Białe święta, zimny trup - Iwona Banach - ebook

Białe święta, zimny trup ebook

Iwona Banach

4,0

Opis

 

Emilię Gałązkę ogarnia szał świątecznych przygotowań. Dzielna prepperka za pomocą spawarki i lutownicy usiłuje wykonać niezniszczalną choinkę z… ostrzy pił i gwoździ.

 

Magda, która właśnie została mamą, postanowiła przenieść rodzinną imprezę do domu, z daleka od zabójczej choinki. Tam mieszka Paweł z Simoną i… znalezione zostają zwłoki. Na domiar złego okazuje się, że w okolicy grasuje wilkołak. Nikt (poza Emilią) nie spodziewa się kataklizmu, jednak natura bywa nieprzewidywalna, tak jak świąteczne nastroje…
Dziwna kobieta z lasu szuka dawno zaginionej siostry, a jamniczka Luna szaleje z Rafaelem – psem Emilii, którego też musieli zabrać na święta.

 

Czy metalowa choinka okaże się zabójczą?

 

Kto kryje się pod postacią wilkołaka?

 

I czy w wigilię oprócz padającego śniegu, może padać coś jeszcze?

 

 

 

Jedno jest pewne: te święta, nie będą takie jak zawsze. Będą katastrofalnie prawdziwe!

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 325

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (97 ocen)
44
22
21
8
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
czekolada72

Z braku laku…

z braku laku
00
Moniczka87

Nie oderwiesz się od lektury

Uśmiałam się niesamowicie, polecam serdecznie 🙂
00
Tusz_na_papierze

Z braku laku…

Świąteczna komedia kryminalna. Aż się prosi dodać rodem ze złego snu psychiatry. Serio, aż takiej gamy maksymalnie różnorodnych bohaterów to jak żyje nie spotkałam. Plus śledztwo, które samo się zapętla, zagęszcza i ojej. Z jednej strony podobała mi się ta książka. Czuć ten przedświąteczny gwar i masę obowiązków. Śmiałam się do łez podczas scen opieki nad dzieckiem i z nalewką w roli głównej ( dalej się z tego śmieję). Fajnym zagraniem było wprowadzenie postaci wilkołaka jako wiejskiej legendy . A z drugiej strony było tego za dużo. Bohaterowie skrajnie różni, masa wątków, mniejszych, większych, cały ogrom. Aż się zgubiłam kto finalnie zabił i dlaczego. Dla mnie było tego za dużo. Zakończenie czytałam 3 razy i dalej nie ogarniam. Serio, to najdziwniejsze i zarazem najbardziej porypane i wprowadzające w konsternację zakończenie jakie czytałam. Mamy tu przygotowania do Świąt w niekontrolowanie powiększającym się gronie, typową teściową, panią czekająca na zagładę świata z metalową...
00
Pasjonatka9

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo zabawna komedia kryminalna . Rewelacyjnie się przy niej bawiłam, momentamu śmiejąc się w głos. Polecam
00
JeanetteG

Nie oderwiesz się od lektury

przewspaniała, urocza komedia kryminalna 🤗 czysta przyjemność czytania. slodzinek świetna wieś a plejada mieszkańców tyleż urocza co i niebezpieczna. jest trup i nadchodzą święta niełatwa gratka dla policjanta. wszystko okraszone sarkazmem ironia i dobrym humorem 😃 żelazna choinka to było coś 🤗 święta ważne że spędzamy wspólnie nie ważne w jakich okolicznościach. czytajcie 10/10
00

Popularność




Redakcja: Ewa Kosiba

Korekta: Weronika Dulęba

Skład: Mariusz Kurkowski

Projekt okładki: Maciej Pieda

Redaktorka prowadząca: Angelika Ogrocka

Wydanie I

© Copyright by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

Bielsko-Biała 2023

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń i miejsc są zabiegiem czysto literackim. Pozostali bohaterowie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

ul. 11 Listopada 60-62

43-300 Bielsko-Biała

www.wydawnictwo-dragon.pl

ISBN 978-83-8274-306-7

Wyłączny dystrybutor:

TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.

ul. Mazowiecka 11/49

00-052 Warszawa

tel. 795 159 275

Zapraszamy na zakupy: www.fabulo.com.pl

Znajdź nas na Facebooku: www.facebook.com/wydawnictwodragon

Zima, zima, zima,

pada, pada trup

Przysadzista postać w masce spawacza i watowanej kurtce miotała się po podwórzu z czymś długim w ręku. To coś było podłączone do czegoś innego, dużego i warczącego, co wszystkich przerażało. Wyglądało jak czarny saturator.

Postać z wielką starannością obrabiała jakąś gigantyczną metalową konstrukcję stojącą obok niej.

– Gwoździe! Dajcie mi gwoździe, te średnie, bo mi się skończyły! – zawołała, odwracając się za siebie.

– Ciociu, po co to robisz? Przecież to cholerstwo może być niebezpieczne! Co ja mówię? To cholerstwo już jest niebezpieczne, z każdej strony!

Magda z niezadowoleniem pokręciła głową.

– Niebezpieczne, niebezpieczne, ale trwałe! Nie gadaj, dawaj gwoździe! – odkrzyknęła Emilia.

– A ty nie miałaś przypadkiem tych gwoździ lutować?

– Te małe, na igiełki do gałązek, tak, ale te są średnie, wolę przyspawać.

Na podwórku stało duże metalowe drzewo, które chyba docelowo miało być choinką. Zdecydowanie apokaliptyczną. No, możliwe, że nawet postapokaliptyczną. Było to wielkie poskręcane, pospawane i nastroszone gwoździami cholerstwo, które Magdę, świeżo upieczoną matkę, wprawiało w popłoch, bo jej córeczka właśnie zaczęła przechodzić od raczkowania do robienia pierwszych kroków i mogła spokojnie nabić się na te wszystkie nastroszone gwoździe.

Poranić się, wydłubać sobie oczy, obciąć paluszki. Połamać nóżki… Wyobraźnia Magdy jakoś się ostatnio wyostrzyła, jak to u matek bywa, jednak na widok tego drzewka każdemu przechodziły ciarki po plecach.

– Ale po co to nam?! Nie lepiej wziąć zwykłą choinkę z lasu albo od handlarza?

– Nie, nie lepiej! Ta będzie trwała! Jeżeli już muszę robić rodzinne święta, to będą takie, jak ja sobie wymarzyłam, a nie w stylu tej waszej plastikowej komercji!

Ciotka była tak nabzdyczona i zdecydowana, że nic do niej nie docierało. Wyraźnie święta, rodzinne święta, w jej wykonaniu wymagały specjalnych środków wyrazu.

Według Magdy plastikowa komercja oczywiście jest zła, ale nie zabija, za to choinka ciotki mogła jak najbardziej.

– No ale to będzie niebezpieczne! Postawisz w kącie i ktoś się o to poharata! – stwierdziła niepewnie, bojąc się w ogóle wspomnieć o możliwości, że tym kimś będzie dziecko, bo zaraz wszyscy by się jej czepiali, że zdziwaczała.

– Nie postawię! Powieszę! U powały! Jak za dawnych czasów.

Tradycja... Magda przyjrzała się metalowemu potworowi, a następnie rzuciła okiem na dom. Czuła, że jego powała, czyli inaczej mówiąc – sufit, zdecydowanie może tego nie wytrzymać.

Emilia znów założyła na twarz maskę, którą podniosła z powodu konwersacji, i z dyszy w jej ręku wydostał się ostry syczący płomień.

Dookoła panowała całkiem porządna zima i nic nie zapowiadało konieczności wytwarzania spawanych choinek o igłach ostrych jak sztylety i gałęziach tnących niczym brzytwy. W ogóle mało kto, oczywiście poza Emilią, odczuwał potrzebę posiadania żelaznej choinki bojowej, bo nawet gdyby nastąpił jakiś kataklizm, to żaden z możliwych końców świata takiego czegoś nie mógł od pozostałych przy życiu ludzi wymagać. A nawet gdyby mógł, to i tak nikt nie wiedziałby po co.

Te zwykłe choinki, iglaste, pachnące, rosły niemal wszędzie wokoło, choć w lesie z tyłu domu było ich chyba najwięcej, ale Emilia oczywiście musiała utrudnić sobie życie. Pół biedy, gdyby utrudniała je tylko sobie – niestety jej zachowanie rzutowało na wszystko dookoła. I na wszystkich, co tym razem było zdecydowanie gorszym problemem.

A wszystko to z powodu dziecka.

Niby dzieci są małe, niewiele mogą, ale naprawdę przewracają świat dorosłych do góry nogami.

Emilia świąt hucznie nie obchodziła nigdy. Były okresem czytania książek i wyjadania co bardziej niepewnych zapasów bez poczucia winy, że jutro apokalipsa, a ona właśnie zjadła puszkę wołowiny i co teraz będzie, przecież zapasy to niemalże świętość.

