Kłuj i jestem jednym z jurorów. Resztę poznają państwo jutro. A teraz zapraszam! – Wskazała stoliki.

– Kuuuurwaaa? – wrzasnęła wściekle papuga, jakby chciała zapytać: „Chcesz w dziób?”.

Kobieta odeszła za drzwi, zza których zaraz dało się słyszeć błagalne:

– Spacyfikujcie to wredne straszydło, bo nie wyrobię!

Po chwili w salonie pojawił się mężczyzna z kijem od szczotki i jakimś kocem. Podszedł do żyrandola i szturchnął lekko ptaszysko.

– Kuuurwa – jęknęło żałośnie. – Kurwaaaa – dodało prosząco, po czym usiadło na trzonku i dało się zakryć kocem. Zostało wyniesione.

Goście pogrupowali się i zasiedli przy stolikach. Dwie starsze kobiety wzięły pod swoje skrzydła tę najmłodszą. Trzy młode dziewczyny, zerkając dookoła z niedowierzaniem (i czymś w rodzaju kontrolowanej niechęci), usiadły razem, a trzech mężczyzn zajęło miejsca na sofie obok najdalej ustawionego stolika.

Podano herbatę i ciasteczka.

Eleganckie filiżanki, czajniczki, imbryczki, spodeczki, delikatne talerzyki – wszystko to budziło podziw i skojarzenia z herbatką u królowej. Tej angielskiej.

Przy pierwszym stoliku nie trwała zacięta dyskusja na żaden temat. Poważnie. Kobiety nie umiały znaleźć ze sobą wspólnego języka. O ile dwie starsze mogły od biedy jeszcze porozmawiać o wnukach, artretyzmie czy zaćmie starczej (choć żadnej z tych dolegliwości nie miały), o tyle najmłodsza, właścicielka różowej walizki obszytej futerkiem, nie bardzo potrafiła się odnaleźć w jakiejkolwiek konwersacji, choć bardzo się starała. Chyba.

Mężczyźni zastanawiali się, czy jest w pobliżu jakiś sklep. Ich piękne marzenia o wyprawie po Świętego Graala albo w ostateczności żubrówkę spaliły na panewce, kiedy Adamina oświadczyła nieznoszącym sprzeciwu głosem:

– Teraz załatwimy sprawy organizacyjne, choćby częściowo. Widzicie państwo, bardzo prosimy o nieopuszczanie pałacu po zmroku.

Mężczyźni spojrzeli po sobie porozumiewawczo i tylko czekali na dalszy ciąg. I tak nie mieli zamiaru zastosować się do zakazu. Niebezpieczeństwa były im niestraszne.

– Nie ma tu oczywiście żadnych niebezpieczeństw – powiedziała Adamina i to niestety bardzo się im nie spodobało, bo… Wiedzieli, byli przygotowani, byli pewni, że babka kłamie. Jeżeli mówi, że nie ma, to muszą być. – Ale w nocy po terenie biegają psy, a w lesie są niedźwiedzie, więc lepiej nie wychodzić.

I tak umarła w nich nadzieja na wyprawę. Musieli zadowolić się tym, co przywieźli ze sobą, a było tego ledwie litr wódki i dwa piwa na trzech. Czekał ich smutny i niedopity, ale z pewnością fascynujący wieczór, może nawet literacki.

Podano ciastka z kremem oraz – na piętrowych tackach – kanapki z chleba tostowego z łososiem, inne z jajkami i rzodkiewką albo z twarożkiem.

– Oczywiście dla wegan nie ma nic. Jasne – mruknęła jedna z młodszych kobiet. – Weganie mogą spokojnie umrzeć z głodu, prawda? – Westchnęła ostentacyjnie i sięgnęła po kanapkę z łososiem. Nie była weganką, ale lubiła się czepiać.

Kiedy kelner wnosił tacki, gdzieś na dole, od podłogi, usłyszeli człapanie. Albo skrobanie… I rechot.

Kobiety siedziały przy stoliku, zastanawiając się, którą kanapkę wybrać i czy w ogóle wybierać, bo przecież od tego się tyje, a wkrótce kolacja.

Nagle coś zaczęło dziać się pod stołem.

– Au, nie kop! – jęknęła jedna.

– Przestań, rajstopy mi podrzesz – mruknęła druga.

– Jesteście nienormalne – dodała trzecia.

Nagle wszystkie poskoczyły na krzesłach z piskiem. Łeb papugi wychynął częściowo spod stołu. Spod obrusa dało się słyszeć donośne:

– Kuuuurwaaaa? – jakby ptaszysko pytało: „Czy mogę?”.

Chwyciło kanapkę z jajkiem i rzodkiewką. Popatrzyło na siedzące przy stole kobiety z dezaprobatą i poczłapało w kierunku kuchni ze zdobyczą w dziobie.

– Niestety, zna tylko jedno słowo – wyjaśniła Adamina Kłuj. – Ale może to lepiej? A, i jeszcze chciałam powiedzieć, że kolację podamy w jadalni o osiemnastej, a potem możecie pójść państwo do baru i wypić drinka czy dwa. Co poza tym? No cóż, mamy chwilowe kłopoty z dostępem do sieci wi-fi…

– Ale że jak?! Chwilunia! – wrzasnęła najmłodsza z kobiet – Nie tak szybko! Momento Morris! Nie ma internetu?!

– Chwilowo – odparła Adamina. – Wkrótce naprawią.

– No nie! – odwarknęła dziewczyna – Co mi pani tu jakieś zapchane pierdy wali? Ja wieczorem muszę insta opierdolić zdjątkami. Nie ma pomiłuj! Ja pracuję, nie to co inni!

Kobieta patrzyła na dziewczynę z miną godną żony Lota. Zresztą wszyscy tak na nią patrzyli. Tych żon Lota w różnym stanie skupienia i różnej płci było aż dziewięć.

Wszyscy zastanawiali się poważnie, kim jest ta dziewczyna o wyglądzie nastolatki i języku starej, doświadczonej przez życie prostytutki, która przecież chyba wygrała konkurs literacki…

– Adam! Kogo wyście mi tutaj przywieźli? – jęknęła do telefonu Adamina. Zaraz jednak się opanowała i uśmiechnąwszy się uroczo, aczkolwiek niepewnie, zwróciła się do zebranych:

– A skoro już tu siedzimy, to może się sobie przedstawimy? – zaproponowała. – Wystarczy imię i gatunek powieści, którą nadesłali państwo na konkurs. Może zaczniemy od panów?

– Wiesław, fantasy – przedstawił się najstarszy, chyba około sześćdziesięcioletni, bardzo niepozorny mężczyzna z dość dużą, niekształtną głową.

– Arnold, postapokalipsa – odezwał się łysy chłopak z reklamówką z Biedronki wystającą z kieszeni.

– Bernard, komedia kryminalna – oznajmił elegancki, szczupły blondynek w okularach.

– Aldona, obyczajówka – powiedziała drobna brunetka przy środkowym stoliku.

– Bożenka, horror. – Niska, korpulentna, cycata blondynka uśmiechnęła się przepraszająco.

– Urszula, romans – burknęła ostatnia przy tym stoliku brzydula.

Wszyscy czuli się trochę jak podczas kręcenia odcinka Jednego z dziesięciu i byli lekko podenerwowani.

– Sabina, kryminał – zaprezentowała się najstarsza z kobiet. Najstarsza, ale nie taka znowu stara, w każdym razie dobrze po czterdziestce.

– A ja jestem Regina, napisałam thriller.

– Mirella, erotyk – powiedziała w końcu najmłodsza, rozwiewając nadzieje wszystkich na to, że znalazła się tu przypadkiem.

Chyba wysforowała się przy tym na bardzo wysoką pozycję pośród kandydatów do nagrody głównej, czyli bagatela, dwudziestu pięciu tysięcy złotych. Dlaczego? Bo czytelnicy lubią świrów.

A co do tego mają czytelnicy?

W zasadzie nie powinni mieć nic do powiedzenia, w każdym razie w tym momencie, ale to nie takie proste. Bo czy jurorzy muszą przejmować się czytelnikami, czy tylko tekstem?