Pół biedy, kiedy ta puszka była zgnieciona albo przeterminowana – wtedy ciotka pozbywała się jej lekką ręką, uważając, że to dobry sposób na niemarnowanie jedzenia, ale dogadzać sobie nie zamierzała nawet w święta.

Nigdy nie przejmowała się przetrwaniem w wymiarze kultury, wystarczyło jej zwykłe, jak najbardziej żywieniowo-obronne, okraszone dwoma bunkrami zabunkrowanych książek, ale wraz z pojawieniem się młodego, bardzo młodego, pokolenia, jakim była ośmiomiesięczna cioteczna wnuczka, córka Magdy, Emilia zdała sobie sprawę, że oprócz żywności i broni potrzebna jej będzie jeszcze tradycja.

I kolejny bunkier na książki dla dzieci.

No i wszystko szlag trafił, bo zabójcza choinka to było przecież za mało. Potrzebne były jeszcze bombki. Szpic i łańcuchy. Kolędy, prezenty i wszystkie te elementy (włącznie z siwobrodym facetem włażącym przez komin), które Emilii ze świętami się kojarzyły.

Łańcuchy rowerowe walały się wszędzie, wystarczyło je pomalować, a szpic… Nad nim jeszcze myślała.

Siwobrodego faceta załatwiła od razu, zakazując ojcu Magdy wszelkiego golenia, na co jego żona, a siostra Emilii, nie była za bardzo gotowa, ale czego się nie robi dla świętego spokoju.

Cały ten świąteczny i bardzo bojowy armagedon (tak, bombki, które Emilia przygotowała, były jak najbardziej prawdziwe i nie z plastiku ani ze szkła) miał na celu załatwienie dziecku tradycji świątecznych. Magda uważała, że także traumy na całe życie, ale taka często jest rola świąt.

Dodatkowo wszystko się pomieszało.

Plany, jakie mieli jeszcze rok temu, kiedy ciotka dopiero przyjęła spadek w Duchołazach, a Magda zajmowała się głównie wymiotami, trochę się pokomplikowały.

Trzeba było wszystko pozmieniać.

Po pierwsze, ze względu na mające się pojawić dziecko do Emilii wprowadzili się rodzice Magdy, może nie na stałe, ale i tak zrobiło się ciasno i gęsto od pewnych pretensji i niedogodności. Amelia źle się czuła w postapokaliptycznym świecie siostry, a jej mąż, jak mebel przestawiany to przez jedną, to przez drugą, uciekał w las i dziczał. Zimą niestety już nie mógł dziczeć (na dworze było za zimno), więc dziwaczał przed telewizorem, ale za to w cieple.

I w końcu urodziła się ona. Piękna mała istotka rodzaju żeńskiego, która uczyniła z Magdy matkę („Dzięki Bogu, ta ciąża już mnie wykańczała”), z Mikołaja – ojca („Czy dziecko można złamać przy przewijaniu?”), z Amelii – babcię („To ja zapiszę ją jutro do szkoły wdzięku”), a z ojca Magdy – dziadka („O ja pierdolę…”).

Zdziwaczeli wszyscy.

Mieszkanie Mikołaja stało się za małe dla rodziny, więc tam przeprowadzili się rodzice Magdy, a Magda z dzieckiem i mężem zamieszkali w królestwie Emilii.

To co prawda było niebezpieczne, ale odsuwało na dalszą i dość nieokreśloną przyszłość całkowite zdziwaczenie ojca Magdy oraz czyny karalne pomiędzy siostrami, które zaczęły się kłócić dosłownie o wszystko, w tym o brak haftowanych serwetek oraz granatów ręcznych.

Amelia pożądała luksusu, Emilia – broni.

I choć istnieje pojęcie „luksusowej broni”, to żadna nie jest koronkowa.

***

Piękny dworek w Duchołazach, w którym miała się mieścić agencja tymczasowo prowadzona przez Pawła i Simonę, częściowo należało odbudować oraz całościowo wyremontować. Wybuchy źle konserwują ściany, tak więc Paweł i Simona, nie chcąc się pozabijać w dziurach i wertepach pałacyku i na zerwanych w nim podłogach, wynajęli domek w Słodzinku, ledwie trzydzieści kilometrów od miejsca zamieszkania wszystkich innych osób, i tak z oddalenia prowadzili, a właściwie mieli prowadzić, agencję.

Mieli, bo jakoś nic za bardzo się nie działo.

Paweł był zawiedziony, ale raczej nie miał nic do roboty. Tematów do artykułów szukał w sieci i coraz częściej „pichcił” takie rzeczy, że było mu wstyd, a jeżeli wstyd było Pawłowi, to naprawdę musiało być straszne.

Jako naczelny hipochondryk kraju nawet się od nich rozchorował – tak, od własnych artykułów, które brzmiały mniej więcej tak:

Jeżeli szczypie cię prawe ucho, na pewno masz zawał, jeżeli zjadłeś jajko na miękko, biegiem do lekarza, jeżeli podryguje ci noga w rytm niektórych melodii, do neurologa, jeitalicżeli to Zenek, natychmiast odwiedź psychiatrę.

Musiał odreagować, zwłaszcza że lekarze (jak najbardziej naprawdę) zaczęli go nienawidzić.

Postanowił więc zintegrować się społecznie oraz rozwinąć swoje pasje. Szczególnie te, których u siebie nie podejrzewał, czego dowiedział się z wynalezionego w internecie podręcznika do samorozwoju.

Oczywiście mógł wrócić do Warszawy, ale mieszkanie z Simoną bardzo mu odpowiadało.

Simona dawała mu wszystko to, czego mógł oczekiwać od matki, z tym że z matką nie mógłby sypiać, a była to istotna w jego mniemaniu wada mieszkania w stolicy.

W Słodzinku miał co jeść i gdzie spać, nikt mu nie truł, że powinien założyć rodzinę, bo Simona pod tym względem różniła się od jego matki, a pisać mógł wszędzie. Jedynie tematy jakoś się go nie trzymały, ale postanowił to zmienić.

Kupił aparat, bo jak każdy neofita fotografii uważał, że dobre zdjęcia robi się tylko i wyłącznie dobrym aparatem, i tak rozpoczął rozwijanie pasji, jaką miała być fotografia.

***

Słodzinek był wioseczką po prostu bajeczną. Niewielką, czystą, cichą i bardzo tradycjonalistyczną. Zabudowania nie były co prawda kryte strzechą, ale w każdym ogrodzie kwitły malwy. Wszystkie domy, gierkowskie, bo inne nie przetrwały, zostały zbudowane na jedno kopyto i ozdobione tłuczoną ceramiką oraz lusterkami. Miały pięknie ukwiecone balkony i kwietniki z opon przed wejściem.

Oczywiście latem.

Zimą było trochę gorzej, ale kiedy tylko jesienne pluchy zmiotły z dróżek nadmiar liści i sypnęło śniegiem, wszędzie rozkwitały renifery i wszystkie inne ozdobne świąteczności, tak że było miło i kolorowo.

Ludzie tu wyznawali zasadę pewnej wiejskiej oddzielności, toteż rzepkę każdy sobie skrobał całkowicie samodzielne i tylko w swoim domowym zaciszu.

Oczywiście były festyny, odpusty i festiwale. No i rzecz jasna – kiermasze świąteczne.

Istniały też wyprzedaże garażowe, choć nie odbywały się w garażach. Po prostu ludzie znosili do remizy swoje (jednak trzeba to sobie powiedzieć wyraźnie) śmieci, ktoś je sprzedawał tym, którzy mieli na nie ochotę, a za zarobione w ten sposób pieniądze coś robiono. Nikt tak do końca nie wiedział co, bo sołtys nie chwalił się inwestycjami.

I wilk był syty, i owca przekonana, że przyczyniła się do rozwoju dobrobytu albo coś tam, coś tam. Były to czynności w dużej mierze zastępcze, ale jakoś to działało.

Ktoś przyniósł oponę, ktoś dał za nią trzy złote, wziął ją. Trzy złote trafiło do burmistrza. Ten od opony był zadowolony i ten od trzech złotych też, a burmistrz najbardziej.

Ludzie wierzyli, że coś robią.

I tak pewnego pięknego dnia Paweł kupił stary zepsuty aparat fotograficzny ze starą kliszą, który miał być dla niego czymś w rodzaju początku kolekcji i zachęty na potem, a także gadżetem do zdjęć na Facebooka.

Dał za aparat dwanaście złotych i już wyobrażał sobie, jak pięknie wkomponuje go w zdjęcie profilowe.

Wiadomo, pisarz ma maszynę do pisania z wyszczerbionymi klawiszami, więc fotograf też może mieć jakiś przedpotopowy artefakt dla ozdoby.

***

Simona siedziała w sieci, gdzie usiłowała rozpropagować działalność agencji. Było to trudne, bo jednak wieś to zawsze wieś, mało się tu dzieje, a o zlecenia z Warszawy naprawdę niełatwo. Ludzie nie pchali się drzwiami i oknami, ale powoli coś zaczynało się jakoś układać. Od nowego roku zamierzali ruszyć z nowymi planami. Mieli zrobić jakieś promocje, choć te w takiej agencji to trochę dziwna sprawa, bo jak to ogarnąć? Jak rozpropagować? Co napisać i co zaproponować? Do jednego zdradzającego małżonka kradzież z włamaniem gratis?

No i była ciekawa, bo zanim im dom wynajęto, uprzedzono ich, że choć wieś jest spokojna, to akurat do tego domu zdarzają się włamania.

Simona więc odrobinę się nudziła, szukała w internecie pomysłów antywłamaniowych, które podsuwała Pawłowi do ewentualnej realizacji, robiła dodatkowe kursy ezoteryczne online, na czym trochę zarabiała, i spacerowała z Luną, bo psinka domu nie polubiła.

I to było o tyle dziwne, że Luna miała tu wszystko.

Psy jednak bywają czasami zdecydowanie zbyt wymagające. To, co człowiekowi wydaje się ósmym cudem świata i przedsionkiem raju, psu może zupełnie nie podchodzić.

Dom był spory, żeby nie powiedzieć duży, obrośnięty zimozielonym powojem tak dokładnie, że wyglądał jak jakieś irlandzkie zamczysko, tym bardziej teraz, zimą. Miał kilka pokoi na dole, w tym jeden naprawdę spory, kilka na górze, ogród (w tej chwili też zielony, bo pełen zimozielonych iglaków), balkon i płaski stryszek – naprawdę było tu dość miejsca dla dwóch osób i psa. Nawet sześć osób z trzema psami spokojnie by się pomieściło, a cena wynajmu, opłacanego przez agencję, była naprawdę niewielka. Aż wierzyć się nie chciało, że takie nastrojowe cudo z klimatem stoi niezamieszkane.

Można by powiedzieć, że Słodzinek to był raj. Prawdziwy wiejski raj, bez wścibskich sąsiadów, pijaczków pod płotem, plotkujących bab, a nawet bez błota i prywatnych szrotów dookoła zabudowań.

Wszystkich to nawet trochę dziwiło, to znaczy wszystkich przyjezdnych i przejezdnych, bo mieszkańcy nie lubili się wypowiadać na żadne tematy. Zaczepiani wzruszali ramionami i odchodzili właściwie bez słowa. Fakt, jeden czy drugi po wzruszeniu ramion dodawał swojskie: „A spierdalaj pan”, ale to jako konwersacja się nie liczyło.

Zewnętrznie była to taka mieścina, jaką sobie wyobrażają mieszczuchy chcące się na wieś przeprowadzić. Idealna i bez wad. Co prawda koguty piały od piątej rano, ale z braku innych słabych punktów ten uznawano za akceptowalny. Zdziczałe koty nie polowały tu na ptaki, bo wszystkie koty były udomowione. Oczywiście one też wychodziły na łowy, ale robiły to dyskretnie i za aprobatą właścicieli.

Wioska robiła wrażenie idealnej, choć nierealnej miejscowości, w której dzieją się paskudne rzeczy, bo w ludzkiej naturze coś, co jest zbyt piękne, prawdziwe być nie może, a jeżeli nie może, to nie jest.

Należy się zastanowić nad ukrytymi wadami.

Gdzieś muszą być, choć nikt ich nie widzi.

Matka Magdy też ich nie dostrzegała, proponowała nawet, żeby się tu wszyscy przenieśli – wszyscy, czyli ona jako babcia, jej mąż, czyli dziadek, Magda z dzieckiem i Mikołaj. Dla Magdy jednak mieszkanie z Amelią było o wiele gorsze od mieszkania z Emilią, bo jej matka do wszystkiego wtrącała swoje trzy grosze, a ciotce było wszystko jedno, jak Magda wychowuje swoje dziecko (z naciskiem na „swoje”, czego Amelia nie uznawała, bo przecież dziecko Magdy było prawnie prawie jej), byleby tylko było ono zdrowe, silne i zdolne przetrwać koniec świata.

No i Mikołaj nie chciał dojeżdżać do pracy.

***

– Hipolita, Tyzbe, Elodia – strzelała Amelia jak z karabinu maszynowego imionami dla dziewczynki. Wiadomo, nadanie imienia właśnie urodzonemu dziecku nie mogło w żadnym wypadku należeć do matki, tak się nie robi. Wszyscy, ale nie matka.

A najbardziej Amelia, która oszalała i całymi dniami wypisywała imiona, ich znaczenia, a potem wszystkie ich niedogodności, na przykład daty, z którymi były związane. Cyrenia odpadła z powodu imienin pierwszego listopada.

Magda bardzo się z tego ucieszyła.

– Ale Hipolita? Oszalałaś? – Emilia nie kryła zdziwienia.

– Mogłaby jeździć konno – wyjaśniła Amelia.

– Można jeździć konno, nie mając durnego imienia – powiedział ojciec Magdy, po czym zamilkł, bo dostał od żony ścierką w łeb.

– A Tysbe?

– No to trochę jak Romeo i Julia, ale Julia już trochę się przejadła.

– A może jakieś zwykłe imię? – zaproponowała nieśmiało Magda, która nie straciła nic ze swojej wojowniczości, ale była wykończona porodem.

A ten był ciężki.

Mikołaj oczywiście też w nim uczestniczył i wcale nie zemdlał podczas porodu, jak robią zazwyczaj niezbyt wytrwali mężczyźni.

Mikołaj zemdlał jeszcze przed porodem i lekarz zabronił mu wstępu na salę, bo miał dość roboty z rodzącą i nie zamierzał się zajmować facetem, który od czasu do czasu otworzy oko, po czym padnie na wznak i jeszcze może przewróci jakiś monitor czy stojak na kroplówkę, a potem będzie się skarżył, że źle go traktowano.

Dziecko urodziło się w świetnej formie.

Magda nawet mu zdjęcia na Facebooka nie zrobiła, co bardzo zabolało jej matkę, bo nie mogła się chwalić wnuczką.

To znaczy zdjęcie dostała, ale jak już mała istotka była czyściutka i nakarmiona, w betach i koszulkach, co bardzo Amelię wkurzyło.

– Wszystkie babcie, wszystkie, mają zdjęcia tużpoporodowe, a ja co? Gorsza?

Poprosiła więc swojego internetowego znajomego, żeby jej trochę zdjęcie podrasował. Nie wiadomo, czy zrobił to celowo, czy tylko przypadkiem, ale potem Amelia miała sporo kłopotów, bo zdjęcie małej przedstawiało noworodka z kocimi łapkami i ogonem.

Mikołaj chciał zabić teściową po raz kolejny, tym bardziej że fotka zaczęła krążyć po internecie jako „nie wolno jeść kociej karmy w ciąży, oto co się stało młodej matce”.

Na szczęście bez możliwości identyfikacji.

Amelia oczywiście chciała wszystko zorganizować inaczej, ale się nie udało.

Początkowo miała zamiar dostać się do sali porodowej i wszystko nagrać kamerką. Na szczęście Mikołaj, mdlejąc przed akcją, upadł na Amelię i nie dość, że rozwalił sprzęt nagrywający swojej teściowej, to jeszcze uszkodził jej nadgarstek, za co żona była mu niezmiernie wdzięczna.

Nie chciała mieć filmu z porodu.

Nigdy w życiu nie zamierzała ani tego oglądać, ani powtarzać.

– O ja pierdolę, dlaczego nikt mi nie powiedział, jak to boli? – wrzasnęła wściekła. – Ja mu dam dzieci! Ja mu dam dzieci! On sobie tam spokojnie zasłabł, a ja się morduję? Ja go wykastruję! Natychmiast, gdy tylko stąd wyjdę, wykastruję…

– Ależ pani Magdo – pielęgniarka, która niejedno już widziała i słyszała na tej sali, uśmiechnęła się, żeby ją uspokoić – przejdzie pani. Wszystkim przechodzi.

Magda popatrzyła na nią wściekłym wzrokiem.

– Czy on tam jeszcze leży? – Głową wskazała korytarz przed salą porodową, gdzie ostatnio widziała omdlałego Mikołaja.

– Tak, odpoczywa.

– To ja teraz pójdę go wykastrować! Dajcie mi jakiś nóż, najlepiej zardzewiały! – wrzasnęła Magda z taką determinacją, że aż lekarz musiał ją uspokajać.

– Pani Magdo, mąż nie jest niczemu winny. To tylko natura.

– To nie jest mój mąż! I obiecuję, nigdy nie będzie. O Boże! Wcześniej go zabiję! Własnoręcznie.

Magda i Mikołaj małżeństwem jeszcze nie byli i ten moment zaczął się coraz bardziej oddalać, choć wszyscy sądzili, że dziecko powinno sprawę przyspieszyć.

Nic z tych rzeczy.

Pod koniec porodu, czyli jakieś dwanaście godzin później, Magda chciała zamordować też lekarza, ponieważ był facetem, oraz kilka innych osób, w tym własną matkę, bo jej nie powiedziała, w co się pakuje, oraz wszystkie dzieciate koleżanki, z których ani jedna jej nie ostrzegła. To znaczy były i takie, które opowiadały porodowe horrory, ale im nie wierzyła.