Nikt nie był w stanie sobie tego jakoś wyjaśnić, bo nagle odkryli, że każde z nich reprezentowało zupełnie inny gatunek pisarstwa, a przecież…

– Ty… jak oni chcą wybrać laureatów? – zapytał Wiesław swojego kolegę od postapokalipsy.

– Czy ja wiem? Przecież jakoś muszą, nie? Już pewnie to zrobili, tylko nic nie mówią.

– Ale jak zestawić postapokalipsę z obyczajówką? Albo z kryminałem? Przecież to nieporównywalne!

– Na pewno chodzi nie o gatunek, ale o jakość tekstu. Wiesz, zdania, potoczystość, innowacyjność.

– No, hmm, innowacyjności w erotyku trochę bym się obawiał.

Wszyscy w swoich małych herbacianych światach zdali sobie sprawę, że konkurs, w którym wzięli udział, nie był wcale takim konkursem, na jaki liczyli.

Myśleli, że jakiś wydawca szuka arcydzieła, no, w każdym razie świetnej powieści, którą mógłby wydać, i chyba tak było, ale… Skąd tu tyle gatunków? Po co?

I dlaczego konkurs był dla początkujących? „Przed debiutem książkowym”? I dlaczego…

– I w ogóle dlaczego nas tu wszystkich zaprosili? – odezwała się Sabina. – To bardzo eleganckie i zapewne drogie miejsce. Po co im to? Wydawać pieniądze? Na nas?

– A jeśli nie na nas, tylko dla promocji?

– Promocje to się robi z kimś sławnym. Pisarze się nie łapią.

– Pisarze, phi – prychnęła Regina. – Gdybyśmy chociaż byli pisarzami. Przecież jesteśmy zaledwie początkujący, po co nas tu zapraszać? Nikt nas nie zna.

– Może chcą nas wymordować – przyłączył się z rechotem lekko wstawiony Wiesław, popijający z filiżanki nie herbatkę, a wódkę, której nalewał sobie (i kolegom) pod stołem.

– To wcale nie jest niemożliwe – odparła poważnie Regina, ale ponieważ zaczęto ją kojarzyć z thrillerem, nikt nie wziął jej na poważnie. – Wiemy, gdzie jesteśmy?

– Jak to gdzie? Tu. – Mirella się roześmiała.

– No, ale gdzie? Znamy adres tego przybytku? Nie znamy. Nie mamy nawet jak stąd wyjechać. Nikt nie ma samochodu.

– Ale przecież nikt tu nas nie trzyma.

– Jasne, że nie, ale jak chciałbyś się wydostać? Piechotą?

– A choćby i piechotą!

– W lesie są niedźwiedzie… – powiedziała nieśmiało Urszula.

– Pieprzyć niedźwiedzie, przede wszystkim nikt nie wie, dokąd iść, nie znamy drogi.

– I nie ma internetu.

– Czyli mogli nas tu sprowadzić w jakimś celu…

– Handel ludźmi?! – jęknęła Regina.

– Nie pochlebiaj sobie. Ludźmi w twoim, o, przepraszam, w naszym wieku, nikt nie handluje.

– O Boże, my nawet nie wiemy, jak się nazywa ta miejscowość. Bo chyba jakoś się nazywa? – jęknęła któraś z bardziej zalęknionych kobiet. – To naprawdę może być niebezpieczne. Poważnie. Jesteśmy tu niejako uwięzieni, bez kontaktu ze światem. Musimy bardzo uważać. Tu jest za drogo i za elegancko jak dla nas. Ktoś tu coś knuje. Ciekawe, co podadzą na kolację?

Lęk zawsze ustępuje, kiedy na stole lądują przystawki (szczególne te eleganckie).

W tej chwili przystawki były jeszcze pieśnią przyszłości, ale niektórzy (trzej panowie nastawieni badawczo pod wpływem pragnienia zakupu mocnych wrażeń w płynie) postanowili wyjść z pałacu, gdzieś poza otaczający go teren, i rozejrzeć się po najbliższej okolicy.

Inni, a właściwie inne postanowiły iść się przebrać, bo do osiemnastej zostało zaledwie półtorej godziny, a kobiety musiały zdecydowanie utrudnić sobie życie. Jedna poszła prosić o żelazko, inna szukała suszarki, bo ta w łazience za bardzo przesuszała włosy, jeszcze inna postanowiła sprawdzić, czy w hotelu jest jacuzzi, bo to byłoby naprawdę interesujące, a trzy pozostałe postanowiły zwiedzić pałac.