Kiedy podano jej dziecko, wcale się nie zachwyciła.

– O, nawet fajne – stwierdziła i chciała już tylko zasnąć.

Minęło trochę czasu, a wszystko się komplikowało.

Karmienie piersią, kąpiele, przewijanie, ale wybór imienia przebił wszystko.

Wszyscy dokoła, włącznie z sąsiadkami, wtrącali się do sprawy, choć, jak się Magdzie wydawało, nie mieli prawa.

– Józia niech będzie – stwierdziła jedna z sąsiadek. – Ani jednej Józi nie ma w okolicy, mogłaby być pierwsza, bo teraz tylko jedna Brajanna się urodziła, Chioma, Ismena jedna i dwie Latiki.

Magda imię chciała ładne.

I jakieś miłe, żeby i matce było przyjemnie, i dziecku. Wcale nie zależało jej na zadziwieniu sąsiadów.

– To może jakoś tak kwietnie. – Emilia nie chciała się wtrącać, ale skoro wszyscy, to wszyscy. – Bo wiesz, jak nadejdzie apokalipsa, to kwiatów może nie być.

– Maja! – oświadczyła Magda. – Od tego nie odstąpię.

Jej zdecydowanie wszystkich zirytowało, ale w ten sposób zakończył się spór. Jeden, bo natychmiast przeszli do następnego.

– Czy ty zamierzasz prasować jej pieluszki? Bo matki powinny! – wyraziła swoją opinię Amelia, wywołując kolejną awanturę.

Magda wcale nie pamiętała, żeby matka jakoś szczególnie jej samej pieluszki prasowała, ale po chwili dotarło do niej, że może jednak nie powinna używać tego argumentu.

Mała Maja rosła. I właśnie kończyła osiem miesięcy, kiedy wszyscy zdali sobie sprawę, że nadchodzące święta to przecież pierwsze święta Bożego Narodzenia w życiu tego maleństwa, a więc powinny być szczególnie uroczyste.

– No i nareszcie zapowiadają poważny koniec świat – dodała z radością Emilia.

Nikt tej wypowiedzi początkowo nie skomentował. Właściwie nie miało to sensu, to było zwyczajne zachowanie Emilii.

Tylko Amelia się nie powstrzymała.

– Stara wariatka! – skwitowała, nie podejrzewając nawet, jak bardzo jej wypowiedź wpłynie na rzeczywistość. – Dziecko potrzebuje czegoś trwałego, tradycyjnego, czegoś, na czym będzie mogło oprzeć swój świat, a nie durnych teorii katastroficznych.

– Trwałe i tradycyjne? – wymruczała Emilia, jakby się nad czymś zastanawiając. – Co jest trwałe? Metal. Co jest tradycyjne? Choinka. Święty Mikołaj…

– Nie zrobisz jej Mikołaja z metalu, do cholery!

– Mikołaja to ona już ma, własnego ojca, ale choinkę jej mogę zrobić – oświadczyła ciotka i ruszyła na podbój szop, z których wyciąg­nęła jakiś złom i spawarkę. – To będzie to – stwierdziła – a na szpic wezmę bagnet pradziadka, jeszcze z pierwszej wojny światowej.

– Na szpic?

– No i przyspawam go! I będzie tradycyjnie i pięknie. Patrzcie, jakie porządne ostrze! A jaka dobra stal. Teraz takich nie robią.

Oczywiście nie miało sensu tłumaczyć, że obecnie bagnety są o wiele rzadziej w użytku i stanowią właściwie dodatek, a nie broń jako taką. Emilia wiedziała swoje.

Mała Maja zaczęła raczkować pomiędzy granatami ręcznymi a tasakami, a Magda musiała mieć oczy z tyłu głowy, z przodu zresztą też, bo nagle dom ciotki, dla dorosłych niebezpieczny, ale oswojony, stał się prawdziwym polem minowym dla wszystkich.

Jednak to pole minowe było jednak o wiele lepsze i bezpieczniejsze niż to, którym groziło zamieszkanie z Amelią. Matka Magdy już podobno szukała konkursów piękności dla niemowlaków, bo te dziewczynki z Toddlers and Tiaras zaczynały swoje kariery nawet w wieku czterech miesięcy, a Maja miała już prawie osiem i nic. Nic! Kariera przechodziła jej koło nosa!

Amelia kupiła już dla niej sztuczne rzęsy, sukieneczki jak dla księżniczek, buciki na obcasikach i torbeczki oraz smoczek ze sztucznymi diamentami.

Magda jakimś cudem wolała jednak, żeby jej córka wychowywała się w pobliżu granatów ręcznych niż konkursów piękności.

Oczywiście wiedziała, że każda z tych opcji jest niebezpieczna, i to na wiele sposobów, ale jej samej mimo wszystko bliżej było do broni niż koronek.

***

Paweł podjechał rowerem pod remizę, gdzie zorganizowano wyprzedaż fantów. Zastanawiał się, czy wejść, czy nie wchodzić. Był w tym stanie ducha, w którym człowiek się jeszcze zastanawia, a gdzieś z tyłu głowy i tak wie, co zrobi, choć niekoniecznie powinien.

Odwiedziny na takich wyprzedażach to domena starych bab, liczących, że wśród śmieci za złotówkę znajdą cudo za tysiące albo chociaż tłuczek do mięsa z jaką taką rączką, ale kiedy w okolicy nie ma niczego, co można by odwiedzić, a uduchowienie takie sobie, nie nastraja do wizyt w kościele, który zresztą o tej porze najczęściej bywa zamknięty na cztery spusty, to nuda kusi.

Paweł wszedł i od razu wyszedł, bo śmieci, nawet te przydatne, mają swój specyficzny zapach.

Zresztą wrócił po Lunę, bo zostawił ją przypiętą do roweru, ale potem pomyślał, że jeżeli ktoś ją ukradnie, Simona go zabije. Jego, Pawła, nie złodzieja.

Złodzieja by zrozumiała. Luna jest pięknym psem. Trudno się dziwić, że każdy chciałby ją mieć.

Ludzi było mało, stoły były zarzucone dobrem ósmego gatunku, ale kilka osób przeglądało towar ze znawstwem.

– O, od Mleczków, pewnie córka nowy kupiła, elektryczny – komentowała kobieta ręczny młynek do kawy. – A to od Kuraków. – Podniosła metalowy talerz z wyraźnym wgnieceniem. – Dziadek Kurak zmarł, to talerz można wywalić.

– Ano życie!

– Opiekunkę tym po głowie walił, jeszcze ślady widać. Miały z nim, oj miały.

– A potrzebna im była opiekunka? To córka nie mogła? Mogła, a teraz cała chryja się porobiła, bo dom opiekunce zapisał.

– Oj tam, podważą testament, ale fakt, srania z tym sporo będzie.

Przedmioty leżące na stołach, dla Pawła anonimowe, dla tutejszych miały swoje historie i Paweł tych historii pożądał.

Zaczął się poruszać rowerem po terenie wioski, bo szkoda mu było wyciągać samochód na pluchę na te kilka kilometrów w tę czy w tamtą stronę, choć oczywiście do Emilii i na inspekcje do Duchołazów jeździł autem. A właściwie jeździli, każde swoim, bo wciąż rozkraczający się złomek Simony też pojawił się w Słodzinku, zaraz po tym, jak Paweł odmówił jej podwiezienia do ezoteryka fryzur, czyli inaczej mówiąc – do fryzjera czerpiącego natchnienie od duchów. Simona była go bardzo ciekawa.

Paweł nie.

Teraz przed ich domem stał złomek Simony, zastawiający zazwyczaj wjazd do garażu, w którym panował wielki i piękny, czołgopodobny samochód Pawła.

Dlatego żeby uniknąć awantur z przestawianiem auta, a zarazem nie musieć chodzić na piechotę, co było uwłaczające, Paweł jeździł rowerem.

W wiosce był kościół, a także remiza, sklep, przychodnia i oczywiście knajpa. Wszystkie te punkty znajdowały się jednak na obrzeżach.

Paweł dostawał typowo miejskiego szału, bo te przybytki go nie interesowały, no może poza przychodnią, w której bywał aż nazbyt częstym gościem.

Nie miał co robić, więc łaził i fotografował, co objawiało się setkami zupełnie bezsensownych zdjęć, bo choć rośliny go nie interesowały, to nic innego tutaj nie nadawało się do fotografowania.

Trenował swoją pasję, chociaż coraz bardziej go to nudziło.

Nie miał nawet co wstawiać na Facebook, gdyż po zainteresowaniu się kolejnym niezbyt pięknym krzaczkiem kilka osób go zapytało, czy szuka miejsca na kupę, a kilka innych zasugerowało, że te chaszcze nie nadają się nawet do ukrycia zwłok.

Teraz przeglądał co ciekawsze eksponaty, starannie omijając ciuchy i buty, bo i te się zdarzały. Podążał za opowieściami.

W końcu i jego coś zainteresowało.

Pudełko z kilkoma zdjęciami, kliszą i starym aparatem fotograficznym Ami, zresztą już niedziałającym. Kupił je, bo pomyślał, że to się całkiem dobrze wpisze w jego nową pasję. Od razu zresztą wpadł na arcyciekawy pomysł.

Jak się okazało jeszcze na miejscu, klisza była wywołana i całkowicie do niczego; może ze trzy czy cztery zdjęcia dało się jako tako obejrzeć.

Był to chyba jakiś piknik.

Na pewno lato. Na jednym z nich dziewczyna, nie jakaś strasznie piękna. Ciuchy miała sprzed wieków, czyli film musiał mieć co najmniej dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat.

Ktoś pewnie robił porządki na jakimś strychu.

Luna wierciła się Pawłowi pod pachą, ale nie mógł jej puścić luzem, bo zaraz by narozrabiała. Ludzie tu jakoś nie kochali psów.

Na dodatek jamniczka zaczęła kichać.

Chyba robiła to ostentacyjnie.

– Morda! – wrzasnęła jakaś kobiecina w wyliniałym futerku. – Pan zabierze tę mordę!

– Ale że swoją? – Paweł nie za bardzo zrozumiał, o co kobiecie chodzi.

– Nie swoją, tego o… On mnie wącha! A co to ja? Od wąchania jestem? Nie śmierdzę!

Śmierdziała. Wydzielała ten specyficzny zapach, jakim przesiąkają ubrania po dłuższym pobycie na strychu w towarzystwie kulek na mole. Tych dawnych, naftalinowych.

Luna była tą wonią zachwycona.

Paweł zaniósł pudełko do koszyka przy rowerze i wrócił po więcej, ale nic innego już go nie zainteresowało. Przecież nie chciał kupować ani obtłuczonych talerzy, ani wałków do ciasta z motywem Świętego Mikołaja, ani zardzewiałych łopatek do tortów.

***

Babenstein wyszła z lasu i rozejrzała się po wiosce. Nic jej nie zdziwiło, bo nic zdziwić jej nie mogło. Wszystko tu było takie samo jak zawsze, kiedy ona nie była babką Babenstein, a Słodzinek nie był Słodzinkiem.

To znaczy był, ale nie tym, którym stał się ostatnio.

Podeszła do stojącego koło remizy roweru i zaczęła przy nim grzebać. Po chwili przemieściła się pod jedną z posesji.

– Hmmm, dom znów zamieszkany. A to miło. – Ucieszyła się, ale gdyby ktoś się przyjrzał bliżej temu, jak to powiedziała i jak przy tym wyglądała, z pewnością nie wyczułby u niej żadnej radości.

***

Po powrocie do domu Paweł wyjął film z pudełka i obejrzał dokładnie wszystkie klatki. Większość była zupełnie prześwietlona. Metodą chałupniczą porobił odbitki, z czego się dało. Wyszły mu trzy jako takie zdjęcia. Na jednym było w miarę wyraźne zbliżenie twarzy jakiejś dziewczyny. Ze sporym zadowoleniem wstawił na Facebook swoje znalezisko, a że było tuż przed świętami, pomyślał, że trochę tym rozbuja swoją stronę i zbuduje jakąś społeczność.

Chciał, żeby coś się zaczęło dziać.

Ludzie myślą, że do pisania trzeba spokoju, wręcz nudy, ogryzków jabłek w szufladzie, szesnastu kotów, Jacka Daniel’sa albo nagości, bo tak robili sławni pisarze.

Paweł jako, że był dociekliwy, wszystkiego spróbował. Niestety naraz. Siedział nagi przy biurku z szufladą wypełnioną ogryzkami, popijał Jacka Daniel’sa i głaskał dwa pożyczone od sąsiadów koty (tylko tyle się dało).

Te ekscentryzmy, jak wyczytał, to były zachowania słynnych pisarzy, a on też chciał być sławny. Na szczęście nie wiedział, że Salinger podobno pijał własny mocz, bo też by tego spróbował, ale i tak to, co zrobił, o mało go nie zabiło, gdyż zapach gnijących owoców ściągnął do pokoju stado os, jego nagość dała im spore pole do popisu, a Jack Daniel’s nieco osłabił reakcję. Najgorsze było to, że Paweł siedział za biurkiem, a kuszące osy zapachy wydobywały się z szuflady tuż nad jego klejnotami.

Znieczulony alkoholem intensywnie wpatrywał się w ekran laptopa, nie zwracając uwagi na otoczenie. Natchnienie się nie pojawiło, osy – jak najbardziej. Dodatkowo żądlące owady i koty to mieszanka skacząco-drapiąca. Skończyło się na tym, że spuchnięty i podrapany, bo koty brały czynny udział w akcji, oraz pijany postanowił, że nigdy więcej nie będzie czekał na wenę.

Ludzie przeceniają natchnienie, myślą, że ono załatwi wszystko, a jednak, jak się okazuje, praca bywa skuteczniejsza, zwłaszcza kiedy chce się opłacić rachunki.

***

Akcja podwieszania żelaznej choinki u powały w domu Emilii zakończyła się spektakularną katastrofą, po której próbowano wyrwać bagnet wbity w podłogę, ale nie było to wykonalne.

Dobrze, że nikt w tym miejscu nie stał. Amelia co prawda prosiła męża, żeby tam stanął i pomógł w akcji, podtrzymując choinkę od spodu, ale on miał spore zapotrzebowanie na życie i żadnych inklinacji ku samozagładzie, więc odmówił.

Mikołaj, Magda i wezwany do tej czynności Paweł podwiesili choinkę na wkręconym w sufit kołku rozporowym z haczykiem, na którym założono metalowe kółko. Przeciągnęli przez nie linę i zaczęli podciągać choinkę uwieszoną na grubym plecionym sznurze.

Nazwa „choinka” była tu określeniem grzecznościowym. Nikt nie chciał denerwować Emilii, nazywając tę rzecz po imieniu.

– No to teraz razem – zawołał ojciec Magdy. – I raaaaz! Iiii dwa!

– I…

Kiedy Mikołaj miał powiedzieć „trzy”, do pokoju wpadła Luna. Była jamnikiem, a więc miała wielkie możliwości zaplątywania się ludziom pomiędzy nogami, na dodatek bardzo to lubiła. Nie przepadała za to za Pawłem, choć czasami go tolerowała – wyjątkowo wybiórczo i według własnych, jamniczych zasad, mocno na dodatek pokręconych.

Teraz na przykład powinna go tolerować, bo to on ją przywiózł.

Wdarła się pomiędzy trzy pary nóg, które zaczęły się zachowywać jak na macie do gry w twistera, żeby jej nie nadepnąć, bo może i Luna była wkurzająca, ale wszyscy ją uwielbiali, no i nie chcieli zrobić jej krzywdy.

Paweł podniósł jedną nogę, żeby ją przepuścić, przestawił, potem podniósł drugą i przesunął się w kierunku Mikołaja, wciąż z ciężką jak diabli metalową choinką wiszącą na sznurze. I nie wiadomo, co się stało. Czy ktoś niechcący zrobił Lunie jakąś krzywdę, czy zrobiła to celowo, bo plącząc się pomiędzy nogami, nagle bez namysłu, z wielką precyzją i porządnym kłapnięciem ugryzła Pawła w łydkę.

Kłapnięcie jej szczęk, rekinich niemalże, zbiegło się z wrzaskiem Pawła.

– O kurrrwa, zabiję tę poczwarę – ryknął i złapał się za nogę, puszczając sznur od choinki.

Siła ojca Magdy i Mikołaja nie wystarczyła i cała konstrukcja poleciała w dół, przeważając ich swoją wagą.

Gdyby się spodziewali, może jakoś daliby radę temu zapobiec, a tak na maleńką chwilę zawiśli na sznurku.

W tym momencie kołek z sufitu wyrwał się z hukiem, a choinka, trochę już podniesiona, rąbnęła swoim metalowym majestatem w dół i wbiła się z brzękiem w podłogę.

Nastąpił taki huk, metaliczny i chrzęszczący, jak gdyby upadł pojemnik z najstraszliwszymi przyrządami dentystycznymi, ewentualnie jakby wybuchła zmywarka załadowana do pełna sztućcami.

Choinka była bardzo ciężka.

Teraz stała sztywno, drżąc i rzężąc wszystkimi metalicznymi ramionami.

Tkwiła na bagnecie wbitym w podłogę na co najmniej dziesięć centymetrów i wyglądała jeszcze nawet bardziej majestatycznie i ostro niż dotychczas oraz wydawała dźwięki bojowe podobne do ostrzenia noży albo do zacierającego ręce Edwarda Nożycorękiego.

– No i co wyście nawywijali?! – Emilia się skrzywiła. – Nie ma z was żadnego pożytku! I co ja teraz zrobię z taką dziurą w podłodze?! Wyrywać mi to natychmiast! I to już!