– Idźmy do piwnic – stwierdziła Mirella.

– Ocipiałaś? Tam może być niebezpiecznie! Idźmy na piętro.

– Na strych. Tu musi być jakiś strych. No i są wieżyczki. Zobaczmy, czy nie ma tu jakiejś galerii sztuki…

– Albo izby tortur.

W tym miejscu i w tym momencie wyobraźnia zdecydowanie działała na ich niekorzyść, a przecież – co jest oczywiste – pisarze, nawet ci początkujący, mają wyobraźnię i wcale nie musi być ona jakoś specjalnie wybujała, wystarczy trochę lęku i już wszystko wydaje się niesamowite.

Mirella odstawała nieco od swoich dwóch towarzyszek. Owszem, jej wyobraźnia działała na pełnych obrotach, ale szła w nieco innym kierunku.

– O, patrzcie, zbroja! – stwierdziła Regina, pokazując stojące na półpiętrze żelastwo. Popukała w nie. Nie było z plas­tiku.

Mirella natychmiast wyobraziła sobie scenę do nowej książki. Seks, gorący, namiętny, pełen ognia seks w zbroi! Tylko jak wcisnąć dwie osoby w jedną zbroję?

Zresztą wszystko tu podniecało jej wyobraźnię. Żyrandole. A nawet…

– Papuga?! – wrzasnęły wszystkie trzy, słysząc donośny wrzask.

– Kurwaaaa? Kurwa! Kuuurwa! – Przemowa papugi była dość niezrozumiała, ale przybrała ton wściekłego pytania: „Co wy, do cholery, tutaj robicie?”.

Siedzące na kinkiecie ptaszysko tłukło skrzydłami i przechylając głowę w bok, przyglądało im się z niechęcią.

Szybko przeszły dalej.

Ciężkie kotary, złocone poduszki na sofach oraz dywany przywodziły na myśl ekskluzywny burdel albo…

– A jakby tu kogoś zamordowano? Kogoś z nas? Przecież nikt nawet by się nie dowiedział! Tu musi być pełno tajemnych przejść.

– Czuje się jak w książce Agaty Christie.

– A ja jak u Kinga, w Lśnieniu, albo u Poego.

– Pisali jakieś fajne erotyki? – zapytała Mirella. – Zastanawiam się, czy umieszczenie dziewczyny i trzech facetów w ciasnej wieżyczce to dobry pomysł na scenę mocnego seksu.

– Jeżeli myślisz o tej wieżyczce, to tak, pewnie! – odparła Regina, wskazując za okno. – Ale dopiero po śmierci, tylko szkielety się tam zmieszczą. – Nagłe olśnienie rozświetliło jej twarz błyskiem zrozumienia – King? Pytasz, czy King pisał erotyki?

– A co, pisał?

– Nie pisał.

– A to dlatego nie znam, bo ja sobie nie zaprzątam głowy gównem.

Moment, w którym dwie panie – wielbicielki Kinga – postanowiły Mirellę udusić i zakopać w ogrodzie, został zmarnowany tylko dlatego, że w pokoju, który właśnie mijały, usłyszały kłótnię.

– Jak ty sobie to w ogóle wyobrażasz? – dobiegało zza drzwi. – Tak hurtowo? Przecież ktoś się zorientuje, na litość boską, tak nie można! I co zamierzasz? Wszystkich? Poważnie?

Druga osoba nie odpowiadała – może nie miała nic do powiedzenia, a może była to tylko rozmowa telefoniczna, ale telefoniczna czy nie, była niepokojąca.

Więcej nie usłyszały.

Papuga Pinda nadleciała jak bombowiec i zrzuciła na korytarz cały ładunek przekleństw, które wystrzeliwała z dzioba niczym z karabinu maszynowego albo z granatnika.

– Kurrrwaaaa! Kurrrwaaaa! Kurrrwaaaa!

Rozmowa za drzwiami ucichła.

Ochraniając głowy rękami przed papuzim atakiem, kobiety wycofały się na parter już trochę mniej zainteresowane seksem, a trochę bardziej – własnym bezpieczeństwem.