Do wyrywania nikt się nie spieszył.

Luna obwąchała choinkę.

– Ani mi się waż! – warknęła na nią Emilia, choć nie spodziewała się tego, o czym pomyślała, bo Luna była psem wyjątkowo dobrze wychowanym, niestety dość wrednym.

Mówi się, że psy nie są złośliwe ani dwulicowe, i to jest prawda, ale Luna była już od jakiegoś czasu zwierzakiem do zadań specjalnych, więc mogła sobie pozwolić na gwiazdorzenie. Obraziła się, prychnęła i postanowiła wyjść na dwór, żeby się wysikać.

Choinka tkwiła wbita bagnetowym (albo lepiej bagnetycznym) czubkiem w podłogę i zagrażała bezpieczeństwu rodzinnemu (i nie tylko). Patrząc na nią, bez trudu (i specjalnie wybujałej imaginacji) można sobie było wyobrazić wydłubane oczy, obcięte palce czy łańcuszki z jelit, a przecież to miała być ozdoba świąteczna, nie rzeźnicka.

– To nie może tak zostać – wyjęczała Emilia, widząc, jak jej ciężka praca obraca się wniwecz, to znaczy idzie na marne, a raczej tkwi upiornie nie tam, gdzie powinna. – Trzeba to wyrwać! – zarządziła.

Problem polegał na tym, że aby to zrobić, trzeba było to chwycić, a więc co najmniej tego dotknąć, a nikt nie zamierzał sobie niczego amputować.

– To może by… No bo w takiej wersji to choć nie wyrwało sufitu i nie potrzeba stojaka… – Paweł usiłował ratować, co się da, na zasadzie, że niech to zostanie jak jest i będzie dobrze.

– Nie może tak zostać! – warknęła Magda. – Tu jest dziecko!

O ile posiadanie dziecka z prawie każdej kobiety czyni matkę (przynajmniej biologiczną), o tyle z niektórych czyni matki bojowe, obronno-zaczepne, waleczne, matki wariatki oraz przypadki skrajne, które można określić jako „ja tu rządzę, jestem matką”.

Ten ostatni przypadek matki upierdliwej często ma zastosowanie w internecie oraz w życiu, we wszelkich kolejkach, nawet tych bardzo luźno związanych z macierzyństwem. Znany jest przypadek kobiety, która zażądała darmowego dostępu do serwisu z filmikami dla dorosłych, gdyż jej się należy, bo jest matką.

Sytuację postanowiła natychmiast wykorzystać na swoją korzyść Amelia, licząc na bliższe i dłuższe kontakty z wnuczką, które jej wydzielano.

– To może przeniesiesz się do nas! – zaproponowała natychmiast, bo obserwowała akcję z daleka i naprawdę bez stoickiego spokoju. Jej mąż brał udział w tym makabrycznym przedsięwzięciu i mógł zostać ranny, a Amelia na pielęgniarkę się nie nadawała.

Nie to, że nie kochała męża, kochała jak najbardziej, ale ta miłość po latach nieco się sprała, spruła i wypłowiała, toteż trudno się było po niej spodziewać wielkich emocji.

– Mowy nie ma! – Magda rozwiała wszelkie nadzieje własnej rodzicielki. – To już wolę zamieszkać z Pawłem i Simoną, choć mam nadzieję, że do tego nie dojdzie.

Mikołaj też na to liczył, bo nie ufał Pawłowi, a Simonę uważał za wariatkę.

Lubił Simonę, chociaż była dziwnym egzemplarzem kobiety, która wierzy w duchy, uprawia jakieś ezoteryczne czary-mary, a równocześnie potrafi być bardzo praktyczna i rozsądna.

Pawła nie lubił, zaszłości to zaszłości. Wprawdzie Magda była już poza jego zasięgiem i Mikołajowi nie chodziło o zazdrość czy coś w tym rodzaju, ale Paweł był dupkiem, takim bezczelnym, marudnym, denerwującym typem faceta, który uważa się za boga, a jest marnym dziennikarzyną żerującym na plotkach i ewentualnych zwłokach, na dodatek boi się własnego cienia i leczy u doktora Google’a.

Z katastrofalnym skutkiem.

Konieczność współpracy z nim przypłacił siwizną (no, trzy włosy mu naprawdę posiwiały), a myśl, że spędzą razem święta, czyli całe trzy dni, przyprawiała go o drgawki, wysypkę i biegunkę.

W ogóle cała impreza była nie w jego stylu. Dla niego święta powinny być co najmniej świąteczne, a więc miłe, spokojne i wesołe, a towarzystwo, z którym będzie musiał je spędzić, wcale tego nie gwarantowało. Emilia i końce świata? Katastroficzna świąteczność zupełnie mu nie odpowiadała. Choć tak ogólnie zazwyczaj Emilia go nie denerwowała prawie zupełnie, to jednak święta mają swoje prawa. Zaczęła. Amelia i jej dąsy? Koszmar. Ojciec Magdy, mężczyzna tak cichy i spokojny, że człowiek aż się o niego martwił, mógł wybuchnąć w każdej chwili. Simona, uduchowiona wariatka. I Paweł, naczelny hipochondryk kraju… Niby wszyscy byli jakoś tam ze sobą oswojeni i dość dobrze się tolerowali, ale nie w święta.

Najchętniej zabrałby dziecko i Magdę i uciekł. Niestety nie był pewien, gdzie pieprz rośnie i czy tam mają posterunki policji, bo pracować musiał.

Dopiero teraz zrozumiał całkiem sporą część kawałów i memów internetowych dotyczących teściowych i małżeństwa. I na poważnie zaczął się martwić.

Chwilowo zamknięto pokój z nożycoręką choinką, bo nie dało się jej wyrwać z podłogi bez pomocy fachowców ze straży pożarnej, a straż nie bardzo miała czas na takie misje, gdyż przed świętami ludzie robili tyle zmieszania, że w ciągu godziny podpalono szesnaście choinek, wybuchły dwa piekarniki, a w kominach utknęło dwunastu mikołajów (choć były to tylko przebiegi ćwiczebne), w tym dwóch przypiekło się od spodu, oraz kilku mężów. Ci ostatni uciekli przed świątecznym horrorem zakładać światełka na dachach oraz niestety na tych dachach imprezować i choć nie byli kotami, w końcu trzeba było ich stamtąd zdejmować.

Ostatecznie więc z wbitą choinką musieli jakoś poradzić sobie sami.

Można ją było odciąć od bagnetu, ale na to nie zgadzała się Emilia.

***

Opis, jaki Paweł zamieścił pod zdjęciem na Facebooku, był typowo świąteczny i nastawiony na podchoinkowy romantyzm.

Trzeba powiedzieć, że w sieci takich akcji spotyka się wiele i czasami, choć nie zawsze, są one rzeczywiście pretekstem do oddania komuś czegoś, do znalezienia właściciela tego czy innego przedmiotu albo do odszukania jakiejś dawno zaginionej w odmętach czasu rodziny.

I okazja była ku temu dobra, i pora jak najbardziej odpowiednia. W święta ludzie chętniej się dzielą, szczególne czymś, co nic ich nie kosztuje.

Poza tym Paweł liczył, że trochę rozrusza swój profil, bo teraz to było jego jedyne, a jeżeli nie jedyne, to jednak podstawowe, narzędzie pracy i sposób kontaktowania się z potencjalnymi klientami.

Nie zamierzał przestać pisać do gazet, szukał tematów, ale te jakoś go omijały. Nadal liczył na cuda, ale czasami nawet cudom przydaje się odrobina pomocy i inwencji własnej.

Paweł wstawił na profil zdjęcie, które podrasował nieco w programie graficznym, żeby było bardziej wyraziste.

Potem poszukał odpowiedniego pomysłu na opis, bo w święta jednak wakacyjnych zdjęć znad wody się nie wstawia.

Pomysł znalazł dość szybko, i wcale nie był on oryginalny.

Piękna dziewczyno ze zdjęcia, znalazłem coś, co należy do Ciebie. To pewnie nostalgiczna pamiątka z wakacji. Jezioro, namioty, miłość… Odezwij się do mnie! Chętnie zwrócę Ci Twoją przeszłość.

Był zadowolony z tego, co napisał. Jaki piękny koncept – zwrócić komuś przeszłość. Przecież to prawie poezja!

Poczuł się kimś niezwykłym, a na dodatek bardzo wrażliwym.

To dla Pawła miało wielkie znaczenie, bo choć na swoim punkcie był przeczulony, jego wrażliwość na potrzeby innych oscylowała mniej więcej w okolicy wrażliwości młota pneumatycznego.

Niestety Simona natychmiast sprowadziła go na ziemię.

– Piękna dziewczyno? Piękna? Paweł, co ty bzdurzysz? – Jakoś nie umiała się odnaleźć w Pawłowej rzeczywistości, a choć zazdrosna nie była, to jednak… była. Trochę, jak każda normalna kobieta. – Przecież to zdjęcie ma ze dwadzieścia lat, kobieta może być koło pięćdziesiątki, może być stara i gruba, a nawet sześciokrotnie dzieciata! Po co jej to? I to poetyczne „zwracanie przeszłości”. To jak wpis do pamiętnika niedorobionej nastolatki!