– Słuchajcie, oni rozmawiali o wymordowaniu nas wszystkich czy tylko ja tak to odebrałam?

– Mogli rozmawiać o seksie – stwierdziła Mirella.

– No, ale… Mówili o wszystkich, tak, a tu są nie tylko kobiety, więc seks nie pasuje…

– A o biseksualizmie to pani nie słyszała? – odgryzła się Mirella. – Albo o homoseksualizmie? Nie wiadomo, ile osób miałoby w tym uczestniczyć. Może facet planował orgię? Na przykład dla nas?

– Wariatka! – sapnęła Sabina, która zaczerwieniła się po same uszy. – Normalna wariatka. Tfu, taka młoda, a wciąż tylko o jednym… Wstydziłabyś się!

– A tam! – Regina zbagatelizowała rewelacje Mirelli. – Seks to super sprawa, mnie bardziej interesuje, kto to był i czy był.

– Jak to: „czy” był? – zaciekawiły się obie.

– Bo może to tylko jakiś pałacowy duch?

Duch w sumie uspokoił je wszystkie. Na chwilę.

***

Panowie spokojnym krokiem obeszli pałacyk dookoła, obejrzeli sobie taras.

– Nawet ładny – stwierdził Wiesław. – Ja bym to inaczej zaprojektował, ale ładny.

– Projektujesz takie rzeczy? – zdziwił się jeden z kolegów.

– Nie, nie, jeżeli już, to tylko dla siebie.

– Ale pracujesz w budownictwie?

– Ależ skąd! Jestem rzeźnikiem! – odparł Wiesław, wzbudzając zaciekawienie. – Dlatego piszę fantasy. Takie wiecie, no, krwawe fantasy!

Piszący człowiek poza byciem pisarzem zawsze albo prawie zawsze jest kimś jeszcze. Nie chodzi o to, że jest człowiekiem, mężem i ojcem na przykład, ale o to, jak zarabia na życie i jakie ma wykształcenie. U tak zwanych zwykłych ludzi ma to zupełnie inny wymiar, natomiast autor, który z wykształcenia jest zdunem, z zawodu rzeźnikiem, a z zamiłowania pisarzem (do tego fantasy), może zaskakiwać.

I często zaskakuje.

Panowie obeszli sztuczne jeziorko, dokładnie obejrzeli sztuczną skałę, doszli nawet do pawilonu, który był zamknięty, ale wyglądał bardzo romantycznie i malowniczo, żwirowanymi ścieżkami dotarli wreszcie do znajdującej się pośród drzew bramy głównej. Była piękna, kuta i otwarta. Oczywiście podejrzewali, że łatwiej byłoby im się tam dostać, idąc prosto drogą od podjazdu, ale woleli się zgubić i trochę otrzeźwieć.

Oczywiście wyszli za bramę. Na chwilę znaleźli się w wielkim ciemnym lesie najprawdopodobniej pełnym niedźwiedzi.

Nie dostrzegli żadnych zabudowań, sklepów, drogowskazów, niczego, co sugerowałby istnienie jakiejś cywilizacji, więc zawrócili.

Postanowili zająć się penetracją okolicy następnego dnia rano, bo zbliżała się osiemnasta, było już ciemno i zaczynali się robić głodni.

***

Rewelacje dotyczące posłuchanej rozmowy zostały przekazane natychmiast wszystkim koleżankom, które właśnie wychodziły z pokojów w celu poszukiwania jadalni i palarni, bo dwie z nich paliły, a nie chciały robić tego w miejscach niedozwolonych.

– Że co? – zapytała natychmiast Aldona, ta, która zajmowała się literaturą obyczajową. – Zidiociałyście? Wymordować? Porąbało was, przecież na pewno chodziło o zupełnie coś innego! Może o nagrodzenie nas, na przykład wszystkich?

– Albo o to, że hurtowo chcą załatwić jakieś kwiaty? Czy coś – stwierdziła Urszula od romansu. – Debilki jesteście i tyle…

W ten sposób się troszkę zaprzyjaźniły, bo takie wyzwiska to tylko pośród przyjaciół. I w sumie niewykluczone, że miały rację. To mogło dotyczyć wszystkiego: zamówienia na pierogi, kwiatów do jadalni czy podziału nagród albo wyrzucenia dziurawych skarpetek, wszystkich bądź tych najulubieńszych. Chociaż morderstwa także, ale tylko odrobinę. Może gdyby nie atak papugi, dowiedziałyby się więcej?

Postanowiły udać się na kolację. Trzy były przebrane w stroje mniej więcej wieczorowe, trzy nie – to znaczy te starsze nie przebierały się wcale, a Mirella włożyła na siebie króciutkie, obcisłe body z golfem, całe w różowych cekinach. Strojem wieczorowym nie sposób było tego nazwać, chyba że chodziłoby o strój roboczy przydrożnej prostytutki, która postawiła na bezpieczeństwo na drodze. Albo przy drodze.

Panowie na te hiobowe wieści zareagowali rechotliwie. Wiadomo, nieco się znieczulili, poza tym byli mężczyznami, a mężczyźni nie zwracają uwagi na głupie babskie gadanie. Tylko Arnold, ten od postapokalipsy, zamyślił się nieco i stwierdził:

– One mogą mieć cholerną rację, chłopaki. Wiecie, jak to jest. Niby wszystko cacy, a jednak parę rzeczy się nie zgadza, no, a do tego intuicja…

– Kobieca?

– Nie, zwykła. Czasami wyczuwamy, że coś jest nie tak, a nie umiemy powiedzieć co. A jeżeli wyczuwają to wszyscy albo choćby tylko niektórzy, to już… Czasami od tego zależy przetrwanie. Chodźmy na kolację.

W zasadzie myśl, że coś jest nie tak, wynikała z głębokiego przeświadczenia, że wszystko jest super. Znacie to powiedzenie: „To zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe”? Sprawdza się. I tu też o to dokładnie chodziło. Konkurs literacki – dobra, nagroda duża, jak dla debiutanta nieco nawet zbyt duża, no właśnie, dlaczego debiutanci? W tym musiał być jakiś haczyk! I ten pałac, co prawda, jak z koszmaru architekta, ale drogi, zasobny, zamożny…

Weszli do jadalni, a właściwie do sali restauracyjnej, która wyglądała, jakby ktoś wymordował całą faunę z okolicznych lasów i ozdobił nią ściany. Były rogi, różki, poroża, czaszki i głowy wszystkiego, chyba włącznie z koniem, bo coś, co robiło za łosia, przypominało raczej tego udomowionego ssaka z doczepionymi łopatami. Brakowało tylko zacieków z krwi na ścianach.

Na środku… Rosło? Tkwiło? W każdym razie było drzewo, wokół którego były ustawione stoły z przystawkami.

Wymyślnymi fontannami w pucharkach różowiły się krewetki, tace z łososiem połyskiwały kwieciście, jajka przepiórcze faszerowane kurkami piętrzyły się jak piramidy, deski z wędlinami kusiły szynką szwarcwaldzką, parmeńską i jamón serrano. W pucharkach pyszniły się sałatki…

– O ja pitolę! – westchnęła Mirella i szybciutko zaczęła robić zdjęcia.

Obfotografowała wszystko, co się dało: wszelkiej maści przysmaki, ciepły bufet, przystawki i sałatki, zupy w eleganckich termosach. Oraz drzewo.

Nagle wszyscy usłyszeli charakterystyczny łopot skrzydeł i dziwne, chrobotliwe, zadowolone skrzeki.

– Kuuuuuurwaaaaa – dobiegło ich z daleka.

– Szlag, szlag, szlag! Ja zabiję to ptaszysko! – dało się słyszeć krzyk dobiegający gdzieś z korytarza.

Do sali wpadła papuga.

– Kurwa! Kurwa! Kurwa! – wyzywała takim głosem, jakby krzyczała coś w stylu: „Głupek, głupek!”.

Wyraźnie się uśmiechała (o ile to w ogóle możliwe), przekrzywiając łeb. Goniący za nią mężczyzna w białym, choć zdecydowanie nie śnieżnobiałym kitlu był wściekły. W ręku ściskał tasak. Tak, to wyglądało makabrycznie, wystarczyłaby chochla albo szpikulec do grilla, ale on chyba naprawdę chciał zaszlachtować to biedne, choć z pewnością wredne ptaszysko.