– Przecież to tylko podpucha! – Paweł oczywiście wszystko sobie przemyślał. – Ja nawet nie mam jej zdjęć, są ze dwa czy trzy, ale zupełnie byle jakie. To tylko taki przekręt, żeby zainteresować ludzi!

Nie od dziś wiadomo, że internet to dziwne miejsce. Stołek bez nóg znajdzie w nim więcej poklasku albo zainteresowania niż piękny obraz czy artystyczna fotografia. No chyba że to zdjęcie przedstawia kupę.

A gdyby jeszcze ktoś kupił tabletki Gold Poop Pills (sprawiają, że kupa jest złota i błyszcząca) za marne tysiąc trzysta złotych, to pewnie zdjęcie tej kupy wywołałoby lawinę zachwyconych komentarzy.

Oraz hejtu.

I to wcale nie takiego oczywistego, że po co kupa, że to obrzydliwe. Hejtowano by raczej to, że kogoś stać na takie finansowe fanaberie.

Dlatego wszelkie akcje poruszające sumieniem społeczności są z góry skazane na porażkę, a wygłupy – na zachwyt.

Zdjęcie Pawła zostało jednak zauważone.

Ludzie zainteresowali się nim nawet bardzo. Święta Bożego Narodzenia to taki okres, kiedy wszyscy starają się pokazać, że są dobrzy albo choć odrobinę lepsi niż zwykle, i robią wszystko, żeby to nie kosztowało ich ani czasu, ani wysiłku, ani pieniędzy. Taka dobroć pozorowana, do której sięgają ludzie lajkujący porzucone pieski na Facebooku i udostępniający wiersze o samotnych staruszkach, ale niepróbujący nawet zadzwonić do własnych babć czy ciotek, bo to zbyt angażujące.

Poza tym to wymaga emocjonalnych decyzji i jeszcze ciotka czegoś będzie chciała, a to już przegięcie.

I tak zdjęcie Pawła uzyskało zawrotną liczbę sześćdziesięciu polubień i kilka komentarzy.

Jeden szczególnie wszystkich zdziwił.

Oszalałeitalicś? Piszesz do niej „odezwij się do mnie”?! Życie Ci niemiłe?! Ogarnij się! – napisał Słoń Kosmaty, osobnik bez zdjęcia profilowego i bez żadnych o sobie informacji, który konto założył całkiem niedawno.

Na żadne pytania, nawet prywatnie, nie odpowiadał.

Paweł pomyślał, że kobieta może być jakąś morderczynią ninja albo płatną zabójczynią, co go bardzo zaciekawiło, bo o kimś takim napisałby chętnie w stylu seksistowskim, czyli własnym. Na przykład: „Idealny makijaż nie przeszkadza mordować”. Simona powiedziała mu, że właściwie nawet pomaga, bo jeśli ktoś spędza dwie godziny przed lustrem, to potrafi też skupić się na celu, nawet jeżeli jest nim mordowanie.

Paweł się zdenerwował, gdyż jego natura podpowiadała mu bardzo dziwne scenariusze. Jako rasowy hipochondryk wszystko kojarzył z chorobami, czasami nawet psychicznymi.

Natychmiast pomyślał, że dziewczyna może być morderczą psychopatką. Ta myśl była dwojaka: z jednej strony dawała mu pomysł na fascynujący artykuł, z drugiej zaś długie – godziny paniki z głową pod kocem, jeżeli mordercza psychopatka weźmie sobie jego zaproszenie do serca i odezwie się do niego.

I pewnie by się na tym skończyło, gdyby nie zupełnie inny komentarz.

– Chcesz, żeby się do Ciebie odezwała? Musisz ją wywołać, ale wiesz, jak jest, z duchami różnie bywa! Lepiej się z nimi nie zadawać! Nie wiedziałeś, debilu, że martwi ludzie potrafią szkodzić żywym? – napisał ktoś całkowicie bezosobowy. Miał nick Astra, kwiatka w zdjęciu profilowym i ani jednego wspólnego z Pawłem znajomego. W ogóle nie miał (albo nie miała) znajomych na Facebooku.

Zaintrygowany Paweł szybko odpisał na komentarz.

– A może wiesz coś o jej bliskich? Jak siitalicę nazywała, gdzie mieszkała? To może być dla nich piękne wspomnienie.

Przez jakiś czas czekał na odpowiedź i w końcu się doczekał.

– Mieszkasz w jej domu! Ludzie naprawdę są bez sensu! I nie, to nie jest piękne wspomnienie! Lepiej tego nie ruszaj. Skasuj wszystko! Ta sprawa moitalicże być niebezpieczna! – odpisała ta sama osoba i już więcej się nie odezwała.

Paweł miotał się między ciekawością a niedowierzaniem. Między fascynacją a przerażeniem.

– Wynajęliśmy dom jakiejś zmarłej dziewczyny? – Zdziwił się niepomiernie.

– Logiczne – odparła Simona. – Gdyby żyła, pewnie by w nim mieszkała. Ale my wynajęliśmy od gminy. Ogarnij się, Paweł. To jakieś stare dzieje! A poza tym ludzie w sieci kłamią! To jedna wielka bzdura.

A jednak ziarno zostało zasiane.

Paweł miał sporo doświadczeń z dziwnymi zjawiskami nadprzyrodzonymi, nie wyłączając demonów, a przecież jeżeli ktoś nie żyje i jest niebezpieczny, to ociera się o tę właśnie kategorię.

Było w Pawle coś takiego, że nie wierzył w nadprzyrodzoność, ale to mu wcale nie przeszkadzało jej się bać – może nie tyle kogoś nieżyjącego, bo duchy to nie była jego bajka, ile innych osób, które w te duchy, demony czy diabły wierzyły.

Z takimi często miał do czynienia i wiedział, co potrafią.

Neofityzm i fanatyzm czynią z ludzi niebezpiecznych wariatów.

To tak jak z reakcjami na niektóre internetowe zachowania. Napiszesz dziewczynie, że ma paskudne brwi, bo krzywo je narysowała – ona się obrazi i tyle, ale pięć jej koleżanek przyjdzie i podpali ci chałupę. Albo, jak to zdarzyło się niedawno, narysują nad oknami perfekcyjne brwi tak, że okna wyglądają na zdziwione. Pozostanie tylko smród, bo zamiast farby czy tuszu dziewczyny posłużyły się ekskrementami.

Teraz zastanawiał się, czy to, co napisano w sieci, było zwykłym facebookowym popisem kogoś, kto zamierzał się odrobinę powygłupiać i zabawić, a takich jest bardzo wielu, czy też wypowiedzią kogoś, kto tę dziewczynę naprawdę znał i coś o niej wiedział.

Paweł natychmiast postanowił się dowiedzieć, kim jest lub była nieznajoma ze zdjęcia. I choć takie teksty na Facebooku nie musiały być prawdą, poczuł jakiś wewnętrzny niepokój. Jak zwykle w takich przypadkach.

Faktem jest, że ludzie mają różne dziwne pomysły, i nie należy, naprawdę nie należy wierzyć we wszystko, co zostało napisane w sieci, nawet w całkiem sporych portalach informacyjnych, bo fake newsy opanowały już każdą dziedzinę życia, lecz Paweł jakoś tak podskórnie wierzył.

Ale mogła to być jakaś prawda, może nawet nadająca się na artykuł, albo dwa. Przecież można to było jakoś sprawdzić, na dodatek zdjęcie znalazł w pudełku kupionym na tutejszej wyprzedaży, w miejscowej remizie zaopatrzonej przez mieszkańców okolicy, więc coś mogło być na rzeczy. Póki co jednak nie znał nawet imienia czy nazwiska dziewczyny.

Dręczyło go też coś innego. Kto mógłby być niebezpieczny? Ona, ta martwa dziewczyna, czy ktoś inny?

I dlaczego?

Publikacja zdjęć obcych osób w sieci bez pozwolenia nie jest w porządku, fakt, ale żeby zaraz węszyć w tym niebezpieczeństwo?

– Coś mi tu śmierdzi – zauważyła Simona z westchnieniem.

– Nie, proszę, tylko nie to – jęknął Paweł, znając podejście Simony, która bardzo lubiła wszelkie ezoteryczne wymysły, duchy i demony były dla niej bułką z masłem, a nieżyjące osoby przechadzające się ulicami widywała na pęczki.

Przynajmniej tak twierdziła.

Paweł oczywiście sobie z tego drwił. Nie wierzył w to, ale nie miał jak tego sprawdzić. Co miałby robić? Podchodzić do ludzi i pytać, czy są żywi, czy martwi?

To mogłoby spowodować albo zawał u pytanego, albo ciężkie obrażenia ciała u pytającego.

– Jak to nie to? To może być zjawisko na pograniczu, coś ezoterycznego, ktoś coś może wie… Patrz. Babka nie żyje.

– To się często ludziom zdarza. – Paweł westchnął, licząc, że ją przegada.

– Nie żyje, ale ktoś twierdzi, że jest niebezpieczna, mieszkała w tym domu, a na dodatek jej zdjęcia trafiają akurat do ciebie? A zauważ, mieszkamy tu ledwie od kilku tygodni. To nie może być przypadek!

Paweł oczywiście znów się przestraszył, ale nie miał zamiaru się do tego przyznawać.

Szczekanie Luny i dziwne bzyczenie przerwało ich rozmowę.

– Oby tylko nie szerszeń! – jęknął. – O Boże, ja mogę być uczulony, to mnie dziabnie i umrę. Dzwoń po pogotowie, natychmiast.

– Może jeszcze do zakładu pogrzebowego, żebyś sobie trumnę za życia wybrał? To nie szerszeń, jest zima i to się tłucze.

Bzyczenie było bardzo głośne, ale rzeczywiście od czasu do czasu słychać było dość głośne łup, łup, łup, jak gdyby domniemany szerszeń obijał się o ściany i podłogi.

Tyle że gdyby to był szerszeń, to musiałby ważyć około kilograma i latać w pancernej zbroi.

A na dodatek szczekanie Luny było zdecydowanie zajadłe, ale nieregularne. Jakby skakała, doskakiwała, obszczekiwała coś, co jej się wyrywa i ucieka.

Co jakiś czas szczekanie cichło, wtedy bzyczenie stawało się głoś­niejsze, a potem następował huk i wszystko zaczynało się od nowa.

Tyle że jakby się zbliżało.

Paweł i Simona wyszli z salonu i zobaczyli Lunę w korytarzu.

Coś trzymała w zębach… To coś bzyczało. Po chwili wypadło jej z pyska i potoczyło się dalej, podskoczyło kilka razy drżąco i znów dostało się w jamnicze władanie.

– Czy ona przyniosła kupę?

– Widziałaś kupę, która tak skacze?!

– W ogóle nigdy nie widziałam mechanicznej kupy!

– Istnieją takie?

– Jezu, nie! – pisnęła Simona. – To jest…

Podeszła i pochyliła się nad psem, który wcale nie przejawiał chęci, by oddać jej swoją zdobycz.

– Wibrator! – zawołał Paweł zdegustowany. – Simona! Powinnaś trzymać takie zabawki gdzieś w bezpiecznym miejscu! Nie wstyd ci?

– A dlaczego miałoby mi być wstyd? Przecież to nie moje!

– Jak to nie twoje? Ja takich rzeczy nie potrzebuję! – Paweł prawie się obraził za insynuację. – Weź, nie wydurniaj się, nic ci się nie stanie, jak się przyznasz!

Simona popatrzyła na niego wściekłym wzrokiem.

– Jasne, że nic mi się nie stanie, tyle że to nie jest moje!

Wibrator w formie penisa, albo penis w formie wibratora, porzęził jeszcze trochę, poskakał w łapach Luny, został obszczekany i ośliniony.

– Zaraz pójdę umyć jej pysk – oświadczyła Simona. – Nie wiem, skąd ona go wyciągnęła, ale wolę, żeby się odkaziła. Przecież nie wiadomo, gdzie to było.

I takie stwierdzenie jak najbardziej pasowało do sytuacji.

– Tyle że dom był pusty, gdy go wynajęliśmy. Tu nie było niczego po poprzednich mieszkańcach, żadnych szafek, skrytek, zamkniętych pokoi. Nie powinna była tego znaleźć. Tu nie ma…

– Pamiętasz, jakie ona ma zdolności?

Zdolności tego często piekielnego jamnika objawiały się w sposób niezwykle wybuchowy. Potrafiła przynosić tak nieoczekiwane znaleziska, jak nogi, szkielety, czy bomby, więc wibrator nie był czymś aż tak zaskakującym. Zagadką pozostawało to, skąd go wytrzasnęła.

Zakładając, że Luna, wyciągając skądś ten przyrząd, powinna była zostawić po sobie jakiś bałagan, co u niej było normalne, poszli się rozejrzeć po wszystkich pomieszczeniach.

Jedyny bałagan, jaki zauważyli, to było rozwalone pudełko w pokoju Pawła – to samo, które kupił na wyprzedaży.

– Stąd wyciągnęła – stwierdziła Simona, wskazując na walające się po podłodze resztki zawartości: aparat oraz jakieś zdjęcia.

– Niemożliwe. Sprawdzałem, nic takiego w pudełku nie było – oświadczył Paweł. – Co, jak co, ale wibrator przecież bym zauważył!

Uklęknął i zaczął zbierać porozrzucane rzeczy.

– Patrz, dziwne – stwierdził zaszokowany. – To ta sama dziewczyna! – Pokazał Simonie kilka odbitek, które podniósł z podłogi. – Jestem pewien, że kiedy kupowałem to pudełko, nie było w nim takich zdjęć!

– Może były pod dnem?

Pudełko jednak nie miało podwójnego dna, a nawet gdyby tak było, wibrator by się tam nie zmieścił.

***

Wigilijne menu nie stanowiło dla Emilii żadnego wyzwania.

– Grzyby! – oświadczyła, kiedy ją zapytano, co zamierza podać. I gdyby nie wygląd tych – grzybów pewnie wszyscy by się ucieszyli, bo pierogi z kapustą i grzybami, uszka czy zupa grzybowa to naprawdę dobre jedzenie. Emilia jednak swoją grzybną fascynację doprowadziła do skrajności i nawet sernik zamierzała podać z grzybami.

– Emilio! – Jej siostra usiłowała nie dopuścić do wytrucia członków rodziny, bo grzyby, nawet te jadalne, bywają ciężkostrawne. – Apokalipsa jeszcze nie nadeszła, możemy zrobić zwyczajne jedzenie, a te swoje pomysły zachowaj na potem. Poza tym Wigilia to jedno, ale święta?! Trzeba przygotować jakieś normalne potrawy!

Pojęcie „normy” zawsze było dla Emilii czerwoną płachtą na byka. Nie lubiła i norm, i normy.

Nie cierpiała rzeczy, które są tradycją. Nie rozumiała, dlaczego ścina się choinki, żeby ustawić je w domach, dlaczego wiesza się na nich plastik zamiast orzechów i owoców, i dlaczego zapala się światełka, od których migania i muzyczki można dostać pomieszania zmysłów, nie wspominając o oczopląsie.

Ona wolała rzeczy proste, trwałe i logiczne. Światełka mogły oczywiście być, ale w tym roku zdecydowała się na wersję strychową.

Ktokolwiek był na strychu w domu Emilii i wyszedł stamtąd żywy oraz w pełni władz umysłowych, wiedział, że znajdują się tam przyrządy, które mogłyby zmienić świat, naprawdę na gorsze, albo chociaż ten świat odrobinę unicestwić.

Wynalazki ojca Emilii i oczywiście Amelii (jako bliźniaczki miały przecież tego samego tatę) były pomyślane dobrze, zrobione według najlepszej wiedzy i na dodatek działały. Czegóż chcieć więcej? Czasami ludzie bardzo chcieli tylko, żeby przestały być sprawne, bo te sprzęty działały aż za bardzo. Ktoś powie, że to niemożliwe, że się nie da, a jednak.

Przenośny saturator na naboje, który miał służyć do nasycania wody z kranu dwutlenkiem węgla, żeby nie trzeba było kupować napojów gazowanych, potrafił nasycać też kompot, a nawet zupę. Jeżeli ktoś nigdy nie próbował jeść zupy gazowanej, to lepiej niech nie próbuje.

Jednak to nie zupa była najgorsza. Jak zawsze swoje wynalazki ojciec Emilii przeznaczał do celów wyższych. Nie chodziło przecież o ułatwienie sobie życia czy pracy w domu, lecz o zarobienie pieniędzy na dostatnie życie w tym domu, tak więc wszystko, co wytwarzał, było albo dla hoteli, albo dla wojska, przy czym wojsko było lepszą opcją, bo mogło zapłacić więcej – nie za prototyp, ale za ideę.

Idea saturatora polegała na tym, że miał gazować szybko duże ilości czegoś, w sumie czegokolwiek.

Zupa była zupełnym przypadkiem, ale to tylko dlatego, że twórca stwierdził, iż tym sprzętem można nasycić gazem wszystko. Wystarczy tylko chcieć.

Nasycone gazem butle wody wybuchały tak często, że wojsko się zastanawiało, czy nie produkować bomb z wodą gazowaną.

Pomysł jednak się nie przyjął.

Emilia nie zamierzała się posługiwać saturatorem – w zimie zapotrzebowanie na napoje gazowane (poza szampanem) jest marne – ale światełka choinkowe produkcji ojca były opcją kuszącą, tym bardziej że przecież nie powinny wybuchać, a metalowa choinka gwarantowała, że nic nie zostanie podpalone.