– Ukradła! Zabiję to bydlę! Zabiję! – dyszał ciężko, wywijając bronią, ale kiedy się zorientował, ilu ludzi jest w sali restauracyjnej, zaczął się wycofywać.

– To Pierre, nasz kucharz – wyjaśniła spokojnie Adamina, podchodząc do zebranych. – Proszę się częstować i siadać. To Francuz, nie mówi po polsku.

– No, ale przed chwilą przecież mówił. – Wszyscy spojrzeli na nią z zaciekawieniem.

– A, to? To nie było po polsku, to znaczy było… On po prostu nauczył się na pamięć różnych takich słów czy zwrotów i jak wpada w panikę, wrzeszczy po polsku.

– Ratujcie papugę! – krzyknął ktoś zza pleców Pierre’a. – On naprawdę ją zabije, wyżarła mu migdały do jutrzejszego deseru…

Papugi nie trzeba było ratować. Jej chichot i „kuuuurwaaa” dobiegały z żyrandola spod samego sufitu. Wyraźnie nie czuła się zagrożona.

Po chwili do sali weszło kilka nieznanych konkursowiczom osób. Było ich czworo, ale jedna szybko wyszła. Została jakaś kobieta podobna do Cruelli De Mon albo Morticii Addams i dwóch zdecydowanie nieciekawych mężczyzn.

– To nasi jurorzy – przedstawiła ich z daleka Adamina. – Oczywiście poznacie ich bliżej, ale nie dziś.

To stwierdzenie sprawiło, że na twarzach pisarzy pojawił się wyraz zawodu. Chcieli poznać jurorów. Już, teraz, jak najszybciej. Chcieli z nimi porozmawiać, zrobić na nich dobre wrażenie, a może nawet coś z tej rozmowy wywnioskować. Dowiedzieć się czegoś o swoich szansach.

Czasami przecież nawet w luźnej konwersacji mogą paść jakieś niezobowiązujące, a jednak znaczące słowa. Niestety, nie zanosiło się na jakąkolwiek rozmowę.

– Witam wszystkich. – Elegancki, niezbyt przystojny i do tego niski mężczyzna wziął wielki talerz, ułożył na nim górę przeróżnych smakołyków i ruszył w kierunku wyjścia. – Muszę jeszcze popracować – wyjaśnił, widząc zdziwione spojrzenia.

Do obu kieszeni spodni wcisnął po butelce czerwonego wina stojącego przy wyjściu, w drugą rękę złapał kieliszek i zniknął.

Pozostali jurorzy poszli za jego przykładem. Ponakładali sobie jedzenia na talerze i wyszli.

– Pisze książkę, deadline go dopadł, proszę mu wybaczyć. A reszta… No, wiedzą państwo sami… Ten jego sekretarz, ten obok, właśnie wyjeżdża – Adamina tłumaczyła takim głosem, jakby sama nie wierzyła w to, co mówi. – Jeszcze jeden z jurorów i sam właściciel wydawnictwa przybędzie tu jutro.

Nikt nie zdołał zrozumieć, czy przybędzie kolejny juror, który jest właścicielem wydawnictwa, czy może dwie osoby, z których jedna jest jurorem, a druga właścicielem wydawnictwa.

Właśnie. Wydawnictwo… Ono też wzbudzało wielkie zainteresowanie. Bo jednak dostać się do wydawnictwa, takiego normalnego, prawdziwego, takiego, które płaci, a nie któremu się płaci, i które wyda książkę w więcej niż trzech egzemplarzach… I zrobi promocję! Toż to cud. Dlatego spotkanie z właścicielem było takie ważne. A jednak nadal czuli, że coś jest nie tak, czuli, jakby… no właśnie…

– Olewają nas – stwierdził Wiesław, kręcąc swoją wielką głową. – Mówię wam.

– A co mają robić? Przecież są sławni! Mają dorobek literacki, są kimś! Mają prawo! – odezwały się głosy. Niepewne, co prawda, i wcale nie zdecydowane.

Ale ludzie chcieli przecież mieć nadzieję.